Dom tajemniczy/Tom I/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dom tajemniczy
Wydawca Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy
Data wyd. 1891
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Pantins de madame le Diable
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


TOM PIERWSZY.

Perina i Luc.

I.
Mieszkanie przy ulicy d’ Hirondelle.

Dnia 20-go lutego 1772 roku, w tłusty czwartek, czas był pogodny i zimny. Na ulicach Paryża około ósmej wieczorem, pomimo wielce opłakanego stanu bruków w owej epoce, panował ruch niezmiernie ożywiony, bo w 1772 r. tłusty czwartek śmiało mógł być uważany za święto narodowe.
Paryż, tak źle wtedy oświetlany, posiadający niewielką tylko liczbę straszliwie kopcących latarni, wyglądał w tłusty czwartek, jakby się kąpał w płomieniach.
Paryż na tłusty czwartek iluminował się caluteńki.
Illuminował biegnące ku niemu gościńce, illuminował najciaśniejsze uliczki, najnędzniejsze zaułki miejskie. W każdem bez wyjątku oknie, czy należało do ubożuchnej chałupiny, czy do bogatego domu mieszczańskiego lub arystokratycznego pałacu, stawiano świece, lampy lub latarnie, chociażby papierowe tylko. — Niezliczony ten sznur świateł, otaczał gród prastary i opasywał go ze wszech stron świetlnemi gzygzakami.
W pośród tych potoków płomieni, snuł się, latał, skakał, przeciskał się, a czasami dusił się nawet tłum rozgorączkowany, tłum upojony radością i winem, tłum przebrany w najrozmaitsze kostiumy, w najdziwaczniejsze maski zaopatrzony. — Tłum ten snuł się, wydając dziwne okrzyki, śpiewał wesołe piosenki, potrząsał dzwoneczkami i pęcherzami napełnionemi grochem, potrząsał grzechotkami, bębnił w bębenki, trąbił w rogi, bryzgał karnawałowemi dowcipami, a czasami, często nawet bardzo, wszczynał intrygi, które się na pięści kończyły.
Poprosimy czytelników naszych, ażeby w dniu i godzinie na wstępie tego rozdziału wymienionych, raczyli udać się z nami w sam środek gwarnego mrowiska, które czyniło Paryż podobnym do olbrzymiego domu waryatów!...
Dwóch jeźdzców — pan i jego sługa, przesuwali się noga za nogą pomiędzy zamaskowanemi grupami wązkiej ulicy Hirondelle.
Ani pan, ani sługa, nie byli przebrani; ale obaj, stosując się do zwyczaju, obowiązującego w tłusty czwartek, mieli na twarzach pół-maski z czarnego aksamitu, które wówczas tak samo jak dziś, nazywano des loups.
Ten z jeźdźców, który jechał pierwszy i wyglądał na prawdziwego pana, przeszedł już pierwszą młodość, ale nie doszedł jeszcze wieku dojrzałego.
Sądząc po zgrabnej, wysmukłej i eleganckiej figurze, trzeba przypuszczać, że miał lat trzydzieści do czterdziestu. Mały filcowy kapelusik, oszyty złotym galonem, nasunięty miał na lewe ucho z wyzywającą trochę kokieteryą, a z pod wielkiego płaszcza z ciemnego sukna, wyglądała mu pochwa długiej szpady i prześliczna, prawdziwie arystokratyczna ręka lewa, która uzdę trzymała.
Rumak, na którym siedział ów panicz, pochodził z rasy hiszpańskiej, a musiał być nadzwyczaj szybkim w biegu, bo miał uda muskularne i cienkie nogi.
Ubranie służącego, tak samo jak jego pana, znikało prawie zupełnie pod szerokim płaszczem spadającym na zaokrąglone kształty dużego normanda, z powodu czego, jaskrawe galony liberyjnej kurtki, czasami, przypadkiem tylko, dostrzedz można było.
Pierwszy z jeźdźców z nadzwyczajną zręcznością przebijał się przez tłumy plebejuszów, które czuły w nim szlachcica, a bodaj wielkiego pana, i dla tego, jako już bezwiednie przesiąknięte duchem rewolucyjnym, nie zwracały nań uwagi i bynajmniej mu nie ustępowały z drogi. Rączy biegun, powstrzymywany dłonią umiejętną, zrywał się gwałtem do biegu, to też pomimo, że szedł stępa, miał pianę w pysku i cały pianą był okryty.
Od czasu do czasu o uszy jeźdźca obijały się dowcipy i dwuznaczniki, przechodzące po za karnawałową nawet swobodę, a nieraz przybierające znaczenie aroganckiego wyzywania.
Szlachcic udawał, że zupełnie tego wszystkiego niesłyszy i jechał dalej, ani przyśpieszając ani zwalniając biegu.
Nareszcie po pewnym czasie i pan i sługa minęli siedzibę historyczną, zwaną domem Franciszka I-go dla tego, że w tym domu, jak chce podanie gminu, mieszkała kiedyś pani de Chateaubriant, jedna z faworyt królewskich.
W tem miejscu ukazał się oczom jeźdźców fenomen, który w pierwszej chwili zdawał się niewytłómaczonym.
Zobaczyli oto, że na jakie sto kroków przed nimi, ulica płonąca dotąd w oświetleniu lampionów i latarni była zupełnie ciemną.
Dziwna ta ciemność niby cień padający na wodę z arkady mostu, rzuconej z jednego brzegu na drugi, zalegała nagle wśród światłości, która po za tą przestrzenią znów rozlewała się jaskrawo, jak daleko okiem sięgnąć się dało.
Co jednocześnie było rzeczą nie mniej szczególną, to fakt, że tłumy rozbawione, krzykliwe, w ciemnicy milkły natychmiast zupełnie i że po bruku rozlegał się tu zaledwie stuk podeszew podbitych gwoździami.
Tłumy w tem miejscu szły pocichu, ostrożnie, jakby po słomie złowróżbnej, rozścielonej przed mieszkaniem, do którego śmierć się z wizytą wybiera.
Piękny jeździec nie zdawał się być ani ździwionym ani zajęty tym podwójnym fenomenem, którego przyczynę zupełnie prostą i całkiem naturalną wytłómaczymy zaraz naszym czytelnikom.
Z pomiędzy wszystkich domów, oblanych potokami światła, jeden tylko pozostał ciemny i milczący.
Ani zewnątrz ani wewnątrz nie było w nim ani jednej lampy, ani jednego kaganka.
Dom ten ciemnością swoją robił noc naprzeciw siebie.
Nie paradoks to bynajmniej żaden.
Domy tak samo jak ludzie mają fizyognomię swoję.
Ten, który nas w tej chwili zajmuje, przedstawia się strasznie, a że ma w opowiadaniu naszem ważna odegrać rolę, nie możemy nie opisać go chociażby w kilku słowach tylko.
Jednopiętrowy, poprzerzynany rzadkiemi i wązkiemi otworami, dom ten z czasów Franciszka I zbudowany był z kamienia i drzewa, jak większa część domostw starego Paryża.
Dach wysunięty w ulicę, podtrzymywały figury naiwnie szkaradne, figury w rodzaju karyatyd z rzeźbionego dębu, przedstawiające monstra apokaliptyczne i dyabłów z rogami.
Taki sam partacz malarz, jakim był partacz rzeźbiarz, pomalował ongi te monstra najjaskrawszemi jakie mógł dobrać kolorami.
W epoce, w której się opowiadanie nasze zaczyna, malarstwo w lepszym smaku było wspomnieniem tylko.
Niezgrabne i przerażające owe figury, nadpruchniałe i zczerniałe, fatalnie odbijały od muru pomalowanego na kolor czerwony.
Drzwi i okiennice świeżo były pociągnięte kolorem jasno-czerwonym, do drzwi zaś owych prowadziły trzy schodki granitowe także czerwone, a na wpół zużyte podeszwami kilku pokoleń, jakie deptały po nich.
We drzwiach najeżonych łebkami olbrzymich gwoździ znajdowało się po środku okienko zabezpieczone gęstą siatką drucianą, przez którą z wewnątrz można było wszystko widzieć, ale z zewnątrz nie zgoła.
Po nad okienkiem zwieszał się wielki młot ze stali cyzelowanej, przedstawiający głowę Gorgony.
Silne kraty żelazne podobne do krat Bastylii, zabezpieczały każde okno, jakby w jakiem więzieniu albo fortecy, i stawiały dom w możności wytrzymania chociażby regularnego nawet oblężenia.
Podjechawszy przed ten budynek tajemniczy i ponury, dystyngowany jeździec zwolnił kroki konia, a obróciwszy się wpół na siodle, wyszeptał głosem cichym i świszczący n:
— Malo!...
— Służący spiął konia i jednym susem stanął obok pana, od którego trzymał się dotąd na odległość dziesięciu kroków.
Uchylił kapelusza i tonem pełnym uszanowania zapytał:
— Co pan baron rozkaże?...
— Chcę zsiąść z konia...
— Czy mam jak zwykle, czekać na pana barona po drugiej stronie czerwonego domu, w uliczce Estouffade?...
— Nie... W takim tłoku, jak dzisiaj, koń jest wielką przeszkodą... Pieszo powrócę...
— W takim razie będę zapewne musiał odprowadzić wierzchowca do domu?
— Tak właśnie.
— Czy mam czuwać i oczekiwać powrotu pana barona?
— Nie ma potrzeby... nie wiem, o której powrócę.
— Czy pan baron pozwoli mi skorzystać z wieczoru?,
— I owszem. Spij albo się baw, jak ci się podoba... noc to karnawałowa przecie... ostrzegam cię tylko, żebyś się nie wdał w jaką awanturę i nie skompromitował mojej liberyi.
— O! pan baron może być o to spokojny!... wiem jak powinienem szanować barwy pana barona...
— Ale...... nie masz zapewne pieniędzy?
— Niestety, tak, panie baronie!.
Jeździec sięgnął do kieszeni.
— Masz... rzekł, podając sztukę złota służącemu. Masz luidora, zabaw się wesoło i wypij za moje zdrowie.
— Nie wiem, jak mam dziękować panu baronowi!
— Dobrze... dobrze... nie mówmy o tem. Jesteś dobrym sługa, a to, co ci ofiarowałem, jest dla mnie bagatelą.
— Pan baron pozwoli, że mu zadam jedno pytanie?
— Jakie?
Służący zbliżył się do pana, przyciszył głos bardziej jeszcze i szeptał, zatrzymując się za każdem słowem.
— Czy potrzeba przedsiębrać zwykłe ostrożności, przy zmianie monety, która pan baron raczył mi podarować?...
Jeździec uśmiechnął się pod maską.
— Żadna zgoła ostrożność nie jest potrzebną, odpowiedział. Możesz śmiało zmienić ten pieniądz... Nie potrzebujesz się niczego obawiać.
— Byłem już bardzo wdzięczny panu baronowi, odpowiedział sługa, chowając pieniądz do kieszeni — ale teraz dwadzieścia razy jestem mu wdzięczniejszy...
Baron uśmiechnął się znowu, a że właśnie znalazł się tuż przy schodach, do drzwi domu prowadzących, zeskoczył z siodła ze zręcznością i szybkością pierwszorzędnego jeźdźca, i rzucił uzdę w ręce Malo.
Ten ostatni posłuszny rozkazowi, jaki otrzymał, oddalił się w tej chwili z koniem.
Tłumy masek ciągle się przesuwały, ale około czerwonego domu milkły w jednej chwili wszelkie ich krzyki, wszelkie wybuchy śmiechu.
Mężczyzna, którego, jak słyszeliśmy, tytułowano baronem, skierował się prosto do drzwi.
Przechodnie zatrzymali się zdumieni i przerażony prawie.
Nieznajomy wszedł na schodki.,
Gromadka ciekawych, rozstąpiła się z widocznym przestrachem w twarzach.
Mężczyzna podniósł stalowy młotek i uderzył w blachę żelazną.
Ponury huk, podobny do dalekiego grzmotu, rozległ się do okoła.
Gromadka ciekawych nagle się rozbiegła, jak stado ptaków, spłoszone wystrzałem.
Wszyscy ci paryżanie, z których nie jeden w nie zapewne nie wierzył, uciekali co sił, zapytując jedni drugich drżącym głosem:
— Czy widziałeś tego wielkiego pana, zamaskowanego, co o ósmej wieczór stukał do drzwi czerwonego domu?... — Z pewnością noc tłusto-czwartkowa szczęścia mu nie przyniesie.


II.
Właścicielka Czerwonego domu.

Przestąpmy próg złowrogiego zabudowania, od którego jakiś strach zabobonny oddala tłumy, wejdźmy na kamienne stopnie wązkich schodów, po których każde stąpnięcie rozlega się donośnie i zajrzyjmy do małego pokoiku, obitego staremi flamandzkiemi makatami, przedstawiającemi na każdej ścianie, jakąś scenę ze starego Testamentu.
Słabe światło mosiężnej lampy, umieszczonej na filarze dębowym, oświetla półcieniem ten rodzaj przedpokoju, prawie nie umeblowanego.
Unieśmy trochę obicia i otwórzmy drzwi z czarnego drzewa, nabite mosiężnemi gwoździami w dziwaczne jakieś arabeski i wejdźmy nareszcie do obszernego pokojn o szczególnym, prawie przerażającym wyglądzie.
Wyobraźcie bo sobie jedno z tych wnętrz fantastycznych, jakie Rembrandt lubił czasami odtwarzać na płótnie, wyobraźcie sobie te tajemnicze głębie i te niepewne pół światła i słuchajcie.
Boazerya z rzeźbionego dębu, zczerniała i jakby wypoliturowana przez czas, pokrywała ściany na wysokość człowieka.
Po nad tem obicie z czerwonej w złote desenie skóry, zczerniałe i wypełzłe.
Wysoka i szeroka szafa biblioteczna, pełna ciężkich ksiąg in folio, o zakurzonych brzegach, i małych książeczek, oprawnych w pargamin, zajmowała całą jednę boczną ścianę pokoju.
Po jednej i po drugiej stronie tej szafy stały dwa szkielety ludzkie.
Białe, świecące, jak kość słoniowa, przygotowane przez zręcznego snać preparatora, a ustawione na czarnych hebanowych podstawach w groźnej postawie, zdawały się strzedz skarbów wiedzy, nagromadzonych po za szybami.
Trzecia część prawie pokoju, zajętą jest przez zagrodę szklaną, która przedewszystkiem zwraca uwagę.
Ta przegroda, to rodzaj gabinetu, o ścianach przezroczystych.
Światło dochodzi ztamtąd z każdej strony, ale zewnętrzne przedostać się tam nie może.
Komin z cegieł, zastawiony narzędziami i naczyniami, jakiemi posługiwali się chemicy już w wiekach średnich, i innemi ulepszonemi w wieku ośmnastym, oto jedyne umeblowanie tego szklanego przybytku.
Obok narzędzi i naczyń, wisi wielka maska szklanna.
Na wysokim okapie granitowego kominka, stoi zegar z szyldkretu i bronzu, z pierwszych lat panowania Ludwika XIV i wybija bardzo głośno godziny.
Po obu stronach zegaru, olbrzymie czaszki potworów przedpotopowych i szczęki mamutów, ostatnie ślady kolosalnego świata, który woda pochłonęła.
W pobliżu gabinetu, olbrzymia klatka, mieszcząca w sobie trzy czy cztery czarne kury, kruka, srokę, puszczyka, sowę i gołębia.
Wszystkie te okazy skrzydlatego świata, zdają się żyć ze sobą w jak najlepszej zgodzie.
Obok klatki, w dużej fajansowej miednicy, napełnionej wodą, pływa kilka ładnych żab zielonawo-złocistych i ropucha nieprawdopodobnej wielkości; w pośrodku sufitu wisi na mosiężnym łańcuchu glob, pomalowany błękitno i usiany masą gwiazd złotych, z pedantyczną dokładnością uwydatniających konstelacye niebieskie, pod globusem zaś stoi stół z drzewa czarnego, przykryty skórą czerwoną, upstrzoną różnemi znakami kabalistycznemi.
Na stole stoi lampa, leżą kości rozmaitych rozmiarów i nareszcie jakiś przedmiot szczególny, którym zaraz się zajmiemy.
W tem miejscu, prosimy uprzejmie czytelników, ażeby zechcieli dobrze zanotować w pamięci szczegóły oryginalnego umeblowania, jakieśmy dopiero co opisali, wszystkie bowiem te szczegóły, mają pewną ważność swoję, wszystkie odgrywać będą duża rolę w ciągu opowiadania naszego.
Prosimy też o zapamiętanie różnych drzwi sekretnych, urządzonych w ścianach i ukrytych zupełnie po za boazeryą i obiciem.
W chwili, w której przestąpiliśmy prog głównego w Czerwonym domu pokoju, jedna się tylko znajdowała w nim osoba.
Była to kobieta. Siedziała albo raczej w pół leżała na obszernym fotelu przy stole i czytała zakurzony stary jakiś rękopism, na marginesach którego widniały niezrozumiałe jakieś znaki.
Kobieta owa średniego wzrostu, w szerokiej ciemnej sukni z kapturem, nie pozwalającym na rozpoznanie kształtów, dochodziła w rzeczywistości czterdziestego czwartego roku życia, ale po najuważniejszym przypatrzeniu się, wyglądała na lat dwadzieścia ośm, najwyżej zaś na trzydzieści.
Rysy idealnej regularności, przedstawiały najdokładniejszy, najczystszy, jak to mówią, typ żydowski.
Włosy czarne, gęste i naturalnie kręcone, opadały na białe, gładkie czoło, na odkrytych skroniach śladu lat przebytych wcale znać nie było, oczy jakby aksamitne i ognia pełne, mimowoli huryski z raju Mahometa przypominały.
Ogromne te oczy, za duże były może w stosunku do twarzy, do której należały, jaśniały one pod brwią jak heban czarną, a prześlicznie zarysowaną, gdy długie rzęsy przysłaniały ogniem płonące spojrzenia.
Nos nieco zgarbiony, usta wydatne, czerwone jak najpiękniejszy kwiat koralu, odbijały prześlicznie od matowej bladości cery; eleganckie, delikatne zaokrąglenie brody, przypominało ową cudowną czystość marmurów, jaką nam starożytność jako ostatnie słowo sztuki przekazała.
Ta twarz tak niezwykle piękna, ta twarz w której najzawziętsza krytyka żadnych by niedokładności dopatrzeć nie potrafiła, ta twarz zachwycająca na pierwsze spojrzenie, po bliższem wpatrzeniu się w nią, wzbudzała pewien rodzaj przestrachu.
Bo w przepięknych oczach tkwił wyraz chytrości i dwoistości, spojrzenie przybierało nieraz wyraz dziki, a usta obok czegoś rozkosznego, miały zarazem w sobie coś groźnego i złowieszczego.
Były to jednocześnie usta Kleopatry i Lokusty.
Zgrabniutkie ręce i nogi dopełniały godnie żywego arcydzieła,
Jak powiedzieliśmy powyżej, właścicielka Czerwonego domu studiowała z głęboką uwagą stary rękopism jakiś, zasłona na lampie pochylona na tę stronę, koncentrowała większą część światła na książkę i czytelniczkę.
Kilka tylko niepozornych promieni padało na przedmiot dziwaczny, który, jak wspominaliśmy, leżał na stole obok lampy i kości do gry.
Przedmiot ten, była to twarz ludzka, była to głowa, oddzielona od tułowiu — głowa kobiety, staruszki stu letniej.
Otoczona długiemi roztarganemi siwemi włosami, spadającemi w nierównych kosmykach po obu stronach zapadłych policzków, głowa ta wydawała się jakby świeżo ścięta, jakby prawie jeszcze żywa.
Była to maska tylko woskowa, ale nigdy sztuka naśladownictwa nie posunęła się chyba tak daleko, jak w tej właśnie masce, wyłożonej wewnątrz materyą,
Maska ta przeznaczona była nie tylko do ukrycia twarzy, ale do pokrycia całej głowy, na której leżała, jak ongi kaski z zapuszczonemi przyłbicami, na silnych głowach rycerzy średniowiecznych.
Słowem maska wypracowaną była artystycznie, z dokładnością trudną do uwierzenia.
Powieki pomarszczone z przerzedzonemi rzęsami, mogły się dowolnie otwierać i zamykać na oczach, usta mogły się otwierać i wykonywać wszystkie poruszenia, jakie się żywnie podobało.
Krótko mówiąc, maska ta włożona na twarz, stawała się twarzą żyjącą.
Właśnie na stojącym na kominku zegarze wybiła godzina ósma i ostatnie drgania metaliczne napełniały jeszcze pokój melodyjnemi dźwięki, gdy szlachcic, który, jak to widzieliśmy zsiadł z konia na ulicy Hirondelle, uderzył w młot zawieszony u drzwi tajemniczego przybytku.
Hałas ztąd powstały rozległ się w głębiach starego domostwa echem ponurem, a odbijany o każdy prawie stopień schodów, dolatywał aż na zewnątrz.
Naraz otworzyły się jedne z tych drzwi ukrytych, o jakich wspominaliśmy powyżej, i ukazał się w nich murzyn abisyński, ubrany w kostium czerwony, obuty w szkarłatne trzewiki.
Murzyn ten, w którego olbrzymiej budowie, utrzymane były kształty wzorowe, ale w którego twarzy o nizkiem czole, przykrytem gęstemi, kręcącemi się włosami, o szerokim spłaszczonym nosie i dwóch wargach obwisłych, przebijało coś szatańskiego, skłonił się podług zwyczaju wschodniego, to jest za pomocą skrzyżowania rąk na piersiach, i mruknął głosem grubym, przyciszonym, z akcentem, jakiego uwydatnić niema sposobu:
— Czy pani chce się widzieć i mówić z tym, co tam czeka na dole?...
Właścicielka Czerwonego domu, jakby się namyślała przez chwilę, a potem rzekła:
— Wprowadź do domu tę osobę, ktokolwiek jest ona... — Wprowadź ją do przedpokoju, i przyjdź mnie o tem powiadomić.
— Spełnię rozkazy pani natychmiast, odparł murzyn, ukłonił się znowu i wyszedł.
Zaledwie zniknął za drzwiami, kobieta, którąśmy opisali, rzuciła na stół rękopism przeglądany, założyła na twarz jaśniejącą wdziękami i młodością, ową pół maskę stuletnią, zarzuciła kaptur od sukni na siwe kosmetyki fałszywych włosów i zasłoniła zupełnie prawie resztę pół twarzy, tak, że tylko oczy błyszczały, jakby bardziej jeszcze; poczem poprawiła zasłonę na lampie, tak, że całe jej światło padało teraz na rzeźbione drewniane krzesło, umieszczone po drugiej stronie stołu, naprzeciw fotelu, który sama zajmowała.
Cel tego ostatniego manewru łatwo odgadnąć wszakże.
Chodziło oto, aby osoba, mająca zająć miejsce na tem krześle, znalazła się w pełnem oświetleniu, gdy przeciwnie właścicielka mieszkania pogrążona będzie w cieniu.
Upłynęło parę minut i znowu we drzwiach ukazał się murzyn.
— I cóż tam?... zapytała dziwna kobieta.
— To baron, proszę pani... odpowiedział murzyn.
— A!... to baron... powtórzyła pseudo staruszka. No... no!.. poproś tu barona... Wiesz, że dla niego jestem zawsze i o każdej porze.
Murzyn podszedł do drzwi hebanowych, przyozdobionych w mosiężne arabeski i otworzył takowe.
Szlachcic w masce czarnej aksamitnej wszedł do pokoju, zdjął płaszcz i rzucił go na krzesło.


III.
Luc i Perina.

Przeszedłszy kilka kroków, gość nagle się zatrzymał.
— Dobry wieczór Perino... powiedział.
— Dobry wieczór Luc... odpowiedziała pani domu.
— Zdaje mi się, żeś nie czekała wcale dzisiaj na mnie...
— Prawda... ale zkądże wiesz o tem?...
— Nie trudno mi to chyba odgadnąć, widzę cię w masce po samą brodę! Przecież nie dla mnie ta maskarada.
— Zdaje mi się jednak, że i ty także...
— O! ja!... to rzecz zupełnie naturalna. Dziś po ulicach uwijają się takie tłumy ludzi, że skorzystałem z przywilejów tłustego czwartku, ażeby nie być poznanym w chwili, gdy będę stukał do drzwi twego domu.
— Podziwiam tę ostrożność, bo jak mi się zdaje, nic ci nie przeszkadzało wejść od uliczki Estouffade, jak robisz zazwyczaj! Uliczka ta posiada zanadto opłakaną opinię, żeby nie była zupełnie pusta zwłaszcza podczas nocy, a zresztą masz i drugi klucz od furtki.
— Mam, to prawda, ale właśnie dziś wieczór, gdym wychodził od siebie, poszukiwałem go napróżno. Gdzieś mi się zawieruszył i jutro go dopiero odnajdę.
— Koniecznie trzeba go odszukać!... wykrzyknęła żywo kobieta, nazywana Periną. Trzeba go odszukać koniecznie, bezzwłocznie, powtórzyła. Nie czułabym się bezpieczną w moim domu, to też jeżelibyś nie odnalazł go i jutro, każę zmienić zaraz zamek.
— Śpij spokojnie, moja piękna! — zauważył śmiejąc się przybyły. Czerwony dom nie należy do tych, do których chętnie wdzierają się nocni złodzieje, lepiej on jest strzeżonym przez złowrogą renomę swoję i przestrach, jaki dzięki temu wzbudza, aniżeli potrafiłby to uczynić cały szwadron policyantów... I zresztą powtarzam ci, że klucz jutro odnajdę.
Poczem zmieniwszy ton mowy, szlachcic dodał:
— No, a teraz, piękna moja Perino, skoro jesteśmy sami, skoro żadne niedyskretne spojrzenie nie jest wstanie nas podpatrzyć, zrzuć ten obrzydły garnitur, co mi prześliczną twarzyczkę twoję zasłania... Ja pierwszy daję dobry przykład.
Powiedziawszy to, baron rozwiązał jedwabne sznurki swojej maski i odsłonił rysy regularnie, charakterystyczne rysy, w których każda linia zdradzała pochodzenie arystokratyczne, rysy, na których nigdy nie można się pomylić, rysy, które od pierwszego spojrzenia zdradzają człowieka dobrze urodzonego, o krwi błękitnej, jak powiadają anglicy, jednem słowem, rzetelnego szlachcica.
Baron był mężczyzną młodym jeszcze, miał zaledwie lat jakie trzydzieści ośm, a jednak jego włosy jedwabiste, ognistego prawie koloru, zaczynały się przerzedzać po nad czołem, a gdzie niegdzie ukazywały się nawet srebrne niteczki na skroniach.
Nos miał cienki, trochę przydługi, przypominający dość wyraźnie dziób ptaka drapieżnego. Oczy duże, wyraziste, koloru jasno-niebieskiego, szarego prawie, dwie czarne kresy, jakby węglem nakreślone po nad powiekami, rażąco odbijały od bladej twarzy; usta, trochę blade, wyrażały dumę i szyderstwo.
Baron był wzrostu wysokiego, ale cała jego postać zupełnie zgodną była z arystokratycznym wyglądem jego twarzy.
Ubranie z czarnego aksamitu, przepysznie skrajane i spodnie z łosiowej skóry, do których doskonale przystawały wysokie buty, aż do kolan sięgające, uwydatniały dokładnie elegancką jego postawę..
Właścicielka Czerwonego domu zdemaskowała się jednocześnie ze swoim gościem.
— Przecie!... wykrzyknął ten ostatni, biorąc ręce Periny i całując je z galanteryą wielkiego pana, przecie znowu cię widzę!... Ta obrzydła twarz starej baby, sprawia zawsze na mnie przerażające wrażenie...
— Zanadtoś wrażliwy w tym razie, mój kochany Luc! — odrzekła Perina z szyderskim uśmiechem.
— Przyznaję... Ale cóż chcesz?... To silniejsze odemnie... Starość i brzydota źle zawsze działają na mnie... Ta głowa z wosku tak jest wykonaną artystycznie, że gdy patrzę na ciebie przebraną, zdaje mi się, iż jestem w obec rzetelnie stuletniej babinki. A jednakże, daję słowo moje szlacheckie, że Wenus nie mogła być i nie była z pewnością piękniejszą od tego błyszczącego motylka, którego wielbię w tej chwili.
Gość ujął po raz drugi ręce Periny i poniósł je do ust mówiąc:
— Wiesz, moja piękna przyjaciółko, że zaczynam uznawać prawdę przysłowia: „Vox populi Vox Dei!...“ czyli dosadniej powiedziawszy: Głos pospólstwa, to głos Boga!...
— Cóż powiada pospólstwo?...
— Powiada, że jesteś czarnoksiężniczką i że znasz magię doskonale...
— Sądzisz zatem, że ma racyę?
— Przyznaję, że tak sądzę...
— Z jakiegoż powodu ta opinia tak lekkomyślnie wygłoszona?...
— Z powodu tajemnicy oddawna zaginionej i przez ciebie ponownie odkrytej...
— Cóż to za tajemnica?...
— Tajemnica „Źródła młodości...“ Jestem pewny, że co rano kąpiesz się w jego cudotworczych wodach. skoro co wieczór piękniejszą i młodszą cię znajduję.
Ironiczny uśmiech ukazał się na ustach Periny.
— Baronie Luc de Kerjean, rzekła, chcesz mi pochlebić, widać zatem, że ci potrzebną jestem.
— Rzeczywiście, jesteś mi bardzo potrzebną, odparł ten, którego obecnie znamy już z tytułu i nazwiska; ale pomimo to nie myślałem wcale o tem, aby ci pochlebić, bo co powiedziałem, najszczerszą jest stanowczo prawdą...
— Czegóż chcesz zatem odemnie?...
— Niepodobna tego, moja piękna, wypowiedzieć w czterech słowach... Czy możesz mi ofiarować godzinkę?...
— Mogę ci ofiarować tyle czasu, ile go będziesz potrzebował... Nie oczekuję na nikogo... — a dodam i to wreszcie, że dziś przy tłustym czwartku i o godzinie tak późnej, nikt napewno nie zasztuka do drzwi moich...
— W takim razie będziemy mogli rozmawiać swobodnie, a zastrzegam sobie całą uwagę twoję.
— Idzie zatem o rzecz ważną?...
— Idzie o rzecz, której pod względem ważności nic w świecie wyrównać nie jest w stanie.
— Dla ciebie naturalnie...
— Dla nas obojga, piękna moja.
— Mów... słucham...
Perina rzuciła się znowu w objęcia wielkiego fotelu, który już znamy, a łokciem oparła się niedbale na okrągłym stoliku, obitym czerwoną skórą.
Luc de Kerjean zajął miejsce na przeciwko niej na dębowym krześle.
— Słucham... powtórzyła Perina.
— Piękna moja, zaczął baron, potrzebuję cię uprzedzić przedewszystkiem, że jestem do najwyższego stopnia znudzony życiem, jakie prowadzę i że, gdyby mi je przyszło wlec dalej, wpakowałbym sobie szpadę w piersi, albo w łeb sobie wypalił.
— Cóż znowu?... przerwała właścicielka Czerwonego domu, wzruszając ramionami. Cóż znowu? Cóż to za żarty?...
— Nie wierzysz mi?...
— Nie... Łatwo to mówić o odebraniu sobie życia, ale nie tak łatwo odebrać go sobie przychodzi.
— Wiesz przecie, żem jest mężny, dowiodłem tego wiele razy.
— Tak jest, wiem, żeś jak lew odważny... ale stanąć do pojedynku, to rzecz nie tak wielka znowu. Daleko silniejszej potrzeba woli na to, ażeby się własną ręką życia pozbawić.
— Daję ci słowo, że zrobię tak, jak powiedziałem...
— Wytłomacz-że mi przynajmniej, co ci to życie czyni tak nieznośnem znowu?...
— I ty pytasz mnie o to?...
— Skoro nie wiem, muszę więc pytać.
— Najprzód, czyż nie jestem w najzupełniejszej od ciebie zależności?... Czy nie masz mocy i prawa, pewnego pięknego poranku, gdy ci przyjdzie na to fantazya, odesłać mnie... mnie, barona de Kerjean, mnie szlachcica, mnie wielkiego pana, do wiosłowania na galerach królewskich?...
— Gdzie mój kochany Luc pracowałby od bardzo dawna, gdybym mu nie przyszła była z pomocą przed dziesięcioma laty...
Prawda!... Tyś mnie ocaliła... ale ty mnie zgubić także możesz...
— Czyż ci groziłam kiedy nadużyciem mojej władzy?...
— Nie... ale trzymasz tę broń okrutną w swoim ręku...
— Nie ufasz mi?... Czyż ci mało jeszcze dałam dowodów mojego przywiązania?...
— Jestem ci za to tak wdzięczny, jak być powinienem... — ale Jego królewska mość Franciszek I, który dobrze się znał na tem, nie napisałby tych dwóch wierszy, gdyby wielkiej prawdy w sobie nie zawierały:

Sonvent femme varie
Bien fol est qui s’y fie...

