Dom tajemniczy/Tom II/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dom tajemniczy
Wydawca Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy
Data wyd. 1891
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Pantins de madame le Diable
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


TOM DRUGI

I.
Janina de Simeuse.

Rozstaliśmy się z księżną de Simeuse, w chwili, gdy blada i drżąca z przerażenia, opuściła chwiejącym krokiem mieszkanie wróżki, w którem świadkiem była sceny dziwnie tajemniczej, jakąśmy powyżej szczegółowo już opisali. |
W błyszczącym arystokratycznym świecie, do którego należała pani Simeuse, uchodziła za kobietę bardzo szczęśliwą.
I tak było niby w rzeczy samej.
Piękna jeszcze w czterdziestym roku życia, nosząca jedno z najświetniejszych nazwisk francuzkich, posiadająca wspaniałą fortunę, poślubiona człowiekowi, który ją po dwudziestu latach pożycia kochał tak, jak w pierwszych dniach po ślubie, matka wreszcie prześlicznej córki, — czegóź mogła pożądać więcej?...
Zdawało się, że niczego, a jednakże na lazurowem jej niebie ukazywała się czarna chmura, grożąca piorunami.
Od lat dwudziestu złowróżbna przepowiednia Ivony Tréal dzwoniła dzień i noc w uszach księżnej de Simeuse.
Nieznane niebezpieczeństwo, krążące nad głową córki, zatruwały biednej kobiecie wszystkie macierzyńskie jej rozkosze.
Chciała nie wierzyć w to, co jej przepowiadano, siliła się, aby zapomnieć o tem, ale na nic się to nie zdało.
Stukając do drzwi Periny, przychodząc poradzić się Sybilli, pani Simeuse miała nadzieję, że posłyszy jaką wróżbę wręcz tamtej przeciwną, że przekona się tym sposobem, iż wiedza astrologiczna była zawodną, że należy ją przyjmować za himeryczną brednię.
Wiemy, jak okrutnie została zawiedzioną,
Wiemy, z jaką szatańską zręcznością uwikłała ją wiedźma.
Teraz pani de Simeuse nie mogła już walczyć przeciwko rzeczywistości, teraz już wątpić nie wolno jej było.
Przyszłość ukazała się jej jasno, widziała ją własnemi wszakże oczyma.
Oto co sobie postanowiła oszukana nędznie dama, wychodzące z Czerwonego domu.
Przy końcu ulicy des Hirondelles, stał w one czasy mały kościółek pod wezwaniem Matki Bozkiej Bolesnej, zburzony do fundamentów w 1793-im roku.
Kościołek w tłusty czwartek był przez całą noc otwarty.
Pani de Simeuse weszła doń, uklękła w najciemniejszym kąciku, modliła się długo i rzewnie płakała.
Kiedy powstała i łzy osuszyła, rzuciła kilka sztuk złota w skarbonkę dla biednych, zdjęła maskę, jaka jej twarz zakrywała i wyszła głównemi drzwiami.
Powóz czekał na nią w ulicy prawie na wprost świątyni.
Lokaj otworzył drzwiczki, wsiadła i pojechała szybko ku górze świętej Genowefy.
Pałac de Simeusów, znajdował się, jak wiemy, na ulicy Wały św. Wiktora.
Gruby mur, blizko czterdzieści stóp wysoki, otaczał ogród, panujący po nad ulicą Clovis, która pochylając się gwałtownie w miejscu, gdzie się łączy z ulicą Wały św. Wiktora, ponury kąt ostry tworzyła.
Imponująca budowa pańskiej siedziby zniknęła od dawna, ale mur, o którym dopiero co wspomnieliśmy, do dziś dnia egzystuje, a tak silnie został zbudowany, że pomimo ciężaru ziemi, jaki podtrzymuje, nigdzie się dotąd nie zarysował i wygląda dziś tak samo zupełnie, jak w zeszłem stuleciu wyglądał.
Kareta wjechała w ogromną wysoką bramę, nad którą unosiły się wspaniałe herby de Simeusów, zakręciła zręcznie na podwórzu piaskiem wysypanem i przystanęła przed peronem, który drzwi podwójne, oszklone, od przedpokoju pałacowego oddzielały.
Czterech, czy pięciu lokai w czarnej liberyi, złotem haftowanej, pośpieszyło na przyjęcie pani. Jedni zdejmowali futra, drudzy ze świecznikami w ręku czekali, aby przeprowadzić księżnę do apartamentów wewnętrznych.
Pani de Simeuse przeszła dwa salony przyjęć, świetnie urządzonych w stylu Ludwika XIV, salony mogące walczyć śmiało z wielkiemi apartamentami Wersalu.
W dali widać było trzeci salon znacznie mniejszy i rzęsiście oświetlony ośmioma świecami dwóch kandelabrów oraz blaskiem ognia płonącego na kominku.
Z saloniku tego rozległ się wesoły okrzyk i jednocześnie nadzwyczajnej piękności dziewica podbiegła do księżnej i rzuciła jej się w objęcia.
Była to Janina de Simeuse, której opisywanie szczegółowe jest już zbytecznem.
Czytelnicy nasi, znają to dziecko, przybyłe na świat 20-go lutego 1752 r.
Wiedzą także, że Janina, córka magnata i Carmen cyganka, tak były do siebie podobne, iż jak się wyraził był baron de Kerjean, wyglądały niby dwa kwiatki na jednej łodydze.
Jedyną różnicą pomiędzy dwoma temi arcydziełami, to stanowiło, że twarzyczka panny de Simeuse nie posiadała wyrazu tej energii i śmiałości, jaką twarz Carmen zdradzała.
Panna Janina miała na sobie suknię z materyi jasno liliowego koloru.
ąElegancka i skromna forma tego ubrania, uwydatniała nadzwyczaj zgrabną figurkę.
Pąsowy podzwrotnikowy kaktus, zatknięty miała w gęste ciemne sploty włosów o jedwabistym połysku, którego nie przyćmiewał najmniejszy pyłek pudru.
Mężczyzna pięćdziesięcio-sześcio, lub pięćdziesięcio-ośmio letni, o rysach pełnych dystynkcyi, ale trochą pobladłych i zmęczonych, wstał teraz z dużego fotelu, na którym siedział przed kominkiem, zbliżył się do księżnej, przyciskającej do serca Janinkę, połączył matkę i córkę w jednym serdecznym uścisku i przyczem twarz jego zajaśniała bezgranicznem uczuciem.
— Kochana żono... kochana córko... szeptał, wy jesteście życiem mojem!... wy skarbem moim jedynym!...
Czytelnicy poznali z łatwością zapewne w tym mężczyźnie księcia Jakóba de Simeuse.
— Dobra, kochana mateczko!... wołała Janina z dziecinną prawie żywością, dla czego tak późno powracasz... gdzieżeś była?...
— W kościele, moja pieszczoszko... modliłam się za ciebie, odpowiedziała pani de Simeuse.
— A czy nie przytrafiło ci się nic złego?
— Nie.
— Dla czegoś więc blada?
Księżna spojrzała w lustro i sama się siebie przeraziła.
— Nie wiem... rzekła pomieszana, ale to zapewne z zimna...
— Nie jesteś przecie smutną, mateczko, i nie masz żadnego zmartwienia?
— Nie, nie, moje dziecię.
— W takim razie, mogę się cieszyć bez żadnego skrupułu... mateczko?...
— Rzeczywiście masz rozpromienioną twarzyczkę.
— O! bo gdybyś wiedziała, jaka ja jestem szczęśliwa, i jak cię niecierpliwie wyglądałam, żeby się z tobą podzielić mojem szczęściem!...
— Mówże mi prędzej, co za szczęście cię spotyka!
— Spotkały mnie aż dwa szczęścia...
— Słucham cię, dzieweczko...
— Przypominasz sobie, mamusiu, że to dzisiaj dzień moich urodzin, i że od kilku godzin zaczęłam rok dwudziesty pierwszy?
— Czy sobie przypominam?... szepnęła księżna z głębokiem uczuciem.
— Patrzajże, mateczko, patrzaj i podziwiaj. Oto co mi tatuś dał na uczczenie rozpoczęcia dwudziestego pierwszego roku.
Powiedziawszy to, piękna dziewuszka wyjęła z tryumfem z za stanika przepyszny naszyjnik z pereł i zapięła go na szyi.
— Jakże ci się to podoba, mateczko?... zapytała. Zachwycające, cudowne, nieprawda?...
— Prześliczne, ale niekompletne.
— Jakto niekompletne?...
— Brak bransolety takiej samej jak naszyjnik.
— Może bransoleta znajdzie się w roku przyszłym, tegoż co dzisiaj dnia i o tejże samej co dziś godzinie... powiedziała księżniczka, spoglądając z czarującym uśmiechem na ojca.
— Zaraz się znajdzie, kochane dziecię... odrzekła księżna, rok czekać byłoby za długo...
I księżna wyciągnęła szufladkę toalety, wyjęła pudełko pąsowe aksamitne, a z pudełka bransoletę, perły w której zupełnie takie były, jak w naszyjniku.
Zapięła to prześliczne cacko na delikatną rączką córki, a ta chwyciła matkę za szyję i zaczęła okrywać pocałunkami.
— Teraz, kochana panienko... odezwała się księżna, powiedzże mi, co za drugie szczęście cię spotkało?
Twarz Janiny przybrała wyraz poważniejszy.
— Kiedy cię w domu nie było, kochana mateczko... rzekła Janina, spuszczając oczy, ojciec otrzymał list od Renégo de Rieux, a w tym liście, był także list do mnie...
Księżna uśmiechała się radośnie.
— Kochany René!... wykrzyknęła. Będzie on kiedyś moim synem, a już go i teraz tak kocham... Gdzież on się obecnie obraca?
— Jest w Brest ze swym okrętem.
— Cóż do ciebie pisze w swym liście?
— Najprzód, wyszeptała dzieweczka z wyraźnie zakłopotaną minką, najprzód powiada...
— Że cię kocha coraz bardziej, czy nie prawda?... dokończyła pani de Simeuse.
— Niby tak... odpowiedziała Janina.
— Ale to nie wszystko zapewne?
— O! nie!... zawołała i pewnym już teraz głosem dodała, że otrzymał obietnicę urlopu, i że przybędzie za miesiąc, lub za jakie sześć tygodni najdalej.
— A jeden Bóg wie, z jaką będzie przyjęty radością!.. powiedziała, śmiejąc się pani de Simeuse. O!... dla czegóż nie dadzą mu zaraz tego urlopu? dla czegóż to nie jutro już przyjeżdża narzeczony twój, droga córko?...
— Kochana mateczko, wtrąciła zalotnie Janina, gdyby minister marynarki raczył mnie o to zapytać, byłabym z pewnością tego samego, co ty zdania...
Rozpoczęta w ten sposób rozmowa, toczyła się jeszcze blizko godzinę, poczem panna de Simeuse uściskała rodziców i oddaliła się de swojego pokoju.
Nie chodziło jej tyle, aby udać się na spoczynek, jak o swobodne odczytywanie listu Renégo.
Książe i księżna pozostali sami w małym saloniku.
— Kochana Blanko, odezwał się pan de Simeuse, ja tak samo, jak Janinka, zauważyłem nadzwyczajną twoję bladość, gdyś weszła do pokoju, ale nie mogę, tak jak ona, zaspokoić się twoją odpowiedzią. Jesteś widocznie wzruszona i zaniepokojona... Chyba, że się nie mylę?...
— Nie mój przyjacielu, nie mylisz się...
— Cóż się więc stało takiego?...
— Rzeczy bardzo ważne, przerażające...
— Wytłomacz się, kochana Blanko... słowa twoje trwogą mnie napełniają!.. Czy jakie nieszczęście komu z nas zagraża?...
— Zagraża ono nam wszystkim, bo Janina Jest w niebezpieczeństwie!...
— Janina w niebezpieczeństwie?.. Ale my po to przecie żyjemy, ażebyśmy jej bronili!...
Pani de Simeuse potrząsnęła głową.
— Niestety!... okropnie to powiedzieć!... okropnie pomyśleć nawet!... My nic nie możemy poradzić, mój przyjacielu!... my nic nie możemy uczynić dla naszego dziecka!...
Pan de Simeuse spojrzał zdumiony.
Księżna mówiła dalej:
— Słuchaj mnie, Jakóbie. Powiedziałam przed Janiną, że byłam w kościele...
— Ale te nieprawda?...
— Prawda!... Wiesz, że kłamać nie umiem... nie powiedziałam jej jednak wszystkiego... Byłam i gdzie indziej jeszcze...
— Gdzież, moja przyjaciołko?...
— U kobiety, której okrutna sława z pewnością doszła i do ciebie...
— Co to za kobieta?...
— Stuletnia Perina Eugrulevand, przezwana przez ludność Paryża wiedźmą...
— Kobieta z Czerwonego domu?... mruknął pod nosem de Simeuse z rodzajem przerażenia.
— Tak jest... z Czerwonego domu... potaknęła księżna.
— I cóż cię tam spotkało?...
— Zaraz opowiem.


II.
Przeczucia matki.
.

Pani de Simeuse zaczęła opowiadać scenę, jakiej była świadkiem, nie pominęła żadnego słowa wiedźmy, opisała szczegółowo wywołanie i fantastyczne ukazanie się barona de Kerjean.
Książe słuchał uważnie.
— Co powiesz o tem wszystkiem, kochany przyjacielu, teraz, kiedy znasz całą prawdę?... zapytała księżna, skończywszy opowiadanie.
Pan de Simeuse zamyślił się głęboko.
— Rozumiem twoje obawy, kochana Blanko, ale ich wcale nie podzielam.
— Nie wierzysz więc w przepowiednię z 20-go lutego 1752 r. i w to, czego się dziś wieczorem dowiedziałam?...
— Wątpliwość w tym razie, byłaby poprostu szaleństwem... Młoda wróżka z przed dwudziestu laty i ta stuletnia wiedźma, której dzisiaj się zapytywałaś, nie mogłyby tak się dokładnie zgodzić dzięki prostemu przypadkowi tylko... Zresztą zjawisko, jakiego byłaś świadkiem, na żadne wahania się pozwala. Tak samo jak ty, jestem i ja przekonany, że córce naszej zagraża niebezpieczeństwo.
— Jeżeli więc podzielasz moję wiarę... wykrzyknęła księżna, dla czegóż obaw nie podzielasz?...
— Dla tego, że ufam, iż jakiekolwiek jest to niebezpieczeństwo, odwrócić je potrafimy!... Czujna i troskliwa opieka nasza walczy przeciw złej gwiaździe i wyjdzie z walki zwycięzko?.. Jeden tylko człowiek, powiedziano ci, może ocalić Janinę... Człowiek ten, jeszcze wczoraj obcy nam zupełnie, dziś jest już przyjacielem naszym... Czyż baron de Kerjean, nie przyszedł raz już córce naszej z pomocą?... Tego co raz uczynił, czemużby nie miał uczynić po raz drugi?.. Pan de Kerjean jest dobrym szlachcicem i bądź pewna, że podejmie z prawdziwą dumą i tę rycerską powinność, jaką dlań przeznaczenie zachowuje. Pochodzimy z możnego rodu, który dotąd honor opiekowania się swymi członkami tylko królom Francyi pozostawiał:
— Twoja ufność przywraca mi siły i odwagę, szepnęła księżna, a jednakże nie jestem tak uspokojoną, jakbym być powinna. Kto nas zapewni, że pan de Kerjean, człowiek, którego raz jeden widzieliśmy w życiu, znajdzie się przy nas w tej chwili właśnie, kiedy Janina będzie go potrzebować?...
— Znajdzie się, odrzekł książe, możesz liczyć na pewno...
— Jakim sposobem?...
— Zjednam go sobie najprostszym w świecie sposobem, jakiego najchętniej lubię używać, otwartością. Zanim dowiedziałem się od ciebie o tem, co cię dziś wieczór spotkało, postanowiłem sobie oddać wizytę panu de Kerjean, aby mu podziękować za niezmierną przysługę, jaką nam wyświadczyć raczył... Wizyta miała mieć ten cel jedyny, teraz będzie miała dwa cele. Nie będę nic ukrywać przed baronem... zdradzę przed nim dziwny kaprys losu, oddający w jego ręce życie naszego dziecięcia... powiem mu: — Masz pan już ogromne prawa do wdzięczności naszej, przychodzę cię prosić, ażebyś chciał zdobyć sobie większe jeszcze... Bądź zbawcą, bądź bratem Janiny, baronie de Kerjean, a ja w zamian gotów jestem, jeżeli tego potrzeba, odpłacić ci się choćby życiem!.. Bądź pewną, kochana Blanko, że mnie jako człowiek honorowy zrozumie, że poda mi rękę i odpowie: — Jestem na rozkazy pańskie!...
Po kilku chwilach milczenia, księżna się odezwała:
— Ale w takim razie, pan de Kerjean, musi stać się stałym gościem w naszym domu?...
— Czyżbyś sobie nie życzyła tego?...
— Jakoś to dziwnie będzie, gdy ciągle... całemi godzinami znajdować się będzie obok Janiny?
— Obok Janiny i obok ciebie, bo wszak nie opuścisz nigdy swojej córki... Cóż widzisz w tem tak niepokojącego?.. co cię tak zatrważa?...
— A jeżeli ten młody człowiek, przypuszczony do takiej poufałości, zapomni bezwiednie o roli brata i z opiekuna przemieni się w kochanka?...
— Tego nie ma się co obawiać i podejmuję się temu zapobiedz...
— Jak?...
— Najprzód, rodzina nasza za wysoko jest postawioną, ażeby jakiś Kerjean, jakkolwiek i dawne i dobre może być jego szlachectwo, mógł zamarzyć o ręce naszej córki...
— Czyż miłość zna różnice pochodzenia?... wykrzyknęła pani de Simeuse.
— Czasami w istocie miłość się zapomina, ja jednak będę umiał dać do zrozumienia baronowi, a jeżeli będzie potrzeba, to mu powiem nawet otwarcie, iż Janina jest już z kim innym zaręczoną.
— Dobrze!... Ale to nie jedyny niestety powód mojej obawy... jest jeszcze inny i bardzo ważny...
— Jaki?...
— Obawiam się, aby ta nieustanna poufałość, ta obecność ciągła w pośród nas młodego człowieka, nie będącego żadnym naszym krewnym, a wczoraj jeszcze zupełnie nam obcego, nie zaniepokoiła i nie obraziła Renégo de Rieux?...
— Jego to miałoby zaniepokoić?... obrazić?... wykrzyknął książe, dla czego?...
— René, jak wiesz, bardzo jest zakochany w Janinie...
— Bo też powinien ją bardzo kochać, skoro żoną jego zostanie!... odparł wesoło pan de Simeuse.
— Zakochany łatwo stać się może zazdrosnym... zazdrosnym choćby bez powodu nawet... ciągnęła księżna.
— Zazdrość budzi wątpliwość!... odpowiedział książe. Nie wierzyć Janinie, byłoby zniewagą nie do darowania!... Podejrzenia tego rodzaju, czyniłoby Renégo de Rieux niegodnym skarbu, jaki ma obiecany!... Niedorzeczna jego zazdrość byłaby występną, bo obrażałaby nie tylko naszę córkę, ale i szlachetnego jej zbawcę... René nie może być nam przeszkodą — nie powinien widzieć w postąpieniu naszem nic złego... Ty źle go sądzisz, kochana Blanko... Skoro się dowie, o co chodzi, pierwszy poda rękę baronowi de Kerjean i powie mu: — Bądź bratem moim!...
— Z całej duszy pragnęłabym, żeby tak było!... rzekła księżna widocznie przygnębiona. Dałby Bóg, ażeby René de Rienx i pan de Kerjean, zostali rzeczywiście przyjaciółmi...
— Co się z tobą dzisiaj dzieje, ukochana przyjaciółko moja?... zapytał pan de Simeuse. Silę się obudzić w tobie wiarę i nadzieje, ale mi się to wcale nie udaje, ciągle widzę chmurę na twym czole... Błagam cię bądź otwartą... nie ukrywaj nic i powiedz mi otwarcie, jeżeli wiesz cokolwiek jeszcze?
Pani, de Simeuse zawahała się na chwilę, ale nie zdolna zapanować nad swojem wzruszeniem, wykrzyknęła:
— A więc tak!.. jest jeszcze coś... jest serce moje, co drży, i dusza, co się oburza!... Gdybyś mnie nawet miał posądzić o szaleństwo, to muszę ci powiedzieć... że ja się boję tego człowieka!...
— Barona de Kerjean?...
Księżna skinęła głową potwierdzająco.
— Ależ to nierozsądnie... to występnie!... odrzekł żywo pan de Simeuse. Słyszę, ale nie wierzę!... Jakto?.. ten człowiek, co tak szlachetnie stanął wczoraj w obronie naszego dziecka z narażeniem własnego życia, wzbudza obawę w tobie?... Czy ty naprawdę, Blanko, mówisz coś podobnego?... Czy tak spłacasz święty dług wdzięczności?..
— Nic ci na to odpowiedzieć nie potrafię... Potępiasz mnie, ale nie przekonasz!... Być może, że rozum jest po twojej stronie, ale instynkt macierzyński po mojej!...
Wiem, że powinnabym upaść przed panem de Kerjean na kolana — błogosławić go, kochać i prosić, aby, jak mi już raz ocalił córkę, raz jeszcze uratować ją zechciał!... Powinnabym!... a jednakże nie mogę!... Jakiś głos tajemniczy, ten głos anioła stróża, głos Boga, przemawia do serca matki i ostrzega, ażebym się miała na baczności, bo ten człowiek stanie się fatalnym dla naszego dziecka... nieszczęście na nasz dom sprowadzi. Wiesz dobrze, że nie jestem niewdzięczną. — Patrzyłam na barona de Kerjean, ręka moja drżała w jego ręku... oczy jego napełniały mnie trwogą... Jego niby szlachetna a naprawdę piękna twarz, wydała mi się straszną... Dziś wieczór, kiedy stanął przedemną, wywołany przez wróżkę, blada jego postać bardziej jeszcze złowrogą mi się wydała... Napróżno głos wiedźmy mówił mi: „To zbawca!...“ inny głos, ten co pochodzi z nieba, szepcze mi pocichutku: — to zły duch!...
Pan de Simeuse pełen bolesnego osłupienia, słuchał z pochyloną głową słów żony.
— Blanko!... wykrzyknął, kiedy skończyła, czy nie rozumiesz krzywdy, jaką mi robisz?, okropnej pozycyi, w jakiej mnie stawiasz?... Miałem nadzieję podtrzymać twoję energię, a ty mi odbierasz moję!... Czyż mamy zupełnie opuścić ręce?... Czyż Janina bezpowrotnie jest zgubioną?.. Gdzież jest prawda? gdzie kłamstwo?... Czy należy słuchać przepowiedni, czy wierzyć przeczuciom matki? Co postanowić?... co odgadnąć... Gdzie widziałem ocalenie, ty mi zgubę ukazujesz!... Rozum mi się miesza i gotów jestem opłakiwać nasze dziecię, które za ocalone prawie uważałem...
Książe rzucił się z powrotem na fotel, z którego tylko co powstał, a wielkie łzy spływały mu po policzkach.
Pani de Simeuse, pojąwszy, że kosztem własnych przekonań powinna powrócić odwagę zbolałemu ojcu, uklękła przed mężem, ujęła jego rękę, położyła ją na swojem sercu i powiedziała:
— W imię Bogu Wszechmocnego, Jakóbie!... w imię ukochanej córki naszej, przebacz mi! — proszę cię na klęczkach, przebacz mi! — Byłam słabą w tej chwili, a słabość jest występkiem!... wiem o tem, ale jestem kobietą i matką... Powinna byłam ukryć przed tobą szalone obawy moje... Ty jesteś panem, ty jesteś głową rodziny, w tobie rozum mój i siła...
Pan de Simuese wzruszony głęboko zawołał:
— Szlachetna i kochana towarzyszko!... biedna matko! — Pan Bóg cię wynagrodzi!... za nadto jest sprawiedliwy, zanadto jest miłosierny, ażeby cię nie wysłuchał... Miej nadzieję żono! miej nadzieję!..
— Tak... tak... szeptała pani de Simeuse wśród łez rozczulenia, które ulżyły trochę jej duszy strapionej. Pan Bóg jest dobry... sprawiedliwy... miłosierny... pozostawi nam nasze dziecię...


