<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dom tajemniczy
Wydawca Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy
Data wyd. 1891
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Pantins de madame le Diable
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.
Wieża Nietoperzy.

Przeszłość jest prawie zawsze odbiciem teraźniejszości, a zwiastunką przyszłości.
Aksyomat ten trafności niezaprzeczonej, w dalszym ciągu opowiadania naszego pozyska stanowcze potwierdzenie.
Teraz sięgnijmy jednak szybko w przeszłość dwóch głównych naszych osobistości: Periny Engrulevent, kabalarki, przepowiadaczki przyszłości, wróżki i czarownicy, oraz barona Luc de Kerjean, zrujnowanego szlachcica, ambitne projekty którego już nam są po części znane.
Skoro to uczynimy, powrócimy do naszej powieści i będziemy ją snuć dalej bez żadnej już przerwy.
To, co teraz opowiedzieć potrzebujemy, działo się na dwadzieścia cztery lata przed rozpoczęciem całej historyi niniejszej, czyli około 1748-go roku.
Prosimy czytelników, aby raczyli udać się z nami w głąb tej prowincyi bretońskiej, którą poeta Brizeaux nazywa:

Ziemią granitową pokrytą dębami.

Pójdziemy w pobliże małego miasteczka Roscoft, na te dzikie płaszczyzny, gdzie wiecznie wzburzony, stary Ocean, wyjąc przeraźliwie, rozbija się o milczące urwiste brzegi.
O milę jaką od tej skromnej nadmorskiej mieściny, wznosił się wówczas na końcu wioski, z pięćdziesięciu domów złożonej, dwór na sposób feodalny zbudowany, z którego dziś ani już śladu nie pozostało.
Dwór ten nazywane w okolicy zamkiem Kerjeanów.
Był on posiadłością pozostałą po wielkich panach noszących to nazwisko, po starej szlachcie, używającej od roku 1360-go tytuła baronowskiego, a przez związki małżeńskie spokrewnionej ze wszystkiemi prawie znaczniejszemi rodzinami prowincyi.
Baron Roger de Kerjean, w 1748-ym roku dochodził siedmdziesięciu lat życia, miał trzydzieści tysięcy liwrów renty w dobrej i pięknej ziemi, co w połowie ubiegłego stulecia było już potężną fortuną, bo w owej epoce 30,000 liwrów, więcej niż dzisiaj sto piećdziesiąt tysięcy znaczyło.
Baron Roger de Kerjean miał jednego tylko syna Luca de Kerjean, który pod smutną przyszedł na świat wróżbą, urodzenie się bowiem jego przed czternastu laty, przypłaciła życiem jego matka.
Powrócimy do niego wkrótce.
Przy końcu wioski, czyli o jakie ćwierć mili od dworu, stał domek, a właściwie chałupa biednej powierzchowności, w której zamieszkiwała poczciwa pewna stara kobieta.
Nazywała się Iwona Tréal i była wdowa po Jakóbie Engrulevent, jednym z gajowych barona.
Dzięki małej pensyjce, jaką jej baron de Kerjean w nagrodę zasług nieboszczyka męża zapewnił, Iwona żyła dosyć wygodnie, a miała przy sobie jedyną swoję córkę, ośmnastoletnią Perinę.
Nadzwyczajna piękność tej ostatniej zaczynała rozpalać płomienie w całej okolicy.
Zaraz się i Periną zajmiemy.
Na najbardziej wreszcie wysuniętym urwisku skały, która bałwany Oceanu kruszyły powoli, wznosiły się ruiny wieży, tak starej, że jej pochodzenie ginęło w pomroce czasów.
Wieża ta znajdowała się o ćwierć mili od dworu i chałupy Iwony.
Ruiny, chałupa i wieża tworzyły rodzaj trójkąta.
Szczególną była ta Perina Engrulevent dziewczyną.
Najładniejsza a przytem najinteligentniejsza z pomiędzy wszystkich swoich towarzyszek, nie miała ani jednej pomiędzy niemi przyjaciółki, nie miała właściwych jej wiekowi upodobań, nie miała usposobień kasty, z pośród której pochodziła.
Instynktownie dumna, z wielką niechęcią, ze wstrętem prawdziwym oddawała się robotom w polu, tak ważnym w życiu rolnika, a żywiła jakieś osobliwsze nadzieje o przyszłości, która we snach się jej ukazywała, a której nie potrafiłaby określić.
Nie czuć było w jej duszy ani naiwności, ani wiary bretońskiej.