— No wiesz przecie, pod jakim warunkiem gotowam oddać ci broń, której tak się strasznie obawiasz...
— Pod warunkiem, że ci wyliczę sto tysięcy liwrów w gotowiźnie...
— Zdaje mi się, że to cena wcale umiarkowana... Honor i wolność Kerjeana, warte chyba tyle.
— O!... gdybym miał te sto tysięcy liwrów!...
— Dałbyś mi je natychmiast... jestem najzupełniej przekonaną!... Ale skoro ich nie masz, to najlepiej nie mówmy o tem, a przejdźmy do innych przyczyn tego wielkiego zniechęcenia, jakie cię tak nagle opanowało...
— A więc moja nędza...
— Nędza nieźle wyzłocona, jak mi się zdaje. Ubierasz się jak szlachcie z dobrego domu... zajmujesz mieszkanie bardzo przyzwoite... posiadasz konie, trzymasz kamerdynera i lokajczyka... jednem słowem, wcale nieźle wyglądasz w świecie. Czyż nie masz przytem trzech strzał w swoim łuku?... Najprzód w grze sprzyja ci szczęście, szalone szczęście, boć masz wyborny sposób, aby tem szczęściem kierować; masz następnie sposób wybornego imitowania pięknej monety złotej, wybijanej przez naszego niezrównanego monarchę, Ludwika XV-go, a nareszcie, czyż nie otrzymujesz dużych odemnie wynagrodzeń, gdy mi się dowiesz o co, lub gdy puścisz w kurs jaką moję przepowiednię?... — Wszystko to razem wzięte, powinno, jak mi się zdaje, wystarczyć ci zupełnie na wygodny, na bardzo wygodny żywot, z jakiego nie jeden uczciwy człowiek byłby całkiem zadowolony.
— Wszystko to nędza!... wykrzyknął Kerjean, ja chcę posiadać odpowiedni koniecznie majątek.
— W takim razie nie należało puścić tego, coś miał, w ciągu paru miesięcy zaledwie...
— E!... nigdy nie byłem bogaty!....
— Boże wielki! cóż też ty mówisz?.. zawołała Perina. Zapominasz zapewne, że twój poczciwy ojciec, umierając, pozostawił ci prześliczny majątek bretoński, przynoszący rocznie ani mniej ani więcej jak trzydzieści tysięcy liwrów czyściuteńkiego dochodu. Ja wiem o tem lepiej przecie, niż ktokolwiek inny.
Kerjean machnął pogardliwie ręką.
— Co to znaczy?... wykrzyknął. Cóż to tak wielkiego znowu jakieś tam trzydzieści tysięcy liwrów?... To jeszcze nędza!... to tyle, co nic!...
— Ładne mi nic, trzydzieści tysięcy liwrów rocznego dochodu!... powtórzyła zdumiona Perina. O czemże ty marzysz zatem, kochany Luce?
— O kolosalnej fortunie!... o fortunie tak nieograniczonej, jak moja ambicya i moje pragnienia! Potrzebuję rzek, oceanów złota!... Pytasz mnie o czem marzę, zaraz ci odpowiem na to... Marzę o czarach wschodniego przepychu, o okazałości babilońskiej! marzę o milionach, któreby przepływały przez moje ręce co dzień, co godzina, któreby kaskadą spadały na olśniony, oczarowany Paryż! marzę o zabawach i szaleństwach królewskich, marzę jednem słowem o tem, ażeby zostać królem!...
Gdy baron mówił to wszystko, twarz jego jaśniała zapałem, oczy błyszczały ogniem niezwykłym, rumieńce twarz bladą okrywały.
Właścicielka Czerwonego pokoju, przypatrywała mu się z coraz zwiększającem się zdumieniem.
— Nieszczęśliwy... zwaryował!... szepnęła tak cicho, że Kerjean nie mógł tych słów dosłyszeć.

Odgadł jednakże myśl Periny i potrząsnął głową z uśmiechem.

IV.
Pragnienia barona.

— Nie, kochana moja Perino... powiedział baron po chwili, ja wcale nie zwaryowałem... Wiem doskonale, co mówię, wiem doskonale, czego pragnę i zaraz cię przekonam, jako jestem przy zdrowych zmysłach, jako spełnienie moich prześwietnych marzeń możebne będzie i łatwe, jeżeli tylko ty zechcesz mi przyjść z pomocą.
— W czemże?... wykrzyknęła Perina, czy na seryo marzysz o królestwie?...
— Na seryo, moja droga!
— Spiskujesz zatem?... myślisz więc o zrzuceniu z tronu Ludwika XV i zajęciu jego miejsca? No i powiadasz, że nie jesteś waryatem?...
— Wcale nie spiskuję, przyjaciółko moja, i żaden z pewnością z poddanych, nie jest bardziej odemnie przywiązanym do władcy, rezydującego w Wersalu...
— Wytłómacz mi zatem jasno zagadkę swoję...
— Perino, rzekł pan de Kerjean z pewną uroczystością, to nie żadne żarty, to zupełnie święta prawda, że posiadam możność panowania!... Przedsięwziąłem olbrzymie plany, których powodzenie całkiem jest zapewnione... Będę panował nad wielkiem miastem, stanowiącem stolicę świata!... Będę panował nad Paryżem! Nie nad tym banalnym Paryżem, który oświeca słońce, ale nad Paryżem nocnym, dziwnym i tajemniczym... Nie jestem ani wrogiem, ani rywalem naszego chrześcijańskiego króla... Korona moja, lubo nie znajdzie się w niej kwiatu lilii, nie mniej potężną będzie... Ludwik XV-ty pozostanie monarchą dnia.... ja zaś zostanę władcą nocy!...
— Słucham, i zdaje mi się, że śnię...
— Nie koniec to jeszcze ździwieniu twemu, moja droga, zaraz rozejrzysz się w ciemności, która ci się tak głęboką wydaje. Czy wiesz, do jakiej należę rasy?
— Do jednej z najstarszych i najszlachetniejszych w Bretanii... Wszyscy dobrze o tem wiedzą.
— A więc stara krew pradziadów moich burzy się w moich żyłach. Jakieś dziwne głosy odzywają się we mnie i wyrzucają mi co chwila obecną moję degradacyę, straszne obecne poniżenie moje!...
— Czy nie odnalazłeś przypadkiem jakiego sumienia w sobie Kerjeanie?... zapytała z ironią Perina.
— Z pewnością, że je miałem kiedyś, ale musiało zmarnieć oddawna, skoro oddawna milczącem pozostaje.
— Więc cóż to są te twoje dziwne głosy?
— Zapewne głosy upokorzonej mojej duszy... Obiecałem, że będę im posłusznym, poprzysiągłem, że się wygodę z nicości!
— Wydobędziesz się z nicości?... a to jakim sposobem? Jeżeli miałbyś zamiar wrócić na drogę cnoty, to bodaj czybyś się nie przekonał, że namysł przyszedł zapóźno trochę.
— Wcale nie o cnocie mówię, moja Periny, ale o śmiałości i żelaznej woli. Sięgnij w głąb myśli mojej, którą zaraz ci małym przykładem objaśnię. Ten, kto wyciąga dwa luidory z kieszeni przechodnia, jest złodziejem... i tego wieszają, to fakt... ten który zabiera prowincyę państwu sąsiedniemu, jest zwycięzcą... i tego wieńczą wawrzynem...
— Chcesz zatem zwycięzcą zostać?
— Naturalnie...
— Kogóż opanować zamierzasz?
— Bogactwa i władzę.
— Jakim sposobem?
— Wiesz, czem się od blizko dwóch lat zajmuję?
— Jeżeli mam wierzyć temu, coś mi sam opowiadał z jakie sto razy, to kręcisz się całemi dniami i nocami po szulerniach, szynkowniach i wszelkich domach podejrzanych, aby szukać i znajdować głupców... Obok tego, w wolnych chwilach, dobrze zamknięty, uprawiasz nie bez powodzenia pewną wielką sztukę... sztukę podrabiania monet... Wszak tak?...
— Tak... ale ty znasz jednę tylko stronę mojego życia... tę, którą ci poznać pozwoliłem...
— Istnieje zatem strona druga?...
— Naturalnie... Od dwóch lat w tych szulerniach, w tych szynkowniach, w tych domach podejrzanych, w których rzeczywiście przepędzam czas od rana do nocy, organizuję zwolna, po cichu, w ciemności, potężne, tajemnicze stowarzyszenie, którego nić sam trzymam w ręku, a które odda mi niezadługo pod rozkazy zastęp bandytów, pełzających i operujących w nieznanych głębiach Paryża...
— Cóż chcesz uczynić z tych bandytów?...
— Zorganizować z nich potężną armię niewidzialną, a więc niezwyciężoną...
— Przeciwko komu?...
— Przeciwko całemu społeczeństwu..
— Jednem słowem chcesz wziąć w monopol rozboje i kierować rozbójnikami?...
— A tak, kochana Perino!... wykrzyknął baron wesoło, odgadłaś nareszcie myśl moję i nazwałaś ją właściwie... Zbieram kilka tysięcy łotrów, organizuję ich, daję im dowódzców, a sam zostaję wodzem naczelnym. Ale to jeszcze nie wszystko...
— Cóż tam jeszcze?...
— Podrabianie pieniędzy...
— Słusznie, to jeden jeszcze wydział twojego przemysłu... zapomniałam o nim zupełnie...
— Powiedziałaś, moja piękna, powtarzam własne twoje słowa, że przepędzam wolne moje chwile nad mozolną pracą, rezultatem której, jest puszczanie w obieg kilku sztuk złota lepiej lub gorzej naśladowanych... Cóż znowu?... Jeżeli tak myślisz... to mnie wcale nie znasz i sądzisz bardzo błędnie!... Szukałem — i znalazłem! Nie znalazłem wprawdzie kamienia filozoficznego, ale to samo prawie; znalazłem sposób na dawania metalom bezwartościowym, dźwięku i ciężkości złota... I zamierzam wybijać pieniądze na wysoką skalę!... Chcę mieć warsztaty, wspanialsze od tych, w jakich pracują robotnicy królewscy!... Chcę codziennie pakować w beczki po sto tysięcy luidorów i wkrótce urzeczywistnić marzenie zalewania Paryża potokami złotemi...
Po chwilowem milczeniu, widząc, że Perina siedzi milcząca ze spuszczonemi oczami, zapytał:
— Cóż ty na to, droga moja?...
— Przyznaję, że projekt masz wspaniały, że świadczy on o niepospolitej inteligencyi twojej...
— Krótko mówiąc, pochwalasz go?...
— Pochwalałabym go z całej siły, gdyby tylko możliwym był do wykonania.
— Sądzisz więc, że tak nie jest?...
— Jestem pewną tego zupełnie.
— Dla czego?...
— Dla kilku przyczyn.
— Mianowicie?...
— Najprzód dla tego, że podobne przedsięwzięcie wymaga wielkiego nakładu.
— Tak, zrobiłem najdokładniejsze co do tego obliczenie i wiem, jaki powinienem mieć fundusz.....
— Jakiż tedy?...
— Bagatelkę... najwyżej ośmset tysięcy liwrów...
Perina aż podskoczyła.
— Mała rzecz!... zauważyła, śmiejąc się sarkastycznie... ty nazywasz to bagatelką?...
— Skoro się myśli o miliardach, toć ośmset tysięcy liwrów, są bagatelką tylko...
— Przypuśćmy... Zkądże jednak wydobyć podobną sumę?... Zapewne na to nie potrafisz mi odpowiedzieć...
— Owszem, odpowiem ci, ale później trochę. Przedewszystkiem, stawiaj mi dalsze zarzuty...
— A więc zarzut drugi: Pracownie fałszywych pieniędzy, podobne do tych, o jakich marzysz, nie mogą być tak byle gdzie zakładane. Trzeba je uczynić nie podobnemi do wyśledzenia, trzeba je schować gdzieś w głuchych podziemiach jakichś starych, opuszczonych pałaców w Pirenejach lub Apeninach... A tu niestety, całe setki mil oddzielają nas od tych gór niedostępnych...
— O to niechaj cię wcale głowa nie boli... podziemia są już odnalezione.
— Daleko od Paryża?...
— W samym Paryżu...
— To niepodobieństwo, mój drogi!...
— To święta prawda, moja droga!.. Czy chcesz, abym cię przekonał o tem?...
— Wątpię, abyś zdołał tego dokazać.
— Posiadasz już, Perino kochana, trzy czwarte tajemnic moich — dla czegóż pozostałej, jednej ich czwartej części nie miałbym ci jeszcze odsłonić. Istnieje oto na ulicy d’Enfer, nie opodal od pałacu Medicis, ogromny hotel, od niepamiętnych lat opuszczony — do którego przywiązaną jest pewna ponura i wielce krwawa legenda. Dzięki tej legendzie, w kwartale Luksemburskim, budowlę, o jakiej mówię, nazywają hotelem dyabła. Wspaniałe to niegdyś pomieszczenie, służy dziś za przytulisko nocne dla szubrawstwa wszelkiego rodzaju. Naturalnie, że jest od niepamiętnych czasów do sprzedania, ale kupiec ani się dotąd trafił, ani się też nie znajdzie na pewno... Nie potrafiono, za dobrą nawet zapłatę, wynaleźć w pośród przymierających z głodu biedaków, nikogo, ktoby zgodzić się chciał na stróżowanie rudery. Właściciele tej posesyi pozbyliby się jej najchętniej za każdą sumę, jakąby im raczono ofiarować...
Zwiedzałem otóż ten hotel i wykryłem pewną jego tajemnicę. Komunikuje się on za pomocą przejść sekretnych z częścią katakumb, oddzieloną wązką szyją od innych krypt, wykopanych w dawniejszych czasach pod wielkim miastem.
Oprócz przejścia powyższego, prowadzącego wprost z piwnic hotelu dyabelskiego, w podziemiach znajdują się jeszcze dwa inne. Jedno kończy się w okolicach ulicy Tombe-Issoire i dotyka cysterny opuszczonej i zaniedbanej, którą możnaby łatwo uporządkować, drugie zaś wiedzie do łomów kamiennych, również zaniedbanych, znajdujących się w dolinie Montrouge.
Widzisz zatem piękna moja przyjaciółko, że nie jest jak ci się zdawało, niepodobieństwem odnaleźć w samym środku Paryża coś równie świetnego, jak stare zamczysko w Pirenejach lub Apeninach... Cóż ty na to?...
— Przychodzę do przekonania, że masz odpowiedź na wszystko.
— A ty czy masz zarzuty jeszcze jakie?
— Mam dwa, a może i więcej nawet...
— Proszę o nie...
— Najpierw policya, której nigdy nie można się dość obawiać. Pan generał Thiroux de Crosne i jego argusowie, mają uszy i oczy wyśmienite. Zresztą w takiej armii, jak twoja, bardzo łatwo będzie z pewnością o zdradę. Zadenuncyują cię przy pierwszej sposobności.
— To głupstwo. Czyż nie będę dziesięć razy bogatszy, aniżeli potrzeba na to, iżby zdusić w zarodku każdą denuncyacyę i aby śmiać się z donosicieli?...
— Komisarz policyi znany jest z uczciwości, nieda się zatem przekupić!...
— Przypuśćmy, ale wiesz o tem równie dobrze, jak ja, że otoczony jest agentami łotrami, i że w interesie tych łotrów leży ukrywać starannie przed panem Thiroux de Crosne wszystkie bez wyjątku nadużycia!... Bądź pewną, że ci jegomościowie nie dopuściliby do niego takiej denuncyacyi... Agentów bardzo łatwo uczynić ślepymi, zawiązując im złotą na oczy opaskę. To rzecz wiadoma przecie.
— Pozostaje i tak jedna jeszcze trudność, którą niełatwo przyjdzie usunąć... Jak potrafisz oto wytłómaczyć światu, pragnącemu wszystko wiedzieć, lubiącemu zdawać sobie sprawę ze wszystkiego, to twoje nagłe bogactwo?...
— Odpowiem ci jednocześnie na to i na poprzednie twoje pytanie...
— Na jakie poprzednie pytanie?...
— No, zapytywałaś mnię wszakże, zkąd zamierzam wziąć te ośmset tysięcy liwrów, koniecznych do rozpoczęcia mych operacyj.
— Jużeś mnie objaśnił w tym względzie.
— Nie — ale cię objaśnię zaraz.
Oto widzisz... ażebym mógł przystąpić do wykonania pięknych planów moich, potrzeba mi nie tylko tych ośmiuset tysięcy liwrów, ale czegoś jeszcze, co trudniejszem jest do pozyskania, niż pieniądze... potrzeba mi w jakikolwiekbądź sposób zrehabilitować przeszłość moję... potrzeba sprawić, ażeby zapomniano o tej przeszłości, jeżeli nie zupełnie złej, to przynajmniej mocno skompromitowanej... potrzeba sprawić, ażebym mógł wejść z powrotem, a z podniesioną głową w świat, w którym mnie postawiło urodzenie moje, a z którego wycofałem się dobrowolnie po stracie majątku, aby nie dawać ludziom mojej sfery smutnego z siebie widza nędzy i upodlenia, potrzeba mi jednem słowem wynaleźć, sposób na to, aby się postawić tak, iżby żadne podejrzenie dosięgnąć mnie nie było w stanie, iżby żadne oskarżenie przylgnąć do mnie nie potrafiło.
— Czy jest jaki na to sposób?...
— Nie odgadujesz go?...
— Nie...
— Sposób to jednakże nadzwyczaj prosty. Potrzeba mi zawrzeć związek małżeński z kobietą wysokiego rodu, dającą mi w posagu miljon zaraz, a dwa miljony w perspektywie...
Perina zaczęła się śmiać serdecznie.
— Tylko takiej ci bagatelki potrzeba!... No, no, widzę, że nie jesteś wcale wymagającym, mój baronie!... Wcale a wcale!... Ba... ale ty może taką kobietę wysokiego rodu miljonami w kieszeni już nawet znalazłeś?...
— Zdaje mi się, że tak, odpowiedział Kerjean z najnaturalniejszą w świecie miną.