∗             ∗
Nazajutrz księżna wyglądała na spokojną, była uśmiechnięta prawie.

Jeżeli boleść i trwoga odzywały się jeszcze w jej sercu, to umiała przynajmniej z heroiczną odwagą zamknąć je w sobie, umiała sprawić, że na jej twarzy nie było ani śladu burzy wewnątrz szalejącej.
Zaraz po obiedzie, który w ośmnastym wieku podawany bywał o 13-ej w południe, pan de Simeuse postanowił doprowadzić do skutku zamiar swój wczorajszy, postanowił złożyć wizytę baronowi de Kerjean i w tym celu wydał rozkaz, ażeby zaprzężono cztery konie do jednego z powozów galowych, sam też przywdział strój ceremonialny, jak gdyby chodziło o udanie się do Wersalu na dwór Ludwika XV.
Cztery rumaki zaprzężone do wspaniałego powozu, niecierpliwie biły już kopytami i z trudnością mogły być powstrzymywane silną ręką stangreta, zakutanego w futro i galony, a pan de Simeuse w małym saloniku żegnał się już z żoną i córką.
Miał w tej chwili wychodzić.
Ale naraz przy bramie dębowej, rzeźbionej w stylu Reneissance , rozległo się uderzenie młotka, co oznajmiało ważniejszą jakąś wizytę.
Prawie zaraz potem elegancka kareta, zaprzężona w ciemne jak stal konie, wtoczyła na podwórze i zatrzymania się obok książęcego powozu.
Lokaj tej karety zamienił kilka słów z jednym z lokaji, wystających w przedpokoju, który wszedłszy do małego saloniku zapytał:
— Czy księżna pani raczy przyjąć pana barona Luca de Kerjean?...


III.
Prośba o rękę.

Posłyszawszy nazwisko, które od wczoraj wieczór nieustanie brzęczało jej w uszach, pani de Simeuse zbladła straszliwie i o mało nie zemdlała, zapanowała jednak nad sobą tak, że mąż i córka nie spostrzegli jej gwałtownego przejścia.
— Gotową jestem przyjąć pana de Kerjean... odrzekła pewnym już głosem, nie dajcie baronowi czekać...
Lokaj wyszedł.
— Nie na rękę mi wcale, że mnie p. Kerjean uprzedził!... mruknął pan de Simeuse. Opóżniłem się! — powinienem ja pierwszy być u niego...
I wyszedł z małego saloniku na przyjęcie gościa.
Zaledwie drzwi się za nim zamknęły, księżna pochwyciła Janinę w objęcia i tak silnie przycisnęła do piersi, że aż ją to trochę ździwiło.
— Dla czego, droga mateczko, zapytała, tak silnie mnie uściskałaś?.. Możnaby myśleć, że oddalasz się odemnie na długo, i że mi jakieś niebezpieczeństwo zagraża...
— Całuję cię, bo cię kocham, wiesz zaś dobrze, że nic na świecie nie może nas rozłączyć na długo... Co do niebezpieczeństwa, o jakiem wspomniałaś, to cóż mogłoby cię dosięgnąć obok ojca i mnie?...
Janina, zaspokojona tą odpowiedzią, ucałowała matkę z kolei.
— Czy to konieczne... zapytała, abym była obecną przy tej wizycie?...
— Nie chcesz tego, moje dziecię?...
— Pan de Kerjean przyszedł mi onegdaj z taką rycerską pomocą, z taką się znalazł brawurą... że winna mu jestem wdzięczność, a jednak... droga mamusiu, młody ten człowiek nie jest mi wcale sympatyczny... wzbudza nawet pewną we mnie obawę... Nie godzi się może tego mówić, nie godzi się być niewdzięczną... ale...
— Uspokój się, kochanko, powiedziała żywo księżna. Instynktowne sympatye i instynktowne antypatye... rodzą się często w sercu mimowoli... Sercu nie można rozkazywać... W anielskiej duszyczce twojej niema miejsca na niewdzięczność... Nic sobie wyrzucać nie potrzebujesz... Ale słyszę oto ojca i pana Kerjeana... odejdź, jeżeli sobie życzysz...
Janina pocałowała matkę i zniknęła w drzwiach przeciwległych tym, któremi książe wprowadził gościa swego.
Szlachcic bretoński odmienił się od wczoraj.
Widoczne zwykle na jego twarzy ślady nocnych pohulanek i nieporządnego życia zniknęły zupełnie, dzięki eliksirowi, jakiego dostarczyła mu wiedźma, posiadająca tajemnicę zarówno odmładzania jak i zatruwania.
Nic też nie mogło wyrównać, a przynajmniej przewyższyć wykwintności ubrania pana de Kerjean.
Materyał, kolor i krój tego ubrania nic nie pozostawiały do życzenia.
Kilka klejnotów wielkiej, przynajmniej na pozór, wartości, dopełniały stroju, a był między niemi brylant, zadziwiającej wielkości, otoczony rubinami, brylant oprawny w szpilkę złotą, wpiętą w żabot z koronek Alençon.
Znawcy oceniliby tę szpilkę co najmniej na sto tysięcy dukatów, w rzeczywistości zaś, wartą ona była trzysta liwrów, nie była bowiem niczem innem jeno wytworem chemicznych kombinacyj Periny. Kawałek ten kryształu rżnięty prześlicznie, błyszczał nadzwyczaj efektownie i oprócz tego, że nie posiadał ciężkości i twardości, mógł iść o lepsze z kamieniami pierwszej wody.
W ubraniu, o jakiem mowa, w ubraniu godnem księcia, baron de Kerjean imponował miną wielkiego pana, urodą i wytwornemi manierami.
Można było być dostojniejszym; ale niepodobna było być piękniejszym od niego.
Pani de Simeuse zaledwie też poznała w nim owo blade widmo szlachcica, wywołane wczoraj przez wiedźmę.
Nie będziemy powtarzali czytelnikom naszym wstępnej rozmowy przybysza, bo dla nas zakończenie jej jest najważniejsze; dostatecznem też będzie gdy powiemy, że przez cały czas tej rozmowy, baron ani na chwilę nie przestawał składać dowodów wielkiego taktu i wielkiego rozumu.
Gorące podziękowania pani de Simeuse przyjmował ze skromną powagą, a znalazł sposobność okazać wiele serca, podzielaniem radości matki z powodu, że jedyne jej dziecię uniknęło grożącego niebezpieczeństwa.
— Przedstawiwszy się atoli z nadzwyczajną zręcznością w najlepszem świetle, postanowił przystąpić do głównego celu wizyty swej w pałacu Simeusów.
Wizyta ta, to pierwszy atak w kierunku, od którego zależała jego przyszłość, jego majątek i wolność.
Nic też dziwnego, że doznał w tej chwili tego niepokoju, jaki, jak powiadają, szarpie dusze graczy, ręce których rzucają na zielony stolik ostatnią sztukę złota, całą ostatnią nadzieję swoję...
Luc wierzył jednakże, że nie tylko uda mu się jego zamach, ale że przyjdzie mu z łatwością.
— Jakim sposobem mogliby odmówić mojej prośbie? — myślał sobie — jakby mogli odmówić ręki dziewczyny człowiekowi, który ocalił tę młodą osobę i który sam jeden ma możność zostania raz jeszcze jej wybawcą?...
Mimo to wszystko, serce biło mu gwałtownie, a dreszcz przebiegał po całem ciele.
Z wielką trwogą i uszanowaniem rzekł:
— Ośmielam się otworzyć państwu duszę moję, odkryć im moje ambitne i próżne może marzenia... Wiem, że jestem mało znaczącą figurą, ale dobroć księcia i łaskawe przyjęcie, jakiego doznaję, dodają mi odwagi... Wysłuchajcie mnie więe państwo, jak sędziowie, mający wydać o mnie wyrok... bo chcę od was wyrok mój usłyszeć... Trzymacie w ręku waszem szczęście moje lub nieszczęście, a poddam się woli waszej z pokorą...
Pan de Simeuse nie domyślał się jeszcze, do czego zdąża baron, słuchał go więc z ciekawem zdziwieniem.
Księżna lepiej instynktem matki informowana, zrozumiała go z pierwszego zaraz słowa, o co chodzi mianowicie.
Serce się jej ścisnęło, nerwowe drżenie wstrząsnęło całą, tak, że zmuszona była mocno oprzeć się na krześle, na którem siedziała, przyczem powtarzała sobie w duchu: O! moje przeczucia... moje przeczucia!...
Widoczne wzruszenie pani de Simeuse nie uszło baczności barona.
Przez głowę jego przebiegła myśl jasna a szybka, jak błyskawica, że nie znajdzie w matce panny sprzymierzeńca, ale owszem nieprzyjaciela zawziętego.
Ponieważ kości zostały rzucone, ponieważ cofnąć się nie było sposobu, ciągnął zatem dalej:
— Nie potępiaj mnie, książe, nie potępiaj mnie dostojna księżno, gdy wam zdradzę tajemnicę moję: Kocham pannę de Simeuse!...
Książe poruszył się nerwowo.
— Pan kochasz naszą Janinę, panie baronie? zawołał, gdy tymczasem pani de Simeuse głucho jęknęła:
— Czy ja dobrze słyszałam?... czy ja dobrze zrozumiałam pana?...
Baron de Kerjean skłonił się z uszanowaniem.
— Doskonale pani mnie zrozumiała i usłyszała... odpowiedział. Kocham córkę pańską miłością gorącą, pełną uszanowania.
— Ależ pan ją znasz zaledwie... wyszeptała pani de Simeuse... widziałeś ją raz jeden tylko... jakim sposobem możesz ją pan kochać?...
— Czyż potrzeba dwa razy wpatrywać się w słońce, aby być olśnionym jego promieniami?... Odparł żywo Kerjean. Kocham pannę Janinę całą potęgą mojej duszy, całem uczuciem mojego serca i mam zaszczyt prosić o jej rękę.
Powiedziawszy to, baron umilkł dyplomatycznie.
Pan de Simeuse do najwyższego stopnia zaambarosowany, nie był w stanie na razie zdobyć się na odpowiedź.
Księżna przechyliła w tył głowę i zdawała się zemdloną, tak bardzo była bladą.
Pan de Kerjean zrozumiał, że położenie staje się trudnem.
Potrzeba było jak najprędzej przerwać fatalne milczenie, dodał więc pośpiesznie.
— Muszę nadmienić, że pojmuję dobrze całą śmiałość mego żądania. Nie jestem przecie z rodu książąt, ażebym miał prawo sięgać po rękę córki Simeusów... nie mam też takiej fortuny, któraby mogła usprawiedliwiać szalone nadzieje moje... O!... czemuż nie urodziłem się na tronie!... Z jakąż rozkoszą złożyłbym koronę i stóp uroczego dziecięcia!... Jestem prostym tylko szlachcicem, ale pochodzę ze szlachty bardzo starej, ale spokrewniony jestem cd wieków z najmożniejszemni rodzinami Francyi... Majątek mam skromny... posiadam zaledwie kilka dziesiątków tysięcy dukatów renty i stary zamek po ojcach nad brzegiem Oceanu... Ale cóż to wszystko znaczy, wobec tego, czego państwo żądać macie prawo?.. Mniej niż nic!.. wiem o tem. To też powiadam tylko: kocham pannę Janinę z całej duszy, i jeżeli zgodzilibyście się oddać mi ją za małżonkę, przysięgam na mój honor szlachecki, że uczyniłbym ją szczęśliwą.
Znowu milczenie zapanowało po tych słowach, wypowiedzianych z porywającym zapałem.
Pan de Simeuse podniósł teraz głowę, pochyloną na piersi, podczas przemowy Kerjeana.
Chciał coś powiedzieć.
Baron nie dał mu przyjść do słowa.
— Błagam pana!... wykrzyknął, błagam pana jak o łaskę, nie odpowiadaj mi w tej chwili... Do czasu, dopóki nie usłyszę z ust waszych wyroku, pozostanie mi przynajmniej nadzieja... Pozwólcie mi chociaż do jutra pieścić się najwyższem mojem szczęściem. Jutro przyjdę zapytać się o słowo, które uczyni mnie najszczęśliwszym, albo najnieszczęśliwszym z ludzi... Jakikolwiek atoli los mi wypadnie, potrafię, jeżeli będzie tego potrzeba, zamknąć cierpienie moje w rozdartem sercu... Nie usłyszycie ani krzyku, ani jęku rozpaczy, oczy moje pozostaną suche a usta uśmiechnięte, Wyjdę z tego pałacu, tak, jak wychodzę dzisiaj, wyjdę ztąd z pozorem człowieka zupełnie szczęśliwego i zaraz jutrzejszego wieczoru opuszczę Paryż, w parę dni Francyę i uwiozę z sobą w jaką daleką krainę niezatarte nigdy wspomnienia panny Janiny i boleść niczem nieukojoną.
Wypowiedziawszy to wszystko, de Kerjean pożegnał gospodarzy z pełną dystynkcyi powagą, poczem skierował się ku drzwiom i wyszedł z saloniku.
Książe przyszedł w tej chwili do siebie i pośpieszył za gościem swym do dużego salonu.
Odprowadził go nie do przedpokoju, ale aż do peronu, przed którego stopniami stał elegancki ekwipaż, w którym przybył pan baron.
Przez cały ten czas nie przemówili do siebie ani jednego słowa.
Bretończyk wskoczył do karety i raz jeszcze przez okno skłonił się księciu i raz jeszcze powiedział:
— Do widzenia, do jutra!...
Skoro wydostał się z podwórza, zaczął sam ze sobą rozprawiać.
— Do wszystkich dyabłów, rzekł, sprawa ta postępuje daleko coś wolniej, aniżeli przypuszczałem!... Księżna nie jest mi przychylną, to jasne jak dzień!... Dla czego?... Nie wiem, ale muszę się dowiedzieć... Gdybym był nie zdobył się na tyle przezorności, żeby odwlec odpowiedź, nie udałoby mi się było z pewnością... Do jutra może się namyślą... Noc przynosi zwykle dobre rady... Nie mogą przecie obejść się bezemnie, a przynajmniej tak myślą, co na jedno wychodził... Pogróżka wyjazdu w długą daleką podróż, może zrobić na nich wrażenie... Zresztą trzymam ich jeszcze z innej strony... Przypadek rzucając mi na drogę tę cygankę, ten żywy portret pięknej księżniczki stoi na zawołanie moje!... Niech się strzegą państwo de Simeuse!... Dzięki temu zadziwiającemu podobieństwu, córka ich, jeżeli mi się spodoba, może zostać grubo skompromitowaną!... a wtedy... chętnie mi ją oddadzą!... Niechaj więc jak chce decyduje sobie Simeuse, ja jednak dojdę do celu!... Dojdę!... przysięgam to sobie!...
Powiedziawszy to, baron Luc de Kerjean zatarł z radością ręce.