To też ksiądz proboszcz miejscowy przerażał się bardzo tem, co nazywał nieporządkiem umysłowym młodej dziewczyny.
Poczciwy kapłan miał istotnie czego się obawiać.
Dziwny, szyderczy umysł Periny, natrząsał się ze wszystkiego, co inni za godne poszanowania uważali, nie oszczędzała ona nawet zasad wiary, co znowu było rzeczą nie do pojęcia prawie w głębi Bretonii i to w połowie ośmnastego stulecia.
Jedna tylko nauka, a przynajmniej to, co sobie jako wiedzę wyobrażała, miały dla młodej dziewczyny pociąg nieprzeparty.
Sama, bez żadnej pomocy, bez żadnej rady, zdołała nauczyć się liter ze starej książki od nabożeństwa, zabłąkanej w chacie matczynej, w której nikt nigdy czytać nie umiał.
Admiracye chłopaków z wioski Kerjeana i z parafij sąsiednich, nie robiły żadnego na Perinie wrażenia.
Była zawsze zimną i obojętną, uważała się za istotę nieskończenie wyższą od tych wszystkich chłopków, i za nic na świecie nie zgodziłaby się żoną którego z nich.
Na co liczyła? Musimy zaznaczyć, że sama tego nie wiedziała, że sama nie potrafiłaby odpowiedzieć na to.
Największą jej przyjemnością było błądzić po wilgotnem wybrzeżu w godzinach odpływu morza, deptać małemi nóżkami, obutemi w ciężkie saboty po gęstym zielsk morskich dywanie i powtarzać sobie na głos wszystkie prześliczne stare legendy, wszystkie stare baśnie o czarownikach i czarnoksiężnikach, jakie starannie zachowywała w pamięci od lat najmłodszych.
Perina, jak już powiedzieliśmy, szydziła ze wszystkiego, przez dziwną atoli sprzeczność, wszystko co fantastyczne, wywierało na nią urok nieprzezwyciężony.
Ale bo zdarzało się nam wszystkim zapewne spotykać, i to nie raz, ludzi z pretensyą do zdrowego rozsądku, nie wierzących w Boga, ale w dyabła wierzących.
Dziwne i biedne te wszystkie ludzkie rozumy...
Oryginalny charakter młodej dziewczyny i jej niepojęte instynkty, doprowadzały matkę do rozpaczy.
Prosta, pobożna kobiecina pościła, odprawiała nowennę za nowenną i gorąco modliła się do świętej Anny o moralną przemianę Periny.
Ta ostatnia pewnego dnia wezwaną została do proboszcza, który postanowił zrobić jej najzupełniej zasłużoną wymówkę za niewłaściwe zachowywanie się w świątyni i roztargnienie podczas nabożeństwa.
Perina słuchała ze zwykłem swojem roztargnieniem napomnień starego sługi kościoła, ale za to znalazła sposobność popełnić nowe przestępstwo, daleko cięższe od wszystkich poprzednich.
Zobaczyła w mieszkaniu proboszcza małą o czerwonych brzegach książeczkę, ukryła ją pod chustkę i zabrała jako cenną dla siebie zdobycz.
Co to była za książka, Perina nie wiedziała, i nie mogła tego się dowiedzieć, bo wiedza jej ograniczała się na możności odróżniania liter i na składaniu ich jakiem takiem, ale złożyć wyrazu a tem bardziej dowiedzieć się jego znaczenia nie potrafiła. Mało ją to zresztą obchodziło.
Książka dla tego, że jej wcale nie rozumiała tem cenniejszą dla niej była.
Zdawało jej się, że te karty pokryte drobnemi znaczkami, zawierały całą wiedzę, wszystkie tajemnice, wszystkie skarby całego świata.
Dumna i szczęśliwa ze zdobyczy, opuściwszy plebanię, udała się w najodleglejszą i najdzikszą stronę wybrzeża, ażeby jej nikt nie przeszkadzał w nauce, jaką rozpocząć zamierzała.
Było to w miesiącu sierpniu.
Tylko co przedzwoniono na Anioł Pański, a ukośne promienie słońca rzucały strumienie światła na wioskę.
Młoda dziewczyna doszła do skały, na szczycie której wznosiła się niby olbrzym z granitu ta stara budowa, o której wspominaliśmy powyżej. Nazywano ją w okolicy wieżą nietoperzy, z powodu wielkiej ilości tych zwierząt, gnieżdżących się w szczelinach muru i pomiędzy dzikiemi krzakami, przez burzę posianemi, a rosnącemi na tarasie.