V.
Awantura w Tuilleries.

Właścicielka czerwonego mieszkania śmiać się nie przestawała.
— Moja piękna przyjaciołko, rzekł baron, zdaje mi się, że nie wielką przywiązujesz wagę do tego, co ci powiedziałem?...
— Mój kochany Luc, odpowiedziała Perina, świętą mi prawdę wyjawiłeś przed chwilą... Obiecałeś odsłonić mi nową stronę swojego życia, nową stronę twojego charakteru... Istotnie odkrywam w tobie dzisiaj zupełnie nieznanego mi dotąd człowieka... Człowiek ten, muszę przyznać, wygląda mi na osobnika o dobrze nadpsutych zmysłach, bo plecie mi niepodobne do wiary androny, bo jego świetne nadzieje, są podług mnie naiwnemi, a właściwie chorobliwemi złudzeniami.. Spodziewam się, że się nie obrazisz na mnie za tę otwartość moję...
— Ani choćby żartem nawet, odrzekł Kerjean spokojnie. Mogłem się przecie spodziewać i spodziewałem się naprawdę twojej szyderczej niewiary, co jednakże wcale nie przeszkadza, ażeby owe chorobliwe niby iluzye moje, stały się rzeczywistością przepiękną... Małżeństwo, o jakiem marzę, ma się stać pierwszym szczeblem wysokich przeznaczeń moich, a że jest możebne, jak najzupełniej możebne, to zaraz cię o tem przekonam.
— Proszę bardzo...
— Wczoraj przytrafiła mi się oto pewna awantura...
— Miłosna?...
— Nie... ale taka, w której odegrałem rolę zakochanego...
— Wchodzą zatem kobiety jakieś do tej awantury?...
— Dwie nawet.
— Słucham i bardzo jestem ciekawa.
— Wczoraj, jak wiesz, dzień piękny był wyjątkowo — dzień to był jakby umyślnie na przechadzki przeznaczony... Około drugiej z południa udałem się do ogrodu Tuilleries, którego aleje tłumy całe zalegały... Miałem tam rendez-vous w zakładzie Renarda, znajdującym się, jak wiadomo, w najpiękniejszej części parku.
— Czy rendez-vous było miłosne?...
— Bynajmniej!... było... karciane... Przyrzekłem trzem młodzieńcom, przybyłym z prowincyji, rewanż z przepysznej partyi faraona, jaką wygrałem od nich dnia poprzedniego...
— Znalazłeś zatem trzy nowe gołąbki do oskubania!... mruknęła Perina.
Baron nie zwrócił żadnej na to uwagi i ciągnął dalej:
— Byłem o jakie trzydzieści kroków od modnej restauracyi, gdy spostrzegłem idące ku mnie dwie damy...
— Zapewne heroiny tego opowiadania?..
— Właśnie... Jedna stara, z fizyonomią tych nadzorczyń, jakie spotykamy na każdej stronicy romansów hiszpańskich... druga za to młoda dziewczyna.
— Ładna?...
— Pozostawiam, co do tego, wolne pole twojej imaginacyi. Wyobraź sobie piękność najdoskonalszą, najwykwintniejszą, a jeszcze daleką bardzo będziesz od rzeczywistości... Wyobraź sobie blado złotawą twarzyczkę kreolki, wielkie, błyszczące oczy, nóżkę nimfy... wyobraź sobie...
— Cóż za zapał, panie baronie!... wykrzyknęła Perina.
— Byłażbyś zazdrosną?... zapytał Kerjean.
Perina wzruszyła ramionami.
— A więc... odrzekł szlachcie, dla czego mi przerywasz?... Młoda ta dziewczyna, oprócz piękności, miała postawę wielkiej damy, na której nie można się pomylić.
— Jednakże, przerwała znowu Perina, dwie kobiety, włóczące się same po ogrodzie Tuilleries, nie musiały być zapewne niczem innem, jak tylko zwyczajnemi awanturnicami.
— Nie pozwoliłaś mi dodać, że szło tuż za niemi trzech lokai, z miną arogancką, od stóp do głów ugalonowanych, wszystko prawdziwe typy lokai wielkiego domu! W chwili kiedy dozorczyni i młoda dziewczyna miały się mijać ze mną, z restauracyi Renarda, wysypało się z pół tuzina oficerów gwardyi saskiej. Że panowie ci zanadto trochę czcili bożka Bachusa, widać to było z ich całego zachowania się, a zwłaszcza z niepewnych kroków. Jeden z nich zauważył młodą dziewczynę, która przyśpieszyła kroków, aby uniknąć spotkania, podbiegł do niej, pochwycił bez ceremonii w objęcia i chciał pocałować. Na krzyk dziewczęcia, trzej lokaje dobyli pałaszy i rzucili się na napastnika.
Pięciu oficerów podbiegło na pomoc koledze. Spacerujące tłumy, zobaczywszy pałasze obnażone, rozbiegły się, co sił starczyło, we wszystkie strony, tak, że wkrótce zostałem prawie sam jeden, zaledwie o kilka kroków od miejsca wypadku. W jednej chwili lokaje zostali rozbrojeni, poturbowani i obaleni na ziemię... Oficerowie upojeni łatwem zwycięztwem i rozzuchwaleni trunkiem zabierali się już do wciągnięcia młodej dziewczyny przemocą do szynkowni Renarda, pomimo naturalnie rozpaczliwych protestów dozorczyni... Zbliżyłem się i odezwałem do wojskowych poważnie a zimno:
Albo się bardzo mylę, moi panowie... albo też, co daleko jest prawdopodobniejsze, widzę przed sobą zuchów, których męztwo ujawnia się wyłącznie albo wobec bezbronnych kobiet, albo wobec lokai... Czy panowie nie jesteście tego samego zdania?...“
Zaledwie skończyłem, gdy wszyscy sześciu naraz mnie zaatakowali.
— Sześć szpad przeciwko jednej!... mruknęła Perina. Czy wiesz, mój Luc kochany... że położenie nie było wcale do zazdrości.
— Tak i ja je osądziłem, odpowiedział młody szlachcic, gdy się zobaczyłem opasany łukiem żelaznym... Byłem zły sam na siebie, iż wdałem się lekkomyślnie w całą tę głupią awanturę... Szczęście całe, że miałem do czynienia z pijanymi, którzy ani w ręku ani w oczach nie mieli potrzebnej pewności. Położyłem trupem na miejscu jednego z przeciwników, dwóch ciężko raniłem, czwartego rozbroiłem, strzaskawszy mu i wytrąciwszy z ręki szpadę. Co do dwóch ostatnich, ci przerażeni rezultatem starcia, ratowali się ucieczką, pozostawiając na placu rannych kolegów i zniknęli wkrótce pośród drzew sąsiedniej alei.
— Świetnie!... prawdziwie świetnie!... zawołała właścicielka Czerwonego domu z zapałem na wpół szczerym, na wpół szyderczym. Oto starcie prawdziwie romantyczne i z prawdziwą przeprowadzone brawurą.
Czekam niecierpliwie, co się stało następnie.
— To następne nie jest niczem już nadzwyczajnem, nie jest niczem takiem, czegoby nie można się łatwo domyśleć, gdybym nawet zakończył na tem, co opowiedziałem. Zbliżyłem się do młodej osóbki i powiedziałem: Nie potrzebuje pani niczego się obawiać, że jednak lokaje jej pozbawieni są możności pełnienia służby w tej chwili, będę się miał za prawdziwie szczęśliwego, jeżeli pozwolonem mi będzie odprowadzić panią, gdzie się okaże potrzeba.
— Usługa została przyjętą?... przerwa Perina.
— Naturalnie. Młoda dzieweczka wsparła się na mojem ramieniu cała drżąca, zarumieniona i wzruszona, gdy tymczasem ochmistrzyni zapewniała mnie w słowach gorących, o ich niewygasłej dla mnie wdzięczności. Potem, co zaszło, piękne dziecko nie mogło ani myśleć o dalszem używaniu przechadzki... Skierowaliśmy kroki nasze ku pałacowi, który zamieszkiwała jej rodzina. Zostałem przedstawiony i ojcu i matce, przyjęty przez nich z serdecznem uznaniem, a przy pożegnaniu, uprzejmie proszony, abym odtąd dom ich uważał, jak swój własny... Ci państwo, to wyjątkowi bogacze, a jednocześnie jedna to z najpierwszych rodzin we Francyi... Posiadają około trzech milionów, z których córka ich, jedynaczka, otrzyma w dzień ślubu milion tytułem posagu.
— A zatem, odezwała się właścicielka Czerwonego domu, tę to jedynaczkę masz ochotę pojąć za żonę?...
— Tę właśnie...
— I uważasz za możliwe to małżeństwo?...
— Rozumie się... Przedewszystkiem noszę przecież świetne nazwisko. Ocaliłem może, życie a z pewnością honor dziewczęcia, zdobyłem zatem tytuł do ubiegania się o jej rękę; jestem jak najbardziej przekonany, że jeżeli nie zechcesz odmówić mi swojej pomocy, uda mi się wszystko jak najlepiej.
Perina podniosła głowę i głosem ździwionym powiedziała:
— Mam ci przyjść z pomocą?... A o jakąż to pomoc chodzi?...
— O pożyczkę tysiąca luidorów.
— Boże wielki!... Tysiąc luidorów!...
— Suma sama przez się niewielka!...
— Zwaryowałeś chyba, kochany baronie!... Na co, proszę, użyłbyś te pieniądze?...
— Moja ruina ostateczna nie jest tak powszechnie wiadoma i nikt prawie nie przypuszcza, za pomocą jakich ryzykownych przedsięwzięć złocę moję nędzę, jak dobrze powiedziałaś na początku naszej dzisiejszej rozmowy. Te tysiąc luidorów, o które cię proszę, pozwoliłyby mi podtrzymać godność mojego imienia, pozwoliłyby mi utrzymywać się przez kilka tygodni tak, jak człowiekowi mojego rodu przystoi. Zresztą nie samą jedynie wdzięczność ofiarują ci w zamian za twoję przysługę.
Rzuć mi w garść kilka sztuk złotych, a w dniu, w którym stanę u ołtarza, niezależnie od stu tysięcy, za jakie mam prawo wykupić z rak twoich moję wolność, wyliczę ci jeszcze dwieście tysięcy luidorów. Co powiadasz na tę ofertę?...
— Uważam ją za najpiękniejszą na świecie.
— To znaczy, że ją przyjmujesz?... zawołał baron rozradowany.
— Wcale nie!... odparła Perina ze znaczącym pośpiechem, wcale nie!...
— Dla czego?...
— Bo to małżeństwo nie może przyjść do skutku... bo wielcy państwo, posiadacze trzech milionowej fortuny, nie będą tyle naiwni, aby jedyne dziecko i jego pieniądze oddać panu baronowi de Kerjean, dobremu bez wątpienia szlachcicowi, ale człowiekowi skompromitowanemu, zrujnowanemu i fatalnie obdłużonemu. Powiedziałam ci już raz i jeszcze ci powtarzam, że waryat tylko może sobie podobnym związkiem zaprzątać głowę.
— Perino... kochana Perino... wybąkał pan de Kerjean tonem błagającym, zaklinam cię... proszę cię na klęczkach o to, nie opuszczaj mnie, nie odtrącaj, nie doprowadzaj do rozpaczy. Przysięgam ci, że nie zawiedziesz się na mojej szczęśliwej gwiaździe!... Daj mi tylko możność działania... Jeżeli uważasz, że tysiąc luidorów, to za wielka d!a mnie suma, na pięciuset poprzestanę... Daj mi, droga Perino, tylko pięćset...
— Ani tysiąca, ani pięciuset, mój biedny baronie...
— Pomyśl tylko, że gdy stanę się bogaczem, zamiast tej marnej sumki, będziesz mogła schować do swego skarbca okrągłe trzysta tysięcy luidorów...
— Nie zbogacisz się nigdy, nie obawiaj się o to.
— Przypuszczam, że propozycya moja jest wyjątkowo korzystna, że warto zaryzykować coś w takim razie.
— Po co ryzykować choćby najmniej nawet, gdy się jest z góry przekonanym, że to idzie na stracenie.
— A zatem nic cię wzruszyć nie potrafi?... A zatem odmawiasz m?...
— Muszę.
— Pozwól mi mieć przynajmniej choć nadzieję, że się zmiękczyć pozwolisz...
— Jeżeli ta nadzieja ma jakieś dla ciebie znaczenie, to i owszem, miejże ją sobie. Znajdź sposób przekonania mnie, że to, co mówisz, nie jest mrzonką, nie jest prawdopodobieństwem, ale pewnością zupełną, a wtedy zrobię wszystko co żądasz?...
— Jakże możnaby cię przekonać?...
— To już twoja rzecz, mój baronie. Ci, co dobrze szukają, prawie zawsze znajdują... Szukaj, a być może, że znajdziesz także!... Tymczasem nie zaniechaj zużytkować całego swego rozumu i sprytu, całej galanteryi swojej, aby podobać się człowiekowi, od którego przyszłość twoja zależy. Staraj się wkręcić w łaski i serca posiadaczy trzech milionówna córkę i fortunę których polujesz... Ale, ale, jakże się ten dostojny papa nazywa?...
— Nazywa się książe de Simeuse.
Perina zadrżała widocznie.
— Książe de Simeuse!... powtórzyła.
— Tak jest... ostatni potomek jednego z najstarszych rodów w Anjou.
— Pałac ma przy ulicy Clovis, nieprawdaż, na rogu ulicy Wały świętego Wiktora, na górze świętej Genowefy?... dodała właścicielka Czerwonego mieszkania.
— Znasz ten pałac?... zapytał baron nie bez ździwienia.
Perina nie odpowiedziała.
Powstała z fotelu, wydobyła z kieszeni sukni pęczek kluczy i otworzyła drzwi żelazne szafy, ukrytej w jednej ze ścian pod boazeryą.
Następnie wyciągnęła z tego tajemniczego schowania ogromną księgę in folio, oprawną w czerwoną skóre i opatrzoną w klamry stalowe.
Położyła ją na stole i zaczęła drżącą ręką przewracać karty.
Każda z tych kart, pokryta pismem drobnem i zwięzłem, opatrzona była datą.
Po kilku minutach Perina znalazła, czego poszukiwała i odczytała uważnie całą stronę od początku do końca.
Potem podniosła głowę i wpatrując się w barona zapytała:
— Janina.... na imię jest córce księcia de Simeuse?...
— Zgadłaś... odpowiedział młody człowiek. Istotnie zgadłaś...
— W jakim jest wieku?...
— Może mieć lat dwadzieścia...
W tej chwili wydzwonił zegar godzinę dziewiątą.
— Tak... mruknęła Perina głosem cichym, stłumionym, takim jednak, że mogła być usłyszaną przez swego gościa... tak jest... ma rzeczywiście lat dwadzieścia... 20-go lutego 1752 r.... o tej samej co teraz godzinie... przyszła na świat Janina de Simeuse!... Czyżby magia, która uprawiam i z której żartuję sobie, nie była wiedzą próżną, czyżby wyrocznie, których zapytuję i w które nie wierzę wcale, przepowiadały niekiedy jednakże przyszłość?... Bądź co bądź, to coś szczególnego doprawdy!...
Właścicielka Czerwonego mieszkania, zajęła z powrotem miejsce w swoim fotelu i trzymając rękę na tajemniczej księdze, powtórzyła po raz drugi:
— Tak, to coś szczególnego doprawdy!...


VI.
Przygoda z 20-go lutego 1752-go r.

Baron de Kerjean uszanował kilkuminutowem milczeniem dziwną zadumę Periny.
Nareszcie widząc, że coraz więcej zagłębia się ona w rozpamiętywaniach jakichś, zapytał:
— Od dawna już, piękna moja przyjaciółko, nie mamy żadnych dla siebie sekretów, nie będzie więc niedyskrecyą, gdy zapytam, co za wspomnienia zbudziło w tobie nazwisko księcia de Simeuse, które ci zupełnie obcem być powinno?...
— To nazwisko, przypomniało mi coś w istocie, a szczególny wypadek, że dziś właśnie o tej godzinie odżyło w mojej pamięci przejmuje mnie pomimowolną obawą. Nie mam zresztą żadnej dobrej przyczyny, abym nie uczyniła zadość ciekawości twojej, a opowieść moja, obojętna z pewnością dla każdego innego, dla ciebie będzie niezmiernie ciekawą, z powodu, że dotyczy bezpośrednio tej pięknej Janiny de Simeuse, której mężem zostać byś pragnął.
— Jakiż stosunek mógłby cię łączyć z księżniczką?...
— Zaraz dowiesz się wszystkiego... Opowiedziałeś mi przed chwila przygodę, w jakiej byłeś wczoraj bohaterem... Ta, którą posłyszysz odemnie i w której ja odegrałam rolę główną, jest znakomicie dawniejszą, bo nas cofnie w przeszłość o całe lat dwadzieścia...
— Musimy zatem cofnąć się do roku w którym przyszła na świat Janina?... zapytał Kerjean.
— Nie tylko do roku, ale nawet do dnia i do godziny jej urodzin... odpowiedziała Perina. Słuchaj zatem... „— Nikt nigdy nie słuchał nikogo uważniej, niż ja ciebie w tej chwili.
— „Lat temu dwadzieścia... zaczęła właścicielka Czerwonego mieszkania, tłusty czwartek wypadł jak w tym roku w dniu 20-ym lutego. Byłam bardzo młodą wtedy dziewczyną i zaledwie co przybyłam do Paryża z głębi naszej kochanej Bretonii. Nie zamieszkiwałam wówczas jeszcze tego wielkiego, ponurego domostwa, w którem znajdujemy się w tej chwili, ludność nie dodawała jeszcze wówczas do nazwiska Periny Engrulevent pogardliwego przydomku „Wiedźma.“ Zajmowałam, a właściwiej gnieździłam się w nędznej mansardowej izdebce jednego z najstarszych i najbiedniejszych domów ulicy Parvis-Notre-Dame...
„Kładłam karty, plotłam z nich za kilka sous różne ucieszne biednym ludziskom androny i anim żartem przypuszczała, że w kilka lat później stanę się tak bogatą i tak okrutnie popularną... Sława moja rosła sobie tymczasem jak na drożdżach i wkrótce niktby już nie ośmielił się był wątpić w prawdę przepowiedni Iwony Treal, bo tak w owej porze nazywać się kazałam.
— Dla czegoś się Iwoną Treal przezwała?... zapytał de Kerjean.
— Dlatego, że nie chciałam poniewierać poczciwej pamięci mojej matki, która umarła ze zgryzoty po mojej ucieczce z rodzinnego kraju.
— Dobrze... mów dalej.
— Otóż, zaczęła Perina znowu, w dniu 20-ym lutego 1752-go r., w tłusty czwartek, rozbawiony tłum, przybrany w maski i najdziwaczniejsze kostiumy, zapełniał tak samo jak dziś ulice i tak samo jak dziś hałasował, pośpiewywał, pobrzękiwał grzechotkami, bił w bębny i na trąbkach przygrywał...
„Zdjęta ciekawością i przekonana, że przy takim dniu nie zajrzy do mnie nikt ze zwykłych klijentów moich, wysunęłam się z mansardowej nory, pobiegłam z samego rana na miasto i zmieszałam się z szalejącą gromadą, która we właściwy sobie sposób dowcipkowała ze mnie i z mego stroju wieśniaczki bretońskiej, jaki po większej części uważane za przebranie,
— Niechże mnie dyabli porwą!... mruknął Kerjean... Naiwna i rozciekawiona ówczesna Iwona Treal, biorąca żywy udział w karnawałowym wybryku, nie była wcale podobną do dzisiejszej Periny.
— Na miłość Boga, baronie, odparła właścicielka Czerwonego mieszkania, dwadzieścia lat mniej na karku, to potężna przecie różnica.
A potem ciągnęła znowu:
„— Było około dziewiątej wieczorem... Umęczona kręceniem się całodziennem, powracałam z ludnej i ruchliwej dzielnicy miasta, w której każdy dom oświetlony był od suteryn do strychów, i której mieszkańcy zdawali się ze szczególną uroczystością czcić bożka Tłustego Czwartku — i po pewnym czasie dotarłam na ulicę Parvis-Notre-Dame.... Czy znasz ją, baronie kochany?...
— Niezbyt dokładnie przynajmniej.
„— Jedna to z najposępniejszych miejscowości starego Paryża... Z wyjątkiem domu, w którym ja zamieszkiwałam, wszystkie inne były i są prawdopodobnie po dziś dzień zamieszkałe przez księży wikaryuszów kościoła Notre-Dame... To najlepiej tłomaczy, dla czego ulica ta, w chwili gdy przez nią przechodziłam, wydała mi się cichą jak grób i jak grób posępną... W pośród orgij karnawałowych, jakie wrzały dokoła, Parvis-Notre-Dame zachowała fizyognomię swoję zwyczajną, wyglądała tej nocy zupełnie tak samo jak zawsze. Przebiegłam ją w dwóch trzecich jej długości i miałam akurat przestąpić próg mojej rezydencyi, gdy w tem dwaj mężczyźni ubrani czarno i zamaskowani, wyszli nagle z bramy, w którą wejść zamierzałam.
„Jeden z nich trzymał w ręku ślepą latarnię.
„Podszedł ku mnie i zwrócił światło w moję stronę.
„Krzyknęłam przestraszona i chciałam uciekać.
„— Nie bój się, panienko, rzekł do mnie ów człowiek zamaskowany, chwytając mnie za ramię, nie grozi ci żadne zgoła niebezpieczeństwo... Objaśnij nas tylko, uprzejmie cię o to proszę, czy nie jesteś, jak przypuszczamy z bretońskiego twego kostiumu, osobą, której poszukujemy...
„— Kogo więc panowie poszukujecie?... zapytałam.
„— Młodej kobiety, niejakiej Iwony Treal, dla której, jak fama niesie, czytanie w księdze przyszłości stoi otworem...
„— Ja jestem Iwoną Treal rzeczywiście.
„— W takim razie bądź łaskawa udać się z nami panienko...
„— Gdzie i po co?...
— Mam rozkaz dostawić cię koniecznie.
„ — Od kogo rozkaz ten pochodzi?...
„— Od kogoś, kto nie chce się z tem zdradzić.
„— Jeżeli więc nie zgodzę się na pańskie żądanie?...
„— Bylibyśmy z wielkim żalem naszym zmuszeni użyć przemocy!... Po co jednak środki gwałtowne, gdy rozumne przedstawienie powinno starczyć zupełnie?...
„Raz cię jeszcze najuroczyściej zapewniam, że nie potrzebujesz się niczego zgoła obawiać...
„Mamy cię poprowadzić do pewnej dystyngowanej kobiety...
„Chce ona skorzystać z wiedzy twojej, za co cię wynagrodzi sowicie...
„Po chwili namysłu odpowiedziałam.
„— Służę zatem... proszę prowadzić...
„Mężczyzna zamaskowany wziął mnie pod rękę i udaliśmy się na plac Notre-Dame krokiem przyśpieszonym.
„Na piętnaście lub dwadzieścia kroków od głównego wejścia do katedry, zobaczyłam karetę zaprzężoną w dwa dzielne konie. Człowiek, niosący latarnię, otworzył drzwiczki i poszedł dalej piechotą.
„Towarzysz mój pomógł mi wsiąść i zajął miejsce naprzeciw mnie, Zamknął drzwiczki, a konie ruszyły z kopyta.
„Karoca pędziła już z kilkanaście minut po nieznanych mi zaułkach miasta, gdy mężczyzna w masce pochylił się ku mnie:
„— Panienko, rzekł, podając mi chustkę jedwabną, niech panienka będzie łaskawa zawiązać sobie oczy.
„Jakkolwiek nie chciał powiedzieć dokąd mnie zawieść zamierzał, ostrożność wydała mi się naturalną i niezaniepokoiła mnie wcale.
„Poddałam się żądaniu bez oporu i zawiązałam oczy.
„Po godzinie karoca się zatrzymała.
„Posłyszałam, że się drzwiczki otworzyły i że wysiadł mój towarzysz.
„— Przybyliśmy... odezwał się on w tej chwili. Proszę wesprzeć się na mojem ramieniu, to poprowadzę panienkę.
„Po przejściu kilku schodów, przebiegliśmy przez dwa czy trzy duże jakieś salony i znaleźliśmy się w pokoju, w którym odgłosy kroków tłumił gruby dywan, poddający się pod nogami niby gazon jaki czerwcowy.
„Po przez chustkę jedwabną, zasłaniającą mi oczy, dostrzegłam ogień buchający na kominku i światło świec kilkunastu..
„Jednocześnie ręka czyjaś odwiązała mi chustkę, która spadła na podłogę.
„Zobaczyłam się w pokoju sypialnym, urządzonym z takim przepychem, o jakim najmniejszego nie mogłam mieć naturalnie pojęcia.
„Wspaniałe makaty pokrywały całe ściany.
„Olbrzymie łóżko pod baldachimem, prawie całą jednę z tych ścian zajmowało.
„Spoczywała na niem kobieta blada i osłabiona, trzymająca na ręku, przy piersi, maleńką istotkę, która przyszła na świat przed paru bodaj dopiero godzinami.
„Mężczyzna lat trzydziestu sześciu do trzydziestu ośmiu najwyżej, o pięknej wyniosłej postawie, siedział na krześle obok łóżka i pieścił w ręku swoim białą i zgrabną rączkę młodej damy, przyczem na ustach igrał mu uśmiech, a w oczach łzy błyszczały.
„Patrząc na tego człowieka, odgadłam, że się znajduję wobec wielkiego widocznie pana.
„Dotąd w życiu mojem spotykałam się jedynie z wieśniakami lub, co najwyżej, z drobnemi mieszczaninami.
„Poczułam się zakłopotaną trochę, ale trwało to chwilę tylko.
„Ponieważ zażądano, abym przybyła, potrzebowano mnie zatem, ja też jestem panią położenia, pomyślałam sobie.
„Dodało mi to otuchy, pozwoliło odzyskać pewność siebie i całą przytomność umysłu.
„Młody pan powstał pośpiesznie z krzesła i zbliżył się do mnie,
„— Pani, rzekł, skłoniwszy się z taką galanteryą, jakby witał kobietę do jego sfery należącą, tyle mi naopowiadano o jej biegłości astrologicznej, że gorąco pragnąłem mieć przyjemność poznania pani. Przyznam atoli, że nie przypuszczałem ani żartem, iżbym spotkać się miał z taką młodziutką osobą. Posiadaczki wiedzy tajemniczej mają zwykle czoła bruzdami poorane, a włosy wiekiem ubielone. Czy mam honor mówić z panią Iwoną Treal?
— Ja nią jestem... odpowiedziałam z pewną dumą, chciałam bowiem stanąć odpowiednio względem tego, którego ogromną nademną wyższość rozumiałam doskonale. Ja jestem Iwoną Treal, rzekłam, i gotowam dać panu dowód, iż wiedza nie koniecznie potrzebuje pomarszczonego czoła, iż jej hebanowe włosy w niczem zgoła nie przeszkadzają. Czego pan życzy sobie odemnie?...
„Dostojny pan podszedł do łóżka, wziął zeń nowonarodzoną dziecinę i pokazał mi takową:
„— Przyjrzej się, pani, powiedział, przyjrzej się dokładnie temu kochanemu maleństwu, które dopiero co światło Boże ujrzało. Takie to drobniutkie i delikatne takie, takiemi wątłemi niteczkami z życiem związane, że lekarze przerażają nas i przyprowadzają do rozpaczy, trzymając w niepewności co do losów tego drobiazgu, które już serdecznie kochamy. Czy ma żyć, czy musi umrzeć”... Albo nie wiedzą, albo nie chcą dać nam odpowiedzi uspokajającej... A my żądamy tego koniecznie!... Śmiertelna obawa, gdyby się przedłużać miała, zabiłaby z pewnością matkę, a dziecka nie ocaliła. Lepszy cios, choćby najokrutniejszy, aniżeli powolne konanie... Powtarzam pani, chcemy wiedzieć, jak jest, chociaż miałoby być jak najgorzej...
„Czy wiedza pani, pozwoli ci odgadnąć przeznaczenie tej istotki, czy potrafisz nam powiedzieć: Bądźcie spokojni, żyć będzie, albo: Pozwólcie płynąć łzom waszym i przygotujcie trumienkę...
„Odpowiedziałam bez wahania:
„— Z pewnością, że będę to mogła uczynić.
„— Czy wierzysz w to najzupełniej?...
— Wierzę stanowczo i bezwzględnie.
— Mów zatem, mów natychmiast!...
„siły nam braknie do wytrzymania dalszej niepewności... Wyrok śmiertelny mniej nam dokuczy, niż nieotrzymanie odpowiedzi.
— Zanim potrafię odpowiedzieć, muszę pierw zapytać sama...
„— Kogo chcesz pytać mianowicie?...
„— Gwiazd naturalnie... Były one świadkami narodzin dzieciny waszej i one tylko w języku dla mnie jedynie zrozumiałym, odsłonić mi potrafią jej przeznaczenie... Noc dzisiejsza bardzo się nadaje do badań tego rodzaju. Nie ma ani jednej chmurki na niebie... gwiazdki błyszczą wyraziście...
„— Racz pani zatem udać się za mną... odezwał się żywo ojciec, poprowadzę cię na miejsce wyniosłe z którego będziesz mogła obserwować firmament w całym jego majestacie nieskończonym...
„— Chętnie będę służyć panu, odparłam, ale proszę mi powiedzieć przedewszystkiem i to z całą dokładnością godzinę i minutę urodzenia się córeczki...
„— Było to w samo południe. Zegar wskazywał wtedy godzinę punkt dwunastą...
„— Dobrze... Proszę mnie prowadzić zatem....
„— Jakie narzędzia potrzebne będą pani do jej obserwacyj?...
„— Kałamarz, papier, pióro lub ołówek i nic więcej...
„— Znajdzie tam pani to wszystko... i co innego jeszcze...
„Dostojny pan wziął pochodnię... otworzył drzwi prowadzące do malutkiego gabinetu, potem otworzył drzwi inne i zaczął iść przedemną po schodach kręconych, które jak mi się zdawało, w murze wykute były...
„Schody owe doprowadziły nas na szczyt wysokiej wieży, umieszczonej w jednym z rogów starego budynku.
„Z okna tej wieży ujrzałam po nad głową moją nieskończone przestworze niebieskie, a cały Paryż pod stopami mojemi.