IV.
Ojciec i matka.

Pan de Simeuse, powróciwszy do saloniku, zastał księżne klęczącą przed przepysznym obrazem Suensa, przedstawiającym Święte kobiety przy grobie Chrystusa.
Łzy obficie spadały z jej oczu, twarz miała wyraz niezmiernej boleści.
Posłyszawszy nadchodzącego męża, biedna matka odwróciła głowę i szepnęła głosem zmienionym:
— Widzisz, żem się nie myliła... widzisz, żem dobrze odgadła... ten człowiek będzie złym duchem naszej rodziny...
Możemy się domyślać, że obawy pana de Simeuse nie były mniejsze niż obawa jego żony, odpowiedział jednakże z pozornym spokojem:
— Zdaje mi się kochana Blanko, że przesadzasz trochę niebezpieczeństwo...
Pani de Simeuse wlepiła w męża pytające spojrzenie.
— Nie ulega wątpliwości... ciągnął książe, że pretensye pana de Kerjean, są trochę za śmiałe!... Wcale temu nie przeczę — ale z tem wszystkiem prośba jego nie ma w sobie nic zatrważającego; baron wypowiedział oświadczyny z taką pokorą, że mu je można przebaczyć... Pan de Kerjean jest bez zaprzeczenia dobrym szlachcicem i eleganckim człowiekiem... Zakochał się szalenie w Janince, bo jest ona tak piękną, iż od jednego spojrzenia zdolna obudzić gwałtowne uczucie... Bardzo to nieszczęśliwie dla pana de Kerjean... ale dla czegóżby ta nagła, ta nierozsądna, a pełna zresztą szacunku miłość, upoważniać nas miała do traktowania go jak nieprzyjaciela, tembardziej, że mu się wdzięczność od nas należy?...
— Jakto?... wykrzyknęła księżna z gwałtownością, nie rozumiesz, że córka nasza jest zgubioną?... że jest zgubioną bez ratunku?.. Nie rozumiesz tego, ty jej ojciec?...
— Zgubioną?... dla czego... w jaki sposób?...
— W każdym razie i bezwarunkowo...
— Nie mogę podzielać tej rozpaczliwej pewności, skoro pan de Kerjean może ocalić Janinkę...
— Może, ale nie ocali!...
— Blanko, pomyśl, co mówisz?...
— Mówię to, co czuję najdoskonalej!... Baron de Kerjean nie będzie zbawcą Janiny!...
— Czy pragniesz dać mi do zrozumienia, że nie będzie chciał nam dopomódz?...
— Naturalnie... jeżeli odrzucisz jego prośbę.
— Byłby to postępek człowieka bez serca i duszy!...
— Nie wierzę ani w serce, ani w duszę tego pana de Kerjean!...
— A więc w tej ostateczności, pozostaje nam jeszcze jedna ostatnia ucieczka.
— Jaka?...
— Przyjąć barona za zięcia...
Pani de Simeuse załamała z rozpaczą ręce.
— Przyjąć go za zięcia!... wykrzyknęła. A!...mówiłam ci, że nieszczęśliwe dziecię jest zgubione, że zgubione jest bez ratunku!.. Czy zapominasz, że kocha Rénego, że go kocha tą miłością czystą, niewinną, jakiej raz tylko doznaje się w życiu, że jest z nim zaręczoną?... Dusza mojej córki, zupełnie jest do mojej podobna!... Ja wolałabym umrzeć, niż wyrzec się ciebie!... ona nie zgodzi się okupić swego bezpieczeństwa za cenę zdrady...
— Czyż to zdrada uledz fatalności?... Znam Rénego i odpowiadam za niego!... Jeżeli mu przyjdzie wybierać pomiędzy Janiną w trumnie a Janiną żyjącą, ale straconą dla niego, nie wyrzecze wyroku śmierć!... Zwróci nam nasze słowo — uwolni swoję narzeczoną.
— Janina nie przyjmie tej wolności... pozostanie mu wierną, gdyby nawet...
— Nie podobna mi w to uwierzyć... Ma rok dwudziesty, ma więc daleką jeszcze przyszłość przed sobą!...
— Przyszłość to przerażająca, życie to pełne goryczy dla serca, któremu chcą wydrzeć jego miłość...
— A więc... a więc... szeptał zgnębiony książe, nie pozostaje nam, jak tylko pochylić głowy i opłakiwać zawczasu ukochane dziecko...
Pani de Simeuse nic nie odpowiedziała.
— Na taką ofiarę, ciągnął książe, braknie mi sił i odwagi!... Od lat dwudziestu, Janinka jest moją radością, moją dumą i nadzieją. Nie mogę stracić tego wszystkiego, nie upadłszy pod ciężarem boleści... Rzucę się jej do nóg, jeżeli będzie tego potrzeba i będę ją zaklinał, aby odmówiła Rénemu, aby została żoną Kerjeana. Będę ją błagał ze łzami, żeby żyła choćby nieszczęśliwą, ale żeby żyła.
— Jesteś panem, szepnęła głucho pani de Simeuse, rób jak chcesz... rób jak uważasz...
— Do ciebie kochana Blanko, muszę zanieść najpierw prośbę...
— Będzie ona dla mnie rozkazem...
— Zdaje mi się, że nie mamy prawa ukrywać przed córkę naszą niebezpieczeństwa, jakie jej zagraża... «
— Tak i ja sądzę.
— Podejmij się zatem odkryć jej prawdę... niech się dowie z ust twoich wszystkiego... powiedz jej o baronie de Kerjean... przygotuj ją do fatalnej konieczności wyjścia za niego...
— Zrobię to, ale zastanów się!.. Działasz w tej chwili na oślep...
— Co chcesz przez to powiedzieć?...
— Że w swojem egoistycznem przywiązaniu, gotów jesteś widzieć Janinkę nieszczęśliwą, byleby żyła tylko... Wolałbyś zapewne jednakże, żeby córka twoja umarła, aniżeli ażeby została zhańbioną?...
— Wiesz o tem doskonale, Blanko... wszystko raczej, aniżeli śmierć, ale śmierć raczej, aniżeli hańba!...
— A więc, przekonaj się przynajmniej przedewszystkiem, czy człowiek, który sięga po rękę twojej córki, jest człowiekiem honorowym, czy nazwisko, jakie jej ofiaruje, nie jest nazwiskiem sponiewieranem?...
— Jakto?... wykrzyknął pan de Simeuse, czy miałabyś podejrzenie?...
Księżna przerwała.
— To przeczucia, wiesz o tem, to instynkt nieufności tylko... i nic więcej, a w tej chwili nie dość podejrzeń lub przypuszczeń, w tej chwili potrzeba mieć niewzruszoną pewność — potrzeba dowiedzieć się o przeszłości i teraźniejszości barona de Kerjean.
— Najzupełniejszą masz racyę, kochana Blanko, i zaraz zajmę się tą sprawą tak energicznie, aby przed wieczorem jeszcze zdobyć najdokładniejsze wiadomości...
— Zkądże ich zasięgniesz?...
— Z najlepszego źródła... Pan de Sartines, naczelnik policyi, jest ze mną jak najlepiej i niczego mi nie odmówi... dołoży owszem wszystkich starań, ażeby mi usłużyć; jeżeli znajdzie się coś wątpliwego, coś podejrzanego w życiu barona, o wszystkiem mnie zawiadomi...
— Kiedy zobaczysz się z panem de Sartines?
— Zaraz.
— Czy mam wydać rozkaz, żeby zaprzęgano?
— Niema potrzeby... Miałem wyjeżdżać w chwili, gdy przybył baron... powóz czeka zaprzężony...
— Jedź więc, mój przyjacielu, a ja podczas twojej nieobecności i stosownie do twego życzenia pomówię z ukochaną naszą córką... Dowiesz się za powrotem, co postanowiła Janina...
Małżonkowie rozeszli się w swoje strony.
Pan de Simeuse wsiadł do ekwipażu oczekującego przy peronie i zawołał do lokaja:
— Do pałacu naczelnika policyi.
Jednocześnie księżna, wzmocniwszy sweję duszę krótką modlitwą, weszła na pierwsze piętro do pokoiku biednego dziecka, w około którego snuły się nici brudnej intrygi.


V.
Postanowienie.

Pokój Janiny był prawdziwą świątynią, był świątynią tak czystą i niewinną, jak dusza jego mieszkanki.
Przestępując próg tego skromnego schronienia, niepodobna było nie odgadnąć, że dziecię tu mieszkające posiadało serce anielskie.
W umeblowaniu jedynaczki książąt de Simeuse nic nie przypominało tej pretensyonalnej kokieteryi, jaka właściwą była zepsutej owej epoce; wszystko było tu proste, prawie poważne, wszystko jakby z innego pochodziło wieku.
Na białem obicia, ozdobionem tylko paskami matowego złota, spostrzegać się dawały dwa jedynie obrazy: Matka Bozka Murilla i Dziecię Jezus Corregia.
Duża prześliczna z włoskiego fajansu kropielnica, z zatkniętą święconą palmą, wisiała na ścianie pomiędzy filarami hebanowego łóżka; z czasów odrodzenia.
Cztery duże fotele z tej samej epoki, — mały czworograniasty stoliczek, a na nim srebrny wazon, cyzelowany przez florentczyka Benvenuto Cellini, napełniony kwiatami, dalej klęcznik w formie kobiecego klejnotu, lustro niewielkie nad kominkiem, nakoniec zegar na postumencie z szyldkretu i bronzu, oto umeblowanie pokoju.
W chwili kiedy księżna matka wchodziła, Janina siedziała przy kominku z głową oparta o poręcz fotelu i wpatrywała się z roztargnieniem w arabeski sufitowe, na kolanach zaś miała rozłożony list Renégo de Rieux, list który przeczytała już zapewne z jakie dwadzieścia razy.
Umiała z pewnością na pamięć każde zawarte tam słowo, uśmiechała się do przyszłości, którą uważała za najpewniejszą, brała od czasu do czasu w paluszki jedwabisty papier i wpatrywała się w takowy z przyjemnością prawdziwą...
Piękna dziewoja zerwała się na powitanie księżnej, a list starannie złożony za stanik schowała.
— Jużeś się uwolniła, kochana mateczko... zapytała całując księżnę. Już sobie pan de Kerjean odjechał?
— Tak, moje dziecię.
— A ojciec?...
— Wyjechał zaraz prawie po odjeździe barona...
— Dla czegoś mnie, mateczko, nie uprzedziła byłabym zeszła do ciebie...
— Wolałam przyjść tutaj... zdaje mi się, że tutaj w tym pokoiku, do którego nikt wejść niema prawa, będziemy odosobnione od reszty świata, będziemy mogły porozmawiać poważnie...
— Mamy więc coś poważnego, kochana mateczko?... spytała Janina z uśmiechem.
Księżna skinęła głową potakująco.
— Naprawdę jest coś ważnego?... spytała znowu księżniczka.
— Tak.
— Ale spodziewam się, że nic smutnego przynajmniej?...
Pani de Simeuse nie odpowiedziała na to.
— Czy się mylę?... czy też mateczka ma mi zwiastować jakąś niedobra nowinę?...
— Sama to zaraz osądzisz.
— To mów prędzej, dobra mateczko, bo mnie intrygujesz, a nawet niepokoisz mnie trochę.
Księżna usiadła obok córki, wzięła ją za rękę i powiedziała:
— Wiesz, po co przyjechał do nas pan de Kerjean?...
Panna de Simeuse potrząsnęła główką przecząco.
— Zkądżebym mogła wiedzieć?... odrzekła.
— Przyjechał prosić o twoję rękę.
Janina usłyszawszy te słowa, roześmiała się na cały głos.
— Pan de Kerjean prosił o moję rękę?... wykrzyknęła. Czy to prawda? czy mamusia mówi na seryo?...
— Jak najbardziej na seryo.
— Mniejbyś mnie ździwiła, gdybyś mi powiedziała, że krzaki różane w ogrodzie królewskim pokryły się kwiatami dzisiaj 21-go lutego, w dniu popielca! I z jakiegoż powodu ta prośba?
— Z powodu, że jest zakochany w tobie, z powodu, że jeżeli nie zgodzimy się oddać mu twojej ręki, życie stanie mu się nieznośnem.
— Zakochany we mnie?... pan de Kerjean?... ależ to niepedobna!... toż on mnie zna zaledwie...
— Powiada, że cię zna dosyć, aby cię uwielbiać...
— Na szczęście, że nie wierzę w tę miłość, bo inaczej przykroby mi było odpłacać boleścią za przysługę, jaką mi wyświadczył. Jakże przyjął odmowę ze strony ojca i z twojej mateczko?...
— Nie odmówiliśmy mu... szepnęła księżna.
Janina spojrzała niezmiernie ździwiona.
— Jakto?... wykrzyknęła prawie, nieodmówiliście mu?...
— Nie.
— Więc cóżeście mu odpowiedzieli?...
— Nic.
— Dla czego?
— Bo przed odmową chciałam się z tobą rozmówić, chciałam się naradzić z tobą, chciałam się dowiedzieć, co ty postanowisz?...
Janina przesunęła ręką po czole.
— Zdaje mi się... powiedziała następnie, zdaje mi się, że zasnęłam, i śniło mi się coś dziwnego... Słyszę jakieś słowa, ale nie mogę ich zrozumieć. Jeżeli śpię, to obudź mnie mateczko... a jeżeli naprawdę mówisz do mnie, wytłomacz mi, czego nie mogę zrozumieć...
Za całą odpowiedź pani de Simeuse powtórzyła tylko ostatnie słowa.
— Ze mną się naradzić?.. wyszeptała księżniczka z wzrastającem zdziwieniem. Dowiedzieć się, co ja postanowię?.. — Pytasz mnie o to, matko, gdy oboje z ojcem zaręczyliście mnie z Reném de Rieux! — Powiadasz mi coś podobnego, kiedy wiesz doskonale, że całą duszą należę do Renégo!.. — Nie, to sen tylko być musi... ja śnię, albo pomieszało mi się w głowie!..
— Janino, duszo moja ukochana, odrzekła pani de Simeuse, zapytaj swojego serca, czy pewną jesteś, że kochasz Renégo!..
— Czy jestem pewną!.. odpowiedziała z dumą dziewczyna. — O! moja matko!..
— Czy pewną jesteś, że kochasz go nad wszystko na świecie?..
— Bardziej go od ciebie nie kocham, to prawda, ale sto razy więcej, niż własne życie!..
— Jeżeliby ci przyszło zostać żoną innego albo umrzeć.. cóżbyś wybrała?..
— Śmierć bez wahania... — Ale pocóż te dziwne pytania?.. — Cóż za związek może istnieć pomiędzy tą straszną alternatywą, w jakiej mnie stawiasz, a prośba barona de Kerjean?.. — Cóż się w koło mnie dzieje, niech wiem przynajmniej?.. Co za tajemnica mnie otacza, i co ukrywasz, matko, przedemną?...
— Ja nic przed tobą nie ukrywam, kochane dziecię, albo raczej nie będę nic ukrywać przed tobą... Dowiesz się o wszystkiem... a następnie... następnie swobodnie i podług własnego serca, zadecydujesz o swoim losie...
— Słucham cię, matko.. wyszeptało młode dziewczę blade, i całe drżące ze wzruszenia.
To, o czem księżna mówić miała, wiadomem jest już czytelnikom naszym.
Musiała się cofnąć aż do dnia urodzenia Janinki w starem mieszkaniu przy ulicy l’Estrapade, musiała wyjawić córce przepowiednię z 20-go lutego 1752 r., musiała jej wyjawić, co przepowiedziała przed dwudziestu laty wróżka Iwena Tréal i co potwierdziła wczoraj wieczorem stara wiedźma z Czerwonego domu, a wreszcie musiała opowiedzieć Janince o ukazaniu się jej de Kerjeana.
Dotykalnie ukazała księżniczce miecz Damoklesa nad głową jej zawieszony, miecz, cios którego jeden baron tylko powstrzymać był w stanie.
Moralna odwaga Janiny, jak będziemy mieli tego dowód, dochodziła prawie do heroizmu, a jednakże, gdy słuchała matki, zdawało się biednej dziewczynie, że serce jej bić przestaje, zimny pot wystąpił na skronie, w uszach brzmiał dzwon pogrzebowy, a w głębi duszy szeptała:
— Umierać w dwudziestym roku!... umierać, kiedy się kocha i jest się kochaną... O! Boże... Boże... czyż nie ulitujesz się nademną, czyż nie oddalisz odemnie tego kielicha goryczy?...
— Teraz, drogie dziecię, wiesz już wszystko, dodała księżna, teraz nie mam już żadnego sekretu przed tobą... Z jednej strony pewna prawie utrata życia... z drugiej pewne ocalenie... Cóż postanowisz zatem?...
Janina podniosła głowę, a zwykły prześliczny uśmieszek ukazał się na jej pobladłych ustach.
— Matko ukochana, dla czego pytasz mnie o to? Czyż nie znasz dobrze swojej córki?... Niebezpieczeństwo nie przeraża mnie wcale, zabezpieczanie się takim kosztem, byłoby nikczemnością!... Zostaję zatem przy swojem...
Słysząc tę dumną odpowiedź, serce matki zadrżało z radości.
Ujęła głowę Janiny i czule białe jej czoło ucałowała.
— Moje dziecko, zapytała następnie po chwili, co więc odpowiedzieć jutro baronowi?...
— Odpowiedzieć mu, że z waszą wiedzą oddałam już swoje serce, i że do śmierci pozostanę wierną memu narzeczonemu Renému de Rieux...
— W takim razie, szepnęła księżna, w jednym tylko Bogu nadzieja!... Błagajmy go... moja córko ukochana... błagajmy go o litość nad nami!...
— Oby nas wysłuchać raczył... dodała Janina klękając obok matki, bo doprawdy, że za młodą jestem i zanadto szczęśliwą, ażebym umierać miała.