Wnętrze wieży dosyć było dobrze zachowane.
Na dole widać było obszerną salę sklepioną bez drzwi i z jednem ostatniem oknem z szyb ogołoconem.
Wązkie schody, których każdy stopień głęboko był w ścianę wmurowany, prowadziły do sali na piętrze i szły coraz wyżej aż do tarasu, z którego rozlegał się wspaniały widok na całą okolicę i nieskończone Oceanu przestworza.
Żaden wieśniak, żaden prostak, żaden rybak nie wchodził nigdy do wieży.
Trzymał ich zdala od niej strach zabobonny.
Wiadomo, że niema w Bretonii ruiny, niema starego zamku, niema skały, do której nie byłaby przywiązana jakaś szczególna legenda.
Ale Perina była kobietą silnego umysłu, rzeczy nadnaturalne najbardziej ją nęciły.
Przestąpiła śmiało próg zarośnięty zielskiem i pnącemi się roślinami i weszła do sali sklepionej. Usiadła na kamiennej ławce, stojącej obok ogromnego komina, na którym widniały jeszcze szczątki herbów jakichś nieznanych, wyciągnęła z za stanika książkę skradzioną, otworzyła ją i starała się zbadać jej zawartość, wymawiając głośno każdą literę i siląc się połączyć ją z innemi literami.
Oddała się trudnej tej i niewdzięcznej pracy całem ciałem i duszą całą.
Gniewało ją, że nie może żadnego osiągnąć rezultatu, biła więc nogą o kamienne płyty posadzki, a wielkie krople potu występowały jej na czoło.
Nagle zadrżała, lekki szmer jakiś, jakby pochodzący z dolnej sali, odwrócił jej uwagę.
Podniosła oczy i pomimo całej mocy charakteru, zatrwożyła się niepomału.
Na wprost niej, na najwyższym stopniu schodów na piętro prowadzących, ujrzała fantastyczną prawie postać, postać nieruchomą, z wlepionemi w nią oczami.
Na razie chciała zerwać się i uciekać, ale się uspokoiła w tej chwili.
Zjawisko, na jakie patrzyła, wyglądało na starca prawie stuletniego. łysa jego czaszka błyszczała jak pożółkła kość słoniowa, dwa kosmyki włosów śnieżnej białości spadały na skronie, po obu stronach wychudłej twarzy, którą przedłużała bardziej jeszcze broda biała, rozczochrana, aż do połowy piersi spadająca; okulary żelazne zasadzone na zakrzywionym nosie, czyniły oczy podobne do oczu sowy; jakaś opończa niewyraźnego koloru, przewiązana w pasie sznurkiem, okrywała wątłą postać.
Perina pomyślała sobie:
— Albo ta dziwaczna istota jest rzeczywiście starcem — a w takim razie nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo, albo jest to istota nadprzyrodzona, a w takim razie uciecbym od niej nie potrafiła...
I uspokojona najzupełniej, czekać postanowiła. Oczekiwanie to nie trwało długo, zjawisko się poruszyło, zeszło ostrożnie z wązkich schodów i zbliżyło się do młodej dziewczyny.
Perina mogła się przekonać wtedy, że rzeczywiście miała przed sobą istotę żyjącą, z ciała i kości złożoną.
— Co ty tu robisz, moje dziecię?.. zapytał starzec dosyć jeszcze dźwięcznym głosem, ale z obcym wyraźnie akcentem, co mowę jego nieprzyjemną czyniło.
Za całą odpowiedź Perina książkę mu swoję pokazała.
— A!a!.. ciągnął starzec, czytasz?... Powinienem to był zauważyć... Ale cóż chcesz, nie mam już dwudziestoletnich przecie oczu... A zresztą może szkła okularów zamgliły się trochę... Powiedz mi, proszę, cóż czytasz?...
Dziewczyna podała książkę, a starzec pochwycił ją pomarszczoną swoją ręką, jak u mumii zasuszoną.
— „Nowy wykład teologii, do użytku dusz-pasterzy.“
Przeczytał głośno i wybuchnął śmiechem.
— Niechże cię licho porwie, moja ty prześliczna mała!.. ależ szczególniejsze to czytanie dla dziewczątka w twoim wieku!.. Czy miałabyś przypadkiem powołanie na zakonnicę, czy masz zamiar wstąpić do którego z sąsiednich klasztorów?...
— O! nie!... wykrzyknęła żywo Perina.