VII.
Horoskop.

Po chwili milczenia, Perina zaczęła w dalszym ciągu opowieść swoję.
„— Dostojny pan, mówiła, umieścił pochodnię na stole, na którym oprócz papieru, piór, ołówków, znajdował się także mały teleskop, kompas, bussola i różne inne narzędzia astronomiczne.
„Czyżby mój szlachcic, lubił także kiedy niekiedy podpatrywać tajemnice niebieskie?.. Nie wiem, ale bardzo to prawdopodobnem mi się wydało.
„— Zostawiam panią samą, rzekł uprzejmie, bo się obawiam, abym jej nie przeszkadzał obecnością moja. Jak długo czasu może pani zająć ta praca...
„— Co najmniej godzinę całą.
„— Powrócę zatem za godzinę.
„Wyszedł z pokoju i zamknął drzwi za sobą.
„Zabrałam się natychmiast do dzieła, zaczęłam według systematu Naiboba, Maginusa, d’Origene’a i Argola studyować bieg gwiazd po firmamencie, zaczęłam dochodzić, jaki mógł być wzajemny do siebie stosunek ciał planetarnych w dniu i godzinie przyjścia na świat dzieciny, o losy której zostałam zapytana.
„Naraz spostrzegłam na stole arkusz papieru, a na nim narysowaną figurę nieba.
„Podzieliłam ją na dwanaście części, umieściłam planety według efemeryd i zaczęłam dociekać, w jakim położeniu znajdowały się w chwili, gdy rodziło się maleństwo, dla którego horoskop stworzyć potrzebowałam.
„Gdym to wszystko zrobiła, pozostało mi już tylko wytworzyć historyę żywota dziecka.
„Nie będę nużyć cię powtarzaniem szczegółów obojętnych i niezrozumiałych dla ciebie, dość będzie, gdy ci powiem, że znalazłam w horoskopie coś, co zwróciło na siebie całą uwagę moję.
„Planeta Mars, znalazłszy się w najbardziej wzniesionym punkcie dwunastej części, przepowiadała dziewczątku śmierć nagłą i gwałtowną, ale nie tak zaraz.
„Inne wyliczenia dały mi poznać, że katastrofa okrutna i fatalna nastąpi w dwudziestym pierwszym roku życia panienki.
„Trzy razy, a każdym razem w inny sposób, sprawdzałam rezultat badań moich i trzy razy otrzymywałam to samo...
„Ta potrójna zgodność uderzyła mnie pomimo woli...
„W chwili, gdy skończyłam właśnie robotę, otworzyły się drzwi i ukazał się w nich pan dostojny.
„— No cóż?... zapytał.
„— Wszystko gotowe...
„— Zejdziemy zatem...
„Otworzyłam usta, aby dać mu natychmiast odpowiedź, na którą z taką straszną wyczekiwał niecierpliwością.
„Nie pozwolił mi na to.
„— Sam nie chcę nic a nic słyszeć... zawołał żywo; czy to będzie wiadomość pomyślna, czy zabójcza, chcę się nią podzielić z współtowarzyszką mego życia...
„Chwycił pochodnię... wyszedł pierwszy, aby mi przyświecać, ja za nim podążałam po schodach.
„Po chwili znaleźliśmy się w pokoju, w którym znajdowała się młoda matka daleko jeszcze bledsza teraz, niż była przed godziną...
„Zatrzymałam się o dwa kroki od łóżka...
„Biedna kobieta o nic mnie nie zapytywała, ale utkwiła we mnie spojrzenie głębokie i błagające, jakby chciała wzruszyć moje serce...
— Widzę, jak się uśmiechasz przy tych słowach, panie baronie de Kerjean... Racz sobie przypomnieć jednakże, że to, co opowiadam, działo się przed dwudziestu laty i że w epoce owej nosiłam jeszcze w piersiach resztkę już, co prawda, serca... Boże drogi, któż to wie... może przed laty dwudziestu i ty także miałeś jeszcze resztki sumienia...
— Daję słowo, że to bardzo możliwe!... zauważył, śmiejąc się baron... Nie chciałbym wcale przysięgać, że było inaczej...
Perina ciągnęła dalej:
„— Nie zapomnę nigdy w życiu tego spojrzenia młodej matki...
„Ciągle ono do dziś dnia stoi mi przed oczyma. Mówiło mi ono, że trzymam w moim ręku życie albo śmierć biednej, wątłej kobiety, zdawało się wyrażać przekonanie, że odemnie tylko zależy życie lub śmierć jej dziecinki, że ja jeżeli zechcę, mogę zmienić wolę losów...
„Dostojny pan ujął rączkę swej towarzyszki i pieścił ją w rękach swoich.
„— Jesteśmy zatem razem, odezwał się do mnie, mamy dość odwagi, mamy dość mocy nad sobą... Proszę, mów pani teraz...
„— Zapytywałam gwiazd i gwiazdy mi odpowiedziały... wykrzyknęłam z tą emfazą, która zdawała mi się konieczną w roli wróżki, moje przepowiednie są niezawodne, bo głos, który posłyszycie, nie będzie głosem moim, ale głosem przeznaczenia.
„— Mów pani, powtórzył szlachcic, mów, zaklinam cię na wszystko, cokolwiek możesz mieć świętego!...
„— Szczęśliwą mam wam zwiastować nowinę, odezwałam się tym samym, co poprzednio, tonem uroczystym... Śpiew nadziei nie zaś rozpaczy rozbrzmieć ma po tym domu... myślcie o kołysce nie o trumnie... Dziecinka, która się wam narodziła, żyć będzie i pięknie wyrośnie...
„— Żyć będzie!... zawołali na raz i ojciec i matka z radością, której opisać niepotrafiłoby najgenialniejsze nawet pióro.
„— Nie wątpcie o tem, wyrocznia jest stanowczą i nieomylną...
„Młoda matka zlewała biedne maleństwo łzami gorącej radości, okrywała je najczulszemi pocałunkami, a jednocześnie szeptała głosem zaledwie dosłyszanym:
„— Janinko... droga, ukochana Janinko moja... skarbie mój... najsłodszy... jedyny... gwiazdeczko złocista moja... ty żyć będziesz... czy ty to słyszysz... pieszczotko ty święta moja... żyć będziesz, aby kochać biedną matkę twoję.
„Pozostawiłam kilka minut czasu na te wybuchy radosne, a ochłonąwszy i sama tymczasem trochę z wielkiego wzruszenia, zaczęłam znowu:
„Nie ma takiego nieba, na którem nigdyby żadna chmurka nie zawisła, nie ma chmurki, z którejby burza rozszaleć się nie potrafiła... Muszę wam powiedzieć teraz, czego się obawiać macie...
„Młoda matka pobladła. Głęboka zmarszczka wystąpiła na czoło ojca.
„— Powiesz nam pani, czego się obawiać mamy... powtórzył. Jest zatem coś, co zagraża naszej dziecinie?...
„— Tak... niebezpieczeństwo to nie istnieje jeszcze... ale przyjdzie...
„— Kiedy?...
„— Z chwilą, gdy dzieweczka ukończy lat dwadzieścia... Dziś mamy 20-go lutego 1752 r... Zatem 20-go lutego 1772 r.
— Co jej zagrozi?...
„— Śmierć... zgon niespodziewany i gwałtowny...
„— Zkąd przyjdzie?...
„— Nie wiem... gwiazdy nie odkryły mi tego.
„— Czy nie mogła byś pani raz ich jeszcze zapytać o to?...
„— Byłyby to daremne usiłowania... więcej nic mi już nie odpowiedzą...
„— Powiedz nam pani zatem przynajmniej, czy możliwem będzie uniknąć tej katastrofy okrutnej?...
„— Będzie możliwem, nie bez trudów jednakże, nie bez usiłowań wielkich...
„— Co i jak robić wypadnie?...
„— Nie umiem odpowiedzieć na to... Wiem to jedynie, że gdy skończy szczęśliwie lat dwadzieścia jeden, gdy przebędzie szczęśliwie epokę fatalną, dziecko dziś, a wtedy ładna dziewoja żyć będzie długo i spokojnie... Nic nadto nie wiem zgoła... Pamiętajcie tylko i nigdy nie zapomnijcie o tem, że dzień 20-go lutego 1772 r. będzie pierwszym dniem niebezpieczeństwa... Wszystko co powiedzieć mogłam, już powiedziałam... Nie mam już co robić tutaj... pozwólcie mi odejść zatem...
„— Jeszcze nie... zawołał ojciec.
„— Czego pan zatem życzysz sobie jeszcze odemnie?...
„— Czegoś, co pani na pewno możesz dla nas uczynić...
„— Cóż to takiego?...
„ — Czy w dniu niebezpieczeństwa będę jeszcze na świecie, czy będę mógł czuwać nad dzieckiem mojem, czy będę je mógł bronić?...
„— I ja... zawołała młodą kobieta... i ja matka tego biedactwa, czy będę żyć jeszcze?...
„— Zastanówcie się!... szepnęłam. Pytanie, jaki mi zadajecie, jest bardzo niebezpieczne!... Kto wie, czy odpowiedź moja nie byłaby dla jednego z was, a może i dla obojga, ciosem śmiertelnym?...
„Szlachcic i młoda kobieta zamienili ze sobą spojrzenia.
„— Mniejsza o to!... zawołali jednocześnie. Chcemy wiedzieć prawdę bez względu jaka ona...
„— Niechajże stanie się, jak chcecie... odpowiedziałam.
„Podeszłam do łóżka i powiedziałam do młodej matki:
— Podaj mi pani swoję rękę...
„Wyciągnęła ku mnie niechętnie cienkie, ale prześliczne palce, na jednym z których dostrzegłam dwa pierścionki.
„Pierwszy ślubny nie odznaczał się niczem szczególnem, drugi przykuł oczy moje do siebie. Był to jeden z tych pierścieni złotych emaliowanych na różowo, które przychodzą z Azyi, a uważane są za talizmany. Oczko koralowe stanowiło przykrywkę maleńkiego pod niem wydrążenia. Zdaje mi się, że widzę jeszcze ten pierścień i tę piękną rączkę, która go nosiła. Badałam w ciągu paru sekund linie tej rączki.
„Miały one jaknajbardziej prawidłowe wygięcia, na linii wielkiej, będącej linią życia, nie widać było żadnej bruzdy złowieszczej.
„Albo chiromancya[1] jest bezsensem, zawołałam, albo za lat dwadzieścia będzie pani dość zdrową i dość silną do strzeżenia swojej córki...
„Niezwykła radość błysnęła w oczach mężczyzny, gdy wypowiedziałam słowa powyższe.
„Zbliżył się on do mnie i podał mi dłoń swoję.
„— Teraz moja kolej — powiedział.
„Wpatrzyłam się z zachwytem w tę rękę silną i zgrabną, jakby do noszenia szpady stworzoną. Na palcu serdecznym zobaczyłam pierścień żelazny, podobny do złotych pierścieni rycerzy rzymskich. Uderzyły mnie godła kolorowe, wyrżnięte na nim prawdziwie artystycznie.
„— No, proszę pani, odezwał się szlachcic z uśmiechem, co pani czyta w tych znakach tajemniczych. Co ma mi pani zwiastować?...
„— Nic a nic niedobrego również... długie życie i świetną przyszłość...
„— Postanowiłaś pani sobie być w tym domu, przerwał mi nieznany mój interlokutor, zwiastunką dobra i szczęścia...
„— Przybyłam tu jako zwiastunka prawdy, odpowiedziałam... Sama nic osobiście nie znaczę, wyobrażam jedynie usta, przez które inny się głos odzywa.
„Z tą samą szczerością, co dobre, byłyby one i złe wypowiedziały... Odchodzę... Nie zapomnijcie niczego... pamiętajcie o 1772-im roku.
„— O!... zawołał szlachcic z zapałem, dopóki nas nie braknie, dziecko nasze nie będzie się potrzebowało o nie obawiać... Będziemy czuwać nad niem, potrafimy je w razie potrzeby obronić, przysięgam pani...
„Wypowiedziawszy to z zupełną pewnością siebie, interlokutor mój poprosił mnie ze sobą do sąsiedniego salonu.
„Oczekiwali w nim dwaj mężczyźni czarno ubrani i zamaskowani, z którymi przybyłam tutaj. Szlachcie doręczył mi woreczek z pięćdziesięciu luidorami.
„Zawiązano mi przepaskę na oczach. Zeszłam i zajęłam miejsce w karocy tajemniczej.
„W pół godziny potem, wysiadłam na placu Notre Dame, naprzeciwko bramy kościelnej. Powóz odjechał i zniknął w ciemnościach..
„Wiesz, że zawsze byłam ciekawą i że ta ciekawość nieraz mi się opłacała sowicie. Nic zapomniałam bynajmniej godeł wyrżniętych na pierścieniu żelaznym, były to trzy miecze na krzyż, a nad niemi korona książęca.
— Herb Simeusów... zawołał Kerjean.
— Tak jest, herb Simeusów... wiedziałam już o tem nazajutrz... czyli, że odkryłam bardzo prędko ostatni wyraz awantury, w jakiej dopiero co odegrałam rolę czynną. Zaczęłam się ostrożnie wywiadywać i nim tydzień minął, miałam już możność zapisania całej karty w tej oto księdze, w której od lat dwudziestu notuję wszystkie ważniejsze wydarzenia, w jakichkolwiek brałam udział...
— Szacowna księga!... zawołał baron.
— Naturalnie, że szacowna!... potaknęła Perina. Zawiera ona prawdziwe źródła mojej fortuny!... księga to rzetelnie magiczna, bo nieraz już tajemnice jakie zawiera, mogłam była w prawdziwy deszcz złoty zamienić!...
— Czy, zapytał Kerjean, mógłbym wiedzieć co się znalazło na karcie tej przed dwudziestu laty?
— I owszem... odpowiedziała właścicielka Czerwonego mieszkania i pochyliwszy się nad grubym in folio tomem, odczytała co następuje:
28-go lutego 1752 r. Dom, do którego zostałam wprowadzoną w dniu dwudziestym bieżącego miesiąca, położony jest przy ulicy Estrapade i należy do jednego starego i oddanego Simeusom sługi. Książe Jakób de Simeuse, jedyny dziedzic imienia, tytułów i kolosalnej fortuny tego świetnego rodu, ożenił się sekretnie przed miesiącem z panną Blanką de Chastenay, ubogą sierotą. Nienawiść przechodzącą, jak u Kapuletów i Montekichz pokolenia na pokolenie i przeszło już lat sto pięćdziesiąt trzymającą zdala od siebie Simeusów i Chastenayów, stargał książe Jakób, poślubiając pannę Blankę, którą gorąco umiłował. Poślubił ją w sekrecie prawdopodobnie dla tego aby nieściągnąć na głowę swoję gniewu, a może przekleństwa, owdowiałej księżnej jego matki, staruszki około ośmdziesięcioletniej.
„Z tego też powodu rozkazał urządzić wspaniale stary dom przy ulicy Estrapade i umieścił w nim młodą małżonkę. Pędziła ona tam życie bardzo spokojnie i przed kilku dniami powiła księciu córeczkę, której dano imię Janina i dla której w nocy z 20 — go na 21-szy bieżącego miesiąca musiałam ułożyć horoskop życiowy.
Perina przerwała w tem miejscu czytanie.
„— Szczegóły, jakie idą w dalszym ciągu, znam już, powiedziała, więc ci ich powtarzać nie ma potrzeby... Po sześciu miesiącach, czyli pod dniem 26 sierpnia 1752 r. dopisałam u spodu tej karty, co następuje: „Księżna matka umarła w początkach tego miesiąca. Książe Jakób ogłosił małżeństwo swoje i przeniósł się z żoną i córką do obszernego i wspaniałego o pałacu de Simeuse, położonego na rogu ulic: Clovis i Wały św. Wiktora, na górze św. Genowefy.
Perina zamknęła księgę czerwoną do ukrytej w murze szafy żelaznej. Schowała pęk kluczy do kieszeni, a usiadłszy na swem miejscu mówiła dalej:
— Tajemnice złożone w moich archiwach, wówczas jedynie mają dla mnie wartość, gdy zawierają jaką nieznaną zbrodnię, jaką hańbę ukrytą przed światem, lub zdradę, o której nic nikomu nie wiadomo...
Nic podobnego nie znajduje się, jak słyszałeś, w notatkach o rodzinie Simeusów. Były więc dla mnie zbyteczne i zupełnie o nich zapomniałam, gdy nagle się pojawiłeś i przypomniałeś mi rodzinę z którą łączą się bezsensowne twe marzenia o małżeństwie bogatem.
— Rzeczywiście ciekawy to zbieg okoliczności, odrzekł baron, nie widzę jednakże w tem wszystkiem nic jeszcze takiego, coby mogło usprawiedliwić twoje zdumienie, wzruszenie i pomieszanie. Czy nie byłabyś łaskawą wytłómaczyć mi tego, bo wydaje mi się to bardzo niejasnem?
— Jakto?... zawołała żywo Perina. — Czyż nie jest to rzeczą dziwną, cudowną, niesłychaną, że ów horoskop nakreślony kiedyś z najzupełniejszą i najgłębszą niewiarą, przypomina mi się w dwadzieścia lat właśnie od chwili, w której go ułożyłam, i że niebezpieczeństwo, zapowiedziane Janowi de Simeuse, rozpoczyna się istotnie w dniu i godzinie, którą przepowiedziałam!... Wiesz dobrze, iż nie łatwo ulegam wzruszeniom, a jednak ten niepojęty zbieg wypadków mąci mój rozum!... nie wiem sama, co mam myśleć o tem i mimowoli nasuwa mi się pytanie, czyby przeznaczenie ludzkie miało być istotnie zapisane tam w górze... na gwiazdach?...
— Umysł twój słabnie, piękna moja przyjaciółko, odrzekł de Kerjean na pół uśmiechnięty. Niepokoisz się bez najmniejszego powodu... Myśl, że byłaś kiedyś... raz w swojem życiu, wieszczką bezwiedną wzrusza cię zanadto. Dwudziesty pierwszy rok Janina Simeuse dzisiaj zaczęła... bardzo to pięknie, lecz gdzież jest to groźne niebezpieczeństwo, jakie jej przepowiedziałaś?...
— Jeszcze się pytasz, gdzie jest to groźne niebezpieczeństwo?... ależ ty sam niem jesteś!...
— Ja?.. zawołał Kerjean z nieudanem ździwieniem. — W jakiż sposób osoba moja może być niebezpieczną dla młodego dziewczęcia, któremu wczoraj życie ocaliłem?...
— Zapominasz więc o twych zamiarach małżeńskich, jakie dopiero co roztaczałeś przedemną?...
— Pamiętam o tem... ale cóż to może mieć wspólnego z niebezpieczeństwem?
— Co wspólnego?... przerwała gwałtownie Perina. Jakto?... do mnie zwracasz się z tem zapytaniem?... Najstraszniejsze niebezpieczeństwo, mogące złamać życie Janiny de Simeuse, grozi jej z twojej strony, gdyby zostać miała twą żoną...
Pan de Kerjean nie miał czasu na odpowiedź. Żelazny młotek, zawieszony u bramy Czerwonego domu, uderzył o płytę stalową, a na schodach kręconych rozległo się głuche mruczenie, podobne do odgłosu gromu, uderzającego gdzieś w oddali.
Równocześnie murzyn olbrzymi, dziwacznie ubrany, imieniem Jupiter, pojawił się na progu pokoju...
— Czy przyjmujesz?... zapytał baron.
— Dla czegóżby nie? — odrzekła Perina. Ten, kto tak późno puka do drzwi moich, nie czyni tego bez ważnych, jak sądzę, powodów. Mam jakieś przeczucie, że nieskończyły się wzruszenia i niespodzianki, spotykające mnie dzisiejszego wieczoru.


VIII.
Magia.

— Pójdź, Jupiterze, zawołała Perina, zwracając się do negra ubranego czerwono, który sztywny i milczący oczekiwał na rozkazy, i wprowadź do przedpokoju osobę, pragnącą zobaczyć się ze mną.
Murzyn wyszedł.
Perina przywdziała maskę, która ją zmieniła w stuletnią staruszkę i zapytała Kerjeana:
— Czy pozwolisz, kochany baronie, żebyśmy zawiesili posiedzenie nasze na chwilę?...
— Naturalnie, odpowiedział szlachcic, zresztą i tak pogadankę naszą uważać muszę za ukończoną, ponieważ odmawiasz mi stanowczo pomocy, jakiej spodziewałem się po tobie, chociaż pomogłaby mi ona do urzeczywistnienia najambitniejszych marzeń moich.
— Powtarzam ci to, com ci już powiedziała. Dowiedź mi, iż marzenie twoje ma jakieś prawdopodobieństwo urzeczywistnienia, że masz choć jednę dobrą szansę na tysiąc złych, a zrobię wszystko, co zażądasz.
— Jedynym dowodem spełnienia mych marzeń może być tylko małżeństwo... lecz cóż na to poradzę, skoro mi nie ufasz?... Do widzenia.
— Wychodzisz?...
— Cóż tu będę robił?...
— Zostań jeszcze chwilę.
— Masz mi więc coś do powiedzenia?...
— Chcę ci powiedzieć o czemś poważniejszem i prawdopodobniejszem, niż wszystkie twoje projekty o związkach z rodziną książęca i milionową.
— Dobrze, niech i tak będzie. Zaczekam, skoro chcesz... ale gdzie?...
— Tutaj...
Perina nacisnęła sprężynę, ukrytą w boazeryi, i w tej chwili otwarły się drzwi sekretne, prowadzące do pokoiku ciasnego i ciemnego.
W chwili gdy Kerjean tam wchodził na progu pojawił się znów Jupiter.
— Kto tam?... spytała Perina.
— Kobieta.
— Kobieta z ludu?...
Murzyn potrząsł głową przecząco.
— A więc dama?... pytała właścicielka czerwonego pokoju.
Pięknie ubrana... bogato ubrana!... mruczał murzyn... pewnie, że to jakaś wielka dama...
— Młoda czy stara, brzydka czy ładna?...
— Nie wiem.
— Jakto?... zapytała Perina, marszcząc brwi gniewnie, dla czego nie wiesz?...
— Twarz zakryta... jąkał murzyn, maska aksamitna... wielkie oczy... błyszczące...
— Dobrze!... Wprowadź tę damę.
Jupiter otworzył natychmiast czarne drzwi przedpokoju. Na progu pojawiła się kobieta wzrostu średniego, lecz kształtnie zbudowana.
Przez chwilę stała nieruchoma, ździwiona oryginalnym, prawie fantastycznym wyglądem Czerwonego mieszkania.
Kobieta owa, mająca twarz zakrytą maską aksamitna, obszytą u dołu koronka jedwabną, zupełnie tak, jak wyglądają nowoczesne domina maskaradowe, ubrana była skromnie, a jednocześnie bardzo bogato, co zdradzało zaraz na pierwszy rzut oka damę wyższego towarzystwa.
Delikatne obszycie z puchu łabędziego stroiło brzeg jej sukni i aksamitnego płaszcza z kapturkiem.
Perina stanęła obok fotelu i oparłszy rękę o stół czworokątny, nie ruszała się wcale.
Czekała, aż nieznajoma do niej podejdzie.
Dama liczyła widocznie na przyjęcie uprzejmiejsze, gdyż odezwała się głosem lekko zdradzającym niezadowolenie:
— Czyżbym się pomyliła?... Sądziłam, że wchodzę do domu, zwanego Czerwonem mieszkaniem. Czyżbyś pani miała być ową słynną wróżką, o której mówią w całym Paryżu?...
— Jestem nią istotnie. Czego sobie pani życzysz?... zapytała Perina opryskliwie.
— Chciałam zasięgnąć porady...
— Czy chcesz pani poznać przeszłość, czy przyszłość?...
— Przyszłość.
— Własną?...
— Nie... osoby bardzo mi blizkiej, której przeznaczenie obchodzi mnie tysiąc razy więcej, niż moje własne.
— Czy masz pani przy sobie jakikolwiek przedmiot, należący do owej osoby?...
— Tak.
— Co takiego?...
— Kosmyk jej włosów.
— Pokaż go pani!...
Nieznajoma zdjęła rękawiczkę z prawej ręki, wsunęła dwa palce za stanik od sukni i wydobyła wonny pakiecik, z kosmykiem włosów, miękkich jak jedwab, z delikatnym ciemno blond odcieniem.
Włosy te podała Perinie, a ta zaledwie mogła powstrzymać się od okrzyku, gdy dotknęła ręki owej damy.
Na jednym z jej palców dostrzegła pierścień azyatycki, srebrny, czerwono emaliowany, z koralem w środku.
Nie!... nie myliła się!...
Ten sam pierścień zwrócił jej uwagę przed dwudziestu laty, gdy sprowadzono ją do domu przy ulicy Estrapade.
Nagłe światło olśniło umysł wróżki i odkryło jej po raz drugi całą prawdę.
— Nie ulega najmniejszej wątpliwości, pomyślała. Ta dama, to księżna de Simeuse... od kilku godzin zaczął się rok dwudziesty pierwszy... rok niebezpieczny, przepowiedziany przez Iwonę Treal... księżna drży z obawy o swą córkę... Nie wie, że Iwona Treal i ja, to jedna i ta sama osoba. Przybywa poradzić się wróżki, uchodzącej za najbieglejszą w Paryżu, i chce się dowiedzieć, czy dziecku jej istotnie grozi jakie niebezpieczeństwo i czy są jakie sposoby, aby się od tego uchronić... Dobrze i to wiedzieć... potrafię się do tego zastosować.
Krótki ten monolog mniej wymagał czasu na przebieżenie go myślą, niż na określenie wyrazami.
Perina wskazała ręką krzesło, prosząc tym niemym ruchem damę, aby usiadła, i odezwała się krótko:
— Proszę zaczekać!...
Zwróciła się następnie ku oszklonej pracowni.
Przyniosła małą srebrną maszynkę, napełnioną węglami dziwnego rodzaju, które zajęły się niby proch przy pierwszem dotknięciu zapałki, a płonąc, napełniały powietrze dymem pachnącym.
Na te rozżarzone węgle rzuciła kilka włosów, wyciągniętych z dostarczonego jej promienia, a gdy się paliły, wymawiała głośno formułki magiczne, i jak się zdawało, śledziła wzrokiem, z głęboką uwaga, biały dymek, unoszący się po nad maszynką.
Kiedy dym zniknął zupełnie, kiedy na węglach nie pozostało nic, oprócz szarego popiołu, Perina zwróciła się do księżnej de Simeuse — i odezwała się głosem ponurym, którym, jak wszystkie wróżki, posługiwała się zwykle do wygłaszania przepowiedni:
— Nie próżna to bynajmniej nauka, której adeptką jestem, proszę pani... Zaraz złożę dowody na to... Niechaj pani słucha uważnie, a jeżeli źle mówić będę, niech mi pani oznajmić to raczy... Te włosy należą do kobiety...
— Prawda... odpowiedziała księżna.
— Kobieta ta, to młoda dziewczyna... rzekła Perina.
— Tak... szepnęła pani de Simeuse. Nie mylisz się pani.
— Ta młoda dziewoja, jest dzieckiem pani, ciągnęła właścicielka Czerwonego domu.
Księżna skinęła głową potakująco.
— To dziecko pani... dodała Perina z coraz większą pewnością siebie, zaczęło w tej prawie chwili, w której ja z panią mówię, dwudziesty pierwszy rok życia i jednoczośnie nadeszła dla niej chwila groźnego niebezpieczeństwa.
Te ostatnie słowa tak dokładnie zgodne z przepowiednią z dnia 20-go lutego 1752 r., której najdrobniejszy szczegół tkwił wybornie w pamięci księżnej Simeuse, pogrążyły tę ostatnią w głęboką zadumę, przejęły ją pewnym przestrachem.
— Zkądże to, zawołała, pani wiesz o tem?...
— Ja nic nie wiem, odpowiedziała wróżka, ale odgaduję wszystko, i jak pani widzi, dobrze odgaduję... Zkąd jednakże ten widoczny przestrach w twarzy pani?... Dla czego, jeżeli nie miałaś pani wiary we mnie, przyszłaś mnie zapytywać?...
— Nie wątpiłam nigdy... wyszeptała księżna, ale dusza ludzka nie jest w stanie zapanować nad wzruszeniem, gdy się znajdzie wobec rzeczy nadnaturalnych...
— Dobrze. Chciejże pani uspokoić się i wyjaśnić mi szczerze, czego sie chciałaś dowiedzieć odemnie?...
— Powiedziałaś mi wieszczko przed chwilą, że dla córki mojej nadchodzi godzina niebezpieczeństwa...
— Powiedziałam...
— Powiedz mi zatem dokładnie datę tego niebezpieczeństwa, objaśnij, jakie ono będzie mianowicie,
— Będę chciała uczynić pani zadość...
— Nie jesteś zatem pewną siebie?...
— Zdarza się niekiedy, że gwiazdy zapytywane, nie chcą udzielać odpowiedzi... ale mnie zdarza się to bardzo rzadko, znam bowiem zaklęcia tak potężne, że łamią wszelkie przeszkody... Powiedz mi pani datę urodzin swojej córki...
— Dwudziesty luty 1752 r.
— Godzina?...
— Dwunasta w południe...
— Dobrze, zabieram się zaraz do dzieła.
Perina zdjęła kości i pergaminy, porozkładane na stole.
Potem wzięła kawałek białej kredy i na czerwonej skórze, usianej kabalistycznemi znakami, nakreśliła długi kwadrat, a ten podzieliła następnie na dwadzieścia jeden równych części, ostatnią zaś część rozdzieliła na cząstek dwanaście.
— Oto, powiedziała głośno, kiedy czynność tę skończyła, oto dwadzieścia lat ubiegłych i zaczęty rok dwudziesty pierwszy... oto dwanaście miesięcy roku, którego dzisiaj wybiła pierwsza godzina...
Podeszła do wielkiej klatki umieszczonej przy laboratoryum — otworzyła ją, i rozległy się krzyki pierzastych jej mieszkańców, przebudzonych ze snu pierwszego.
Pomimo tak ważnego powodu, jaki spowodował wizytę księżnej w Czerwonym domu, doznawała ona strasznej obawy.
Nerwowe drżenie od stóp do głów ją przebiegało, bała się... zdawało jej się, że ten złowrogi dom należeć musi do szatana, że ta stuletnia baba, o trupio bladej twarzy, dyabłem chyba być musi.
Przywiązanie macierzyńskie przykuwało ją de miejsca i cofać się niepozwoliło.
Chciała się dowiedzieć, czego potrzebowała, postanowiła zatem wytrwać do końca w tej strasznej próbie.
Perina powróciła, trzymając w lewej ręce całą garść ziarna, a w prawej małą, czarną, trzepocącą się kurę.
Rozsypała ziarno w równych prawie ilościach na wszystkie przedziały, kreda odznaczone, a potem puściła czarną kurę i postawiła ją na środku stołu.
Oswobodzony ptak, poruszył skrzydłami i zagdakał radośnie, gdy poczuł się wolnym, potem znęcony porozsypywanem w około ziarnem, zaczął dziabać skwapliwie to w prawo to w lewo, rozsypując ziarno po wszystkich przedziałach długiego kwadratu.
Perina z papierem i ołówkiem w ręku, coś notowała, mrucząc wyrazy niezrozumiałe.
Trwało to parę minut.
Po upływie tego czasu, czarna kura, jako zapewne już nasycona, stanęła nieruchomie i ukryła głowę pod skrzydło, jak gdyby spać chciała.
— I cóż?.. spytała pani Simouse.
— Milczenie!.. zawołała nakazująco Perina. Duch nie przemówił jeszcze...
Ale zaraz prawie dodała:
— Ale oto... nadchodzi...
I rzeczywiście, stała się rzecz dziwna, która bardziej jeszcze zwiększyła obawę księżnej; kura podniosła głowę, zaczęła postępować powoli i z widocznym wahaniem.
Pióra się jej najeżyły, zaczęła konwulsyjnie robić skrzydłami, a dziwny głos, podobny do chrapania, wydobył jej się z gardła.
— Boże wielki... zawołała księżna, jedyny świadek tej niepojętej sceny, co się stało temu nieszczęśliwemu stworzeniu?...
— Duch przyszedł... odpowiedziała krótko Perina, kura więc zemrzeć musi...
Słowa te zostały natychmiast stwierdzone.
Kura raz jeszcze zatrzepotała skrzydłami i upadła nieżywa.
Księżna zmieszana, krzyknęła i przysłoniła sobie oczy rękami.
Perina spodziewała się tego przerażenia, skorzystała też z niego, żeby szybko nieżywą czarną kurę ułożyć w pozycyi dogodnej do wykonania śmiałego planu.
Czyż potrzeba tłomaczyć naszym czytelnikom scenę, jaką mieliśmy przed oczami?...
Zrozumieli już zapewne, że właścicielka Czerwonego mieszkania, nie składała nic na przypadek, że działała tylko na pewne.
Ziarnka prosa, przygotowane naprzód do doświadczeń podobnego rodzaju, nasycone były gwałtowna trucizną roślinną,
— Ah! to okropne!... szepnęła pani de Simeuse.
— Ma pani serce zbyt wrażliwe, skoro się tak małą rzeczą przejmuje. Czy pani sądzi, że wiadomość, po jakąś przybyła, nie warta jest życia tak zwyczajnego stworzenia?.. Duch przyszedł... duch przemówił... Cóż pani potrzeba więcej...
— Ja nic nie słyszałam... nic, oprócz tego śmiertelnego chrapania,
— Wstań pani i spojrzyj...
Księżna siłą woli posłuchała głosu wiedźmy.
Pochyliła się nad stołem i spojrzała przemocą na ten widok odrażający.
— Patrz pani!... powtórzyła wróżbitka. Czarna kura nie żyje... padła w jednej sekundzie, jakby piorunem rażona. To znaczy, że niebezpieczeństwem grożącem córce pani, jest śmierć gwałtowna...
— To samo słyszałam przed dwudziestu laty!... szepnęła pani de Simeuse ledwie żywa.
Perina ciągnęła dalej:
— Spojrzyj pani na łepek tego ptaka... Leży wszak na dwudziestej pierwszej przegrodzie... To znaczy, że w dwudziestym pierwszym roku rozlegnie się uderzenie piorunu!... Widzi pani dziób otwarty i zsiniały!.. opiera się on na pierwszej z kresek, oznaczających dwanaście miesięcy roku... To znaczy, że w pierwszym miesiącu, w tym, co dzisiaj się rozpoczął, nadejdzie niebezpieczeństwo... Duch wezwany przezemnie okazał się życzliwym i uprzejmym... — Wiesz już pani wszystko, co się dowiedzieć chciałaś...
Ogrom niebezpieczeństwa, dodał siły i energii księżnej.
Odpowiedziała odważnie:
— To, coś pani uczyniła, ma ogromne dla mnie znaczenie, ale trzeba więcej jeszcze uczynić... Wiem już dużo, ale nie wszystko jeszcze...
— Pytaj pani, a ja ze swej strony pytać będę ducha...
— Pragnę choćby za cenę mojego życia oddalić nieszczęście, jakie córce mojej zagraża... Chętnie w ofierze za nią oddałabym moję duszę!... Czy niema jakiego sposobu ocalenia mojego dziecka?... Gotową jestem na wszystko...
— Potrzeba mi kilka chwil wypoczynku... odrzekła Perina. Jestem bardzo stara, umysł mój nuży się i zaciemnia bardzo łatwo... potem sprobuję panią zadowolić...
— Zaczekam... szepnęła księżna, opierając się o stół i zasłaniając twarz rękami.
Powrócimy na chwilę do barona Kerjean, który w chwili, gdy pani de Simeuse wchodziła do Czerwonego pokoju, schował się do ciasnej, ciemnej kryjówki.
Baron był przekonany, że się znajdzie w zupełnej ciemności, został też niepomału ździwionym, gdy spostrzegł dwa blade promienie, dwa jasne punkty, migocące w ciemnicy.
Światła te, bardzo podobne do tych, jakie się przeciskają po przez ciasne okienka piwnicze, pochodziły z dwóch otworów tak małych, jakby kulą pistoletową wystrzelonych, a umieszczonych w boazeryi na wysokości średniego wzrostu człowieka i pozwalających nie tylko widzieć wszystko, co się działo w ogromnej sali, ale i słyszeć wszystko, cokolwiek tam mówiono.
Pan de Kerjean przytknął oczy do tych otworów i był tym sposobem świadkiem wszystkich scen, jakie opowiedzieliśmy dopiero, a sceny te budziły w nim niezmierne zaciekawienie, z powodu, że z pierwszych zaraz wyrazów, jakie wróżka z gościem swym zamieniła, poznał był księżnę de Simeuse.
Zaznaczywszy to, powróćmy do Periny.
Po przekonaniu się, że pani de Simeuse pochłonięta cała swemi myślami, wcale na nię nie zwracała uwagi, zbliżyła się zwolna do boazeryi, po za którą znajdował się Kerjean, przyłożyła usta do jednego z otworów i głosem bardzo zniżonym ale doskonale przenikającym do ukrytego gabinetu powiedziała:
— Bądź gotów na każde skinienie moje... Okoliczności nam sprzyjają... trzymamy w garści fortunę...
Zaledwie skończyła, gdy uszu jej doleciały dwa, najcichszym szeptem wymówione wyrazy:
— Dobrze... zrozumiałem...
Ożywiona widocznie projektem jednego z najzuchwalej pomyślanych sposobików, Perina powróciła do okrągłego stołu i zajęła zwykłe swoje miejsce, zasiadła w wielkim fotelu.
— Jakto?... zapytała księżna, czyż wystarczy pani taki krótki wypoczynek?...
— Jestem już zupełnie gotową... odpowiedziała mniemana staruszka i tym razem chcę w inny sposób zapytać się wyroczni...
Rozłożyła na czerwonej skórze duże karty tarokowe i zaczęła wykonywać jakieś praktyki długie a tajemnicze, na które pani Simeuse patrzyła, ale których nic a nic naturalnie nie rozumiała, i które męczyły ją nieznośnie.
Wiadomo nam, że Perina odgrywała w tej chwili zwykłą komedyę i że odpowiedź jej na zapytanie księżnej nie miała pozostawać w żadnym związku z tem, co się niby znaleźć miało w kartach rozłożonych
— Dość!... przemówiła nagle po chwili.
Pani Simeuse poczuła drżenie w całem ciele i nie miała siły wypowiedzieć zapytania.
Perina odezwała się wtedy.
— Nie poddawaj się pani strasznym przeczuciom, które cię opanowały, bo oto dobrą ci zwiastuję nowinę...
Radosne westchnienie wydobyło się z piersi księżnej, a jej ręce wzniosły się w górę, jakby z podzięką ku Bogu...
Szlachetna kobieta, przepełniona wdzięcznością, zapomniała zupełnie o tem, że miejsce, w którem się znajduje, jest przybytkiem ducha nieczystego.
— Niebezpieczeństwo jest wielkie... jest groźne... ciągnęła wiedźma, ale znajdzie się na to sposób, aby je od dziecka pani oddalić...
— O!... krzyknęła biedna matka, powiedz mi, powiedz... com powinna przedsięwziąć w tym celu?...
— To nie od pani zależy...
— Jakto?.. wyjąkała księżna. Jeżeli ja... matka... nic zrobić nie potrafię, któż będzie w stanie to uczynić?...
— Mężczyzna pewien.
— Któż taki?... Jak się nazywa?.. Powiedz mi pani jego nazwisko...
— Nie znam nazwiska jego...
Pani Simeuse zrobiła minę ździwioną i wylęknioną.
— To przynajmniej... szepnęła, opisz mi pani wybawcę mojej córki...
— Jakże potrafię to zrobić, skoro go nieznam wcale.
— Ależ, zawołała księżna uniesiona boleścią, w takim razie nadzieja, jaką mi uczyniłaś przed chwilą, nie jest niczem innem, jak szarlatańską obiecanką, okrutną ze mnie igraszką. Cóż bo mi z tego, że taki człowiek może istnieje, że go spotkać nawet mogę, jeżeli go poznać nie potrafię...
— Że ten człowiek istnieje, może pani być zupełnie przekonaną... Nie mam możności wskazać jego nazwiska, nie jestem w stanie dać pani jego portret, ale mam możność pokazania go pani...
— Co takiego?... powtórzyła pani de Simeuse, jakby pragnąc się przekonać, czy nie jest ofiarą sennego marzenia tylko...
— Tak jest, proszę pani... mam możność przedstawienia go pani i zrobię to, jeżeli otrzymam polecenie...
— Kiedy pani będziesz w stanie to zrobić?
— Zaraz...
— Gdzie?...
— W tym domu, w tym pokoju, w którym się znajdujemy...
— Nie wierzę... nie mogę wierzyć... Tego człowieka niema tutaj... to niepodobieństwo po prostu...
— Nie we własnej też osobie ukażę go pani... wywołam tylko jego cień, widmo, które jego postawę i jego rysy nam odsłoni...
Pani de Simeuse zadrżała.
— Znasz się pani z wywoływaniem?... zapytała.
— Doskonale.
— Ależ to dzieło szatana!.. zauważyła ze zgrozą.
Perina nic nie odpowiedziała.
Upłynęło kilka sekund, poczem pani de Simeuse rzekła z akcentem rozpaczliwej stanowczości:
— Czyż wolno mi się wahać?.. Nie... nie... To co robię, to dla dziecka mego robię przecie... Gdyby mi przyszło zginąć dla ocalenia Janiny, niechaj zginę, byle ona nie padła ofiarą!... Dobrze... przywołaj pani widmo... przywołaj szatana!... Matką jestem — gotową jestem na wszystko, zdolnam do każdej dla mojej córki ofiary...
Obezwładniona wzruszeniami, przez jakie przechodziła, zajęła z powrotem krzesło, które dopiero co opuściła.
Właścicielka Czerwonego domu pobiegła do pracowni i przyniosła z niej wielki kocioł, napełniony węglami, skórzane puzderko i hebanową pałeczkę.
Zapaliła węgle i postawiła kocioł pomiędzy stołem a drzwiami gabinetu sekretnego.
Potem hebanową pałeczką określiła długie koło na podłodze.
— Racz pani stanąć pośrodku tego koła, odezwała się do księżnej i pamiętaj, że od chwili, gdy rozpocznę wywoływanie, nie wolno ci bez narażenia się na śmierć niechybną opuścić zajętej pozycyi... Pamiętaj pani także, że nie wolno odzywać się do widma, bez ściągnięcia na głowę swoję zemsty piorunującej...
— Niczego nie zapomnę... wyszeptała pani de Simeuse, zajmując zgodnie z poleceniem Periny miejsce pośrodku magicznego koła.
Niebieskawy płomień unosił się ponad tyglem z rozżarzonemi węglami, z których gęste iskry w górę strzelały.
Wiedźma otworzyła puzderko skórzane, wzięła zeń garść białego proszku i wsypała takowy do kociołka.
Po salonie rozszedł się w tej chwili gęsty dym pachnący.
Właścicielka Czerwonego mieszkania niedostrzegalna z kłębów tego dymu dla księżnej, odezwała się głosem ponurym:
— Baczność!... Zaczynam zaraz wywoływanie... Gdy rozwieją się obłoki, jakie nas w tej chwili ogarniają, ujrzysz pani wizerunek mężczyzny, który stać się ma zbawcą twojej córki... Proszę patrzeć uważnie, bo widzenie nie potrwa dłużej nad sekundę...
Mówiąc te, Perina nacisnęła palcami sprężynę od drzwi sekretnych, a potem podeszła do stołu i przygotowała się do odegrania głównej roli w tem kuglarstwie.
Ogień zwolna przygasał... mgła z dymu wytworzona, znikała również powoli.
Naraz pani de Simeuse ujrzała wyłaniającą się z po za mgły owej postać ludzką, chudą i wysoką, wyprostowaną i nieruchomą,
Perina na postać skierowała całe światło lampy, co nadało widowisku pozór dziwny, fantastyczny prawdziwie.
— Baron de Kerjean!... szepnęła księżna głosem stłumionym. Tak!... to on!... On z pewnością!...
Perina rzuciła w tej chwili świeżą garść białego proszku na węgle i znowu powstały ztąd dym objął i wizyę, i spektatorki — a zanim kłęby rozwiały się ponownie, baron zniknął po za tajemniczemi drzwiami.
— Czy to wystarcza pani?... zapytała Perina księżnej, zupełnie pod maską zsiniałej.
Zamiast odpowiedzi, otumaniona matka wcisnęła w ręce wróżki ciężka sakwę złotem zapełnioną.
— Jesteś pani wspaniałomyślną!... zawołała ta ostatnia i hojnie, jak widzę, możesz nagradzać świadczone ci usługi. Czy mogę być przydatną pani w czem jeszcze?...
Księżna wstrząsnęła głową przecząco.
Perina wzięła mały dzwoneczek srebrny i zadzwoniła.
Jupiter zjawił się w tej chwili.
— Racz pani udać się za tym człowiekiem, będzie on przewodnikiem pani...
Księżna przeprowadzona przez murzyna, opuściła wielką salę Czerwonego mieszkania.
Chwiała się i zaledwo była zdolną utrzymywać się na nogach.
Perina, skoro tylko została sama, zrzuciła natychmiast obrzydłą maskę i nacisnęła sprężynę otwierającą drzwi ukrytego gabinetu. ©
— No cóż, czy słyszałeś i czy zrozumiałeś wszystko?... zapytała de Kerjeana.
— Wszystko słyszałem i wszystko zrozumiałem, odparł baron. Jesteś genialną naprawdę kobietą!.. Dzięki tobie, zdobyłem więcej niż możliwość, więcej niż prawdopodobieństwo, zdobyłem konieczność tego: związku!... Powiedziałaś, że żądasz odemnie gwarancyi... masz ją obecnie... pożycz-że mi zatem tysiąc luidorów...
— Doskonale odegrałam moję rolę, czy nieprawdaż? Teraz na ciebie kolej panie baronie de Kerjean.... ty mi przepowiedz przyszłość...
— Zaraz... pożycz mi tysiąc luidorów, których potrzebuję koniecznie...
— Za pięć minut będziesz je miał w kieszeni.
— Za trzy dni zostanę narzeczonym Janiny de Simeuse.
— Wierzę w to najzupełniej.
— Za trzy miesiące zostanę jej szczęśliwym małżonkiem... W dniu ślubu dostanę okrągły milion na rachunek posagu, a z sumy tej dwieście tysięcy liwrów pochłoną głębie twojej kasy.
— Potwierdzam przepowiednię.
— A zanim rok minie, zostanę najbogatszym i najpotężniejszym w Paryżu... zostanę mocarzem nocy.
— Ty masz istotnie swoję dobrą gwiazdę na niebie!.. Ofiaruję ci kolacyę, kochany baronie.
— A ja przyjmuję ją, piękna moja przyjaciołko...