∗             ∗

We dwie godziny po rozmowie jakąśmy przytoczyli, książe de Simeuse powracał do pałacu z wizyty złożonej naczelnikowi policyi w wiadomym nam celu.
Pan de Sartines, tak jak przewidywał książe, ofiarował się z wszelką gotowością na jego usługi, przeprosił, że od razu nie może uczynić zadość żądaniu, zapewnił jednak, że jeszcze tego wieczoru przyśle, jak można najdokładniejszy raport o baronie de Kerjean.
Cofnijmy się o dwie godziny i zaznaczmy fakt, na pozór nic nie znaczący, ale taki, który będzie miał jednakże znaczenie w dalszem opowiadaniu naszem.
W chwili, kiedy ekwipaż pana de Simeuse wyjeżdżał z bramy pałacowej i skręcał na lewo z ulicy Wały św. Wiktora na ulicę Clovis, człowiek jakiś w ubraniu więcej niż skromnem, opuścił stanowisko, jakie zajmował prawie na wprost mieszkania książęcego i zaczął podążać za ekwipażem, co zresztą nie było zbyt trudnem, pomimo bowiem rączości i żywości koni, nie można było jechać zbyt prędko po wązkich uliczkach owej epoki, w dodatku ludźmi przepełnionych.
Ten posłaniec prawdziwy, czy udany trzymał się ciągle o dwadzieścia mniej więcej kroków od ekwipażu, którego pilnował i dotarł za nim aż do pałacu naczelnika policyi.
Przekonał się, że pan de Sartines przyjął księcia de Simeuse i widocznie uznał misyę swoję za skończoną, bo opuścił posterunek i poszedł szybko ku przedmieściu Saint-Paul. Człowiek ów miał chyba łydki ze stali. Teraz, kiedy nie potrzebował miarkować swojego chodu, pożerał prawdziwie rozległość.
Nie leciał niby, a szedł jednakże tak prędko, że koń puszczony galopem, nie łatwoby mu placu dotrzymał, potrącał wszystkich, jak dzik uciekający do kniei.
Przybył tak do domu, albo raczej do pałacu piętrowego, dobrze na pozór wyglądającego, posiadającego okna wychodzące na Sekwanę.
Zamiast podnieść i opuścić młotek przy wejściu głównem, wyjął z kieszeni klucz, otworzył małą furtkę obok bramy i wszedł do wnętrza.
Hotel ten był mieszkaniem Luca de Kerjean.
Udanym posłańcem był Malo, wierny sługa barona.


VI.
Raport policyjny.

Z bramy pałacu Saint-Paul drzwi oszklone prowadziły na pierwsze piętro.
Malo wszedł szybko na schody, minął maleńki pokoik, potem salon umeblowany z widocznym przepychem, ale trochę już wyszłym z mody, i zastukał lekko do drzwi ukrytych za portyerą ze starego adamaszku czerwonego.
— Czy to ty, Malo?... zapytał z wewnątrz głos Luca de Kerjean.
— Tak, to ja, panie baronie...
— Wejdź, czekam na ciebie.
Służący nie dał sobie powtórzyć rozkazu i wszedł do buduaru owalnego bardzo eleganckiego z białemi obiciami, przyozdobionemi w mitologiczne widoki.
Pan de Kerjean, wpół leżąc na sofie pokrytej dywanem, bawił się koronką swojego żabotu i przeglądał okiem roztargnionem kartki romansu Crébillon syna.
W chwili kiedy Malo wchodził do buduaru, upuścił książkę kosztownie oprawną w czerwoną skórę ze złoconemi brzegami.
Służący skłonił się i stanął o kilka kroków od pana w postawie pełnej szacunku.
— Skoro cię tu widzę, powiedział Luc de Kerjean, to zapewne jest tam coś nowego?...
— Jest, panie baronie.
— Cóż takiego?...
— Książe de Simeuse opuścił pałac...
— Pieszo czy w powozie?...
— W karecie, panie baronie.
— Śledziłeś go?...
— Pan baron mi dał taki rozkaz...
— A gdzie pojechał?
— Prosto do naczelnika policyi...
Baron nie okazał najmniejszego zdziwienia.
— Tak być musiało... szepnął, naprzód byłem pewnym, że tak będzie...
A głośno dodał:
— Ma się rozumieć, pan de Sartines przyjął księcia de Simeuse?...
— Tak, panie baronie... przyjął go i to natychmiast... a ja bez straty czasu przyleciałem, aby uprzedzić o tem pana...
— Dobrześ zrobił — muszę wyjść...
— Czy mam zamówić konie?...
— Niema potrzeby — pójdę pieszo. Ubierzesz mnie tylko.
— Jaki kostium pan baron rozkaże?...
— Daj mi garnitur tabaczkowy i małą okrągłą perukę, kapelusz czarny bez galonu...
— Czy pan baron ubierać się będzie tutaj w buduarze?...
— Nie — w moim pokoju... — idź przygotuj wszystko... ja tam zaraz przyjdę...
Prosta zasłona z chińskiego atłasu oddzielała buduar od pokoju sypialnego, gdzie zaprowadzimy naszych czytelników.
Buduar ów urządzony był w prześlicznie naśladowanym najściślejszym stylu Ludwika XV-go.
Malo nacisnął jedną z ozdób na ścianie — a drzwi, których niktby się nie domyślał, otworzyły się natychmiast i ukazały wejście do drugiego pokoju, bardzo ciekawego i godnego uwagi.
Wyglądał on raczej na magazyn z ubiorami, aniżeli na garderobę młodego szlachcica.
Od góry do dołu pozawieszane tu były ubrania wszelkich kolorów i form wszelkich, a porozwieszane były w porządku, tak, ażeby łatwo było trafić.
Z pewnością garderoba jakiego pierwszorzędnego teatru nie mogła być lepiej zaopatrzoną.
Każda klasa społeczeństwa od najwyższych do najniższych — była reprezentowaną w tej kolekcyi łachmanów starych i nowych, świetnych i wyszarzanych.
Ubiory szlachty, dworaków, lokajów, mnichów, oficerów, żołnierzy, kupców, węglarzy, gałganiarzy i różne inne, znajdowały się w znacznym komplecie.
Bardzo długi wązki stół, ustawiony w środku, dźwigał na sobie kapelusze przeróżnych fasonów, peruki różnych kolorów, kije, laski, szpady, pistolety, puginały i t. p.
Z pomiędzy rozmaitych tych kostiumów, Malo wybrał kostium wskazany przez Kerjeana, któremu wystarczyło kilka minut na przebranie się zupełne.
Zamiast pończoch bawełnianych i szerokich trzewików z mosiężnemi sprzączkami, włożył pończochy jedwabne i trzewiki z czerwonemi obcasami, kilku zmarszczkami, zręcznie zrobionemi czarnym ołówkiem, dodał sobie z jakie dziesięć lat wieku — a małą okrągłą peruką i kapeluszem z opuszczonem rondem, zmienił fizyonomię do niepoznania.
W miejsce pierścionka herbowego, jaki połyskiwał na palcu lewej ręki, włożył pierścionek żelazny, na którym w miejsce oczka wyrżniętą była zapalona pochodnia.
Z pomiędzy lasek wybrał sobie trzcinę grubą, z gałką z kości słoniowej, w kieszeń od kamizelki wsypał garść złota i rzuciwszy raz jeszcze w lustro zadowolone spojrzenie, opuścił mieszkanie, naśladując z ogromnym talentem roztargnioną minę mieszczucha, co włóczy się po ulicach bez celu dla zabicia jedynie czasu.
Udał się w stronę pałacu naczelnika policyi.
Pałac ten i jego przyległości, znajdowały się wówczas, jak każdemu o tem wiadomo, na miejscu, jakie zajmują obecnie ponure gmachy ulicy Jerozolimskiej.
Część z dawnych budynków pozostała nawet do dziś jeszcze.
Pan de Kerjean wszedł w ciemne podwórze, na którego murach przechowały się słabe ślady fresków z XVII-go wieku — potem wszedł na schody na lewo, jak człowiek, któremu znany jest dobrze rozkład hotelu, i w sieni pierwszego piętra, napotkał ogromnego szwajcara, ubranego czarno ze srebrnemi akselbantami.
Szwajcar ten pilnował, aby żaden profan nie przeniknął do tajemniczego sanktuaryum policy.
— Czego pan sobie życzysz?... zapytał barona tonem nie zbyt uprzejmym, prawie dzikim, który służba wszelkich teraźniejszych biur, aż nadto wiernie przechowała jako zwyczaj i monopol.
Pan de Kerjean zdjął kapelusz, ukłonił się z miną pokorną, a nawet wzruszoną, odpowiednią fizyonomii i ubraniu osobistości, jaką przybrał na siebie.
— Łaskawy panie, rzekł słodziutko, pragnałbym jeżeli to możebne, pomówić z jednym z urzędników.
— W interesie osobistym?...
— Tak jest kochany panie.
— Nie można przeszkadzać urzędnikom, odpowiedział szwajcar opryskliwie.
— Wiem o tej zasadzie, ale wiem także, dodał Kerjean jeszcze słodszym głosem, że niema zasady bez wyjątków...
— Żadnych wyjątków!... przerwał cerber, żadnych wyjątków. Nie tu miejsce na pogawędki — proszę wyjść.
Nie zrażony wcale tą gburowatością, baron rzekł:
— Łaskawy, kochany panie, jak mieszkam ztąd daleko... bardzo daleko... za Paryżem... w Auteuil... w ojczyźnie Boiteau... Umyślnie się wybrałem i byłbym naprawdę w rozpaczy, gdybym miał zatonąć u brzegu, z powodu pańskiej dla mnie niełaskawości... Okaż się pan względnym dla mnie, a bądź, przekonany, że ci się odwdzięczę natychmiast.
Mówiąc to, baron wyjął z kieszeni luidora i wsunął go w rękę szwajcara..
Fizyonomia tego ostatniego rozjaśniła się nagle i stała się uśmiechniętą prawie.
— No!... no... widzę... żeś pan porządny człowiek — takim warto usłużyć... — Jak się nazywa urzędnik, do którego masz pan interes?...
— Mikołaj Barbet...
— A pan jak się nazywasz?...
— Dawid Verrier, do usług kochanego pana, i gdybym mógł...
— Nie mogę pozwolić na to, przerwał szwajcar, abyś pan rozmawiał tutaj, to byłoby wbrew przepisom, to mogłoby mnie narazić, uprzedzę jednak pana Barbet, że ktoś czeka na niego na podwórzu.. — No, idź pan tam i czekaj... — Pan Barbet zejdzie i spotkacie się niby przypadkiem ze sobą. To mnie od odpowiedzialności osłoni. Zrozumiałeś pan?...
— Doskonale.
Luc Kerjean podziękował, jak przystało, a szwajcar zniknął za drzwiami biurowemi.
Za chwilę mieszczuch, przechadzający się wolnym krokiem po podwórzu, zobaczył idącego ku sobie małego człowieczka, rzucającego do okoła ciekawe spojrzenia.
Mały ten człowiek szedł z odkrytą głową, miał na rękach czarne płócienne rękawy, żeby jak można najdłużej zaoszczędzić sukno mundurowego ubrania.
Baron zbliżył się doń i zaczepił temi słowy:
— Moje uszanowanie panu Mikołajowi Barbet...
— Ah!... to pan pragnął się widzieć ze mną, panie Dawid?... zapytał przybyły z pewnem ździwieniem.
— Ja, szanowny panie.
— Czemże mogę służyć panu?...
— Chodź pan trochę w tę stronę, powiedział Kerjean, biorąc pod rękę swojego interlokutora, ażeby go poprowadzić w głąb podwórza, gdzie nikogo nie było.
Pewny, że ich tu nikt nie będzie szpiegował, nachylił się do urzędnika policyi i szepnął mu do ucha:
— Pan de Sartines przyjmował przed godziną wielkiego pana, który się książe de Simeuse nazywa. Potrzebuję wiedzieć koniecznie natychmiast, co de Simeuse miał za interes do naczelnika policyi?...
— Będzie to rzeczą trudną, ale znowu nie niepodobną, odrzekł Mikołaj Barbet. Szwajcar stojący w przedpokoju naczelnika, ma zwyczaj podsłuchiwać podedrzwiami... Niewinną tę rozrywkę praktykuje w tym celu, aby sobie czas wolny uprzyjemniać.
— Dobrze pan jesteś z tym szwajcarem?...
— Jak najlepiej.
— Więc powie panu?...
— Pewnie... tylko...
Mikołaj Barbet nie dokończył.
— Tylko co?... powtórzył baron.
— Będzie to trochę kosztować...
— Wiele?...
— Dziesięć luidorów.
— Bagatelka!... Służę panu...
— Kiedy pan chcesz mieć wiadomość?...
— Zaraz!... za pół godziny najdalej...
— Będziesz ją pan miał za pół godziny, ale nie można czekać na mnie tutaj na tem podwórzu, bo mogliby pana zauważyć. Czy pan znasz szynczek skromnej powierzchowności z napisem: Au puits sans vin?... wychodząc ztąd na lewo?...
— Znam... z widzenia...
— No to zajdź pan do tego szynku. Po za ogólną salą jest tam mały oszklony gabinet — zajmij zatem ten gabinet i każ sobie podać ratafii, bo mają wyśmienitą... przyjdę tam, jak będę mógł najprędzej...
— Dobrze...
Nim kwadrans upłynął, Mikołaj Barbet i Luc Kerjean siedzieli naprzeciw siebie.
— I cóż?.. zapytał baron, szwajcar powiedział panu?...
— Naturalnie, że powiedział...
— Czego chciał książe de Simeuse?...
— Dokładnych wiadomości, o niejakim baronie Luc de Kerjean.
— Doskonale... cóż odpowiedział pan de Sartines?...
— Obiecał dziś wieczór prośbie zadość uczynić i przysłał nam rozkaz do wydziału, ażeby przejrzeć natychmiast szczegółowo wszystkie książki.
— Do waszego wydziału, powiedziałeś pan?... Czy to znaczy, że pan masz robić ten wyciąg?...
— Jeden z moich kolegów — dzielny chłopak, co się nazywa.
Luc de Kerjean zatarł ręce i mruknął pod nosem:
— Jakoś wcale dobrze idzie!... — Każ no pan podać nam papier, atrament i pióro... powiedział do urzędnika. —
— Co pan chcesz zrobić?...
— Zaraz pan zobaczysz.
Przyrządy do pisania przyniosła posługująca dziewczyna i baron napisał szybko ze dwadzieścia wyrazów — a następnie podał pismo interlokutorowi.
— Co to jest?... zapytał ciekawie Barbet. — To jest bruljon raportu o panu de Kerjean, który potrzeba tylko przepisać i odesłać księciu de Simeuse. Widzisz pan, że uprościłem jak mogłem najlepiej czynność pańskiego kolegi.
— Ale ba!... wykrzyknął urzędnik.
— Nie ma żadnego ale, przerwał nakazująco baron, musi być tak zrobione!... Oszczędź pan sobie niepotrzebnych uwag, a lepiej powiedz od razu wiele to może kosztować. Bądź przekonanym, że nie będę się targował.
— Dyabeł nie człowiek!... mruknął Mikołaj Barbet.
— Wiele mój przyjacielu, wiele?...
— Koledze potrzeba będzie dać najmniej dziesięć luidorów.
— A panu?...
— O!... ja się nie sprzedaję; ale żeby pana nie obrazić, przyjmę, co mi pan raczy ofiarować. Niech pan sam naznaczy.
— A więc tak samo dziesięć luidorów... — czy dosyć będzie?...
— Jesteś pan wspaniałomyślny jak książe!...
— Jestem tylko sprawiedliwy!... Nic za nic, to moja dewiza. Masz pan bruljon, a oto są i pieniądze. Liczę na pana.
— Niech pan będzie spokojny i uważa rzecz za załatwioną.
— Do widzenia, kochany panie Barbet, do widzenia...
— Do widzenia panie Dawid.
Rozeszli się — urzędnik powrócił do biura, baron pociągnął w kierunku hotelu na wybrzeżu Saint-Paul.


∗             ∗

Tego samego wieczoru, lokaj w liberyi pana des Sartines, przyniósł do hotelu Simeuse dużą, zapieczętowaną kopertę.
W kopercie znajdowały się dwie rzeczy: bilet wysokiego dygnitarza i papier, na nagłówku którego wydrukowane były słowa: Generalna policya królestwa.
A oto co zawierał bilecik:

„Mości książe!

„Stosownie do życzenia pańskiego, mam honor przesłać panu szczegółowy raport o szlachcicu bretońskim, zamieszkałym w Paryżu — Luc de Kerjeanie.
„Ponieważ interesuje się pan tym baronem, rad jestem, że wiadomości o nim są jak najlepsze.
„Szczerze rad jestem, mości książe, iż mogłem ci usłużyć, i proszę przyjmij zapewnienia etc. etc.“
Nie mamy potrzeby przytaczać treści raportu, skoro zredagowany został, jak wiemy, przez samego barona de Kerjean.
Słówko tylko powiemy jeszcze, zanim przejdziemy do następnego rozdziału.
Wiek ośmnasty był wiekiem wielkiego zepsucia.
Zdawało się, że wszystkie klasy społeczne, zatraciły najzupełniej poczucie moralności i obowiązków.
Agenci policyi paryzkiej byli to po większej części łotrzy bezwstydni, byli prawie wszyscy tacy jak ten, któregośmy przedstawili czytelnikom.
Sprzedawali się bez skrupułu każdemu, ktokolwiek płacił.
Wszyscy wiedzą też doskonałe o tem, że podrabianie pieczęci i listów, było w tej epoce narzędziem oszustw ogromnych.
Proszę rzucić okiem w ten smutny obraz, proszę spojrzeć następnie w nasz wiek tak osławiony, a najwięksi nawet z pomiędzy nas sceptycy zmuszeni będą chyba przyznać, że synowie dziewiętnastego wieku, lepsi są od praojców swych z ośmnastego stulecia.