— A więc po cóż to czytasz?
— Niestety! — westchnęła piękna bretonka, ja nie czytam... ja się próbuję nauczyć...
— Czytać...
— Tak.
— Tak bardzo pragniesz tego?...
— Czy pragnę?... Połowę życiabym za to oddała!..
— Nic łatwiejszego, jak cię zadowolić...
— Jakim sposobem?...
— Ja cię nauczę...
— Pan?... wykrzyknęła zdumiona Perina.
— Dla czegóżby nie? Moja nauka tak dobra; jak każda... jeżeli ci się podoba, możesz mieć lekcyę codzień...
— Co dzień?...
— Ależ tak!...
— Gdzież pan mieszka?...
— Tutaj...
— W tej wieży?...
— W tej starej baszcie, jakkolwiek ją się komu nazywać podoba... Nie przypuszczam, aby właściciel był tyle nieludzkim, iżby chciał ztąd mnie, biednego starca, wyrzucić...
— Przecież ta wieża nie należy do nikogo... stoi pustką od stu lat przeszło...
— Była może pustką wczoraj... ale dzisiaj jest już zamieszkałą...
— Nie widzę żadnych sprzętów...
— Ba!... sprzęty niepotrzebnie tylko zawalają mieszkanie...
— Niema nawet łóżka...
— Bo ja nie jestem żaden „wygodnicki“... Na snopku słomy tak samo dobrze zasypiam, jak i Ludwik XV na puchach w wersalskim pałacu...
— Jakże pan żyjesz tutaj?...
— To moja rzecz, kochane dziecko... nie kłopocz się o to wcale, ja wszędzie żyć potrafię... ja należę do tych, którym dobrze zawsze i wszędzie...
— Któż więc pan jesteś?...
— Mędrzec.
Mędrzec?.. to znaczy uczony?...
— To znaczy więcej trochę, chociaż w ogólności uczeni nie są mędrcami... ja, który do ciebie mówię, jestem jednym i drugim...
— Więc skoro pan jesteś mędrcem, to znaczy, że wszystko umiesz?...
— Wszystko, i jeszcze coś innego... de omni re scibili, et quibusdam aliis...
— I tego co sam umiesz, będziesz chciał także mnie nauczyć?...
Starca porwał śmiech tak wielki, że cała jego wątła postać trzęsła się, jakby w gwałtownym paroksyzmie febrycznynm.
— Chcesz, abym cię nauczył tego, co ja umiem? powiedział następnie, potrzebaby na to czasu trochę, moje dziecko... No, ale nie powiadam nie... zaczniemy od czytania, a później zobaczymy...
— Kiedy mogę mieć pierwszą lekcyę?...
— Jutro, jeżeli chcesz...
— Dla czego nie dzisiaj?...
— Bo dzisiaj dużo chodziłem i jestem za bardzo zmęczony...
— Wypocznij zatem jak najprędzej... bo mnie pilno zostać uczoną...
Starzec znowu się śmiać zaczął.
— A to dyabelskie rogi!... zamruczał, a to natarczywość!... Będzie to bodaj uczenica, która mi może przynieść honor...
— Idę już, a pan wypoczywaj sobie... zawołała Perina, przyjdę tu jutro o tej samej porze... Ale przyrzekasz mi pan, że cię jutro zastanę?...
— Bądź najzupełniej przekonana, moja piękna.. Stary Izaak ma niewzruszony zamiar pozostać w baszcie nietoperzy, dopóki go z niej w czterech deskach nie wyniosą...
Zaspokojona tem zapewnieniem Perina, skierowała się ku drzwiom, ale zawróciła od nich jeszcze i powiedziała:
— Gdybyś rozmawiał z ludźmi naszej okolicy, albo z chłopakami naszej wioski, nie mów im, że mnie uczysz i że mnie zrobisz uczoną... Nie trzeba, ażeby o tem wiedzieli...
— Miałbym im o tem mówić?... a to po co znowu?.. Śpij spokojnie, śliczna dzieweczko, stary Izaak milczącym jest jak cela więzienna, dyskretnym jak grób...
Musimy w kilku słowach opowiedzieć naszym czytelnikom, kto był na prawdę ową dziwną osobistością, jakąśmy im przedstawili.
Był to Samuel Izaak Keyser, żyd niemiecki, w r. 1772 starzec ośmdziesięcio-pięcio letni.
Sześćdziesiąt lat mieszkał był w Paryżu, gdzie zrobił sobie ogromną i tajemniczą renomę pod imieniem Samuela.