IX.
Carmer i Morales.

Perina i Kerjean zasiedli naprzeciw siebie przy stole, w pokoiku jasno oświetlonym, dobrze ogrzanym, obitym materyą karmazynową i położonym obok wielkiej sali.
Już wino cypryjskie, ta madera ośmnastego wieku napełniła ich szklanki i już baron zagłębiał nóż w ogromny pasztet ze zwierzyny, gdy po raz trzeci, od chwili rozpoczęcia uczty, rozległ się młotek urządzony u bramy wejściowej do Czerwonego domu.
— A! do wszystkich dyabłów... cóż znowu za wizyta nie w porę, zawołała Luc gniewnie.
— Spodziewam się też, moja piękna, że każesz odprawić z podedrzwi niepożądanych natrętów, że każesz im oświadczyć, jako wieszczka jest zmęczoną i nie może nikomu dać posłuchania o tak spóźnionej godzinie.
— Gdybym, kochany baronie, zauważyła Perina, posłuchała była twej rady przed chwilą, nie byłabym zobaczyła się z księżną de Simeuse, co, jak zechcesz zapewne przyznać, bardzoby nie dobrze dla nas obojga wypadło... Dziś szczęście sprzyja nam nadzwyczajnie!... Nie zrażajmyż sobie dobrowolnie tak przyjaźnie usposobionego dla nas ślepego bożka!... Kto wie, czy znów jaki świetny interes w rękę nam nie wpadnie?...
— Nie wydaje mi się to wcale, odpowiedział Kerjean, ale ty tu jesteś gospodynią, rób zatem, jak ci się podoba... Tylko, jeżeli ma być jakie znowu posiedzenie, niechajże jak najkrótsze będzie...
— Postaram się, ażebyś nie czekał za długo... mruknęła wiedźma, wychodząc do wielkiej sali dając znak jakiś Jupiterowi, który natychmiast zastosował się do tego tajemniczego rozkazu.
Zaledwie Perina zdążyła przeobrazić się w stuletnią staruszkę, gdy murzyn wprowadził dwie osoby dziwacznej powierzchowności: mężczyznę wyglądającego na lat mniej więcej czterdzieści i młodą kobietę, która miała maskę osłaniającą górną tylko część twarzy.
Mężczyzna był nieprawdopodobnie chudym.
Nos miał cienki i zakrzywiony jak dziób sępa, oczy szare o spojrzeniu chytrem i chciwem, cerę ogorzała od promieni słonecznych, a ubrany był, jak jedna z tych śmiesznych lalek, jakie fabrykują w Norymberdze.
Ubiór osobistości, o jakiej mowa, znajdował się w stanie opłakanym, lubo znać w nim było pewne ślady minionej świetności. Materyał mianowicie był w dobrym gatunku, hafty delikatne. Cały garnitur czuć było jeszcze zapachami perfum, niegdyś bardzo modnych.
Jegomość starą szpadę o rękojeści stalowej zawieszoną miał na bardzo wązkim temblaku; ale temblak ten wydawał się jeszcze za szerokim w stosunku do przerażającej chudości człeczyny. Na tym samym temblaku zawieszoną też była mała mandolina, w rodzaju tych, jakie się dosyć często napotyka na licznych obrazach z ośmnastego wieku.
Kostium młodej kobiety nie mniej był wyszarzany, jak i kostium mężczyzny.
Składał się z kaftanika aksamitnego zielonego, obszytego galonami, niegdyś złocistemi, ale dziś szczerniałemi zupełnie.
Sukienka jedwabna, różowa, wyszarzana, połatana tu i owdzie, spadała na pończochy czerwone, dość gęsto cerowane.
Jedne tylko trzewiki ze skórki lśniącej, brązowej, przystrojone sprzączką stalową na zgięciu w kostce, były jeśli nie nowe, to przynajmniej jako tako zachowane.
każdy jednak, kto spojrzał na piękną postawę tej młodej kobiety, zapomnieć musiał natychmiast o jej biednem, nędznem ubraniu.
Kaftanik stary okrywał kształty, jakie jedynie dostrzedz można na klasycznych posągach.
Z pod sukienki wyglądała nóżka jakby rzeźbiona, drobna, delikatna.
Ręce maleńkie, arystokratyczne, paluszki wązkie, gładkie, wzbudzały mimowolne uwielbienie.
Wspaniałe sploty włosów czarnych, lśniących, okrywały kształtną główkę i w kilku kędziorach spadały na czoło matowej bladości z odcieniem złocistym, zwykłym u kreolek.
Twarz jej zakryta była maską, lecz przez dwa otwory widać było źrenice błyszczące, jak dyamenty.
Wargi nieco uchylone i odsłaniające zęby śnieżnej białości, mogły walczyć o świeżość i barwę z kwiatem granatu.,
Każdy ruch czarownej tej postaci, zgrabny, zręczny, dodawał coraz więcej wdzięku do całości doskonałej.
Nowo przybyli zatrzymali się na chwilę koło drzwi, które się za niemi zamknęły i w ciągu chwil kilku zamienili szybko następująca słowa:
— Carmen!... siostrzyczko moja!... mówił chudy człowiek, chociaż raz jeden w życiu posłuchaj mej rady... Jeszcze czas... wracajmy na ulicę i uciekajmy jak najśpieszniej.
— Czyż sądzisz, mój biedny Morales, odrzekła młoda kobieta, że po to przybyłam aż tutaj, abym się miała cofnąć w ostatniej chwili?...
— Pomyśl, że w tym przeklętym domu wydamy ostatniego talara...
— Mniejsza o to!...
— Co?... mniejsza o to?... carramba!... Mam ogromny apetyt, moja siostro, a przyznasz, że nie ma nic smutniejszego, jak kłaść się spać bez kolacyi, zwłaszcza w tłusty czwartek...
Carmen wzruszyła ramionami.
Chciała coś widocznie odpowiedzieć, ale Perina przerwała tę rozmowę, pomiędzy bratem a siostrą.
— Czego chcecie?... zapytała głosem drżącym, prawdziwym głosem starej kobiety, jaki kładąc maskę przybrała.
Carmen zbliżyła się śmiało i stanęła w miejscu, które przysłonięta abażurem lampa najlepiej oświecała.
Morales podążył za nią, ale ze zwykłą sobie ostrożnością, w cieniu się zatrzymał.
— Czego chcecie?... powtórzyła Perina.
— Zdaje mi się, odpowiedziała młoda kobieta, że to łatwo odgadnąć... Wszak panią za wróżkę uważają?... nieprawdaż?... Wszak zajmujesz się pani ujawnianiem tajemnic przyszłości tym, którzy się zgłaszają do ciebie? wszak, jednem słowem, jesteś pani kabalarką, to jest kobietą stawiająca kabały? Czegóżbym ja zatem mogła chcieć od ciebie, moja pani, przyszłam, żeby się dowiedzieć o przeznaczeniu mojem...
— Ubogą jesteś... mruknęła właścicielka Czerwonego mieszkania.
— To nie żaden wcale sekret!... Ubranie, jakie mam, świadczy o tem aż za wymownie nawet...
— Ja wiedzą moją służę tym tylko, którzy mi dobrze płacą... Czy ty możesz zapłacić?
— Ma się rozumieć, że mogę, odrzekła zapytana, wyciągając z kieszeni talara ostatniego, jak brat jej powiedział i kładąc go na stole.
Morales westchnął głośno.
— Oh! moja kolacyo, zamruczał, przepadłaś ostatecznie... Żegnaj szynko, o której marzyłem, żegnaj buteleczko pękata!... żegnaj pachnący budyniu! żegnaj!... żegnaj... wszystko co lubię!...
Ale Perina wskazała pogardliwie palcem na srebrną sztukę Carmeny i zapytała ironicznie:
— Co to jest:
— To talar sześcioliwrowy... chyba pani widzisz dobrze przecie... i zapewniam cię, że nie fałszywy...
— Wróżę tylko za cenę złota...
— Złota na nieszczęście ofiarować nie mogę... Ten talar to wszystko, co posiadam.
— No to go zabierz sobie, powiedziała wiedźma.
Morales zatarł ręce i mruknął:
— No, no... nie traćmy zatem jeszcze nadziei! Ta czarownica, to dzielna jakaś kobieta!...
— Pani, rzekła Carmen, nie zrażona bynajmniej brutalną odpowiedzią Periny, powiadają, że jesteś bogatą i tak zapewne być musi, bo ludzie schodzą się do ciebie ze wszystkich stron, a nikt się nie targuje nigdy z tobą, najcenniejszym bo skarbem ze wszystkiego — nadzieja... Przyjmij więc dzisiaj grosz od biedaczki, spełnij dobry uczynek...
— To nie moje wcale rzemiosło... Zabieraj swój pieniądz i wynoś się co prędzej...
— Przysięgam, ciągnęła młoda kobieta, przysięgam, że ja bardziej, niż wszyscy inni potrzebuję mieć nadzieję... Potrzebuję wiedzieć przynajmniej, co dla mnie przyszłość zachowuje, potrzebuję zaczerpnąć odwagi i lepszych dni oczekiwać... albo wypocząć po mordującem zmęczeniu tym snem głębokim który śmiercią nazywają...
— Co mnie obchodzi twoja odwaga, albo twoje zmęczenie... Szukaj sobie kogo innego, coby ci na to odpowiedział... bo ja napewno nic ci nie powiem...
— Pani, proszę cię raz jeszcze...
— No, dosyć już tego... wykrzyknęła Perina. Idźcie sobie!... Na mnie inni czekają...
— Pani, błagam cię... błagam cię na kolanach!...
— Czy chcecie przemocą zmusić mnie do mówienia?... przerwała wiedźma. Rozkazuję wam opuścić moje mieszkanie, a jeżeli nie usłuchacie, potrafię was zmusić w tej chwili.
Morales z brodą na ramieniu, a z oczami wlepionemi w cennego talara, już ku drzwiom rejterował, ale Carmen zamiast się cofnąć jak brat zrobił, postąpiła naprzód parę kroków.
Stanęła w pełnem świetle, a zrywając z twarzy aksamitną swoję maskę, powiedziała do Periny z wyrazem goryczy i złości: — Przyjrzyj mi się, moja pani... przyjrzyj mi się dobrze, żebyś mnie kiedyś poznała!... Odmówiłaś nielitościwie mojej prośbie, odmówiłaś mi nadziei, może fałszywej i zwodniczej, ale potrzebnej mi, żeby czekać odważnie... a więc i bez tego czekać będę!.. Nie należę do tych, co upadają pod brzemieniem przeciwności, co padają złamani u stóp drabiny, nie czepiając się rozpaczliwie szczebli, ażeby dojść do celu... Ja należę do tych, co nie ustają w pół drogi, czego już nieraz dowiodłam i jeszcze dowiodę... Ja wejdę na drabinę, ale wtedy biada tobie, bo przysięgam ci zemstę okrutną!..
Kiedy Carmen to mówiła, Perina wpatrywała się w nią z głębokiem zdziwieniem i uwielbieniem widocznem.
Bo niepodobna było wyobrazić sobie coś bardziej wspaniale pięknego, od tej młodej kobiety, poirytowanej i grożącej. Łuki czarnych jej brwi zmarszczyły się pod czołem, istnym modelem greckiej statui, wielkie czarne oczy rzucały błyskawice, nozdrza drżały, rozwarte usta ukazywały jaśniejącą białość zębów, a lekka chmurka różowa, dodawała blasku matowej białości policzkom.
— Widocznie ta kobieta nie jest zwyczajną istotą, myślała wiedźma, ma ona energię, godną całkiem jej piękności!... Kto może zgadnąć, co istotnie przyszłość dla niej zachowuje?... Bądź co bądź, lepiej mieć w niej sprzymierzeńca, niż wroga... A kto może być ten wielki drab z miną bandyty, który jej towarzyszy?... Szczególniejsza figura... daję słowo.
Carmen wypowiedziawszy przytoczone powyżej słowa, odwróciła się od wiedźmy i podążała ku drzwiom, a gdy znalazła się obok Moralesa, ten szepnął jej drżącym głosem z wyrazem nieopisanej chciwości:
— Talar sześcio-liwrowy!... nieszczęśliwa!... zapomniałaś o talarze... Zabierz go!...
Carmen nie posłuchała i szła dalej.
— Zaczekaj!... zawołała nagle wiedźma.
Carmen zadrżała i stanęła.
— Odda ci talara!... mruknął chudy mężczyzna. Carramba!... te wielkie doprawdy szczęście!...
Niech święty Jakób będzie za to błogosławiony!...
— Zaczekaj!... powtórzyła wiedźma.
— Czego pani chcesz odemnie?... zapytała dumnie młoda kobieta wracając.
— Przybliż się... rzekła Perina, niechaj się porozumiemy ze sobą...
— Wielki Boże!... pomyślał Morales. Jeżeli się porozumieją, to nie ma się czego spodziewać. Zatrzyma szelma talara!...
Carmen stanęła w miejscu oświetlonem.
— Powiedziałam ci, że wróżę tylko za cenę złota — przemówiła Perina — i powiedziałam prawdę... Bo uchybiałabym wiedzy mojej we własnych moich oczach, gdybym ją za marną cenę sprzedawała. Ale w tobie jest coś, co mnie zajęło... To, czego ci odmawiam za pieniądze, zrobię dla ciebie darmo, albo raczej na zamianę, bo wydajesz mi się za dumną na to, aby cokolwiek przyjąć odemnie za darmo.
— O czem myślisz?... spytała młoda kobieta.
— Trochę dziwny krój ubrania, jakie masz na sobie i mandolina zawieszona u pasa twojego towarzysza, mówią mi, że jesteście wędrownymi grajkami...
— Tak jest, mruknęła Carmen, a jej twarz pokryła się rumieńcem, śpiewamy po miejscach publicznych, żeby zarabiać na życie...
— A więc, dodała Perina, to samo, co ja dla ciebie, ty dla mnie uczynisz... Kiedy ci wyjawię, czego pozwalają ci się spodziewać linie twojej ręki, ty zaśpiewasz mi piosnkę, balladę z twojego kraju, jednem słowem co zechcesz.
— Najchętniej... odpowiedziała Carmen, dziękuję i przystaję...
— Zabierz-że swój pieniądz najprzód...
Carmen nie śpieszyła się z wykonaniem tego polecenia, ale Morales z głębi sali, gdzie się ukrywał w cieniu, w dwóch skokach znalazł się przy stole, chwycił talar w palce chude i jak szpony drapieżnego ptaka zakrzywione, i ukrył pieniądz w kieszeni.
Spełniwszy to, z równą szybkością powrócił na poprzednie stanowisko.
— Kto jest ten człowiek?... zapytała Perina, uśmiechając się mimowoli pod swoją maską woskową.
— Brat mój, proszę pani... odpowiedziała Carmen z pewnem zażenowaniem, ale dodała zaraz, zapewne, aby podnieść Moralesa w oczach swojej interlokutorki:
— Jest on ślepo do mnie przywiązany, oddałby życie za mnie... jest dobrym muzykantem... jest odważnym, a pałaszem tak robi, żeby się świętemu Jerzemu nawet zawstydzić nie dał...
— Wybornie!... pomyślała Perina. Taka szpada może się przydać w pewnych okolicznościach... Nie trzeba niczem pogardzać.
A głośno powiedziała:
— Podajże mi swoję rękę...
— Służę... odpowiedziała Carmen.
Przez kilka minut studyowała Perina z miną zamyśloną nierówne linie, krzyżujące się na małej białej dłoni, którą trzymała w swoim ręku.
Nagle Perina poruszyła głową, wypuściła rękę Carmen i zaczęła przypatrywać się jej badawczo i podejrzliwie...
— Co tam takiego?... zapytała ździwiona młoda kobieta.
— A to... odparła żywo wiedźma — że pani nie bez przyczyny szydzisz sobie z mojej mniemanej wiedzy!...
— Co chcesz powiedzieć przez to?...
— Ty pytasz mnie o to?...
— Naturalnie, bo cię nic a nic nie rozumiem.
— Chciałaś wprowadzić w błąd moję przenikliwość!.. zawołała właścicielka Czerwonego domu i... bardzo zręcznie odegrałaś swoję rolę... muszę ci to przyznać i przyznaję... Niestety... wcale ci się sztuczka nie udała!... Ze mną było to niepodobieństwem... Nie jesteś cyganką... jesteś wielką damą!... Nie usiłuj zapierać się na próżno... To, co ci mówię, jest dla mnie bezwzględną pewnością... jest to tak dla mnie jasnem, jak słońce.
Czoło młodej kobiety jaśniało tryumfem, kiedy wróżka mówiła, ale radość jej zaraz zbladła i znikła.
— Słuchaj mnie pani, odpowiedziała wzruszona, słuchaj i wierz temu, co posłyszysz... Twoja wiedza jest głęboką... przyznaję, że się niemylisz, ale są pewne przeznaczenia, które przysłaniają nieprzeniknione ciemności... Moja do ich rzędu należy. To, coś mi powiedziała, nie jest ani bezwzględną prawdą, ani fałszem zupełnym... Słowa twoje nie dziwią mnie wcale, a jednakże przysięgam... czy ty słyszysz — przysięgam!... że w tej chwili nie jestem niczem innem, jeno tem, za co ci się przedstawiam, cyganką i włóczęgą, ten zaś nędzny talar, którym pogardziłaś przed chwilą, stanowi cały mój majątek...
— Jeżeli to prawda, wykrzyknęła Perina, to urodziłaś się pod szczególną gwiazdą, i moje oczy widzą w tej chwili to, czego jeszcze nigdy nie widziały i nie spodziewały się ujrzeć kiedykolwiek...
— Cóż pani więc wyczytujesz jeszcze z mojej ręki?.. zapytała zaciekawiona Carmen, co cię tak zadziwia?...
— Niesłychanie świetna przyszłość!... przepych, o jakim świat nie słyszał, władza — prawie królewska!...
— Przepych!... władza!... królestwo!... powtórzyła młoda kobieta, przesuwając rękę po rozgorączkowanem czole. Mnie?... mnie?.. czeka to wszystko?... Czy tylko dobrze słyszałam? — czy dobrze zrozumiałam?... — czy nie żartujesz pani sobie ze mnie? — czy nie szydzisz z nędzy mojej?...
— Przysięgam ci ja teraz!... odrzekła uroczyście Perina. Oznajmiając ci olśniewającą przyszłość, oznajmiam ci ją szczerze... z najzupełniejszem przekonaniem...
— Szczerze i z przekonaniem!... zgadzam się na to... czy jednak nie mylisz się czasami?...
— Nie... nie... ja nie mogę się mylić, bo ja nie odgaduję tego co przepowiadam, lecz widzę...
— Jeżeli nadzwyczajne wróżby twoje sprawdzić się mają, to kiedy zmiana losów moich nastąpi?
— Podaj mi raz jeszcze rękę... muszę się raz jej jeszcze przypatrzeć, zanim odpowiem...
Dwie czy trzy sekundy wystarczyły Perinie do tego dodatkowego egzaminu.
— O!.. odpowiedziała, nastąpi to niezadługo.
— Jakim sposobem dojdę do tych rezultatów wielkich?...
— Na to cała wiedza moja odpowiedzieć nie potrafi...
— A jakże się te przyszłe świetności zakończą?...
— Nie podobna mi zadowolić cię i w tem zapytaniu.
— Dla czego?...
— Bo ręka twoja, to zjawisko prawdziwe... Spojrzyj no tylko sama... linia życia, ta oto, zamiast się przedłużać w potężną rysę — jak jest zwykle u osobistości, których egzystencya ma być bardzo długą — zamiast się zakończyć krótko — co oznacza śmierć wczesną — łączy się po trochu z innemi liniami, w sposób tak szczególny, że nie mogę jej odróżnić, że nie umiem dokładnie oznaczyć, gdzie się zatrzymuje...
— Podług więc wszelkiego prawdopodobieństwa, życie moje będzie krótkie?...
— Krótkie ale świetne, — tak mi się przynajmniej zdaje.
— No... to przyjmuję wyrocznię z radością prawdziwą... Zabłysnąć, jak meteor jaśniejący na ciemnem tle nieba i jak meteor zgasnąć... toż to świetne, co się nazywa, przeznaczenie!...
Nie pragnę niczego więcej i nie spodziewałam się nawet tego...
Wróżba pani ożywiła we mnie całą gorączkę nadziei!...
Dziękuję ci, stokrotnie dziękuje...
Wierz mi, że będę ci wdzięczną serdecznie.
A teraz, gdy dowiedziałam się wszystkiego, czego mogłam się dowiedzieć, nie pozostaje mi nic więcej, jak wypłacić się z długu...
Gotowam służyć...
Powiedziawszy to, dała znak Moralesowi, a ten odczepił swoje mandolinę i zbliżył się do Carmeny.
— Załóż na chwilę maskę, powiedziała Perina, chcę, aby cię usłyszał jeden z przyjaciół moich, który na mnie oczekuje!...
Prześliczne twoje oczy nie pozwoliłyby mu słuchać cię z uwagą, na jaką zapewne głos twój zasługuje.
Carmen zawiązała maskę aksamitną i udała się za Periną do małej salki jadalnej, gdzie już Luc de Kerjean zaczynał się niecierpliwić za długą trochę samotnością.
Morales postępował naturalnie tuż za siostrą.
— Pozwól mi, panie baronie, odezwała się Perina do szlachcica, unikając zwykłej poufałości, pozwól mi przedstawić sobie, młodą i piękną osobę, której przepowiedziałam, o ile mi się zdaje, najpiękniejszą przyszłość... Jest ona, w oczekiwaniu lepszych czasów, śpiewaczką i nie odmówi nam zaprodukować swego talentu...
Baron wstał z krzesła i ukłonił się Carmen z galanteryą.
— Ten pan jest bratem tej panny, ciągnęła Perina, wskazując na Moralesa, odważny to i dzielny człowiek, jeden z najlepszych fechmistrzów w świecie...
Kerjean lekko się skłonił mężczyźnie.
Morales zaś zgiął się prawie do samej ziemi, a z podełba rzucał rozkoszne i pożądliwe spojrzenia ku butelkom wina na stole rozstawionym.
Perina, która śledziła ciekawie kierunek tego spojrzenia, wzięła jednę z butelek nalała z niej w szklankę wina i podała Moralesowi.
Baron uczynił to samo dla Carmeny.
Zaledwie umoczyła ona usta w tym pachnącym trunku.
Morales zato wychylił szklankę swoję i sięgnął po tę, którą siostra postawiła na stole.
— Panienko... odezwał się Kerjan, gotowiśmy cię słuchać... Co do mnie, jestem z góry przekonany, że słuchać będę z przyjemnością...
Carmen skinęła główką, jak wielka dama, dziękująca za należny jej zasłużenie kompliment.
— Jeżeli państwo pozwolicie, to wam pieśń cygańską zaśpiewam...
Kerjean nadstawił ucha z gestem podziwienia.
— Co ci jest?... zapytała Perina, zkąd to ździwienie nagłe?...,
— Zdaje mi się, odpowiedział baron, że ten głos jest mi znany i że go Już słyszałem kiedyś...
Carmen uważnie spojrzała na szlachcica.
— To niemożebne, rzekła, i ja, i brat mój tylko co przybyliśmy do Paryża... Pewną jestem, że po raz pierwszy spotykamy się dziś z panem...
— Ma panna racyę, odrzekł szlachcie, ale ja się niezupełnie jednak mylę, przypominam sobie teraz, do czyjego głosu, jej głos jest zadziwiająco podobnym...
Pochyliwszy się zaś do Periny, szepnął po cichu:
— To głos Janiny de Simeuse...
Nastała chwila milczenia.
— Czekam na ciebie, bracie, odezwała się Carmen.
Morales pociągnął po strunach mandoliny, przygotowując się do akompaniamentu.
Perina zanuciła:

W Azyi ujrzałam życia zaranie
Pierwsze spędziłam dni moje,
Rodziną moją byli cyganie,

Niedbali na trudy, znoje.

W dwunastym roku już derwisz stary,
Zwiędły jak kwiatek wśród suszy,
U stóp mych pragnął składać ofiary,
Myślał, że złotem mnie wzruszy,

Jednak nieczuła na dźwięki złota,
W świat się puściłam daleki,
Zwiedziłam Zante, Maltę, Alota
Zajrzałam nawet do Mekki.

Z sercem swobodnem, jak ptaszek wolny,
Przebiegłam prawie świat cały,
Tu rzucę piosnkę, tam śmiech swawolny,
Ówdzie żart ostry i śmiały.

Daremnie na mnie stawiano sidła,
Darmo Grek śmiercią mi groził,
Arab przedstawiał różne mamidła...
Ich wzrok palący mnie mroził.

Lecz w górach Aragonii uroczej
Poznałam pięknego młodziana,
On spojrzał na mnie tęsknemi oczy

Jemu na zawszem oddana.

Carmen skończyła śpiew i umilkła.
Luc i Perina nie szczędzili pochwał, bo głos który posłyszeli, posiadał czar nieprzezwyciężony, wnikał do głębi serca i napełniał je wzruszeniem.
— Czy pan wiesz, panie baronie, odezwała się Perina, kogo słyszałeś?...
— Świetną, jak mi się zdaje, śpiewaczkę... odrzekł szlachcic.
— Słyszałeś przyszłą królowę!...
— Królowę opery?.. Bardzo przypuszczam, ta panna zasługuje na to, aby zajęła miejsce w najpierwszym na świecie teatrze...
— Któż panu powiedział o królowaniu w teatrze?... — Ja mówiłam o panowaniu rzeczywistem, o władzy bez granic, jaką wyczytałam z linij tej prześlicznej rączki...
Kerjean skłonił się w milczeniu i niedowierzająco się uśmiechnął.
— Pan myślisz, że szydzę, zawołała Perina, może jednak przestaniesz wątpić, gdy ujrzysz przecudną twarzyczkę, jaką ta maska zakrywa...
Rzekłszy to, właścicielka Czerwonego domu odwiązała sznureczki, przytrzymujące zasłonę cyganki.
Zaledwie baron rzucił okiem na twarz młodej kobiety, wydał głuchy okrzyk i zachwiał się, jakby omdlały.
Ale to nagłe, to dziwne pomieszanie, trwało zaledwie jedno mgnienie.
Przyszedł zaraz do siebie i wyszeptał niepewnym jeszcze głosem:
— Muszę przyznać, że nie spodziewałem się ujrzeć takiej odurzającej piękności... Olśniła mnie, olśniła, jak niespodziany promień słoneczny... Nie waham się teraz przyznać, że żadna, chociażby najświetniejsza przyszłość, nie jest nieprawdopodobną dla tej pani... Takie czoło, może się śmiało upomnieć o koronę... Zanim jednak korona ta ozdobi to czoło, pozwól mi pani ofiarować sobie moje usługi... Powiedz co mogę uczynić dla ciebie?...
— Niczego zgoła nie potrzebuję!... odpowiedziała dumnie Carmen.
— Na Boga!... odezwał się nagle Morales. Co ty mówisz, moja siostro?... Niech pan baron jej nie wierzy!... Nam wszystkiego potrzeba... Posiadamy całego majątku jednego tylko sześcio-liwrowego talara... i ten zaraz dzisiaj musimy rozmienić na kolacyę... Cóż nam pozostanie na jutro?... Ciekawy jestem...
Luc de Kerjean wyjął dwadzieścia pięć sztuk złota z kieszeni wypchanej luidorami, pożyczonemi przed chwilą od Periny.
— Proszę pani, przyjmij tę bagatelkę, tytułem pożyczki, ma się rozumieć... Oddasz mi to później, kiedy nadejdzie godzina twej świetnej przyszłości, na którą z pewnością nie trzeba będzie długo oczekiwać.
Carmen nie wyciągnęła ręki — ale Morales pochwycił dwadzieścia pięć sztuk złota, a jego oliwkowa twarz zajaśniała, niby jesienny pejzaż pod promieniami zachodzącego słońca.
— Dzięki ci za twoję dobroć, panie baronie!... wykrzyknął. Nie pada ona bynajmniej na grunt niewdzięczny!.. Ja panu za to odpowiadam!... Jesteś pan prawdziwym szlachcicem, i gotów jestem, bronić tego, co mówię, ze szpadą w ręku. Carramba!... Jeżeli masz pan przypadkiem jakiego nieprzyjaciela a nawet dwóch nieprzyjaciół, racz wyrzeknąć jedno słówko, a zobaczysz!...
Mówiąc to chudy człowieczek, zabrzęczał starą szpadą i przybrał postawę prawdziwego zawadyaki.
— Przyjmuję oświadczenie twoje, mój dzielny człowieku, odparł pan de Kerjean, i może wkrótce będę miał sposobność wystawić cię na próbę... Powiedz mi więc, gdzie mieszkasz, żebym cię mógł od razu odnaleźć, bez próżnych poszukiwań...
— Panie baronie, odpowiedział Morales, obecne nasze mieszkanie trochę jest za skromne; w oczekiwaniu lepszych czasów schroniliśmy się w podrzędnym zajeździe przy ulicy Puits-qui-Parle, znanym pod nazwiskiem „hotelu świętego Antoniego.“
Dom ten bardzo jest łatwo rozpoznać... Ponad drzwiami sklepu jest tam ładne małe prosiątko, bardzo dobrze z drzewa imitowane, pomalowane na czerwono, ze złoconemi nogami... Gospodarz jest jednocześnie przyrządzającym mięsiwa pieczone i ma sklep na dole. Po całym domu rozchodzi się ponętny zapach gęsi pieczonych na rożnie i smażonej słoninki. Zapewniam pana barona, że to bardzo smutna rzecz dla uczciwych ludzi, mających kłaść się spać o pustym żołądku, oddychać takiemi uroczemi zapachami...
— Pod jakiem nazwiskiem znani jesteście w zajeździe?... zapytał Kerjean..
— Nie miałem potrzeby wyjawiać nazwiska prawdziwego... odparł hiszpan tonem pełnym godności. Nie znoszę ani ciekawych, ani niedyskretnych... Nazywają nas po prostu na ulicy Puits-qui-Parle „muzykanci z Estramadury“...
Szlachcie bretoński wyjął z kieszeni mały pugilaresik i coś w nim zapisał, poczem powtórzył znowu Carmen, że oddaje się na jej usługi, i że jeżeliby go potrzebowała, niechaj zgłosi się do wróżki, a ta go zaraz o tem uprzedzi.
Morales przyczepił mandolinę do paska od szpady, Carmen założyła maskę, poczem brat i siostra opuścili dom Czerwony, pierwszy przepełniony radością, druga upojona nadzieją.
Morales myślał tylko o chwili obecnej, czuł woreczek napełniony sztukami złota, delektował się myślą dostatniej kolacyi, obficie oblanej po długich dniach suchego chleba i czystej wody.
Carmen przeciwnie, zapomniała o wszystkiem wpatrzona olśnionem okiem w obrazy świetnej przyszłości.,
Wkrótce powrócimy do tych dwojga naszych awanturników.
Skoro Perina i Luc de Kerjean pozostali sami, spojrzeli sobie w oczy i zawołali jednocześnie:
— Teraz się porozumiejmy...
— A przedewszystkiem — zapytał baron, powiedz mi, w jakim celu zawróciłaś głowę tej cyganki takiemi ułudnemi przepowiedniami, takiemi szalonemi nadziejami?...
— Powiedziałam to tylko, oświadczyła wróżka, co wyczytałam z ręki tej prześlicznej istoty.
— Co?... więc to prawda?...
— Prawda!.. Bogactwo i potęgę przyszłość dla niej zachowuje...
— Ależ ty, Perino, nie wierzysz w przepowiednie, jakie wygłaszasz...
— Przyznaję... ale bodaj że i źle robię, boć, jak sam widzisz w tej chwili, kochany baronie, przepowiednie te zdają się spełniać...
Szlachcic siedział kilka chwil zamyślony, z czołem pochylonem.
— Teraz na ciebie kolej... rzekła wróżka, gdy się ocknął de Kerjean. Wytłomacz mi, co to znaczyło, to pomieszanie i ten okrzyk, jaki się z twych ust wydobył, gdy cyganka zdjęła maskę... Czy olśniewająca jej piękność tak cię uderzyła, czy może miłość, niby piorun, raziła ci serce?...
Baron potrząsnął głową.
— Nie, rzekł, to zupełnie co innego. Pomieszanie moje inną miało przyczynę...
— A ta przyczyna?...
— Czy obserwowałaś kiedy na łodydze krzaku dwa kwiaty bliźnięta, rosnące i rozwijające się jeden obok drugiego, a tak do siebie podobne formą, kolorem i zapachem, że żadne oko ludzkie nie mogłoby rozróżnić jednego od drugiego, i że możnaby twierdzić, iż to nie są dwa kwiaty, ale jeden dwa razy powtórzony?...
— Bardzo często widywałam podobne zjawisko...
— Otóż ta podróżna śpiewaczka i córka Simeusów są takiemi dwoma kwiatami...
— Czy podobna?... szepnęła z najwyższym podziwem Perina.
— Do tego stopnia podobna, że patrząc na twarz cyganki, zdawało mi się, że patrzę na Janinę Simeuse!... Przypominasz sobie, że gdym posłyszał jej głos, zdawało mi się, iż Janinę słyszę...
W tych dwóch kobietach wszystko jest jednakowe... rysy, figura, ruchy!... Twarze mają ten sam wyraz, usta ten sam uśmiech, oczy tę samą dumę!... Postaw księżniczkę obok cyganki, a nawet oko matki nie będzie ich stanie rozróżnić, a serce się zawaha!... Cóż ty na to, Perino?...
— Powiem, odrzekła wiedźma po chwilowem milczeniu, powiem, że wieczór dzisiejszy jest niezmiernie dla nas szczęśliwy, powiem, że przypadek więcej niż kiedykolwiek staje się naszym sprzymierzeńcem, i że nie trzeba nam tracić z oczu ani tej dziewczyny, ani jej brata...
Kerjean otworzył pugilares i głośno przeczytał:
„Ulica Puits-qui-Parle, zajazd pod znakiem hotelu Świętego Antoniego, zapytać o muzykantów z Estramadury“.
Potem dodał:
— Odgaduję myśl twoję, piękna przyjaciołko, i zgadzam się na nią zupełnie...


X.
Wieża Nietoperzy.

Przeszłość jest prawie zawsze odbiciem teraźniejszości, a zwiastunką przyszłości.
Aksyomat ten trafności niezaprzeczonej, w dalszym ciągu opowiadania naszego pozyska stanowcze potwierdzenie.
Teraz sięgnijmy jednak szybko w przeszłość dwóch głównych naszych osobistości: Periny Engrulevent, kabalarki, przepowiadaczki przyszłości, wróżki i czarownicy, oraz barona Luc de Kerjean, zrujnowanego szlachcica, ambitne projekty którego już nam są po części znane.
Skoro to uczynimy, powrócimy do naszej powieści i będziemy ją snuć dalej bez żadnej już przerwy.
To, co teraz opowiedzieć potrzebujemy, działo się na dwadzieścia cztery lata przed rozpoczęciem całej historyi niniejszej, czyli około 1748-go roku.
Prosimy czytelników, aby raczyli udać się z nami w głąb tej prowincyi bretońskiej, którą poeta Brizeaux nazywa:

Ziemią granitową pokrytą dębami.

Pójdziemy w pobliże małego miasteczka Roscoft, na te dzikie płaszczyzny, gdzie wiecznie wzburzony, stary Ocean, wyjąc przeraźliwie, rozbija się o milczące urwiste brzegi.
O milę jaką od tej skromnej nadmorskiej mieściny, wznosił się wówczas na końcu wioski, z pięćdziesięciu domów złożonej, dwór na sposób feodalny zbudowany, z którego dziś ani już śladu nie pozostało.
Dwór ten nazywane w okolicy zamkiem Kerjeanów.
Był on posiadłością pozostałą po wielkich panach noszących to nazwisko, po starej szlachcie, używającej od roku 1360-go tytuła baronowskiego, a przez związki małżeńskie spokrewnionej ze wszystkiemi prawie znaczniejszemi rodzinami prowincyi.
Baron Roger de Kerjean, w 1748-ym roku dochodził siedmdziesięciu lat życia, miał trzydzieści tysięcy liwrów renty w dobrej i pięknej ziemi, co w połowie ubiegłego stulecia było już potężną fortuną, bo w owej epoce 30,000 liwrów, więcej niż dzisiaj sto piećdziesiąt tysięcy znaczyło.
Baron Roger de Kerjean miał jednego tylko syna Luca de Kerjean, który pod smutną przyszedł na świat wróżbą, urodzenie się bowiem jego przed czternastu laty, przypłaciła życiem jego matka.
Powrócimy do niego wkrótce.
Przy końcu wioski, czyli o jakie ćwierć mili od dworu, stał domek, a właściwie chałupa biednej powierzchowności, w której zamieszkiwała poczciwa pewna stara kobieta.
Nazywała się Iwona Tréal i była wdowa po Jakóbie Engrulevent, jednym z gajowych barona.
Dzięki małej pensyjce, jaką jej baron de Kerjean w nagrodę zasług nieboszczyka męża zapewnił, Iwona żyła dosyć wygodnie, a miała przy sobie jedyną swoję córkę, ośmnastoletnią Perinę.
Nadzwyczajna piękność tej ostatniej zaczynała rozpalać płomienie w całej okolicy.
Zaraz się i Periną zajmiemy.
Na najbardziej wreszcie wysuniętym urwisku skały, która bałwany Oceanu kruszyły powoli, wznosiły się ruiny wieży, tak starej, że jej pochodzenie ginęło w pomroce czasów.
Wieża ta znajdowała się o ćwierć mili od dworu i chałupy Iwony.
Ruiny, chałupa i wieża tworzyły rodzaj trójkąta.
Szczególną była ta Perina Engrulevent dziewczyną.
Najładniejsza a przytem najinteligentniejsza z pomiędzy wszystkich swoich towarzyszek, nie miała ani jednej pomiędzy niemi przyjaciółki, nie miała właściwych jej wiekowi upodobań, nie miała usposobień kasty, z pośród której pochodziła.
Instynktownie dumna, z wielką niechęcią, ze wstrętem prawdziwym oddawała się robotom w polu, tak ważnym w życiu rolnika, a żywiła jakieś osobliwsze nadzieje o przyszłości, która we snach się jej ukazywała, a której nie potrafiłaby określić.
Nie czuć było w jej duszy ani naiwności, ani wiary bretońskiej.
To też ksiądz proboszcz miejscowy przerażał się bardzo tem, co nazywał nieporządkiem umysłowym młodej dziewczyny.
Poczciwy kapłan miał istotnie czego się obawiać.
Dziwny, szyderczy umysł Periny, natrząsał się ze wszystkiego, co inni za godne poszanowania uważali, nie oszczędzała ona nawet zasad wiary, co znowu było rzeczą nie do pojęcia prawie w głębi Bretonii i to w połowie ośmnastego stulecia.
Jedna tylko nauka, a przynajmniej to, co sobie jako wiedzę wyobrażała, miały dla młodej dziewczyny pociąg nieprzeparty.
Sama, bez żadnej pomocy, bez żadnej rady, zdołała nauczyć się liter ze starej książki od nabożeństwa, zabłąkanej w chacie matczynej, w której nikt nigdy czytać nie umiał.
Admiracye chłopaków z wioski Kerjeana i z parafij sąsiednich, nie robiły żadnego na Perinie wrażenia.
Była zawsze zimną i obojętną, uważała się za istotę nieskończenie wyższą od tych wszystkich chłopków, i za nic na świecie nie zgodziłaby się żoną którego z nich.
Na co liczyła? Musimy zaznaczyć, że sama tego nie wiedziała, że sama nie potrafiłaby odpowiedzieć na to.
Największą jej przyjemnością było błądzić po wilgotnem wybrzeżu w godzinach odpływu morza, deptać małemi nóżkami, obutemi w ciężkie saboty po gęstym zielsk morskich dywanie i powtarzać sobie na głos wszystkie prześliczne stare legendy, wszystkie stare baśnie o czarownikach i czarnoksiężnikach, jakie starannie zachowywała w pamięci od lat najmłodszych.
Perina, jak już powiedzieliśmy, szydziła ze wszystkiego, przez dziwną atoli sprzeczność, wszystko co fantastyczne, wywierało na nią urok nieprzezwyciężony.
Ale bo zdarzało się nam wszystkim zapewne spotykać, i to nie raz, ludzi z pretensyą do zdrowego rozsądku, nie wierzących w Boga, ale w dyabła wierzących.
Dziwne i biedne te wszystkie ludzkie rozumy...
Oryginalny charakter młodej dziewczyny i jej niepojęte instynkty, doprowadzały matkę do rozpaczy.
Prosta, pobożna kobiecina pościła, odprawiała nowennę za nowenną i gorąco modliła się do świętej Anny o moralną przemianę Periny.
Ta ostatnia pewnego dnia wezwaną została do proboszcza, który postanowił zrobić jej najzupełniej zasłużoną wymówkę za niewłaściwe zachowywanie się w świątyni i roztargnienie podczas nabożeństwa.
Perina słuchała ze zwykłem swojem roztargnieniem napomnień starego sługi kościoła, ale za to znalazła sposobność popełnić nowe przestępstwo, daleko cięższe od wszystkich poprzednich.
Zobaczyła w mieszkaniu proboszcza małą o czerwonych brzegach książeczkę, ukryła ją pod chustkę i zabrała jako cenną dla siebie zdobycz.
Co to była za książka, Perina nie wiedziała, i nie mogła tego się dowiedzieć, bo wiedza jej ograniczała się na możności odróżniania liter i na składaniu ich jakiem takiem, ale złożyć wyrazu a tem bardziej dowiedzieć się jego znaczenia nie potrafiła. Mało ją to zresztą obchodziło.
Książka dla tego, że jej wcale nie rozumiała tem cenniejszą dla niej była.
Zdawało jej się, że te karty pokryte drobnemi znaczkami, zawierały całą wiedzę, wszystkie tajemnice, wszystkie skarby całego świata.
Dumna i szczęśliwa ze zdobyczy, opuściwszy plebanię, udała się w najodleglejszą i najdzikszą stronę wybrzeża, ażeby jej nikt nie przeszkadzał w nauce, jaką rozpocząć zamierzała.
Było to w miesiącu sierpniu.
Tylko co przedzwoniono na Anioł Pański, a ukośne promienie słońca rzucały strumienie światła na wioskę.
Młoda dziewczyna doszła do skały, na szczycie której wznosiła się niby olbrzym z granitu ta stara budowa, o której wspominaliśmy powyżej. Nazywano ją w okolicy wieżą nietoperzy, z powodu wielkiej ilości tych zwierząt, gnieżdżących się w szczelinach muru i pomiędzy dzikiemi krzakami, przez burzę posianemi, a rosnącemi na tarasie.
Wnętrze wieży dosyć było dobrze zachowane.
Na dole widać było obszerną salę sklepioną bez drzwi i z jednem ostatniem oknem z szyb ogołoconem.
Wązkie schody, których każdy stopień głęboko był w ścianę wmurowany, prowadziły do sali na piętrze i szły coraz wyżej aż do tarasu, z którego rozlegał się wspaniały widok na całą okolicę i nieskończone Oceanu przestworza.
Żaden wieśniak, żaden prostak, żaden rybak nie wchodził nigdy do wieży.
Trzymał ich zdala od niej strach zabobonny.
Wiadomo, że niema w Bretonii ruiny, niema starego zamku, niema skały, do której nie byłaby przywiązana jakaś szczególna legenda.
Ale Perina była kobietą silnego umysłu, rzeczy nadnaturalne najbardziej ją nęciły.
Przestąpiła śmiało próg zarośnięty zielskiem i pnącemi się roślinami i weszła do sali sklepionej. Usiadła na kamiennej ławce, stojącej obok ogromnego komina, na którym widniały jeszcze szczątki herbów jakichś nieznanych, wyciągnęła z za stanika książkę skradzioną, otworzyła ją i starała się zbadać jej zawartość, wymawiając głośno każdą literę i siląc się połączyć ją z innemi literami.
Oddała się trudnej tej i niewdzięcznej pracy całem ciałem i duszą całą.
Gniewało ją, że nie może żadnego osiągnąć rezultatu, biła więc nogą o kamienne płyty posadzki, a wielkie krople potu występowały jej na czoło.
Nagle zadrżała, lekki szmer jakiś, jakby pochodzący z dolnej sali, odwrócił jej uwagę.
Podniosła oczy i pomimo całej mocy charakteru, zatrwożyła się niepomału.
Na wprost niej, na najwyższym stopniu schodów na piętro prowadzących, ujrzała fantastyczną prawie postać, postać nieruchomą, z wlepionemi w nią oczami.
Na razie chciała zerwać się i uciekać, ale się uspokoiła w tej chwili.
Zjawisko, na jakie patrzyła, wyglądało na starca prawie stuletniego. łysa jego czaszka błyszczała jak pożółkła kość słoniowa, dwa kosmyki włosów śnieżnej białości spadały na skronie, po obu stronach wychudłej twarzy, którą przedłużała bardziej jeszcze broda biała, rozczochrana, aż do połowy piersi spadająca; okulary żelazne zasadzone na zakrzywionym nosie, czyniły oczy podobne do oczu sowy; jakaś opończa niewyraźnego koloru, przewiązana w pasie sznurkiem, okrywała wątłą postać.
Perina pomyślała sobie:
— Albo ta dziwaczna istota jest rzeczywiście starcem — a w takim razie nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo, albo jest to istota nadprzyrodzona, a w takim razie uciecbym od niej nie potrafiła...
I uspokojona najzupełniej, czekać postanowiła. Oczekiwanie to nie trwało długo, zjawisko się poruszyło, zeszło ostrożnie z wązkich schodów i zbliżyło się do młodej dziewczyny.
Perina mogła się przekonać wtedy, że rzeczywiście miała przed sobą istotę żyjącą, z ciała i kości złożoną.
— Co ty tu robisz, moje dziecię?.. zapytał starzec dosyć jeszcze dźwięcznym głosem, ale z obcym wyraźnie akcentem, co mowę jego nieprzyjemną czyniło.
Za całą odpowiedź Perina książkę mu swoję pokazała.
— A!a!.. ciągnął starzec, czytasz?... Powinienem to był zauważyć... Ale cóż chcesz, nie mam już dwudziestoletnich przecie oczu... A zresztą może szkła okularów zamgliły się trochę... Powiedz mi, proszę, cóż czytasz?...
Dziewczyna podała książkę, a starzec pochwycił ją pomarszczoną swoją ręką, jak u mumii zasuszoną.
— „Nowy wykład teologii, do użytku dusz-pasterzy.“
Przeczytał głośno i wybuchnął śmiechem.
— Niechże cię licho porwie, moja ty prześliczna mała!.. ależ szczególniejsze to czytanie dla dziewczątka w twoim wieku!.. Czy miałabyś przypadkiem powołanie na zakonnicę, czy masz zamiar wstąpić do którego z sąsiednich klasztorów?...
— O! nie!... wykrzyknęła żywo Perina.
— A więc po cóż to czytasz?
— Niestety! — westchnęła piękna bretonka, ja nie czytam... ja się próbuję nauczyć...
— Czytać...
— Tak.
— Tak bardzo pragniesz tego?...
— Czy pragnę?... Połowę życiabym za to oddała!..
— Nic łatwiejszego, jak cię zadowolić...
— Jakim sposobem?...
— Ja cię nauczę...
— Pan?... wykrzyknęła zdumiona Perina.
— Dla czegóżby nie? Moja nauka tak dobra; jak każda... jeżeli ci się podoba, możesz mieć lekcyę codzień...
— Co dzień?...
— Ależ tak!...
— Gdzież pan mieszka?...
— Tutaj...
— W tej wieży?...
— W tej starej baszcie, jakkolwiek ją się komu nazywać podoba... Nie przypuszczam, aby właściciel był tyle nieludzkim, iżby chciał ztąd mnie, biednego starca, wyrzucić...
— Przecież ta wieża nie należy do nikogo... stoi pustką od stu lat przeszło...
— Była może pustką wczoraj... ale dzisiaj jest już zamieszkałą...
— Nie widzę żadnych sprzętów...
— Ba!... sprzęty niepotrzebnie tylko zawalają mieszkanie...
— Niema nawet łóżka...
— Bo ja nie jestem żaden „wygodnicki“... Na snopku słomy tak samo dobrze zasypiam, jak i Ludwik XV na puchach w wersalskim pałacu...
— Jakże pan żyjesz tutaj?...
— To moja rzecz, kochane dziecko... nie kłopocz się o to wcale, ja wszędzie żyć potrafię... ja należę do tych, którym dobrze zawsze i wszędzie...
— Któż więc pan jesteś?...
— Mędrzec.
Mędrzec?.. to znaczy uczony?...
— To znaczy więcej trochę, chociaż w ogólności uczeni nie są mędrcami... ja, który do ciebie mówię, jestem jednym i drugim...
— Więc skoro pan jesteś mędrcem, to znaczy, że wszystko umiesz?...
— Wszystko, i jeszcze coś innego... de omni re scibili, et quibusdam aliis...
— I tego co sam umiesz, będziesz chciał także mnie nauczyć?...
Starca porwał śmiech tak wielki, że cała jego wątła postać trzęsła się, jakby w gwałtownym paroksyzmie febrycznynm.
— Chcesz, abym cię nauczył tego, co ja umiem? powiedział następnie, potrzebaby na to czasu trochę, moje dziecko... No, ale nie powiadam nie... zaczniemy od czytania, a później zobaczymy...
— Kiedy mogę mieć pierwszą lekcyę?...
— Jutro, jeżeli chcesz...
— Dla czego nie dzisiaj?...
— Bo dzisiaj dużo chodziłem i jestem za bardzo zmęczony...
— Wypocznij zatem jak najprędzej... bo mnie pilno zostać uczoną...
Starzec znowu się śmiać zaczął.
— A to dyabelskie rogi!... zamruczał, a to natarczywość!... Będzie to bodaj uczenica, która mi może przynieść honor...
— Idę już, a pan wypoczywaj sobie... zawołała Perina, przyjdę tu jutro o tej samej porze... Ale przyrzekasz mi pan, że cię jutro zastanę?...
— Bądź najzupełniej przekonana, moja piękna.. Stary Izaak ma niewzruszony zamiar pozostać w baszcie nietoperzy, dopóki go z niej w czterech deskach nie wyniosą...
Zaspokojona tem zapewnieniem Perina, skierowała się ku drzwiom, ale zawróciła od nich jeszcze i powiedziała:
— Gdybyś rozmawiał z ludźmi naszej okolicy, albo z chłopakami naszej wioski, nie mów im, że mnie uczysz i że mnie zrobisz uczoną... Nie trzeba, ażeby o tem wiedzieli...
— Miałbym im o tem mówić?... a to po co znowu?.. Śpij spokojnie, śliczna dzieweczko, stary Izaak milczącym jest jak cela więzienna, dyskretnym jak grób...
Musimy w kilku słowach opowiedzieć naszym czytelnikom, kto był na prawdę ową dziwną osobistością, jakąśmy im przedstawili.
Był to Samuel Izaak Keyser, żyd niemiecki, w r. 1772 starzec ośmdziesięcio-pięcio letni.
Sześćdziesiąt lat mieszkał był w Paryżu, gdzie zrobił sobie ogromną i tajemniczą renomę pod imieniem Samuela.
Bardzo był mądry, a jeszcze bardziej występny, był skąpy, a raczej chciwy i postanowił za młodu zostać za jaką bądź cenę bogatym.
Po namyśle przyszedł do przekonania, że najprędzej i najpewniej dojdzie do majątku, wyzyskując słabe strony ludzkości, jej błędy, ambicye, szaleństwa i winy.
Zręczny jak żyd i jak żyd, przebiegły, zrobił się astrologiem i wkrótce potrafił ściągać do siebie tłumy.
Złoto napełniło wkrótce wszystkie jego kasetki i kufry.
To nie wszystko jeszcze.
Przypadek, albo raczej jeden z tych trafów niewytłomaczonych, jaki złych ludzi zbliża ze sobą, postawił na wprost siebie Samuela i Exiliego.
Włoch Exili, był uczniem i przyjacielem kawalera Saint-Croix i markizy de Brinvilliers.
Dusza włocha i dusza żyda łatwo się ze sobą zrozumiały.
Ścisła zażyłość połączyła niebawem dwóch tych ludzi.
Włoch nie miał wkrótce żadnego sekretu dla Samuela, a ten ostatni probować mógł w tajemniczem laboratoryum włocha wszelkich piekielnych kombinacyj z truciznami.
Dzięki temu Samuel zobaczył się na drodze, niechybnie prowadzącej do milionów i zaczął sprzedawać za piękne pieniądze trucizny sukcesorom, pragnącym używać kosztem krewniaków bogatych.
Za oddzielnem, dziesięć razy większem wynagrodzeniem, zobowiązywał się sam wysyłać na tamten świat testatorów.
Wszystko szło Samuelowi jak najlepiej, dopóki żył Exili — to jest, dopóki wszystkie niewytłomaczone zgony można było zapisywać na rachunek tej złowrogiej bandy trucicieli, jaką pan de Regnier ścigał napróżno w ciemnościach starego Paryża.
Skoro jednak ostatni spólnicy tej nikczemnej hordy pokończyli na palach lub stosach, skoro Samuel znalazł się ostatnim reprezentantem tak niegdyś kwitnącego przemysłu, dochody jego powiększyły się wprawdzie, ale powiększyło się też ogromnie i ryzyko.
Posiadając już majątek ogromny i lata sędziwe, powinien był zatrzymać się na fatalnej drodze, po jakiej postępował, ale nie miał tej przezorności, albo raczej nie miał tyle mocy nad sobą.
Posiadał dużo... — od dawna już miał z górą milion, ale chciał więcej jeszcze.
Chciwość na złe mu wyszła.
Piorun spadł niespodzianie na starego nędznika.
Z powodu licznych skarg, jakie przeciwko niemu wniesiono, skarg popartych potępiającemi dowodami, skazany został na uwięzienie, zdołał jednakże uciec skrytemi drzwiami, zabierając z całego mienia dwie czy trzy setki luidorów, schowane w trzosie skórzanym, jaki zawsze nosił na sobie.
Skazano go zaocznie na spalenie na stosie — dom i skarby, nagromadzone w piwnicach, na rzecz państwa zabrano.
To trzeba zaznaczyć, że Samuel nie umieszczał nigdy nigdzie pieniędzy, miał bowiem największą przyjemność godzinami całemi wysiadywać nad niemi i pieścić się ich dźwiękiem metalicznym.
Kiedy się to działo w Paryżu, żyd, w gruncie filozof wielki, pocieszał się tem, że w burzy, jaka nad głową jego zawrzała, mógł stracić nie tylko pieniądze ale i życie — i nocami pieszo pociągnął ku Bretonii.
Wyrozumował sobie, nie bez racyi, że nigdzie nie będzie dlań, starego przestępcy, tak pewnego schronienia, jak na tej ziemi klasycznej, ziemi żywej wiary i prawości, nigdy niczem nie skalanej.
Nareszcie pewnego pięknego poranku, przybywszy nad brzegi Oceanu, zobaczył wieżę nietoperzy wprost przed sobą.
Zwiedził ją i uznał, że dostatecznie jest zrujnowaną na to, aby ją objąć w bezpłatne posiadanie.
Wzgląd niezmiernie obecnie dla żyda ważny!
Zainstalował się na godzinę zaledwie przed tem, nim Perina próg jej przestąpiła.
Byliśmy świadkami tego pierwszego ich spotkania.
Pozostaje nam teraz zawiadomić czytelników, o rezultatach tego zdarzenia.