VII.
Wybrzeże Saint-Paul.

Pan de Simeuse zaraz po powrocie do domu, zawiadomiony został przez księżnę o szlachetnem i niezłomnem postanowieniu Janiny.
Niepokalanie prawy człowiek, jakkolwiek zrozpaczony był tą decyzyą, bo odbierała mu ona ostatnią jego nadzieję, zrozumiał atoli dobrze, że córka postąpiła z godnością, do której obowiązywało nazwisko, jakie nosiła.
Poddał się też okrutnemu losowi i zamknął się w pokoju, żeby ukryć łzy swoje.
Z początku zżymał się przeciwko wyrokom fatalności, która, jeżeli dwie przepowiednie płonnemi nie były, niebawem w dom jego miała ugodzić — ale że był dobrym chrześcianinem — że był chrześcianinem, jakich nie napotyka się już teraz, po buncie nastąpiła w nim rezygnacya, nastąpiło poczucie potrzeby odwołania się do Boga.
— Boże!... powtarzał, Boże, w którego mocy jest wszystko, nawet czynienie cudów, odwróć od nas nieszczęście — ocal biedną naszę córkę. Jeżeli niezbadanym wyrokom twoim potrzeba ofiary, racz mnie przeznaczyć na nią. — Ugodź we mnie, wielki Boże, jak w stare niepotrzebne drzewo, ale osłoń i pozostaw przy życiu kwiatek pełen nadziei.
Zaledwie dokończył tej modlitwy, gdy pani de Simeuse przysłała lokaja, aby ją przyjął natychmiast.
Książe kazał poprosić żony.
Pani de Simeuse przyniosła mężowi list naczelnika policyi.
Złamał on drżącą ręką pieczęć pakietu i przeczytał głośno zarówno list jak i dołączony doń raport.
— No — szepnęła pani de Simeuse wysłuchawszy wszystkiego do końca — przeczucia moje były zatem fałszywe, baron Luc de Kerjean jest dobrym szlachcicem... jest człowiekiem pełnym honoru.
Twarz księcia rozjaśniła się nagle.
— Tak, jest to człowiek honoru!... zawołał, powraca mi zatem nadzieja... Nie będę czekał do jutra, nie będę czekał, aż on tu przyjdzie po odpowiedź... pierwszy go uprzedzę... udam się sam do niego... Opowiem mu szczerze wszystko i zapewniam cię Blanko, że nie odmówi nam pomocy, chociażby nawet przysługa jakiej zażądam od niego, jeszcze bardziej zakrwawić mu miała serce...
Nazajutrz około jedenastej — godzina ta wydawała się wtedy wcześniejszą jeszcze niż dzisiaj, kareta pana de Simeuse zatrzymała się przed małym hotelem na wybrzeżu Saint-Paul.
Luc de Kerjean przepędził prawie noc całą na układaniu planów ambitnych projektów swoich. Zaledwie też zasnął, gdy Malo obudził go nagle i oświadczył, że jakaś pani ubrana z elegancką prostotą i zasłonięta gęstym woalem, przybyła w lektyce, aby pomówić z nim w bardzo ważnym interesie, domaga się zatem o przyjęcie bezzwłoczne.
W położeniu w jakiem znajdował się baron, zdawało mu się, że najmądrzejszą polityką będzie nie pominąć żadnej zgoła tajemnicy, bez dokładnego wyjaśnienia onej.
Wydał rozkaz, żeby damę wprowadzono do salonu, a sam ubrawszy się pośpiesznie, wyszedł zaraz do niej.
— Z kim mam honor?... zapytał.
Wybuch śmiechu odpowiedział mu na to pytanie.
Nieznajoma odrzuciła woal i ukazała prześliczną bladą twarz, aż zanadto może dobrze znaną de Kerjeanowi.
— To ty Perino?... wykrzyknął, ty tutaj?...
— Jak widzisz, kochany baronie...
— Cóż za ważny powód sprowadza cię tak rano do skromnego mojego mieszkania?...
— Chciałam cię zobaczyć tylko.
— Nie jestem tak zarozumiałym, aby ci uwierzyć, piękna moja przyjaciółko... Ta intencya wydaje mi się nieco podejrzaną...
— Bardzo jest naturalną jednakże — odrzekła wróżka, lubo przyznaję, że byłam nadzwyczajnie ciekawą zobaczyć, co się tu dzieje... Muszę przypuszczać zresztą, że interesy twoje idą jak nie można lepiej, że wkrótce spełnią się już twoje nadzieje, skoro zaczynasz mnie zaniedbywać, bo nie raczyłeś przecie wczoraj wieczorem zastukać do drzwi moich...
— Dla tego nie byłem wczoraj wieczór u ciebie, że nic do powiedzenia nie miałem.
— A!... szepnęła Perina z widocznem niedowierzaniem, nie?... zupełnie nic?...
— Nie wierzysz mi i źle robisz, bo ja ci mówię zawsze szczerą prawdę.
— Widziałeś jednakże księcia i prosiłeś go o rękę córki?...
— Tak... Widziałem księcia i prosiłem go o rękę córki...
— No i cóż?...
— Dzisiaj dopiero mam dostać odpowiedź...
— Czy ta odpowiedź będzie przychylną czy odmowną?
— Nic nie wiem...
— Opowiedz mi widzenie się wasze najdokładniej, bez opuszczenia najmniejszego szczegółu... Czasami najmniejsza rzecz ma ważne bardzo znaczenie...
Luc zaczął z drobiazgową dokładnością opowiadać o wczorajszej wizycie swojej u księztwa, a następnie opowiedział o bytności księcia u naczelnika policyi i o raporcie przesłanym do hotelu Simeuse.
— Bardzo zręcznie postąpiłeś, odpowiedziała Perina po chwilowym namyśle, umiałeś obrócić na swoję korzyść okoliczność, która cię zgubić mogła. Winszuję... Z tego wszystkiego com usłyszała, widzę, że księżna wcale ci nie sprzyja... Instynkt macierzyński widocznie ją ostrzega. Ci ludzie żyją tylko dla swojej córki i wyobrażają sobie, że przeznaczenie jej w twoich spoczywa rękach. Dzięki tej ważnej przyczynie i raportowi, więcej jest dobrych, aniżeli złych kart w grze twojej.
— Spodziewam się, że tak jest, moja droga... — O której godzinie dowiesz się o swoim wyroku?...
— O drugiej.
— Jedenasta już, muszę cię zatem pożegnać.
— Dla czego tak prędko?...
— Zapytanie to jest bardziej grzeczne, niż szczere... Przyjmuję je z uznaniem i proszę abyś przyszedł wieczór do Czerwonego domu; oczekiwać cię będę z wielką niecierpliwością...
— Przyjdę napewno.
— Liczę na to i mam w tem przyczynę — ciągnęła wróżka, opuszczając na twarz woal. Życzę ci szczęścia, i do widzenia dziś wieczór...
Perina zabierała się da odejścia.
— Co to?... słyszę, że jakiś powóz zatrzymał się przed domem, czy czekałeś na kogo?... spytała Perina.
— Nie oczekiwałem nikogo.
Wiedźma zbliżyła się do okna wychodzącego na wybrzeże, wyjrzała i krzyknęła.
— Nie myliłam się... Okazała jakaś kareta zaprzężona w przepyszne konie... Nie mogę dojrzeć herbów na drzwiczkach, ale liberya czarna ze złotem... kolory Simeusów!...
— Cóż znowu?... powiedział Kerjean, śni ci się chyba, moja piękna...
— Wcale mi się nie śni, mój drogi...
— Pan de Simeuse oczekuje mnie u siebie i wcale tak niespodzianie do mnie nie przyjdzie...
W tej chwili drzwi się otworzyły, a Malo jak bomba wpadł do salonu.
— Panie baronie!... wykrzyknął, książe de Simeuse wchodzi na schody...
Nie było chwili do stracenia.
Kerjean ukrył Perinę w znajomym nam już buduarze, wybiegł naprzeciw księcia, którego się nie spodziewał widzieć u siebie, i z wielką ceremonią i uszanowaniem wprowadził go do salonu.
Wiedźma winszowała sobie tymcznsem, że się tu znalazła i przyłożyła ucho do dziurki od klucza, ażeby nie stracić ani słowa z rozmowy, jaką prowadzić będą, w salonie.
— Przypadek mi posłużył!... myślała sobie, będę wszystko słyszała i w pięć minut dowiem się czy Korjean mówił prawdę...
Skoro tylko książe zajął miejsce, Luc odezwał się:
— Jakże mam podziękować za honor tak niespodziewany, jaki mnie dzisiaj spotyka? Pozwól mi książe, zadać sobie pytanie, czy jego wizyta wróży mi coś pomyślnego?...
— Panie baronie... odpowiedział książe ze smutkiem, spojrzyj na starca, który do ciebie mówi i przeczytaj na jego twarzy cierpienia duszy obolałej!... Starzec ten przychodzi do ciebie jak do zbawcy... W tobie ostatnia jego nadzieja... Spodziewam się, że nie odtrącisz błagającej mojej ręki..i że nie zawiedziesz mego zaufania?... Niepodobna... to ojciec... cię błaga... Jesteś wszakże szlachcicem i masz uczciwe serce...
Książe de Simeuse umilkł.
— Mości książe... szeptał de Kerjean, ujmując z czułością i szacunkiem ręce swojego gościa i do ust je przykładając, mości książe!... słowa pańskie niepokoją mnie i głęboko wzruszają, ale ich nie rozumiem, racz mi je więc wytłómaczyć...
— Baronie de Kerjean... odrzekł starzec, mam dla ciebie szacunek nieskończony, dowodem tego szacunku jest to właśnie, iż w chwili, w której przynoszę największą boleść, przychodzę cię prosić jednocześnie o największą przysługę...
— Niech książe mówić raczy... jakakolwiek jest boleść, i jakiejkolwiek wymagasz przysługi, jestem na twoje rozkazy...
— Kochasz Janinę... ciągnął pan de Simeuse, powiedziałeś nam o tem i wierzymy ci zupełnie...
— Czy ją kocham?... odrzekł baron... kocham i to miłością, która powstaje w jednej godzinie, a nie kończy się nigdy, która staje się najwyższem szczęściem, albo zgryzotą całego życia...
— Niestety!... szepnął starzec, potrzeba ci się uzbroić w całą odwagę, drogie dziecię!... trzeba ci wzmocnić duszę!... trzeba zadać gwałt sercu!... Janina nie może należeć do ciebie...
Kerjean się wyprostował jakby został pchnięty sztyletem... zbladł i wykrzyknął głosem stłumionym:
— Więc mnie odpychacie?...
— Nie!... o! nie... ja pana nie odpycham... odrzekł żywo pan de Simeuse. Przed Bogiem, który mnie słyszy, przysięgam, że miałbym się za szczęśliwego, gdybym mógł nazwać cię moim synem... ale ponad moję wolę stoi inna potężniejsza, którą napróżno usiłowalibyśmy przełamać...
— Jaka? mości książe, jaka?...
— Wola mojej córki... odpowiedział wolno de Simeuse.
— Panna Janina czuje dla mnie wstręt i pogardę!... Nieszczęśliwy, mogłem to przewidzieć przecie... powiedział de Kerjean z goryczą.
Co ty mówisz znowu o wzgardzie?... zawołał książe, przeciwnie posiadasz sympatyę Janiny... posiadasz szczerą jej wdzięczność i na pewno posiadałbyś jej serce, gdyby nie to, że je oddała innemu... oddała je od dawna, markizowi Renému de Rieux, krewnemu naszemu, który za zgodą moją i księżnej — został narzeczonym córki naszej.
Luc de Kerjean opuścił głowę na piersi i pogrążył się na chwilę w ponurem milczeniu.
Książe poczuł litość dla tej niezmiernie milczącej boleści.
Nagle baron potrząsnął ramionami, jak gdyby chciał zrzucić przygniatający je ciężar, potarł ręką po czole i pokazał twarz bladą, zmienioną.
— Zrozumiałem... mości książe, rzekł głosem głuchym, powolnym: Szlachcic ma tylko jedno słowo, panna wielkiego pochodzenia posiada jednę tylko miłość, związałeś się pan obietnicą względem markiza de Rieux, a córka pańska serce mu oddała; tak z jednej jak z drugiej strony wszystko dla mnie skończone i nie mam już żadnej nadziei. Cios, jaki mnie dotyka, jest bardzo ciężki, rana bolesna, a może śmiertelna nawet... Mało cię to obchodzi... Cierpienia pozostawiam dla siebie i nie mówmy już o tem... Wszystko się skończyło... Pomówmy o drugim celu pańskiej wizyty, bo nie przyszedłeś pan do mnie jedynie, żeby mi boleść zwiastować, wspominałeś pan także, że żądasz odemnie przysługi... Mów, mości książe, jestem, powtarzam, na rozkazy.
— Moje dziecię, rzekł starzec, ściskając ręce barona, muszę ci coś naprzód opowiedzieć... Skoro mnie wysłuchasz, dowiesz się, czego żądam od ciebie...
Baron skłonił się w milczeniu.
Pan de Simeuse zabrał głos i opowiedział mu wszystkie dobrze nam znane wypadki.
— Trzymasz w rękach swoich przeznaczenie rodziny, powiedział kończąc: Cóż postanowisz?
— Spełnię obowiązek szlachcica i honorowego człowieka... odrzekł stanowczo. Ocalę pannę de Simeuse dla tego, którego kocha. Oddam dla niej, jeżeli potrzeba, ostatnią kroplę krwi mojej.
Książe uszczęśliwiony i pełen wdzięczności, pochwycił barona w swoje objęcia, przycisnął do serca i trzymał tak jak ukochanego syna, który powraca po długiej nieobecności.
— Moje kochane dziecię, zapytał, skoro uspokoił się trochę ze wzruszenia i mógł słów kilka przemówić, — więc to prawda, więc ty zrobisz z siebie tę okrutną ofiarę?...
— W zupełności należę do ciebie, mości książe...
— Czy rozważyłeś dobrze, na ile cierpień tajonych narazi cię to zadanie?...
— Wszystko, co potrzeba będzie, to zrobię... Chociaż serce krwawić się będzie, na ustach będę miał uśmiech.
— Pomyśl, że do samej godziny niebezpieczeństwa, musisz być ciągle z nami i obok Janiny.
— Jeżeli to nie będzie wielką radością, to przynajmniej wielkim dla mnie honorem i starać się będę godnie mu odpowiedzieć.
— Więc mogę uspokoić biedną strapioną matkę?... mogę jej powiedzieć, że jesteś najszlachetniejszym z ludzi?...
— Powiedz jej, książe, że duszą i ciałem do was należę, a powiesz największą prawdę.
— Dziękuję, mój synu, i jeżeli błogosławieństwo starca szczęście przynosi, bądź błogosławiony, niechaj cię Bóg wynagrodzi.
— Za dwie godziny będę w hotelu de Simeuse i oddam się na pańskie rozkazy.
Na tych słowach skończyła się rozmowa.
Jakóbowi de Simeuse pilno było powracać do żony i córki, żeby uspokoić i jednę i drugą.
Kerjean odprowadził go do karety i słuchał z udaną pokorą gorących podziękowań księcia de Simeuse.
W buduarze obok salonu spotkał Perinę.
— Jakiś ty blady!... wykrzyknęła.
— Nic dziwnego!... przyznasz to sama, skoro się dowiesz, co zaszło.
— Wiem co zaszło... przerwała właścicielka Czerwonego domu.
— Słyszałaś?
— Od pierwszego do ostatniego słowa...
— A więc widzisz, że mi się wszystko wymyka!...
— Czy takie jest twoje zdanie? — zapytała śmiejąc się Perina.
— Nie podzielasz go?... szepnął ździwiony de Kerjean.
— Nie! nie! nie!... po trzykroć nie, powtórzyła wiedźma z zapałem.
— Widzisz jednakże, że nie mam już na co liczyć, ani teraz, ani w przyszłości... widzisz, że o ożenieniu się z panną de Simeuse, niema co już marzyć nawet.
— Dla czego?
— Zaręczoną jest markizowi de Rieux i kocha narzeczonego.
— To głupstwo, to nic nie szkodzi!
— Jakto nie nie szkodzi?
— Ciebie zaślubi!...
— Nie wierzę.
— Możesz wierzyć!... Czy zapominasz o niebezpieczeństwie krążącem nad córką de Simeusów?
— Niebezpieczeństwo to zmyślone! — Wiemy o tem aż zanadto dobrze oboje.
— Niebezpieczeństwo to istnieje!... jest rzeczywistem i nieuniknionem... Od chwili, w której to mówię, córka de Simeusów jest skazaną.
— Przez kogo?
— Przezemnie!... Nim cztery tygodnie upłynie, posiądziesz posag, jaki należeć ma do męża Janiny.
Kerjean wzruszył ramionami.
— Wątpisz?... zapytała Perina.
— Lepiej jeszcze, bo niewierzę.
— Dla czegóż więc przyjąłeś tę rolę opiekuna, którą ci w ojcowskiej swojej naiwności książe ofiarował?
— Bo mu nie mogłem odmówić, bo musiałem przecie wytrwać w swojej roli aź do końca.
— Więc ty nie rozumiesz, tępa głowo, że wprowadzony do pałacu de Simeusów, że obdarzony całem ich zaufaniem, że posiadający broń potężną w rękach, od jutra zaraz możesz się stać panem położenia?
— O jakiej broni mówisz?
Perina spojrzała na de Kerjeana z nieudanem zdziwieniem.
— Czyż podobna?... wykrzyknęła, abyś miał tak krótką pamięć?... abyś przez dwa dni zapomniał o wszystkiem?
— Ja nic nie zapominam, odrzekł Luc, wczoraj jeszcze budowałem pewne nadzieje na nadzwyczajnem podobieństwie, wczoraj jeszcze zdawało mi się rzeczą możebną i łatwą, użyć w naszym interesie tego wybryku natury i wymódz zezwolenie Simeusów za pomocą skompromitowania szlachetnej panny przez cygankę... ale po zastanowieniu się głębszem, doszedłem do przekonania, iż idąc tą droga, do własnej tylko doszedłbym hańby.
— Masz się, mój biedny, baronie za przewidującego, a jesteś kompletnie ślepy!
— Szukałem i nie znalazłem, oto wszystko.
— A więc i ja szukałam, ale szukałam daleko zręczniej i szczęśliwiej od ciebie, bo ja znalazłam...
— Naprawdę?
— Słowo Periny!
— Więc nie powątpiewasz o dobrym skutku?
— Pewną jestem, że nam się uda.
— Masz plan jaki gotowy?...
— Mam nieomylny.
— Bardzom go ciekawy poznać!..
— Uzbrój się zatem w cierpliwość, bo ci powiem dopiero wieczór. Będę cię oczekiwać o dziesiątej w Czerwonym domu, a powtarzam, że za miesiąc zostaniesz mężem Janiny de Simeuse.
— Jeżeli dokażesz tego, piękna Perino, ogłoszę cię czarownicą!
Czarownicą?... przecież nią jestem, przecież nazywają mnie wiedźmą! — zapytaj się tylko o mnie poczciwego ludku paryzkiego.
Żegnam cię, baronie.
— Do widzenia, Perino.
Dwaj wspólnicy rozeszli się.
Właścicielka Czerwonego domu wsiadła do lektyki, baron de Kerjean posilił się dostatnio, a potem z wielkiem staraniem zajął się swoją toaletą.
Około drugiej wsiadł do karety, kupionej wczoraj z pieniędzy pożyczonych od Periiny, i kazał się zawieźć do hotelu de Simeusów.