Bardzo był mądry, a jeszcze bardziej występny, był skąpy, a raczej chciwy i postanowił za młodu zostać za jaką bądź cenę bogatym.
Po namyśle przyszedł do przekonania, że najprędzej i najpewniej dojdzie do majątku, wyzyskując słabe strony ludzkości, jej błędy, ambicye, szaleństwa i winy.
Zręczny jak żyd i jak żyd, przebiegły, zrobił się astrologiem i wkrótce potrafił ściągać do siebie tłumy.
Złoto napełniło wkrótce wszystkie jego kasetki i kufry.
To nie wszystko jeszcze.
Przypadek, albo raczej jeden z tych trafów niewytłomaczonych, jaki złych ludzi zbliża ze sobą, postawił na wprost siebie Samuela i Exiliego.
Włoch Exili, był uczniem i przyjacielem kawalera Saint-Croix i markizy de Brinvilliers.
Dusza włocha i dusza żyda łatwo się ze sobą zrozumiały.
Ścisła zażyłość połączyła niebawem dwóch tych ludzi.
Włoch nie miał wkrótce żadnego sekretu dla Samuela, a ten ostatni probować mógł w tajemniczem laboratoryum włocha wszelkich piekielnych kombinacyj z truciznami.
Dzięki temu Samuel zobaczył się na drodze, niechybnie prowadzącej do milionów i zaczął sprzedawać za piękne pieniądze trucizny sukcesorom, pragnącym używać kosztem krewniaków bogatych.
Za oddzielnem, dziesięć razy większem wynagrodzeniem, zobowiązywał się sam wysyłać na tamten świat testatorów.
Wszystko szło Samuelowi jak najlepiej, dopóki żył Exili — to jest, dopóki wszystkie niewytłomaczone zgony można było zapisywać na rachunek tej złowrogiej bandy trucicieli, jaką pan de Regnier ścigał napróżno w ciemnościach starego Paryża.
Skoro jednak ostatni spólnicy tej nikczemnej hordy pokończyli na palach lub stosach, skoro Samuel znalazł się ostatnim reprezentantem tak niegdyś kwitnącego przemysłu, dochody jego powiększyły się wprawdzie, ale powiększyło się też ogromnie i ryzyko.
Posiadając już majątek ogromny i lata sędziwe, powinien był zatrzymać się na fatalnej drodze, po jakiej postępował, ale nie miał tej przezorności, albo raczej nie miał tyle mocy nad sobą.
Posiadał dużo... — od dawna już miał z górą milion, ale chciał więcej jeszcze.
Chciwość na złe mu wyszła.
Piorun spadł niespodzianie na starego nędznika.
Z powodu licznych skarg, jakie przeciwko niemu wniesiono, skarg popartych potępiającemi dowodami, skazany został na uwięzienie, zdołał jednakże uciec skrytemi drzwiami, zabierając z całego mienia dwie czy trzy setki luidorów, schowane w trzosie skórzanym, jaki zawsze nosił na sobie.
Skazano go zaocznie na spalenie na stosie — dom i skarby, nagromadzone w piwnicach, na rzecz państwa zabrano.
To trzeba zaznaczyć, że Samuel nie umieszczał nigdy nigdzie pieniędzy, miał bowiem największą przyjemność godzinami całemi wysiadywać nad niemi i pieścić się ich dźwiękiem metalicznym.
Kiedy się to działo w Paryżu, żyd, w gruncie filozof wielki, pocieszał się tem, że w burzy, jaka nad głową jego zawrzała, mógł stracić nie tylko pieniądze ale i życie — i nocami pieszo pociągnął ku Bretonii.
Wyrozumował sobie, nie bez racyi, że nigdzie nie będzie dlań, starego przestępcy, tak pewnego schronienia, jak na tej ziemi klasycznej, ziemi żywej wiary i prawości, nigdy niczem nie skalanej.
Nareszcie pewnego pięknego poranku, przybywszy nad brzegi Oceanu, zobaczył wieżę nietoperzy wprost przed sobą.
Zwiedził ją i uznał, że dostatecznie jest zrujnowaną na to, aby ją objąć w bezpłatne posiadanie.
Wzgląd niezmiernie obecnie dla żyda ważny!
Zainstalował się na godzinę zaledwie przed tem, nim Perina próg jej przestąpiła.
Byliśmy świadkami tego pierwszego ich spotkania.
Pozostaje nam teraz zawiadomić czytelników, o rezultatach tego zdarzenia.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.