XI.
Śmierć i miłość.

Żyd astrolog i truciciel w wieży osiedlony, nie mógł znaleźć pilniejszej i inteligentniejszej nad Perinę uczenicy.
Po kilku tygodniach, nie tylko umiała już czytać ze swojej książki, lecz czytała także płynnie drżące i nierówne pismo Samuela.
Starzec nie skończył na tam swojej nauki — dał dziewczynie pióro w rękę i zaczął jej wskazywać, jak się ma z niem obchodzić.
Bretonka była, jak wiemy, gwałtownie żądną nauki — a pierwsze wiadomości, jakie zdobyła, jeszcze bardziej ją do niej zapaliły.
Prosiła Samuela, żeby nie odmówił jej dalszej edukacyi — stary zaś żyd, znalazłszy w uczenicy umysł przewrotny, duszę spaczoną i łatwą do zupełnego zepsucia, postanowił odkryć jej tajemnice swojej przeszłości przekazać jej fatalną spuściznę po sobie.
— To dziecko potrafi kiedyś godnie mnie zastąpić, powtarzał sobie, zajmie ono moje miejsce, pomści się nad tymi, co się mną posługiwali, a potem pozwolili nikczemnie skazać na śmierć, nie starając się ani jednem słowem mnie ocalić.
Od tej chwili Samuel stał się tak pilnym nauczycielem, jak pilną była uczenicą Perina.
Wkrótce dziewczyna wtajemniczoną została we wszelkie praktyki astrologiczne, we wszelkie kabały, wróżby i inne, tak popłatne w wiekach średnich nauki — ale dziwna rzecz, żyd ucząc, zabraniał wierzyć w to, co uczy.
— Aby z pomyślnym skutkiem wyzyskiwać pospólstwo, potrzeba być samemu jak największym sceptykiem.
Rok czasu wystarczył zupełnie na to, aby Perina przyswoiła sobie najdokładniej wszystkie wiadomości, cierpliwie przez Samuela od lat sześćdziesięciu zdobywane.
Następna edukacya bretonki zmieniła całkiem kierunek.
Pustelnik z wieży odkrył swojej uczenicy arcana tajemniczej i okropnej nauki o truciznach.
Pod kierunkiem ex-przyjaciela i powiernika Exiliego, młoda dziewczyna robiła tak szybkie postępy, że zanim rok drugi upłynął, nie miała już czego się uczyć od żyda.
Samuel, jakby czekał tylko tej chwili, ażeby świat opuścić i oddać dyabłu szkaradną duszę, która oddawna piekłom się należała.
Razu jednego w sierpniu 1750 r., akurat we dwa lata po przybyciu żyda do Bretonii, Perina poszła na zwykłą do wieży wizytę.
Czas był brzydki, niebo zachmurzone; nieustanne błyskawice pruły chmury, nad Oceanem nagromadzone.
Minęła salę dolną, weszła na schody prowadzące na pierwsze piętro i zastała tam Samuela wyciągniętego na snopku słomy.
Pargaminowa twarz jego przybrała kolor jakiś szczególny, oczy nie miały już żadnego blasku, powolny i ciężki oddech unosił chwilami zapadłe piersi.
— Czy to ty Perino?... wyszeptał żyd, kiedy dziewczyna przed nim stanęła.
— Pytasz, czy to ja?... wykrzyknęła dziewczyna. Czyliż mnie nie widzisz?...
— Nie... nie widzę, odpowiedział Samuel i zaledwie, że cię słyszę... Palec śmierci już mnie dotyka... Paraliż mnie obejmuje i w trupa zamienia... Nim godzina upłynie, wszystko się skończy...
Bretonka nic nie odpowiedziała.
Widocznem było dla niej, że się Samuel nie myli.
— Pochyl się ku mnie, ciągnął żyd, bo mi głos słabnie coraz bardziej i posłuchaj ostatnich rad moich... ostatniej woli mojej... ostatnich rozkazów mistrza... Dałem ci jedynie wartościowe dobro, jedyny nieporównany talizman: wiedzę złego!... Będziesz dzięki mnie bogatą i potężną... Twoja przyszłość jest w twoim wyłącznie ręku... Opuść ten kraj, bo nie mogłabyś żyć tutaj ze swojemi ambicyami i pragnieniami, które poznałem i rozwinąłem, jak tylko mogłem najlepiej... Paryż jest Babilonem obecnym, tam wszystkie namiętności i wszystkie występki mają czcicieli swoich... I namiętności, i występki, będziesz tam mogła i potrafisz wyzyskać... W błocie szukać będziesz złota i znajdziesz plon obfity... Przewyższy on oczekiwania twoje, przewyższy marzenia nawet twoje!.. Ja zdobyłem miliony... — ty je tak jak ja zdobędziesz... Bądź jednak zręczniejszą i mądrzejszą od twojego mistrza... — Umiej powstrzymać się w stosownej chwili — umiej utrzymać złoto... Złoto i wiedza, oto dwa najpotężniejsze w życiu słowa... reszta to głupstwo... reszta jest niczem...
Umilkł, głuche chrapanie konania zmieszało się z urywanym oddechem.
Burza, pędzona z najodleglejszych punktów horyzontu silnemi podmuchami wiatru, zbliżała się tymczasem.
Przeciągłe grzmoty już się rozlegać zaczynały.
Żyd orzeźwiony na chwilę, opadł znowu na słomę.
— Skończyło się... pomyślała dziewczyna, już więcej nie będzie mówił...
Omyliła się jednakże,
Ręka Samuela dała jej znak w tej chwili, aby się znowu pochyliła.
Spełniła rozkaz i prawie przyłożyła ucho do zamierających ust starca.
W ostatnim tchnienia posłyszała urywane tylko słowa:
— W około mnie... pas... złoto... dla ciebie... Paryż... idź... nie zapomnij...
Usta drgały jeszcze, ale głos już zagasł.
Perina słuchała jeszcze.
Po kilku sekundach głębokie milczenie przerwane zostało uderzeniem piorunu.
Padł tak blizko, że bodaj w samą wieżę ugodził.
Młoda kobieta ukryła twarz w obu dłoniach.
Zgalwanizowane ciało Samuela zadrżało po raz ostatni na nędznem posłaniu.
Krótkie chrapnięcie wydarło się z zaciśniętego gardła, oczy się przewróciły i wszystko się skończyło.
Perina przez chwilę wpatrywała się w trupa, bez najmniejszego wzruszenia na obojętnej twarzy. Następnie pochyliła się nad ciałem, nie probująć nawet, czy serce bić przestało, odpięła pas skórzany, otworzyła go, przykucnęła na kamiennej posadzce i zabrała się chciwie do rachowania sztuk złota, jakie znalazła.
Było około dwóchset luidorów.
Resztę wydał żyd przez dwa lata pobytu swojego w Bretonii, na życie i na sprowadzenie z sąsiedniego miasta kilku książek astronomicznych, potrzebnych do edukacyi Periny.
Była pijaną z radości — złoto, jakie przerzucała garściami, zdawało jej się skarbem niewyczerpanym.
Uśmiechała się jej przyszłość rozkoszna.
Żadna przeszkoda nie może stanąć jej teraz na zawadzie... dzięki otrzymanej sukcesyi, będzie mogła pojechać do Paryża, do tego miasta zaczarowanego, w którem czekają na nią bogactwa i władza...
O tem, ażeby jednę łzą, jedno westchnienie poświęcić temu, którego trup zimny leżał tuż przy niej — ani pomyślała nawet.
Uczenica była zatem zupełnie godną mistrza.
Burza szalała w całej mocy.
Grzmoty rozlegały się bezustannie.
Wzburzone bałwany Oceanu biły z głuchym łoskotem w skałę, na której wieża się wznosiła.
Deszcz z gradem wpadał przez szczeliny wiatrem wpędzany.
Perina zeszła do dolnej sali, ukrywszy przedtem pod pierwszą z trzech bretońskich spódniczek, pas drogocenny, co mieścił w sobie jej fortunę i jej nadzieje przyszłe.
Czekała, dopóki burza się nie uspokoi, ażeby do wsi powrócić.
Po godzinie czasu wiatr uspokoił się trochę, błyskawice pobladły, grzmoty się oddaliły i miejscami z po za chmur czarnych — niebieskie obłoki przeświecać zaczęły.
Nakoniec jasny promień słońca ozłocił posępne mury i kwiaty wodne.
Bretonka opuściła wieżę i zaczęła biedz szybko do wsi.
Zaledwie uszła paręset kroków, gdy na skraju gaju dębowego spotkała się z młodym człowiekiem. Szedł on ze strzelbą na ramieniu i dwoma psami.
Schronienia podczas burzy nie szukał widocznie, bo z eleganckiego, strzeleckiego kostyumu, lała się woda strumieniem. Jakby skakał w ubraniu do morza.
Był wzrostu słusznego, ale twarz miał dziecinną prawie.
Prześliczne rysy i świeżość zdradzały lat najwyżej piętnaście. Rysy miał nadzwyczaj regularne i arystokratyczne.
Nie będziemy zresztą podawać szczegółowego portretu młodego panicza, którego znają już czytelnicy nasi. Przedstawiliśmy im barona Luca de Kerjean, gdy doszedł trzydziestego ósmego roku... niech odgadną, czem był ten młody szlachcic w zaraniu swojego wieku.
Bretonka, zobaczywszy pana de Kerjean, nie mogła powstrzymać gestu niezadowolenia i niecierpliwości, gdy przeciwnie twarz młodego strzelca największa radość rozpromieniła.
— Szukałem cię, Perino!... wykrzyknął żywo, i straciłem już całkiem nadzieję spotkania cię dzisiaj...
— Szukał mnie pan?... zapytała dziewczyna z ironicznym ukłonem. To honor dla mnie nielada... A dla czego mnie pan szukał... jeżeli wolno: zapytać?...
— Czyż podobna, ażebyś mi zadawała podobne pytanie, okrutnico?...
— Aby się dowiedzieć... potrzeba się przecie zapytać...
— Więc nie wiesz, że ja żyć nie mogę bez ciebie... nie wiesz, że jedynem mojem marzeniem jest, spotkać się z tobą... i powiedzieć ci, co mi przepełnia duszę... powiedzieć ci, że cię kocham!...
— Skoro pan to już raz powiedział, to po-cóż tak ciągle powtarzać?...
— Ażeby cię poruszyć wreszcie, ty najpiękniejsza i najnielitościwsza istoto!...
— I pan, który takim jesteś uczonym, nie rozumiesz tego, że mnie wcale nie wzruszasz?...
— To właśnie doprowadza mnie do rozpaczy!.. ale mam jednakże nadzieję...
— Źle pan robisz... słowo panu daję!...
— Czy więc, ukochana moja tygrysico... znajdujesz, żem ciebie niegodny?...
— O! panie Luc, nie jestem przecie taka głupia!... wiem aż nadto dobrze, że pan jesteś wielkim panem, a ja biedną dziewczyną...
— Nie wierzysz w moję miłość?
— Naturalnie, że nie wierzę!... O!... macie wy piękne słówka dla obałamucania niewinnych, jak macie piękne zwierciadła dla przywabiania skowronków... Ale ja nie dam się złapać!.. Za młody pan jesteś, panie Luc, ażeby można zaufać twojej miłości... W twoim wieku nie wie się jeszcze, co to jest miłość...
— Wierzysz w to, Perino?...
— Najzupełniej.
— A więc jeżelibym cię przekonał, że moja miłość jest rzeczywistą, bezgraniczną, że trwać będzie zawsze... cóżbyś powiedziała na to?...
— Gdybyś mi pan tego dowiódł?...
— Tak.
— No, to najprzód dowiedź... a później zobaczymy...
— A więc!... wykrzyknął młodzieniec, słuchaj i wątpij jeszcze, jeżeli możesz: ja chcę cię wziąć za żonę...
Perina odpowiedziała głośnym śmiechem.
— Co?... wyśmiewasz się ze mnie?...
— Ah!... panie Luc, wiem, co panu jestem winną, ażebym mogła sobie żartów z pana pozwalać!... odrzekła dziewczyna. Nie... nie, ja się wcale nie wyśmiewam z pana... ale pan sobie żartuje ze mnie...
— Przysięgam ci, że nigdy w życiu poważniej nie mówiłem... Daję ci słowo szlacheckie, że pragnę cię poślubić...
— Szaleństwo.
— Szaleństwo?... Dla czego?...
— Dla stu przyczyn...
— Jakich?
— Najprzód czyż pan żeni się kiedy ze swoją poddaną?
— Czasami... Piękność jest świetnym herbem... czyż nie widziano królów poślubiających pasterki?
— Bardzo wyjątkowo chyba.
— Częściej, aniżeli ci się zdaje.
— Pan masz lat szesnaście, a ja dwadzieścia.
— Cóż to szkodzi?... Jeżeliby miłość zajmowała się takiemi pustemi szczegółami, nie byłaby miłością... Z resztą daleko lepiej, że jestem młody... dłużej cię będę kochał.
— A cóżby powiedział pan baron, ojciec pański? Czy przypadkiem miałbyś pan jego zezwolenie w kieszeni?
— Mój ojciec nie będzie nic o tem wiedział.
— A!... więc to sekretne małżeństwo proponuje mi mi pan, panie Luc?
— Zapewne... odpowiedział młody człowiek, widocznie zainteresowany. Wynajdę w sąsiedztwie jakiego poczciwego księdza, który związek nasz pobłogosławi i nierozerwalnym go uczyni... ogłosimy go później, kiedy panem siebie zostanę.
— A kiedy pan będziesz tym panem?... jeżeli zapytać wolno?
— Po śmierci mojego ojca
— Więc do tej pory pozostanę Periną Engrulevent jak obecnie!... Dziękuję bardzo, panie Luc!... Dziękuję bardzo!...
— Zastanów się, że nie będziesz czekać zbyt długo!... Ojciec mój, to człowiek stary i bardzo wątłego już zdrowia... Nie pociągnie długo. Wkrótce będziesz dziedziczką i baronową, będziesz miała z górą dziesięć tysięcy renty.
— Panie Luc, znam ja wartość przysłowia, które powiada: — „Il ne faut pas compter sur les souliers d’un mort,“ — znam też inne, które utrzymuje: — „Mieux vaut tenir que courir!“ Zdaje mi się, że obadwa mają racyę, to też czekać będę, dopóki broda panu nie urośnie, i dopóki nie zostaniesz dziedzicem.
Skłoniła się i zabierała do odejścia, ale Kerjean ją zatrzymał.
— Jakto?... wykrzyknął, odmawiasz mi?...
— Z przyjemnością.
— Ale czyż nie widzisz, że ja umrę ze zmartwienia!...
— Wyglądasz pan jak róża... i myślę, że się wkrótce pocieszysz...
— Perino... okrutna Perino!... — Do widzenia, panie Luc... bywaj mi pan zdrów...
— Pójdę za tobą...
— Czy aż do mojej matki?...
— Pójdę za tobą na koniec świata nawet... chyba, że mi pozostawisz teraz... natychmiast... trochę nadziei...
— Oh! jeżeli o to tylko chodzi... to miej nadzieję, panie Luc, miej, wiele ci się tylko spodoba... Przystaję na to z całego serca...
— Mnie potrzeba czego innego jeszcze...
— Co takiego?...
— Żądam, abyś mi przyrzekła przyjść jutro w jakie oddalone miejsce, gdziebym mógł się nagadać z tobą, przekonać cię...
Perina zdawała się namyślać.
— A gdybym się stawiła na tę schadzkę?... zapytała po chwili.
— Byłbym najszczęśliwszym z ludzi...
— I pozwoliłbyś mi dzisiaj powrócić spokojnie do matki?...
— Przyrzekam.
— Jutro zatem, na godzinę przed wieczorem, czekać pana będę w sali na pierwszem piętrze w starej wieży.
Powiedziawszy to, Perina spuściła oczy, jak gdyby zawstydziła się tem przyrzeczeniem swojem, i pobiegła śpiesznie do wioski.
Luc Kerjean śledził za nią oczami, a potem z miną trymfującą skierował się do domu ojca, powtarzając sobie po cichu:
— Jutro... jutro!..


∗             ∗

Tego samego wieczoru, w godzinę po zachodzie słońca, Perina wybrała. najlepszą, jaką miała bieliznę, wybrała i świąteczne swoje suknie, związała węzełek i powiesiwszy takowy na kiju, opuściła śpiesznie chatę w której się urodziła, i gdzie żyła od lat dwudziestu, gdzie tak kochaną była...
Nie pocałowała nawet na pożegnanie starej swojej matki, rozłączyła się z nią na zawsze z oczami suchemi i sercem lodowatem.
Spadkobierczyni tajemnic żyda Samuela minęła wioskę i poszła drogą wiodącą de Paryża.