VIII.
Zajazd pod Towarzyszem św. Antoniego.

Nie będziemy towarzyszyć baronowi w jego wizycie do hotelu przy ulicy Wały Św. Wiktora.
Nie będziemy opisywać rozczulającego przyjęcia, jakiego doznał od rodziny, której wdzięczność nie znała granic.
Pan de Simeuse widział w Kerjeanie szczyt poświęcenia się, i abnegacyi, i gorąco mu to okazywał.
Księżna nie śmiejąc poddawać się przeczuciom swoim, powtarzała:
— Ja muszę i będę kochać tego młodzieńca, jak gdyby był moim synem!...
Janina nakoniec obiecywała sobie zapłacić przywiązaniem siostry temu, który poświęcał się bez szemrania i skargi, który nakazywał milczenie zranionym swoim uczuciom, ażeby ją zachować dla Renégo de Rieux.
Potrzeba przypomnieć w tem miejscu czytelnikom naszym niektóre słowa wróżki, wyrzeczone do księżnej podczas wróżby, przy jakiej byliśmy obecni.
— Patrz pani — mówiła Perina — czarna kura nie żyje... padła w jednej chwili, jakby piorunem rażona!... Znaczy to, że niebezpieczeństw, jakie zagraża córce pańskiej, jest... śmierć nagła... Spojrzyj pani na głowę tej kury... leży na dwudziestym pierwszym przedziale kwadratu magicznego, co znaczy, że nieszczęście spotka ją w dwudziestym pierwszym roku... dziób dotyka pierwszego z dwunastu przedziałów, które oznaczają dwanaście miesięcy roku... Cios więc dotknie ją w pierwszym miesiącu roku, który dziś się właśnie rozpoczął.
Po przepowiedni tak jasnej, tak dokładnej, można było przypuszczać, że gdy miesiąc ten minie, minie również niebezpieczeństwo bezpowrotnie.
Z tego powodu książe ułożył się z baronem, że przez cały ciąg złowrogiego tego miesiąca szlachcie bretoński poświęci cały czas swój mieszkańcom pałacu Simeuse i nie będzie z niego wychodził aż późnym codzień wieczorem, gdy Bóg i matka czuwać będą nad śpiącą Janiną.
Projekt został niezwłocznie wprowadzonym w wykonanie i pierwszego zaraz dnia Kerjean przesiedział w hotelu do dziesiątej wieczorem, poczem udał się ztąd prosto do Czerwonego domu, gdzie go oczekiwała Perina.
Rozmowa dwojga przyjaciół nie trwała długo.
Kilka chwil starczyło Perinie na rozwinięcie przed zachwyconym słuchaczem głównych zarysów planu tem groźniejszego, że nie był wcale skomplikowanym i że żaden nieprzewidziany wypadek nie mógł zagrozić przeprowadzeniu go pomyślnie.
Poznamy wkrótce rezultaty tego planu.
Wyszedłszy z Czerwonego domu, Kerjean kazał się odwieźć do siebie na wybrzeże Saint-Paul. Pozostał tam tylko tyle czasu, ile mu było go potrzeba było na zmienienie ubrania, to jest na przebranie się w ów tabaczkowy garnitur, w którym był w biurze policyi.
Na palec lewej ręki włożył znowu tajemniczy pierścionek, oparł się na grubej trzcinie z gałką kościaną, a kapeluszem o szerokim rondzie przysłaniał twarz sztucznie postarzałą.
W chwili kiedy wyszedł i zamykał furtkę za sobą, przejeżdżał próżny powóz do najęcia, ciężko potrząsany nierównym biegiem dwóch szkap wychudzonych.
— A co... jedziemy, obywatelu... zawołał stangret. Doskonała kareta, świeżuteńko wysłana!... Konie dobre, nie zmęczone, jak wiatr polecą!... Siadaj obywatelu, powiozę cię jak księcia, za marne piętnaście sous!...
Na znak dany przez Kerjeana, gadatliwy furman przystanął i zsiadł z kozła, żeby otworzyć drzwiczki.
Baron rozsiadł się na twardych poduszkach.
— Gdzie jedziemy, obywatelu?... zapytał stangret.
— Ulica Puits-qui-Parle... odpowiedział Luc.
— A numer?...
— Zatrzymasz się na początku ulicy.
Powóz się potoczył.
We wskazanem miejscu pan de Kerjean wyszedł. |
— Masz więc trzydzieści, zamiast piętnaście sous, powiedział. Zapewne będę cię potrzebował nie za długo...
— Dobrze, szanowny obywatelu... będziemy czekać cierpliwie... podług rozkazu!.. Pięć lat w gwardyi francuzkiej służyłem!...
Kiedy Luc się oddalił, ex-żołnierz zaczął sobie nucić kuplet z modnej wówczas piosenki.
Luc szedł wolno wzdłuż ulicy Puits-qui-Parle, jednej z najwęższych i najbłotnistszych za dawnego Paryża.
Rozglądał się i w prawo, i w lewo, i odczytywał przy blasku księżyca szyldy pozawieszane na domach.
Po kwadransie poszukiwania zatrzymał się nareszcie.
Znalazł czego szukał.
Po nad nizkiemi drzwiami i po nad oknem na parterze, którego zatłuszczone szyby przepuszczały słabe zaledwie światło, wisiał na zardzewiałym starym haku jeden z szyldów modnych w XVIII wieku.
Szyld ten więcej niż naiwny, przedstawiał prosie wyrżnięte z drzewa, na czerwono pomalowane, z czterema złoconemi nogami.
Na środku domu wymalowany był na murze napis dużemi literami:

„Wygodne tanie mieszkania.“

Drzwi Od sklepu były uchylone, ciepły ostry zapach smażącej się tłustości i przypalonego pieczystego z wewnątrz się wydobywał.
Luc skrzywił się z obrzydzeniem i przyłożył — do nosa uperfumowaną chustkę, zaraz jednak zaniechał tej arystokratycznej manifestacyi i popchnął drzwi przed sobą.
Sala, do której wszedł, nizka, wązka i długa, stanowiła jednocześnie szynk i zakład rzeźniczy.
W głębi widać było duży komin, na którym przy wielkim ogniu piekły się gęsi i indory; mały zabłocony chłopak obracał rożno.
— Kawałki mięsa i ryby smażyły się na patelniach, sznury kiełbas i kiełbasek, salcesony i szynki wisiały u sufitu.
Stoliki porozstawiane po całej sali, czekały na biesiadników, których dotąd nie było jeszcze wcale.
Dwie brudne służące myły kubki ołowiane i stosy talerzy fajansowych, pospolitych i znacznie powyszczerbianych.
Gospodarz zakładu, gruby, nizki człowieczyna, z nosem mocno czerwonym, w czapce białej bawełnianej i w ogromnym białym fartuchu, z ogromnym dobrze wyostrzonym nożem w jednym, a warząchwią w drugim ręku, doglądał jednocześnie i pieczenia i smażenia.
Odwrócił się do przybyłego, podniósł prawą rękę do czapki, co miało ukłon oznaczać, i z zachęcającą bardzo miną zapytał:
— Czy pan przychodzi jako biesiadnik, czy jako lokator?... Czy mam panu ofiarować ładny pokój na pierwszem, czysto umeblowany, czy też przepyszne skrzydełko indyka i porcyę smażonej ryby, dziś rano ułowionej?...
— Mój kochany panie, odpowiedział na to Kerjean, pańskie pieczyste i pańskie smażone ryby wyglądają prześlicznie, a pewny jestem, że i umeblowane pańskie pokoje świetnie się przedstawiają, ale ja nie przychodzę tutaj, ani jako lokator, ani jako konsument, przychodzę tylko jako interesant.
Fizyonomia grubego człowieka mocno się przeciągnęła.
— Jako interesant... powtórzył, e!... e!... godzina na to trochę za późna.
— Nie jestem wcale tego zdania, skoro drzwi zakładu jeszcze otwarte, a pan nie śpisz jeszcze także...
— Więc pan chce się dowiedzieć o kogoś, co mieszka w moim domu?...
— Tak.
— O kogóż to takiego idzie?...
— O muzykantów z Estramadury.
Ta prosta odpowiedź barona wywołała wrażenie, jakie przywiązywane bywa do pewnych formułek magicznych wschodnich.
Gruby gospodarz zatrząsł się od stóp do głów, zmarszczył czoło, oczy mu zabłysły, policzki się nadęły, jak u piorunującego Jowisza, a łyżka i nóż z hałasem uderzyły o siebie.
— Muzykanci z Estramadury?... wykrzyknął głosem drżącym ze złości. Pytasz się pan o muzykantów z Estramadury?...
— No tak... odpowiedział Kerjean, zdumiony tym nagłym, niewytłomaczonym wybuchem.
— Pan znasz tych ludzi?... rzucił gospodarz tym samym co poprzednio tonem.
— Czyż jest w tem coś niestosownego?...
— Więc jesteś ich wspólnikiem, takim samym jak oni bandytą!... ciągnął gospodarz z furyą coraz większą. O!... z pewnością, żeś nie wart więcej od tych nędzników, można to poznać od razu, mimo, żeś lepiej trochę odziany... Nie wiem, dla czego nie zawołałem dotąd ludzi i nie kazałem cię od razu związać jak barana!.. No... wynoś się ztąd tylko prędko, bo inaczej jak psa cię wyrzucę!... Zmykaj, bandyto, zmykaj, niechaj cię gdzie indziej powieszą!...
Gospodarz, coraz bardziej rozgniewany i upojony własnemi słowy, zbliżył się groźnie do Kerjeana z ręką wyciągniętą, jak gdyby chciał słowa w czyn zamienić.
Baron nieruchomy, z rękami założonemi na krzyż, czekał z zupełnem spokojem.
Stanowcza ta postawa, podziałała niby zimna woda na rozsierdzonego oberżystę.
Zatrzymał się o kilka kroków od Kerjeana z miną niepewną, zaambarasowaną i zawstydzoną prawie.
— A!.. odezwał się po chwili baron tonem wyniosłym, czyś ty przypadkiem nie zwarjował, panie gospodarzu?... Czy pan wiesz, co robisz, czy nie pojmujesz, że twoje niedorzeczne postępowanie zaprowadzić cię może daleko?... Chcesz zawołać ludzi, żeby mnie przytrzymali!... chcesz rękę na mnie podnieść!... Czy nie wiesz, że obelgi i zniewaga czynna przewidziane są i surowo przez prawo karane? Jakiem prawem traktujesz, jak ostatniego łotra, uczciwego człowieka, którego nie znasz wcale?... jakiem prawem chcesz mnie wyrzucać za drzwi bez powodu?... Jeżeli nie jesteś waryatem, to co to wszystko miało znaczyć?...
Gospodarz zupełnie pobity ścisłą logika wymówek i argumentów, zaczął zwijać w palcach koniec swojego fartucha i mówił:
— Przyznaję!... że może za gorąco trochę postąpiłem.. Nie przeczę temu, broń Boże, ale cóż pan chcesz... to było nad siły moje... Posłyszawszy, że się pan pytasz o tego bandytę Carambo i o jego godną siostrzyczkę... wściekła mnie pasya porwała i powiedziałem sobie: — Oto jakiś z ich bandy, hajże zatem na niego!...
— I chciałeś pan napaść na mnie?...
— Z gustem, co prawda...
— Popełniłbyś był najokrutniejszy błąd w świecie!... odrzekł Kerjean. Ale przecie każdy grzech może być odpuszczony. Nie mówmy o tem więcej... Potrzebuję bezzwłocznie rozmówić się z dwoma muzykantami, których nazwisko w taką złość pana wprowadziło, lecz z tego, co posłyszałem, wnoszę, że ich tu już nie znajdę...
Oczy grubego człowieka zabłysły na nowo.
— Nie!... do wszystkich dyabłów!.. nie tu!... wykrzyknął, już ich tu nie ma, i jeżeli chcesz się pan dowiedzieć, gdzie ich najprędzej znaleźć, to ci zaraz powiem...
— Bardzo będe za to wdzięczny...
— No to idź-że pan sobie i zapytaj się o nich w więzieniu Châtelet...
— Jakto?... zawołał ździwiony baron, zostali przytrzymani?...
— A przynajmniej będą wkrótce przytrzymani, zapewniam pana!... Zaraz jutro rano podam na szelmów skargę, a że jestem człowiekiem znanym i szanowanym w całym kwartale, proszę mi wierzyć, że ta skarga dobrze będzie przyjętą...
— Skargę?.. powtórzył Kerjean. A cóż ich pan będziesz skarżył?...
— Co panu do tego?...
— Bardzo mnie to obchodzi... chociaż zaledwie znam tych ludzi, chociaż widziałem ich raz tylko i to przez parę minut zaledwie. Mam jednakże pewne powody, żeby się niemi interesować.
Gospodarz spojrzał na barona badawczo.
— Co prawda, rzekł do siebie, cyganka jest bardzo ładna... ma oczy czarne, a błyszczące jak słońce!... Oczy te wytłomaczyć mogą wiele rzeczy...
Głośno zaś dodał:
— A więc, ponieważ interesujesz się pan temi ludźmi, to panu powiem, że mnie okradli!... szkaradnie okradli!...
— Na dużo?...
— Na ogromnie dużo..
— Na wiele?....
— Co najmniej na trzy luidory...
— I dla tak mizernej sumki, myślisz pan kazać uwięzić nieszczęśliwych?... wykrzyknął Kerjean.
— Co pan nazywasz mizerną sumką?... odrzekł cierpko gospodarz. Trzy luidory to siedmdziesiąt dwa liwry, czy pan wiesz, co to znaczy?... Nie boli pana strata, bo nie z pańskiego woreczka pochodzi!... Może oddasz mi pan te pieniądze, kiedy są taką marnotą dla ciebie?...
— Oto są...
I baron, powiedziawszy to, rzucił trzy sztuki złota do ręki grubego człowieka, który osłupiały, oniemiały, tą niespodziewaną wspaniałomyślnością, czemprędzej schował luidory do kieszeni i zdjąwszy bawełnianą czapkę, ukłonił się Lucowi do samej ziemi.
— Teraz już się panu nic nie należy, wszak prawda... zapytał Kerjean.
— Ani szeląga, szlachcicu...
— Nie mam honoru być szlachcicem... przerwał baron, jestem prostym obywatelem z Auteuil, dostatnim wprawdzie... ale nic więcej...
— Tak, mój godny panie... ma się rozumieć, że nie ma już teraz mowy o skardze... Dzięki panu, nie skarżę się już na nic, ani na nikogo, przeciwnie...
— Zrób mi pan więc przyjemność i opowiedz co powoduje tę zawziętą złość twoję ku biednym ludziom, którzy nie zdaje mi się, żeby byli tak bardzo znowu winni.
— Jestem na rozkazy łaskawego pana.
— Słucham zatem...
— Muszę panu powiedzieć, że ten tam Caramba, nazywam go Caramba, bo nie wymówi trzech słów, żeby nie użył tego zaklęcia swojego; otóż ten łotr, ten muzykant, jest w gruncie rzeczy dobry dyabeł, a jego cygańska siostra... to prawdziwa perła piękności, to rzadkość słowo honoru!... Zamieszkali oboje w moim domu przed piętnastu może dniami... Ponieważ pan ich widziałeś, to wiesz, że brat nie zapłaci swoją miną, a siostra, chociaż podobniejsza do królowej, niż do śpiewaczki podwórzowej, ma całego majątku, te tylko gałgany, co na sobie... Caramba w dniu, w którym przyszedł do mnie, oprócz długiej szpady, mandoliny i tamburina, niósł na ramieniu sękaty kij, na końcu którego zawieszony był węzełek zawiązany w starą chustkę... To co zawierało się w tym węzełku, dukata nie warte było... Nie miałem, co prawda, ochoty przyjmować podobnych lokatorów, ale ona taka piękna, a on tyle mi ładnych słówek nagadał, że zdecydowałem się oddać im dwa małe pokoiki na strychu, bardzo dobrze położone i posiadające wyborne świeże powietrze...
— Na strychu?... przerwał Luc.
— Co prawda na strychu, ale strych ten bardzo jest wygodny i doskonale umeblowany, zapewniam pana!... Ponieważ nowi lokatorzy zapewniali mnie, że zarabiają na życie, grywając po restauracyach i innych miejscach publicznych, wymogłem na nich obietnicę, że co wieczór płacić mi będą z dziennego zarobku... Przez pierwszy tydzień szło wszystko jak najlepiej, brat i siostra bardzo byli akuratni, a ja dostarczałem im za to bardzo dobre pożywienie za tanie pieniądze... W następnym tygodniu Caramba okazał się już mniej akuratnym w wypłatach... byłem jednakże cierpliwy... bo mam dobre serce i kontentuje się jakąkolwiek zaliczką... Ale z kolei i zaliczki ustały... Musiałem im odmówić kredytu, to jest zaprzestałem dostarczać żywności i musiałem zagrozić im wyrzuceniem, jeżeli pieniędzy nie otrzymam... Byłem w swoim prawie, nie prawdaż, proszę pana?...
Luc skinął głową potakująco.
— W tłusty czwartek przed północą, ciągnął oberżysta, braciszek i siostrzyczka powrócili tacy uszczęśliwieni, że zaledwie ich poznałem... Caramba pozwalał sobie nawet żartów ze mną niestosownych... Dał mi parę prztyczków w nos i poklepał po brzuchu!... Pomyślałem sobie, że ci ludzie muszą mieć chyba pieniądze!... Skorzystałem z okazyi i posłałem rachunek... Caramba parsknął śmiechem, wyjął z kieszeni garść złota i zaczął nim potrząsać przed mojemi oczami...
— Chwalił się mojemi dwudziestu pięciu luidorami!... pomyślał Kerjean.
Gospodarz mówił dalej:
— Olśnił mnie widok złota... Cofnąłem prędko rachunek, bo jak panu wiadomo, nam gospodarzom nie chodzi o natychmiastowy odbiór pieniędzy, jeżeli tylko mamy pewność zapłaty... Caramba obstalował kolacyę obfitszą i delikatniejszą — całego luidora, szynkę, kiełbaski i dużego karpia z sosem... wychlał też, nie wiem już wiele butelek najlepszego wina z mojej piwnicy. I z jedzenia i z picia był najzupełniej zadowolony... Nazajutrz, to jest wczoraj, to samo używanie... Ma się rozumieć, że rachunek rósł, niby pęcherz wiatrem nadymany... Nad wieczorem Caramba wyszedł i nie było go ze dwie godziny. Kiedy powrócił, miał minę tak zbiedzoną i opuszczone uszy, że poczułem pewną obawę. Podałem mu rachunek na całe sześćdziesiąt liwrów!... Spojrzał na mnie złowrogo. — Przygotuję pieniądze odparł ponuro, napisz pan tylko pokwitowanie i przyjdź na górę za pięć minut... Uspokoiła mnie ta obietnica... podpisałem pokwitowanie i po pięciu minutach już byłem na strychu... Osądź pan moje zdumienie i złość moję... Znalazłem... oba pokoje puste!... kiedy wchodziłem na schody, brat i siostra ukryci za drzwiami pierwszego piętra, żeby mnie przepuścić, uciekli, ażeby zaś ukoronować cały ten ohydny postępek, on szelma, bo nie ona, przechodząc przez dolną salę, skradł mi najpiękniejszą szynkę — szynkę bajońską, wartującą dwanaście liwrów! — Oto ich czyny! Przyzna pan chyba, że na takie bezeceństwa, mam prawo zanieść skargę i domagać się sprawiedliwości!
Kerjean przyznał w zupełności racyę gospodarzowi, co niezmiernie tegoż ucieszyło, i opuścił zakład.
Idąc mówił do siebie:
— Zaczynam doprawdy wierzyć, żem się urodził pod szczęśliwą gwiazdą! Wszystko wiedzie mi się jakoś! — Gdybym się był spóźnił o dwadzieścia cztery godziny, moje najpiękniejsze plany w niweczby się były obróciły! Za nędzne trzy luidory, miała się dostać do więzienia ta Estella, ta cyganka, od której cały mój przyszły majątek zależy! Na szczęście w porę przybyłem! Trzeba teraz odnaleźć brata i siostrę i to prędko... Albo bardzo się mylę, albo zaraz jutro, a może nawet tej nocy na ślad ich natrafię.
Rozmawiając tak ze sobą, baron szedł prędko i doszedł wkrótce do ex-gwardzisty francuzkiego, który pośpiesznie mu drzwiczki otworzył.
— Gdzie jedziemy, obywatelu?... zapytał.
Przez chwilę de Kerjean się namyślał, bo naprawdę nie wiedział, gdzie się ma udać, ale nakoniec powiedział:
— Na most świętego Eustachego, obok szpalerów.
— Dobrze obywatelu!
Woźnica wsiadł na kozieł i zaciął konie.