XII.
Ojciec i syn.

Kerjean dochodził dopiero lat szesnastu, ale już namiętności, jakie miały następnie spaczyć całe jego życie, nurtowały w młodzieńczej duszy.
Syn dumnego barona był prawie jeszcze dzieckiem, a już jednak piękność Periny wywarła na nim głębokie wrażenie.
Dziewczyna, jak wiemy, przyjmowała zaloty i oświadczyny młodzika z pogardliwą obojętnością.
Cnotliwość ta nie pochodziła bynajmniej z przymiotów bretonki, bo tych na nieszczęście nie miała ona wcale, pochodziła z jej chłopskiego rozumu.
Nadskakiwania Luca nie pochlebiały nawet próżności Periny, rozumiała bowiem dobrze, że dziecko, które jej serce ofiarowywało, oddałoby je także pierwszej lepszej napotkanej na drodze dziewczynie; wiedziała nadto, że ta miłość nie może jej na nic się przydać, że marzyć o małżeństwie z de Kerjeanem byłoby niedorzecznem szaleństwem, wiedziała wreszcie, że zostać żoną szesnastoletniego szlachcica nie było sposobu, bo szlachcie ten nie zależał od siebie, bo nie dysponował majątkiem, który kiedyś dopiero miał do niego należeć.
Z tych racyj natręctwo Luca zaczynało ciążyć Perinie i chciała koniecznie pozbyć go się raz na zawsze.
Luc miał złą naturę, — oprócz wad przeróżnych, był także wielkim egoistą i posiadał gorące pragnienie niezależności.
Może żelazna jaka ręka zdołałaby go była utrzymać w karbach, możeby była niepozwoliła na wybujanie złych jego instynktów. Ale ręka barona Kerjeana ojca, była na to za słabą, za łagodną.
Starzec ubóstwiał swoje dziecko, swojego jedynaka w którym złożył wszystkie nadzieje.
Przywiązanie to, rozczulające prawdziwie, miało spowodować w niedalekiej przyszłości opłakane następstwa.
Pan de Kerjean obawiał się sprawić synowi najmniejszą przykrość, nie sprzeciwiał mu się w niczem, starał się odgadywać jego myśli, zaspakajać jego pragnienia, wolę, grymasy nawet, to też Luc od samego dzieciństwa używał wolności zupełnej, a często jej nadużywał, nie dawał nic biednemu starcowi w zamian za miłość bezgraniczną.
Smutne to... ale prawdziwe!
Luc Kerjean nie kochał wcale ojca, nie kochał go nawet tyle, żeby pozornie choćby okazywać mu jakieś względy.
Chłopak, zaledwie szesnastoletni, wyczekiwał z upragnieniem na śmierć rodzica, aby po nim zagarnąć majątek.
Przypominamy wszak sobie, jak mówił do Periny: Ojciec mój już jest i stary i słaby... nie pociągnie z pewnością długo.
Dziecko, które ma ohydną odwagę wymówić coś podobnego, jest już zgubionem na zawsze!...
Pozostawiliśmy Luca, gdy uradowany wracał śpiesznie do domu.
W chwili, kiedy przestąpił próg bramy, uderzony został dziwacznym ruchem, jaki panował na dziedzińcu pustym i spokojnym zwykle.
Służący biegali z jednej części domu do drugiej i, załamywali ręce.
Gdy spostrzegli panicza, bolesne ich pomieszanie powiększyło się jeszcze.
Zaraz też stary intendent, który cieszył się wielkiem zaufaniem barona, wybiegł naprzeciw Luca i przystając o dwa przed nim kroki, wybuchnął głośnym płaczam.
— Cóż to takiego, Jocelyn?... zapytał zdumiony panicz.
— O! panie Luc... wielkie nieszczęście!... straszne nieszczęście!... wyszeptał intendent.
— Co za nieszczęście?... Co się stało? powiadaj prędko!...
— Pan baron... ojciec pański... mój pan poczciwy... mój najlepszy pan...
— Co takiego?...
— Umiera!...
— Niepodobna! — wykrzyknął Luc. Dziś rano, wychodząc na polowanie, zostawiłem go zdrowego zupełnie!...
— Pan zachorował punkt o dwunastej... w chwili właśnie gdy zadzwoniono na Anioł Pański... Spadł z fotelu na podłogę jak nieżywy i od tej pory ani otworzył oczu, ani przemówił... Trzech służących biega po całej wsi za panem, a czwartego wysłałem do Roscoff, po doktora...
Luc nie słuchał więcej, oddał fuzyę intendentowi i pobiegł do pałacu, do pokoju ojca.
Serce biło mu gwałtownie, silne wzruszenie burzyło krew w żyłach, kilka łez stoczyło się po policzkach.
Jakkolwiek najsłabszem byłoby przywiązanie synowskie, nigdy jednakże żaden nie potrafi wejść z suchemi oczami do konającego ojca...
Luc uległ prawu ogólnemu.
W obszernym pokoju, wyłożonym dokoła czarnym dębem, na wielkiem wzniesionem łóżku pod baldachimem, leżał stary magnat, nieruchomy, do trupa już podobny.
Białe, gęste jego włosy niewiele się różniły od białej powłoczki poduszki.
Na twarzy znać było ślady apoplektycznego ataku.
Pan de Kerjean rzeczywiście uległ tej piorunującej chorobie.
Czterech czy pięciu służących płakało przy łóżku, ksiądz proboszcz odmawiał zcicha modlitwy.
Usunęli się wszyscy, ażeby zrobić miejsce synowi.
Luc padł na kolana, chwycił rękę ojcowską i poczuł, że była ciepłą.
— Ojciec żyje, pewny jestem!... wykrzyknął. Można go jeszcze uratować!..
Okrzyk szczerym był, możemy zapewnić.
Po raz pierwszy i po raz jednocześnie ostatni w życiu, Luc uległ dobremu popędowi.
Ksiądz proboszcz odpowiedział młodemu człowiekowi, że służący wysłany do Roscoff po doktora przed trzema godzinami, nie powrócił, i że to niewytłómaczone opóźnienie naraziło życie barona na wielkie niebezpieczeństwo.
Zaledwie skończył, lekarz się ukazał.
Nie był w domu i musiano go szukać po okolicy.
Doktór nie był bardzo uczonym człowiekiem, doświadczenie jednakże, jakie miał, czasem wiedzę zastępowało.
Obejrzał chorego, pokiwał głową w sposób nie bardzo obiecujący, i nie tracąc ani chwili czasu, wyjął lancet i przeciął żyłę.
Krew z początku płynęła bardzo powoli, kropla po kropli, potem puściła się obficiej i chory otworzył wkrótce przymknięte powieki i poruszył ustami.
Chciał coś powiedzieć, ale niepodobna go było dosłyszeć.
— Czy może być ocalony?... zapytał ksiądz.
— Nie wiem jeszcze... odpowiedział doktór, i nie mogę jeszcze ręczyć... Zostanę na noc przy chorym...
— I ja także... dorzucił kapłan.
Luc, którego przywiązanie synowskie znacznie już oziębło tymczasem, oświadczył, że uczyni to samo.
Noc przeszła spokojnie. Nad ranem baron jakby odzyskał zupełnie przytomność... Sparaliżowane usta nie mogły wprawdzie mówić wyraźnie, ale pełne przywiązania spojrzenia, jakie zwracał na jedynaka, wyraźne gesta, jakiemi prosił proboszcza o pomoc i pociechę religijną, dobrze o przebiegu choroby wróżyły.
Skoro kapłan życzeniom jego zadość uczynił, starzec zapadł zaraz w sen głęboki, i prawie letargiczny.
Doktór, zapytany przez Luca, potrząsnął złowróżbnie głową.
— Nie trać pan nadziei, odpowiedział... Nauka nie zdołała nic zrobić, ale Róg wszystko może.
— Pomódlmy się... szepnął proboszcz.
— O!... pomódlmy się!... powtórzył Lec obłudnie!.. pomódlmy się i oby nas miłosierny Bóg wysłuchał!...
Trzy części dnia upłynęły bez żadnej ważniejszej zmiany w stanie barona. Doktór odjechał do Roscoff, oświadczywszy, że wróci około dziesiątej wieczorem.
Niedługo po jego wyjeździe zawezwano księdza do umierającego biedaka, który mieszkał o półtorej blizko mili. Ksiądz, nieznający różnicy pomiędzy biednym a bogatym, zaraz opuścił zamek.
Luc sam pozostał przy, rodzicu ciągle śpiącym.
Na horyzoncie słońce znacznie się już zniżyło i wkrótce ognista jego tarcza zginąć miała w głębi wód Oceanu bretońskiego. Luc oczekiwał na tę chwilę z największą niecierpliwością. Perina przyrzekła mu wczoraj schadzkę w sali pierwszego piętra starej wieży, na godzinę przed zachodem.
Schadzka miłosna!... Pierwsza schadzka miłosna!...
Myśl ta burzyła krew w żyłach młodzieniaszka. Zapomniał też o ojcu, zapomniał o całym świecie...
— Nie mogę wątpić, powtarzał sobie rozgorączkowany, że skoro przyjść się zgodziła, to kochać mnie musi!... Zobaczę ją za chwilę!.. Będę mówił z nią za chwilę... będę słuchał jej głosu!...
Słońce opuszczało się coraz bardziej, ukośne jego promienie rzucały po wsi olbrzymie cienie.
Zmrok miał już rychło bardzo nastąpić.
Luc miał już tyle tylko czasu, ile potrzeba było, ażeby się stawić na czas oznaczony.
Wstał z krzesła i wpatrzył się w chorego.
Baron miał oczy ciągle przymknięte, twarz zmienioną była w tak dziwny sposób, że Luc miał wątpliwość, czy dusza nie opuściła już materyalnej swej powłoki.
Lekkie drżenie ust wskazywało, że iskra życia tliła się jeszcze w chorym.
Uspokojony syn skierował się ku drzwiom.
W chwili, gdy miał wychodzić, starzec niespodzianie się poruszył.
Luc przystanął i odwrócił głowę.
Doszedł go szmer słów niewyraźnych... urywanych...
Pan de Kerjean odzyskał mowę i odezwał się głosem głuchym, chropowatym, strasznym...
Młody człowiek, bezwiednie głosem tym pociągnięty, zbliżył się do ojca, który, oparłszy się z ciężkością na łokciu, wyszeptał:
— Mój synu... moje dziecko ukochane... czy ty wychodzisz? czy oddalasz się odemnie?...
— Na chwilkę tylko wyjdę, mój ojcze, na chwilkę, mnie Jocelyn przy tobie zastąpi, wrócę natychmiast.
— Dokąd idziesz?...
— Bardzo blizko.
— Kiedy powrócisz?...
— Za chwilę...
— Za chwilę?... wyszeptał baron, to będzie już za późno... Mnie tylko kilka minut życia pozostaje... Wiem o tem... czuję to... i nie chcę umierać bez ciebie...
— Mylisz się, ojcze... odpowiedział żywo młodzieniec, nie jesteś wcale w niebezpieczeństwie, doktór mnie zapewnił, że wkrótce, za kilka dni, będziesz zdrów zupełnie.
Pan de Kerjean wstrząsnął głową.
— Nie łudź się, kochane dziecię... powiedział, niech cię i doktór nie łudzi... Wiedząc, jak mnie kochasz, ukrywa on prawdę przed tobą... Ale na co się to zdało?... Moja godzina nadeszła... Dziękuję Bogu, że ją oddalał tak długo, że mi pozwolił kierować twojem dzieciństwem i patrzyć, jak wyrastasz, że spełnił moje marzenia i nadzieje moje...
Dzisiaj wola jego święta powołuje mnie do siebie, przyjmuję ją w pokorze, a mam jedne tylko pragnienie, czuć rękę twoję w mojej dłoni, w chwili, gdy dusza moja ulatywać będzie ze mnie... Chcę mieć przed sobą w tej chwili ukochane twoje oblicze i chcę w nie patrzeć, dopóki oczy na to pozwolą!...
— Ojcze, mój ojcze!... wykrzyknął Luc, nie mów do mnie w ten sposób.
— Kochany synu, ciągnął umierający, zostań przy mnie... nie chcę być sam... chociaż śmierć mnie nie przestrasza... Mam nadzieję, że dobroć bozka otworzy przedemną bramy nieba, że się połączę w niem z matką twoją. Zostań przy mnie, bo... ciężko i straszno byłoby mi bez ciebie... Zostań!... błagam cię... moje dziecko!...
Luc, zwalczony prośbą ojca, miał już zająć poprzednie miejsce przy łóżku.
Ale zły duch kusiciel wywołał przed nim w tej chwili czarujące widzenie Periny.
Jeżeli nie stawi się na tę pierwszą schadzkę, kto wie, czy piękna a dumna bretonka, przebaczy mu to kiedykolwiek.
Nie wahał się dłużej, przycisnął do ust drżącą rękę ojca i po raz drugi ku drzwiom się skierował.
— Moje dziecko, ciągnął starzec głosem coraz bardziej gasnącym, zostań, proszę cię, przy mnie...
— Nie zatrzymuj mnie, mój ojcze, odpowiedział Luc, bo muszę wyjść koniecznie.
— Zaklinam cię na Boga, proszę cię, rozkazuję ci, abyś czuwał nad mojem skonaniem...
Młody człowiek udał, że nie słyszy, co ojciec mówi do niego.
— Jeżeli mnie opuścisz, ciągnął pan de Kerjean, skonam z imieniem twojem na ustach, a pamiętaj, że przywoływanie nieposłusznego syna, to przekleństwo ojcowskie prawie...
Luc wybiegł czemprędzej z pokoju i drzwi zamknął za sobą.
Wyszedł, potrząsając głową, ażeby odegnać od siebie złowrogie słowa, jakie mu w uszach brzęczały.
I zaczął biedz z całej siły w stronę starej wieży.
Słońce zaszło już od dość dawna, godzina schadzki dawno już minęła, bretonka musi zapewne czekać już długo.
— Jestem Perino... wołał Luc, jestem.
Odpowiadało mu tylko głuche echo granitowego sklepienia.
Zdziwiony, ale nie tracąc jeszcze nadziei przebiegł de Kerjean schody pośpiesznie i wpadł jak szalony na salę pierwszego piętra, w której Samuel obrał był sobie mieszkanie.
Wpadł tu i prawie zaraz cofnął się z okrzykiem przerażenia.
Jak wiemy, dziewczyna nie stawiła się wcale na wyznaczone spotkanie i Luc znalazł się sam na sam z trupem starego żyda.
Ochłonąwszy po chwili ze ździwienia i przestrachu, wytłomaczył sobie, że ten właśnie odrażający widok musiał spowodować ucieczką Periny, która wcześniej od niego przybyła.
— Zobaczę się z nią jutro... pomyślał i powrócił do domu.
Opuścił ojca przed godziną zaledwie, ale godzina ta wystarczyła, żeby ojcobójcę z niego uczynić.
Baron de Kerjean już nie żył!
Umarł, nie uściskawszy po raz ostatni ukochanego swego syna!
Umarł przeklinając tego niewdzięcznego!...
Martwe oczy, szeroko roztwarte, przerażały nieruchomością swoją, twarz miała wyraz boleści i zgrozy.
— Ojciec żył bardzo długo, powtórzył sobie Luc, aby zgłuszyć sumienie swoje, umarł w wieku, do którego rzadko kto dochodzi... Nie mogę tak go bardzo znowu żałować, a płacz byłby bezskuteczny zupełnie... Przez wzgląd jednak na jego pamięć, a szczególniej przez szacunek dla własnej godności mojej, muszę odegrać komedyę łez wobec tych, co mnie otaczają... Stało się... jestem za to bogatym...
Taką krótką przemową uczcił zły syn zgon barona Regera de Kerjean, najzacniejszego bretona, najlepszego człowieka — ale najsłabszego niestety ojca...


XIII.
Wspólnicy.

Wydało nam się nietylko potrzebnem, ale koniecznem, podać powyższe szczegóły, ażeby dobrze dać poznać czytelnikom naturę dwóch istot, z których jedna z prawa urodzenia stała na najwyższem, druga na najniższem szczeblu drabiny społecznej, i które straszna współka połączyć miała w przyszłości, niby dwóch galerników skutych jednym łańcuchem.
Obecnie wiemy już wszystko, wiemy, co warci byli bretonka i szlachcic, w wieku, w którym prawie zawsze serce i dusza nie są nieuleczalne, zgangrenowane.
Śpieszmy teraz dalej.
Zaraz nazajutrz po śmierci ojca, Luc miał doznać dwojakiego zawodu.
Najprzód dowiedział się, że Perina, ta uwielbiana Perina, od dwóch dni opuściła wioskę, a prawdopodobnie i Bretonię i nie wiadomo, gdzie się udała... Był to cios bardzo dotkliwy.
Drugi był dokuczliwszym jeszcze.
Przekonał się oto, że majątek Kerjeanów, ten majątek, na który tak gwałtownie oczekiwał, wymykał mu się z rąk na lat kilka.
Rada familijna postanowiła oddać dobra w administracyę, aż do dojścia do pełnoletności spadkobiercy zmarłego de Kerjeana.
Opiekunem mianowany został wuj naszego bohatera, człowiek energiczny i prawy.
Przejął on się swemi obowiązkami i poskromił odrazu wolność, jakiej używał jego siostrzeniec przy życiu ojca.
Luc usiłował buntować się przeciwko tym wymaganiom, ale miał do czynienia z człowiekiem ze spiżu, przejętym obowiązkami, stanowczym w przekonaniach i niewzruszonym w swojej woli.
Czyniło to walkę nierówną, albo raczej niemożebną.
Luc został zatem pokonany i przez cztery lata, śmiertelnie dlań długie, znosić musiał jarzmo nieznośne.
Nadeszła nareszcie godzina, po tysiąc razy błogosławiona, godzina pełnoletności.
Wuj zdał mu w największym porządku rachunki i powiedział:
— Jesteś wolnym, mój panie bratanku, ja spełniałem co do ciebie swój obowiązek... ty staraj się teraz spełniać to, co do ciebie należy.
Luc de Karjean spakował najpierw do żelaznej szkatuły złoto, zaoszczędzone w czasie rządów opiekuna, a stanowiące summę około stu tysięcy liwrów, potem umieścił tę drogocenną szkatułkę pod poduszkami staroświeckiej karety, potem posłał po konie pocztowe i uszczęśliwiony puścił się w drogę do Paryża.
Nie potrzebujemy nawet chyba wspominać, że pierwsza miłość wywietrzała mu już zupełnie z głowy i że czasami tylko wypadkiem, przychodziła mu jeszcze na pamięć niewyraźna postać Periny.
Zaraz po przybyciu nad Sekwanę, bretoński szlachcic rzucił się z gorączkowem zapałem w wir wesołego życia, przepychu i szaleństw eleganckiego świata.
Był młody, piękny, bogaty — więc go wkrótce otoczyli pochlebcy i pieczeniarze.
Nie zbywało mu ani na wesołych towarzyszach, ani na prześlicznych przyjaciółkach.
Pozwólmy mu biedz z zawiązanemi oczyma po drodze do przepaści, a powróćmy do Periny Engrulevent, która od czasu opuszczenia Bretonii, korzystała, jak mogła najlepiej, to jest nadzwyczaj zręcznie, z mądrych rad starego Samuela.
Przemieszkawszy lat kilka pod nazwiskiem Ivony Tréal w nędznej izdebce przy ulicy Cloitre-Notre-Dame, gdzie, jak widzieliśmy, przychodził po nią służący księcia Simeuse w wieczór tłusto-czwartkowy 1752 r., zyskawszy tu pewna renomę i zebrawszy dosyć okrągłą sumkę, uznała, że idzie za wolno do celu.
Wytłomaczyła sobie, nie bez racyi, że jej młodość i prześliczna twarzyczka, zamiast pomocą, były przeszkodą w szczególniejszym zawodzie, jaki sobie obrała.
— Ładna czarownica, mówiła sobie, nie może wzbudzić w ludziach zabobonnych potrzebnego zaufania... Piękne oczy i różowe usteczka, nie odpowiadają tajemniczym praktykom wróżbitki|
Postanowiła więc przeistoczyć się zupełnie, stworzyć nową z siebie indywidualność.
Pewnego dnia stancyjka przy ulicy Cloitre-Notre-Dame, została opuszczoną.
Ivona, ku wielkiemu zmartwieniu mieszkańców okolicznych, przepadła bez wieści.
Poczciwcy przypuszczali, że dyabeł zabrał ją jak swoję do siebie.
Tego samego dnia Perina Engoulevent, ze stu luidorami w kieszeni, obejmowała w posiadanie „Czerwone mieszkanie,“ jakie wynajęto dla niej.
„Wypadki, dowiodły” wkrótce, że rachuby pięknej bretonki, całkiem były uzasadnione.
Stuletnia baba stała się popularniejszą w ciągu kilku tygodni, niżeli Ivona w ciągu lat paru.
Cały Paryż zajmował się teraz wiedźmą, Bóg wie zkąd, a może z piekła samego przybyłą.
Tłumy z najrozmaitszych sfer ludu oblegały drzwi jej lokalu.
Lokal ten, jak już wiemy, był jakby stworzonym dla takiej jak ona osoby.
Dwa wyjścia, na dwie oddzielne ulice, pozwoliły gościom jej wchodzić i wychodzić bez zwracania na siebie uwagi, prawie zaś wszyscy goście ci, mieli zwyczaj starannie zasłaniać twarze, przestępując próg Czerwonego domu.
Każdy wizytę swą u „czarownicy,“ o której obiegały najokropniejsze wieści, usiłował otoczyć głęboką tajemnicą.
Dobry ludek paryzki utrzymywał, błędnie zapewne, boć od czego byłaby policya, że Perina nie tylko kładła karty, nie tylko z gwiazd wróżyła, nie tylko sprzedawała eliksiry na miłość i na to, żeby żony były wiernemi, ale że nadto za dobre pieniądze można było dostać u niej proszków i balsamów, jakiemi ongi żyd Samuel handlował.
To też ludek ten paryzki, zapożyczając energicznego wyrażenia z bajek wschodnich, tak znanych w owych czasach, przezwał Perinę wiedźmą.
A wiadomo, że wiedźmy z Azyi i Indyj są okropnemi, dziwnemi stworzeniami, że żywią się krwią ludzką.
Do licznych, tajemniczych swych przemysłów, dołączyła Parina jeszcze jeden, nie wszystkim znany, ale nie mniej korzystny.
Pożyczała na lichwę. Za dobrem poręczeniem i na duże procenty, pożyczała pieniędzy zrujnowanej szlachcie, młodzikom, używającym na rachunek pomyślności przyszłej.
Perina nietylko była bogatą i straszną, ale była także i wpływową, jeżeli nie sama przez się, to przez stosunki, jakie posiadała.
Kilku wielkich panów, a co ważniejszą jeszcze, kilka osób zbliżonych do dworu, otaczało ją protekcyą swoją.
Ci protektorowie byli to jej niewolnicy, a stali się nimi dzięki tajemniczym sprawkom, samemu tylko Bogu wiadomym.
Za pomocą takich to właśnie sprawek, trzymała czarownica w swoich rękach honor przynajmniej stu rodzin, które ani wiedziały o tem nawet.
Ludzie na żołdzie jej pozostający, wynajmowali dla herbowych hulaków i dla szaławiłów ze świata finansowego owe sławne małe domki, w których rozgrywały się szalone orgie, właściwe niemoralnemu ośmnastemu wiekowi.
Żadna awantura miłosna, w której bohaterem lub bohaterką była osobistość z dystyngowanem nazwiskiem lub pozycyą społeczną, nie mogła być obcą dla wiedźmy.
Znała ona, lepiej niż sam naczelnik policyi, wszystkie występki i wszystkie hańby.
W ogromną księgę, w której, jak widzieliśmy, poszukiwała była szczegółów dotyczących urodzenia Janiny Simeuse — codzień po kilka stronic dopisywała.
Nie jeden sekret w regestr ten wprowadzony, był albo miał być, prawdziwą dla niej kopalnią złota...
Pewnego dnia, jeden z jej agentów, czyli jeden z tak zwanych pośredników Periny, którzy sprowadzali do Czerwonego domu potrzebujących pieniędzy, a nie targujących się o procenty, oznajmił tryumfująco kabalarce, iż pochwycił w sidła swoje pewnego bretońskiego panicza, hulakę pierwszego rzędu, podrujnowanego już trochę, ale posiadającego jeszcze piękną ziemię w rodzinnym kraju, i pragnącego ją zastawić za parę garści złota,
— Szlachcic ten, dodał agent, to baron de Kerjean.
Perina zadrżała, posłyszawszy tak niespodzianie nazwisko, które przywiodło jej na pamięć różne z dawnych czasów wspomnienia.
Wzruszenie jej było zresztą przemijające.
Szło o rzecz nader ważną. Odłożyła zadośćuczynienie żądaniu na kilka tygodni, aby dowiedzieć się o stanie zamożności klienta w Bretonii.
Wiadomości nadeszły śpiesznie i były zupełnie dokładne.
Luc wszystko już posprzedawał i pozastawiał, nawet pałac rodzinny nie należał już do niego.
W obec takiego stanu rzeczy, otwierać kredyt baronowi, byłoby to rzucać pieniądze w otchłań bezdenną.
Ani też żartem pomyślała o tem, ciekawą jednak była zobaczyć po tylu latach kochanka z pierwszej młodości, kazała więc przyprowadzić go do siebie.
Męzka imponująca piękność de Kerjeana, którego dzieckiem prawie opuściła, zrobiła na niej silne wrażenie.
Wydało się Perinie, że jeżeli kiedy kogo pokocha, to tylko Luca jednego.
To usposobienie, niby romantyczne, nie wpłynęło jednak do tego stopnia na Perinę, aby aż zapomniała o interesie głównym.
szlachcie bretoński podobał jej się bardzo, ale na ulokowanie jakiejkolwiek sumki na tej piękności jego, nie zgodziłaby się nigdy.
Wiedźma szukała sposobu pogodzenia wszystkiego i znalazła ten sposób:
— Panie baronie... rzekła drżącym głosem, jaki zawsze pod maską przybierała, dowiedziałam się, że pan potrzebujesz pieniędzy.
— Bardzo ich potrzebuję, dla tego przyszedłem tutaj... odpowiedział szlachcic. Potrzebuję koniecznie zrobić prezent prześlicznej debiutantce z komedyi włoskiej...
— Wieleż panu na to potrzeba?...
— Bagatelkę... dziesięć tysięcy luidorów...
— Jakąż pewność mógłby mi pan ofiarować, gdybym mu chciała wygodzić?...
— Najlepszą, jaka być może...
— Jakąż mianowicie?...
— Wystawię pani akt urzędowy, upoważniający ją do odbierania sobie sumy i procentów z posiadłości moich w Bretonii...
— Jakaż jest cyfra dochodów pańskich?.. panie baronie.
— Trzydzieści tysięcy liwrów, co najmniej... odparł Kerjean bez najmniejszego wahania.
— Aha... pomyślała Perina, mój rodak jest oszustem, nie chce on pożyczyć, ale chce okraść mnie z tych pieniędzy.
Potrząsnęła głową i powiedziała:
— Jest to bez wątpienia najlepsza, jaka może być gwarancyą, ale dla mnie nie jest dostateczna...
— Dla czego?...
— Nie mogę szukać pieniędzy moich tak daleko... Czy nie masz pan jakiej własności tu w Paryżu, albo w okolicy?...
— Cały mój majątek znajduje się w Bretonii...
— Wielka szkoda... zauważyła Perina, ale, dodała, musisz pan mieć przynajmniej jakich bogatych przyjaciół pomiędzy dygnitarzami dworskimi?...
— Naturalnie. że mam!... odpowiedział Kerjean. Przy mojem nazwisku i stanowisku, nie może być inaczej — utrzymuję jak najlepsze stosunki ze wszystkimi magnatami Francyi...
W tem miejscu wymienił Luc kilka głośniejszych nazwisk, a pomiędzy innemi nazwisko starego markiza de la Tour-Laudry.
Wróżka zatrzymała Kerjeana.
— Markiz de la Tour-Landry?.. spytała, a czy zgodziłby się on zaręczyć podpisem swoim za pana?...
Baron namyślał się przez chwilę:
— Chyba, że nie zechce odmówić mi tej przysługi... powiedział w końcu.
— A więc, panie baronie, przynieś mi pan weksel na cztery miesiące, na sumę dziesięć tysięcy liwrów z podpisem swoim i markiza, a ja natychmiast wyliczę walutę gotowizną...
W trzy dni później Luc de Kerjean dał weksel i wziął pieniądze.
Cztery miesiące szybko minęły.
W wigilię terminu Luce zakołatał do drzwi Czerwonego domu.
— Właśnie czekałam na pana, panie baronie... odezwała się Perina, i zdaje mi się, że wiem, po co pan przychodzisz...
— Czyż byłabyś pani czarownicą?...
— To mój fach... łaskawy panie...
— Czy mogę liczyć zatem na nową przysługę, o jaką mam zamiar prosić?...
— Nie... odpowiedziała dobitnie Perina.
— Jednakże... zaczął baron.
Wróżka przerwała mu ostro:
— Nie nalegaj pan napróżno... nie ustąpię ani na chwilę... Pański rewers tem lepszy dla mnie, że nie będzie zapłacony, bo podpis markiza de la Tour-Laudry jest... sfałszowany...
Luc przygnębiony, zrobił gest przeczący.
Perina roześmiała się pod maską.
— Przysięgam... wykrzyknął Kerjean.
Wróżka nie dała mu dokończyć.
— Po co zaprzeczać, panie baronie?... spytała. W tej samej chwili, w której przyniosłeś mi pan ten kwit przed czterema miesiącami, wiedziałam doskonale, co o nim sądzić.
— A jednakże przyjęłaś go pani...
— Przyjęłam... w pewnym celu...
— Zapewne, żeby mnie zgubić...
— Cóż znowu?... ja?... miałabym gubić Pana?.. A cóżby mi przyszło z tego?... Nie... nie... ja mam całkiem co innego na myśli... A nadto nie jestem wcale nieprzyjaciołką pańską, panie baronie. Przeciwnie... jestem dawną znajomą pana... jestem jego przyjaciołką z Bretonii.
— Pani bretonką jesteś!.. pani jesteś moją przyjaciołką!...
— Spojrzyj tylko na mnie, panie baronie!... spojrzyj!...
Mówiąc to, Perina zdjęła maskę i ukazała młodą, uśmiechniętą twarzyczkę ździwionym oczom barona.
— Perina!... wyszeptał Kerjean, Perina!...
— Aa!.. panie baronie, poznajesz mnie od pierwszego spojrzenia!... przyznaję, że mi to bardzo pochlebia, bo dowodzi, że lata ubiegłe nie zmieniły mnie tak bardzo... Tak, panie... ja naprawdę jestem Perina, ta dawna, mała Perina, w której się pan podobno kochałeś nawet onego czasu... Widzisz więc, że jestem przyjaciołką twoją... widzisz, że nie pragnę twojej zguby...
— Wierzę ci z całego serca, a wierzyłbym bardziej jeszcze, gdybyś w moich oczach podarła ten kwit nieszczęsny...
— To nie miałoby najmniejszego sensu, kochany baronie, ale że nie zrobię żadnego z niego złego użytku, na to ci daję słowo, baronie, i to powinno cię w zupełności zaspokoić... Mam ci wiele rzeczy do powiedzenia... może nawet zaproponuję ci pewną współką, korzystną dla nas obojga... Wszystko to tak na poczekaniu wypowiedzieć się nie da.... czy wolny jesteś dzisiaj?...
— Zupełnie... i zawsze będę wolny, wiele razy, tylko obecność moja będzie ci przyjemną...
— Doskonale!.. To mi właśnie przypomina dawne dobre czasy i dziecinne nasze miłostki... Zjemy razem obiad, a potem, jak starzy, przyjaciele, porozmawiamy o przeszłości i przyszłości...
Rezultatem tej przyjacielskiej pogawędki Periny z Kerjeanem, miało być naturalnie zrobienie zeń powiernika i wspólnika, zagarnięcie w posiadanie duszy człowieka, przeciwko któremu miała straszną broń w swojem ręku i którego zgubić mogła każdej chwili.
W ciągu dalszych kilkuletnich ze sobą stosunków, para ta, ulepiona z jednego gatunku błota, nikczemna do szpiku kości, rozkochała się w sobie właściwą zwierzętom dzikim miłością.
Z kolei przyszedł przesyt i zobojętnienie, a nareszcie nienawiść i nieufność.
Wiedźma i zrujnowany baron, fatalnie przykuci do jednego łańcucha, ciągle się obawiali wzajemnie.
Luc de Kerjean nie cofnąłby się przed zbrodnią, dla pozbycia się tyranizującej go bretonki, ale nie śmiał nic przeciwko niej przedsiębrać, bo wiedział, że przy najmniejszem podejrzeniu, posłałaby go na galery bez wahania i litości.
Ona ze swej strony, także obawiała się Kerjeana, bo wiedziała, żeby ją z przyjemnością zamordował, gdyby go nie powstrzymywała ogromna obawa, którą umiała podtrzymywać pół słówkami i zręcznemi pogróżkami.
Oszczędzała go, bo miała nadzieję, że sprzeda mu kiedyś bardzo drogo dokument sfałszowany, albo zresztą, jeżeli ją ta spekulacya zawiedzie, to może przyjdzie jej fantazya rzucić w kąt maskę, porzucić karty i przepowiednie, a zostać panią baronową de Kerjean...
Takie były stosunki bretonki i Kerjeana w chwili, gdy wprowadziliśmy czytelnika do Czerwonego domu.

Koniec tomu pierwszego.




  1. Wróżenie z dłoni.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.