IX.
Szynkownia z dobrych dawnych czasów.

Wożnica stosownie do rozkazu, zatrzymał się w miejscu wskazanem.
Kerjean zapłacił mu drugie trzydzieści sous, za ten kurs nowy, i poleciwszy czekać na siebie, zniknął w jednej z błotnistych uliczek, które plątały się w owej epoce po za frontem starego kościoła, dzisiaj nie istniejącego wcale.
Nic okropniejszego nad tę uliczkę, podobniejszą do jakiegoś lochu niż do drogi.
Skoro noc zapadła, żaden uczciwy człowiek z tej dzielnicy nie byłby się wejść na nią zaryzykował, gdyż opinię miała bardzo podejrzaną, bo słychać było o częstych na niej napadach.
Baron nie podzielał widocznie tych obaw, albo nic sobie z nich nie robił, śmiało bowiem zagłębił się w ciemności, pamiętając tylko o tem, ażeby trzymać na pogotowin grubą trzcinę swoję.
Dodajmy nawiasem, że laska ta, skoro uderzał nią o kamienie, wydawała dźwięk metaliczny...
Wkrótce pan de Kerjean, przybył pod dom nędzny z pozoru, mający parter tylko i pierwsze piętro.
Na parterze były drzwi i dwa okna, drzwi były zamknięte, a okiennice u okien pozaśrubowywane...
Po przez szpary w nich, wymykały się wązkie smugi światła, a z wewnątrz dolatywały pijane głosy, śpiewy, krzyki i śmiechy.
Po nad drzwiami umieszczony był szyld, którego po ciemku trudno dopatrzeć było, a który usprawiedliwiał hałasy.
We dnie na szyldzie tym można było przeczytać wypisane nierównemi literami dwa wyrazy:

„POD BACHUSEM.“

Kerjean poszukał klamki, znalazł ją bez trudności, otworzył drzwi i wszedł do środka.
Najwstrętniejsze knajpy najuboższych dzielnic teraźniejszego Paryża, legowiska wyrzutków miejskich, opisywane przez romansopisarzy, mysie nory, znane policyi tylko, nie dałyby czytelnikom naszym dokładnego wyobrażenia o szynkowni, do jakiej ich wprowadzimy.
Cały parter to jedna olbrzymia sala o ścianach pustych, poodrapywanych i zatłuszczonych, pokryta rysunkami, wykonanemi końcami nożów, sufit miała z belek, podtrzymywany na filarach drewnianych, ociosanych zaledwie.
Wielkie festony z pajęczyny wisiały u każdej belki, żelazne lampki do oleju pozawieszane na każdym filarze, oświetlały wszystkie kąty.
Całe rzędy stołów dębowych, ohydnie brudnych, miały nogi powbijane w podłogę, tak samo ławki i stołki; ostrożność ta była konieczna, a miała na celu nie dozwolenia używania sprzętów tych za broń napastniczą, lub odporną w częstych zajściach nieraz nawet krwawych, jakich sala owa była teatrem.
Gdzie niegdzie na stołach spostrzegać się dawały kubki ołowiane na cienkich łańcuszkach umocowane, ażeby czasami, któremu z gości nie przyszła ochota zabrać kubek po skończonej libacyj.
Z tuzin beczek i baryłek, zawierających wino i wódkę, ustawione były jedne na drugich w rogu sali, najbliższym okna, obok wielkiego kontuaru, na którym stały miary rozmaitej wielkości.
Gospodarz, mały, wątły staruszek, z czerwonemi plamami na policzkach, obsługiwał gości z dwoma silnemi chłopakami, jakich miał do pomocy.
Wszyscy trzej kręcili się nieustannie.
W chwili, kiedy baron wszedł do szynkowni i zamknął drzwi za sobą, o mało się nie udusił obrzydliwym swędem kopcących lampek, odorem wódki i dymem tytoniu, pewna bowiem liczba zwykłych gości, paliła fajki t. zw. holenderskie z białej gliny.
Tak samo, jak i przy ulicy Puits-qui-Parle, Luc przyłożył chustkę uperfumowaną do nosa, ale tak samo jak tam i tutaj przezwyciężył się odrazu, nasunął kapelusz na oczy, żeby twarz zasłonić bardziej jeszcze i zaczął się rozglądać do okoła.
Przy każdym stole, widać było postacie podejrzane, dzikie, same typy bandytów i złodziei kieszonkowych.
Rozmowy prowadzone dziwnym jakimś akcentem, straszliwie, kaleczyły uszy.
Krótko mówiąc, nie był to szynk, ale po prostu nora złodziejska, w całem znaczeniu tego wyrazu.
Wejście Luca zrobiło pewne wrażenie.
Jego tabaczkowy ubiór, zwrócił ogólną uwagę.
Ciche szepty słyszeć się dały wśród ciężkiej dusznej szynkownianej atmosfery.
Błyszczące oczy zwróciły się na intruza; zaczęto go groźnie pokazywać sobie palcami.
Baron de Kerjean, nie zważając wcale na burzę, która się w koło niego gromadziła, szedł spokojnie pomiędzy stołami i przypatrywał się ciekawie, każdemu z pijących.
Doszedł już prawie do końca sali i na raz lekkiem skrzywieniem twarzy zdradził, że znalazł kogo szukał,
Skierował się bez wahania do kąta na prawo, gdzie jakaś osobistość dziwnej powierzchowności, siedziała odosobniona, z głową przechyloną, o mur opartą, z oczami zamkniętemi.
Osobistość ta paliła długa fajkę, a na stoliku stała przed nią miarka cynowa, alkoholem napełniona.
Wzrostu więcej niż średniego, w kapeluszu trójgraniastym, oszytym ongi galonami, w małej upudrowanej mąką peruce, osobistość ta wątrobiana i zmęczona, o twarzy pokrytej zmarszczkami, wyrażała brzydotę trywialną i inteligentną zarazem.
Długie, czarne wąsy, zakręcone spiczasto, i szrama, która szła przez lewy policzek od brwi aż do ust, nadawała twarzy coś żołnierskiego.
Ubranie bardzo biedne, musiało kiedyś być wojskowe.
Przy boku widać było długą i mocną szpadę.
Pan de Kerjean zatrzymał się naprzeciw szczególnego tego egzemplarza, a pochyliwszy się ku niemu, trącił go w ramie.
Nieznajomy rzucił się z ponurem warknięciem, niby buldog, któremu kość chcą odebrać.
— Czego chcesz odemnie?... powiedział opryskliwie, idź sobie do wszystkich dyabłów!...
Baron w odpowiedzi na to wyciągnął lewą rękę i rzekł:
— Spojrzyj!..
Oczy dziwnej osobistości padły na pierścionek, na którym były wyrżnięte dwie zapalone pochodnie.
Pierścionek ten posiadał widocznie jakieś tajemne znaczenie, bo nieznajomy zmienił fizyognomię na uległą i pełną szacunku, podniósł trzy palce do wyszarzanego kapelusza i mruknął:
— Przepraszam bardzo pana Dawida, że w ten sposób do niego się odezwałem... ale nie poznałem...
— Dobrze... dobrze, poruczniku Bandrille... przerwał Luc, prosta rzecz, żeś nie wiedział, kto do ciebie mówi, ale teraz wiesz?...
— I jestem gotów na rozkazy... proszę nie wątpić o tem...
Gdy znajomi nasi te kilka słów zamieniali ze sobą po cichu, groźne szepty coraz się bardziej wzmagały.
Bandyci, zebrani w szynkowni, uważali tabaczkowy garnitur za zniewagę dla ich łachmanów i coraz głośniej jęli się domagać, aby wyrzucono nowo przybyłego, jako za kosztownie ubranego.
— Każ być cicho tym łotrom!... powiedział Luc, bo ich gadanie zaczyna mnie niecierpliwić.
Porucznik Bandrille wstał z ławki i głosem donośnym zakomenderował:
— Milczeć tam!... Nie widzicie, dodał, że pan należy do towarzystwa?... Jeżeli jeden z was pozwoli sobie mówić głośno, uszy jego zapoznają się z Perszeronką...
Natychmiast nastało milczenie, a Bandrille dodał z uśmiechem zadowolenia, zwracając się do barona:
— Perszeronka, to ostrze mojej szpady... oni wiedzą, co ona warta...
— Że jesteś dzielnym porucznikiem... odpowiedział Luc, o tem nikt nie wątpi.
Wziął stołek i usiadł naprzeciw osobistości, którą nazywał porucznikiem...
— Teraz... powiedział, porozmawiajmy...
— Pan mnie potrzebuje?... zapytał Bandrille.
— Tak.
— Tej nocy?
— Teraz... natychmiast.
— Jestem gotów...
— Jeżeli mi dobrze usłużycie, hojnie wam zapłacę...
— Wiwat!... mruknął Bandrille podkręcając wąsa, oto słowa, co mnie wzruszają!... oto pomoc, co przychodzi w samą porę, bo pieniądz teraz taki rzadki...
— Wielu ludzi, na których możesz liczyć, w szynkowni się znajduje?... zapytał baron.
— Bandrille podniósł się znowu, wlazł na ławkę, żeby się lepiej rozejrzeć i po chwilowej obserwacyi powiedział:
— Czternastu!
— Zdaje mi się, że to nie dosyć.
— Za pół godziny mogę mieć pięćdziesięciu i więcej jeżeli będzie potrzeba... wiem dobrze, gdzie ich szukać, pełno ich w tej dzielnicy. — Jak zbiorę ludzi, co potrzeba będzie zrobić?...
— Puścić ich na Paryż bez żadnej straty czasu z nakazem przejrzenia wszystkich szynkowni, wszystkich restauracyj i szulerni, z rozkazem wynalezienia tych, których szukam...
— Kogóż takiego?
— Dwojga podróżnych muzykantów, brata i siostry — hiszpanów, o ile mi się zdaje — wczoraj mieszkali w zajeździe świętego Antoniego.
— Jak wyglądają?
— Zaraz ci powiem.
Luc w kilku słowach opisał charakterystyczne i łatwe do poznania fizyognomie Moralesa i Carmeny.
— Wyśmienicie!... odrzekł Bandrille, podobni ludzie nie długo potrafią ukrywać się przed nami... Tej nocy jeszcze będziemy ich mieli..
— Liczę w zupełności na to.
— Skoro cygan i cyganka zostaną odnalezieni, czy mam ich porwać i zatrzymać pod strażą?...
— Niech Bóg broni!... chodzi mi nawet owszem o to, ażeby nie wiedzieli, iż ich poszukuję.
— W takim razie proszę o rozkazy?...
— Bardzo są proste — nie tracić ich z oczu i natychmiast mnie o tem, gdzie są, zawiadomić...
— Gdzie pana znajdę?...
— Na końcu ulicy, obok kościoła, w powozie, do którego wsiądę, skoro tylko ztąd wyjdę.
— Dobrze!...
Powiedziawszy to, porucznik Bandrille wyszedł ze swego kąta, zbliżył się do kilku stolików i pogadał coś z niektórymi z ludzi o podejrzanych minach.
Każdy z nich podnosił się natychmiast i opuszczał szynkownię.
Naraz Bandrille, w chwili, gdy miał rozpoczynać rozmowę z ósmym obdartusem, klasnął w ręce z okrzykiem radości i powrócił do Luca.
— I cóż?... zapytał tenże, zaintrygowany tym szybkim powrotem swojego emisaryusza.
— Ależ doprawdy... odparł tenże przyciszonym głosem, doprawdy, że masz szczęście, panie Dawidzie; możesz się tem pochwalić!...
— Cóż takiego?...
— A no to, że polowanie skończone, chociaż jeszcze się nie rozpoczęło.
— Cyganie odnalezieni?...
— Prawie... Głuchy Rigaut, jeden z naszych, chłop inteligentny i mający język nie od parady, widział ich przed godziną...
— Gdzie?...
— W szulerni — w piwnicy ojca Gigoux, nazwanego „dobrym kumem...“
— W piwnicy?...
— No tak... w piwnicy. Nie rozumiesz pan panie Dawidzie, a jednakże pan wiesz wiele o odwrotnej stronie Paryża... Dziwne to miejsce, powiadam panu!...
— Wskaż mi, gdzie jest szulernia, o której mówisz?...
— Ulica Gregoire-de-Tours, trzeci dom po lewej stronie, wychodząc z ulicy de Bucy...
— Dobrze poruczniku, dziękuję za objaśnienie i proszę...
Baron wetknął kilka sztuk złota w rękę porucznikowi i zabierał się do wyjścia.
— Co to panie Dawidzie!... zawołał bandyta, gdzie u dyabła tak się pan śpieszysz?...
— Na ulice Gregoire-de-Tours ma się rozumieć!...
— Sam jeden?
— Ma się rozumieć. Ale po co te pytania?...
— Bandrille zaczął się śmiać na głos cały.
— Chcesz tam sam pójść, panie Dawidzie, ależ powtarzam ci, że to miejsce bardzo niebezpieczne!...
— Głupstwo... ja się niczego nie boję...
— To pan bardzo źle robisz... Słyszałeś może, że w ostatnią niedzielę rano, znaleziono na placu świętego Sulpicyusza, dwa trupy prawie nagie, pokłute nożami...
— Mówiono mi coś o tem...
— A więc owi ludzie, zostali zamordowani nocą w piwnicy „dobrego kuma“... Jeden miał trzy dukaty, a drugi pięć. Zabito ich w celach rabunku... a następnie pozbyto się ciał, zawlokłszy na plac publiczny.
— Zkąd-że o tem wiesz?...
— Bo byłem tam i... wszystko na własne oczy widziałem. Oburzało to mnie nawet, ale nie mogłem przeszkodzić... Pan jesteś porządnie ubrany, panie Dawid, i masz złoto w kieszeniach. W ciągu pięciu minut jużby się z panem załatwili w piwnicy... Posiekanoby pana na pasztet!... A mnie idzie o pańską skórę, bo masz tęgą głowę i jesteś wspaniałomyślnym!.. Pozwól mi pan towarzyszyć sobie...
— Dobrze... chodźmy zatem.
Luc i Brandille wsiedli do powozu i kazali się zawieźć na ulicę de Bucy.
— Jak myślisz?... zapytał szlachcic podczas drogi, swojego towarzysza, czy moi biedni muzykanci nie są narażeni na niebezpieczeństwo, w norze do której jedziemy?...
— A czy mają pieniądze?... odezwał się na to porucznik.
— Wątpię, bo wczoraj wieczór zmuszeni byli opuścić zajazd przy ulicy Poits-qui-Parle, z powodu nie możności zapłacenia małego długu...
— W takim razie, nie mają się czego obawiać, przynajmniej brat, bo siostra jeżeli taka bardzo ładna, to może nie być zbyt bezpieczną — aleć chyba, że jej nie zabiją...
Powóz zatrzymał się na rogu ulicy de Bucy.
Baron i porucznik wysiedli i poszli w ulicę Gregoire-de-Tours.


X.
Piwnice „dobrego kuma.“

Na parę minut przed przyjazdem Kerjeana i Bandrilla, nocni włóczędzy, potłukli kamieniami latarnie miejskie na rogu ulicy Bucy, pragnąc, aby na uliczkach sąsiednich panowały zupełne ciemności.
Na Gregoire-de-Tours, bardzo wązkiej, jak wiadomo, i otoczonej wysokiemi budynkami, czarno było jak w kominie.
Przepraszamy za to gminne, ale malownicze wyrażenie,
Trzeci dom na lewo — to jest ten, o którym wspominał Bandrille — miał trochę podobieństwa z Czerwonym domem przy ulicy Hirondelle.
Fronty obu złowrogich posesyj pobudowane z drzewa i cegły, przystrojone były w niezgrabne, szkaradne rzeźby, pomalowane niegdyś krzyczącemi kolorami.
Tylko na ulicy Hirondelle wchodziło się po trzech schodach do drzwi domu, a na ulicy Gregoire-de-Tours, schodziło się do domu po schodach zawsze mokrych i zabłoconych.
Schody te prowadziły do obszernych sklepionych piwnic, przez które trzeba byłe przechodzić, ażeby dostać się na schody jak drabina z poręczą ze sznura, prowadzące na wyższe piętra po przez okrągłą dziurę wybitą w sklepieniu.
Oto przyczyna tej dziwacznej szczególności:
Gigoux, przezwany „dobrym kumem,“ łotr ostatniego rzędu, skazany niegdyś w Bourgos na dziesięć lat więzienia za kradzież z włamaniem, a później zbogacony przez niespodziewaną sukcesyą czterdziestu tysięcy liwrów, użył kapitałów swoich na kupno nieruchomości przy ulicy Gregoire-de-Tours i urządził z niej zajazd, czyli, jak szyld opiewał: „Noclegi.“
Spekulacva okazała się dobrą.
Gigoux postanowił więc dołączyć do swojego domu umeblowanego szulernie i szynk, żeby jednak nie stracić miejsca i skorzystać z piwnic, przerobił je na jednę ogromną salę, ażeby zaś ułatwić sobie nadzór i obejść się bez trzymania portiera, kazał zamurować wejście pierwotne, wstawić drabinę zastępującą schody i przebić sklepienie.
Tym sposobem, mieszkańcy pokojów umeblowanych musieli przechodzić przez piwnicę i byli zawsze naturalnie na oczach gospodarza, który wysiadywał dniem i nocą za ogromnym kontuarem i zdawało się, że nigdy nie sypia.
W szynkowni „dobrego kuma,“ nie tylko były obrzydłe likiery i wina podrabiane, ale grywano także w gry hazardowne, jak w lancknechta, basetle i trąbki.
Gigoux ściągał od wygrywających pewną kontrybucyę, którą mu z niechęcią zawsze uiszczano.
Zwykli goście knajpy, należeli bez wyjątku prawie do szubienicy i zdolni byli do wszystkiego. Złodzieje i mordercy, fałszerze i zbiegli galernicy, jednem słowem, wszyscy, pozostający w jakiemkolwiek nieporozumieniu ze sprawiedliwością, znajdowali tu schronienie, byle stan finansów pozwalał im na opłacanie łaskawości gospodarza.
Jeżeli dobroduszny jaki głupiec zabłąkał się przypadkiem w tę norę przeklętą, wychodził z niej zawsze doszczętnie obrabowany, a szczęśliwy jeszcze, jeżeli został przy życiu.
Luc de Kerjean i Bandrille zeszli ze schodów, na które wychodziło kilkoro drzwi, zaopatrzonych w kraty żelazne.
Zwykle drzwi te bywały uchylone.
Oczom szlachcica, gdy stanął na ostatnim stopniu, ukazała się najistotniejsza jaskinia zbójecka.
Lampy pozawieszane na filarach, rzucały blade fantastyczne światła na szatańskie figury, ubrane po większej części w łachmany.
Kilka kobiet, których wieku trudno było rozróżnić, uwijały się w śród pijanej zgrai, i od czasu do czasu wykrzykiwało coś głosem piskliwym.
Przy końcu piwnicy, w zagłębieniu oświetlonem dużą latarnią zawieszoną u sklepienia, widać było stół okrągły, ciężki, dębowy, przykryty ciemnem suknem.
W około tego stołu cisnęło się z piętnastu mężczyzn, właściwiej z piętnaście widm, noszących na wybladłych twarzach swoich piętna wszelkich namiętności, wszystkich bez wyjątku występków i zbrodni.
Paki zatłuszczonych kart przechodziły z rąk do rąk, garście miedzianej monety, pomiędzy którą błyszczało także kilka srebrnych pieniędzy, leżały rozrzucone na suknie.
Zaczęta partya doszła do szczytu ożywienia.
— I cóż? panie Dawidzie... zapytał Bandrille, czy jest tutaj człowiek pański?...
— A oto on!... odpowiedział de Kerjean.
— Który?... gdzie?...
Baron wskazał na kościstą na wprost siebie sylwetkę, quasi widmo z dziwaczną twarzą Moralesa.
Stał on przy stole, a o całą głowę przewyższał wszystkich innych grających.
Był siny prawie, oczy błyszczały mu ponuro, wielkie zaś krople potu spływały po czole.
Zakrzywionemi palcami rzucał karty jedna po drugiej, bo w tej chwili trzymał właśnie bank w ręku.
— Wiwat!... wykrzyknął Bandrille — wiesz pan co, panie Dawidzie, żeś mi portret tego egzemplarza odmalował po mistrzowsku! Gdyby oczy moje padły były na tę poczwarę, byłbym ją z twojego opisu poznał od pierwszego spojrzenia.
— Zbliżmy się... powiedział de Kerjean.
— Dobrze, ale ujmij mnie pan pod rękę... kiedy zobaczą, że jesteśmy razem, nikt nie będzie śmiał Pana zaczepić.
Propozycya Bandrilla nie bardzo zachwyciła barona.
Zdecydował się na nią jednakże i z pewnym wstrętem wsunął rękę pod ramię swojego towarzysza.
Przeszli całą piwnicę i zbliżyli się do stołu gry.
Znajdowali się już o parę tylko kroków od cygana, gdy spostrzegli Carmen opartą o filar i trzymająca w ręku mandolinę brata.
Śledziła z głęboką uwagą i niepokojem każde poruszenie Moralesa.
Na de Kerjeana i Bandrilla ani spojrzała nawet.
— A to dopiero prześliczne stworzenie!... mruknął ten ostatni.
I dodał, pochylając się do ucha swojego towarzysza:
— E! he!... panie Dawidzie, zaczynam rozumieć, co za ważny powód skłania pana do szukania tych ludzi!... Ta panna warta tego!...
Baron nic nie odpowiedział, obszedł tylko stół do okoła, żeby stanąć na wprost Moralesa.
Cygan wygrywał.
Piramida z miedzi i srebra ciągle się przed nim piętrzyła.
Obok Kerjeana dwóch ludzi rozmawiało coś po cichu.
Byli to dwa draby wysokie.
Tak jak porucznik Bandrille mieli długie wąsy, długie szpady i szczątki wyszarzanych ubiorów kawaleryjskich.
Baron pochwycił kilka ich słów w przelocie i zaciekawiony nadstawił ucha.
— Czy wszyscy są uprzedzeni?
— Wszyscy.
— Szczęście tego cygana jest doprawdy oburzające!... wygrał już szelma co najmniej ze dwadzieścia liwrów. Jeżeli raz jeszcze przeciągnie, chwila będzie najlepszą... Ja dam sygnał, krzycząc jakby się paliło, a wtedy...
— Bachanalia ogólna, nasi rzucą się na pieniądze i na cygana... my zaś przez ten czas porwiemy dziewczynę!...
— A dukat sześcio liwrowy?...
— Dałem ci słowo, że skoro wszystko będzie pomyślnie załatwione, dukat do ciebie należy...
Kerjean zrozumiał wszystko.
Wielkie niebezpieczeństwo groziło Moralesowi i Carmenie.
Za jaką bądź cenę potrzeba było przeszkodzić zamachowi.
Baron puścił rękę towarzysza i powiedział:
— Bandrille... pałasz w garść... tylko żywo.
— Po co?... zapytał ździwiony bandyta.
— Milcz i słuchaj...
— Rozumiem... i już jestem gotów zupełnie.
Prawa ręka Luca ściskała gałkę kościaną od laski, lewa nacisnęła sprężynę i oczom porucznika ukazał się kawał żelaza.
— A! ha!... mruknął pod nosem, laska była tylko pochwą... Pan Dawid jest ostrożnym człowiekiem...
Baron zmienił miejsce, Bandrille pociągnął za nim.
Zajęli dogodną pozycyę pomiędzy Moralesem i filarem, o który Carmen się opierała.
Cygan położył w tej chwili ostatnią kartę.
— Dama kierowa!... wykrzyknął z tryumfem, wygrałem!... Zawsze miałem szczęście do dam, Caramba!... Trzymają się mnie dotąd uparcie!...
Dwadzieścia cztery liwry w banku, bijcie moi przyjaciele, bijcie!..
Głęboka cisza zapanowała po tych słowach, a w tem jeden z drabów, którego baron podsłuchał, uderzył pięścią w stół i wykrzyknął:
— Ten człowiek... to oszust!... nikt go nie zna tutaj, a ja widziałem, jak zmienił kartę!... On nie wygrał naszych pieniędzy, on nas okradł po prostu!...
— Zabierajmy co swoje i nauczmy łotra!...
— Weźmy się do niego!... odpowiedzieli chórem gracze.
Wszczął się hałas nieopisany i dziesięć rąk podniosło się na cygana, który stał osłupiały, jakby piorun w niego uderzył.
Ale podniesione ręce napotkały miejsce próżne.
Kerjean pochwycił Moralesa za kołnierz i w tył pociągnął, a tym sposobem wyswobodził go z koła napastników.
— Szpada do ręki!... krzyknął, broń się jak możesz... My za tobą.
Morales wystraszony i chwiejący się na długich swoich nogach, wyciągnął swoją zardzewiałą szpadę i bronił się nią niezgrabnie.
Kerjean wyciągnął z laski stal jak brzytwa ostrą.
Bandrille pogwizdywał przez zęby i przytupywał nogą, niby nauczyciel fechtunku w sali zbrojowej.
Carmen według zwyczaju przeklinała brata, że ją wciągnął w takie niebezpieczne położenie.
Kiedy gracze tymczasem rozdzielali się z przekleństwami i kłótnią pieniędzmi wygranemi przez cygana, dwaj drabi, widząc, że pierwsza część ich planu wcale się nie udała, chcieli przynajmniej drugą wykonać lepiej i zbliżyli się do Carmeny.
I znaleźli się wobec trzech ludzi, z których jeden nie wiele był wart wprawdzie, ale za to dwaj inni mogli starczyć za dziesięciu.
Nędznicy cofnęli się — zaraz jednak rzucili się na nowo.
Powtórny ich atak znalazł piekielny opór w baronie i Bandrillu.
Walka w równych warunkach nie trwała dłużej nad kilka minut.
Drabi zaczęli gwizdać i zebrała się do okoła nich gromada bandytów, gotowa do udziału w każdej awanturze.
Czerwone światło latarni odbijało się jaskrawo w dwudziestu szpadach.
— No, mruknął Kerjean, jesteśmy zgubieni!... Szkoda!... Szczęście moje było widocznie zwodnicze...
Bandrille posłyszał te wyrazy.
— Zgubieni?... powtórzył. O! jeszcze nie!... panie Dawidzie!... Jest ich co prawda dwudziestu, ale kto wie, czy nas nie będzie wnet trzydziestu.
I głosem donośnym, którego echo rozległo się po sklepieniu sali, jak odgłos grzmotu, pan porucznik zakrzyknął:
— Do mnie!... towarzysze Pochodni!...


XI.
Carmen i pan Dawid.

Przewidywania nie zawiodły Bandrilla.
Zaledwie rozległo się jego wołanie: „Do mnie!... towarzysze Pochodni!...“ gdy dwudziestu gości porzuciło kubki i fajki, i z dobytemi szpadami przedarło się po przez napastujących, ażeby stanąć obok Kerjeana, Bandrilla i Moralesa.
Szanse się zrównoważyły.
Walka była krótka, lecz krwawa.
Szpada Luca przeszyła jednego z przewódców spisku, rapir Bandrilla ugodził drugiego pomiędzy brwi i powalił na ziemię.
Ze strony towarzyszów Pochodni jeden tylko został raniony.
Walka straciła już racyę bytu i ustała tak prędko, jak się zaczęła.
Ciała zabitych przeniesiono w ciemny kąt wielkiej izby, ażeby poleżały tam sobie, dopóki nie nadejdzie pora właściwa do wyrzucenia ich na ulicę, służba zaś „dobrego kuma“ zajęła się uprzątaniem śladów krwi z kamiennej posadzki.
Carmen nic nie rozumiała, co się dzieje przed jej oczami.
Nie mogła sobie wytłomaczyć ani nagłego na jej brata napadu, ani niespodzianej pomocy nieznanych obrońców — bo w ubraniu pana Dawida nie byłaby nigdy poznała barona de Kerjeana, którego raz jeden tylko w Czerwonym domu widziała.
Morales najzupełniej przekonany, że dokonał jednego z walecznych czynów, o jakie tak łatwo w romansach hiszpańskich, wyciągnął z kieszeni starą podartą chustkę i zaczął z najlepszą wiarą ocierać czyste zupełnie ostrze długiej swojej szpady.
— No!... to nam dobrze poszło... szepnął porucznik do ucha baronowi, nie pozostawajmy jednak dłużej w tem przeklętem gnieździe... Ci dwaj, którym zamknęliśmy gęby na zawsze, mieli tu znaczną liczbę partyzantów... Sprawa mogłaby zostać podjętą na nowo... Umykajmy panie Dawidzie, umykajmy co duchu!... Ucieczka w porę, wzmaga wartość zwycięztwa!...
Kerjean skinął głową i zbliżył się do Carmeny.
— Senora, rzekł, to za ciebie, za ciebie jedynie ukaraliśmy tych nędzników... Mogą znaleźć się inni i rozpocząć na nowo... Nie jesteś bezpieczną w tem miejscu... Czy raczysz mi towarzyszyć?...
— O tak, tak... uciekajmy z tych dziur obrzydłych, odpowiedziała żywo cyganka, weszłam tu z prawdziwem przerażeniem i trwogą. Jestem gotową iść z panem.
— I nie opuścimy cię już nigdy... dodał Morales. Staniemy się nierozłącznymi!... Orest i Pylades... Damon i Pythias! Lubię takich dzielnych ludzi, Caramba! Uwielbiam ich, i daję słowo, uznaję pana za równie jak ja walecznego... Prowadź nas, gdzie zechcesz... Ufamy ci bez granic!... Powiedź nas, a pójdziemy za tobą wszędzie... tak jest, wszędzie... chociażby na dno otchłani nawet!...
— Chodźcie zatem!... rzekł baron.
— Chwileczkę jeszcze, jeżeli łaska, bąknął cygan, chwytając za rękę barona. — Czy nie byłoby sposobu, wymódz przed wyjściem zwrot tych dwudziestu czterech liwrów, tak rzetelnie przezemnie wygranych, a tak szkaradnie zrabowanych przez tych łotrów, których ażeby piekło pochłonęło!
Kerjean wzruszył ramionami.
— Nie myśl już o tem głupstwie!
— Przeciwnie, myślę bardzo o tem, myślę, Caramba! Dobre mi głupstwo... Te pieniądze byłyby mi bardzo użyteczne, są mi konieczne nawet.
— Dam ci dwa razy tyle... odrzekł baron.
— Naprawdę?.. Ha!... w takim razie, to nic a nic mnie nie zatrzymuje... Wychodźmy jak najprędzej!.. Czterdzieści zatem ośm liwrów winien mi jesteś... niech będzie lepiej pięćdziesiąt dla równego rachunku... Niema o czem gadać, że z pana grzeczny człowiek!...
Pomimo całej grozy sytuacyi, Luc nie mógł się powstrzymać od śmiechu...
Podał lewą rękę Carmenie, w prawej trzymał obnażoną szpadę i tak mając po za sobą Bandrille i Morelasa, przeszedł bez żadnej przeszkody całą salę podziemną, wszedł na schody i nakoniec znalazł się na ulicy.
Z prawdziwą rozkoszą odetchnął tu chłodnem czystem powietrzem.
— Senora... zapytał Carmeny, gdzie każesz się odprowadzić?...
Cyganka chciała odpowiedzieć, ale ją Morales uprzedził.
— Panie... zawołał, pomiędzy ludźmi naszej wartości, panować powinna szczerość największa. Takie jest moje zdanie... Caramba!... Oto co panu powiem: sytuacya nasza, mocno jest interesującą... Cudzoziemcy... przybyliśmy przed dwudziestu czterema godzinami do Paryża, mieliśmy wczoraj takie nieszczęście, iżeśmy zapomnieli, jak się nazywa ulica i hotel, w którym pozostawiliśmy nasze bagaże i pieniądze... Stawia nas to w ogromnym ambarasie, co pan łatwo chyba zrozumiesz.
— Mój bracie, czemu nie mówisz prawdy?... przerwała Carmen pomimo znaków Moralesa, — jesteśmy bez pieniędzy, bez bagaży, bez schronienia, i nie wiemy, gdzie się udać!...
— Jutro zmieni się położenie wasze... odpowiedział Luc, ale o tej późnej godzinie nocnej, ja tak samo, jak wy, jestem zaambarasowany i doprawdy nie wiem co począć...
Odwrócił się do Bandrilla, idącego obok Moralesa i zapytał:
— Poruczniku, czy ty masz jakie mieszkanie?..,
Bandrille zakasłał parę razy.
— Hm! hm!... jąkał niewyraźnie z widocznem zakłopotaniem — mieszkanie... ależ naturalnie... że mam mieszkanie...
— Czy nie mógłbyś pan odstąpić go mnie, albo raczej senorze na noc dzisiejszą?...
— Odstąpić senorze?... powtórzył jak echo Bandrille.
— Tak.
— Chciałbym... o!... chciałbym z całego serca uczynić... ale na nieszczęście... jąkał z coraz większem zakłopotaniem porucznik, ale to poprostu niemożebne!...
— Dla czego?...
— Muszę panu powiedzieć, panie Dawid, że nie lubię samotności... smuci mnie ona... do melancholii usposabia... i szkodzi ogromnie... Wyszukuję więc miejsc ożywionych i przesiaduję w nich chętnie od rana do wieczora, i od wieczora do rana... W takich okolicznościach mieszkanie było mi zupełnie bezużytecznem, zrobiłem więc dobry uczynek i oddałem je biednej rodzinie, złożonej z ojca, matki i sześciorga dzieci... O! bardzo to uczciwi ludzie, pełni wdzięczności, modlą się za mnie co rano i co wieczór.
— Uczynek ten honor panu przynosi, poruczniku Bandrille!... odrzekł Luce z uśmiechem. Winszuję ci! — przedstawiasz mi się dzisiejszej nocy w prawdziwie nowem świetle!...
A zwracając się znowu do Carmeny powiedział:
— Czy nie miałabyś, senoro, nic przeciwko temu, abyś na kilka godzin powróciła do oberży przy ulicy Puits-qui-Parle i zajęła dawne mieszkanie?...
Carmen i Morales wykrzyknęli ździwieni.
— Co?.. pan wiesz?...
— Doskonale!... odpowiedział baron.
— Więc znałeś mnie pan przed spotkaniem dzisiejszem?...
— Miałem tę przyjemność.
— Gdzieżeś pan mnie widział mianowicie?...
— Będę miał przyjemność powiedzieć to pani później.
— Ale pomimo dokładnych pańskich informacyj, jest jeszcze coś, o czem nie wiesz pan napewno...
— O czemże takiem?
— Że wczoraj wieczór zmuszeni byliśmy opuścić potajemnie zajazd przy ulicy Puits-qui-Parle, z przyczyny, że nie mieliśmy trzech luidorów na zapłacenie należności... W żaden sposób zatem nie możemy tam powracać...
— Mylisz się, senoro...
— Jakto?...
— Trzy luidory, o jakie się od was upominano, zostały już zapłacone.
— Kiedy?
— Przed chwilą.
— Przez kogo?
— Przezemnię.
— Przez pana?... W jakim celu?...
— W celu osłonienia pani od nieprzyjemności spaść na nią mającej, w skutek skargi, jaką właściciel zajazdu chciał wnieść na was jutro rano.
— Postępowanie pańskie jest niepojęte, podobnym pan jesteś do dobrego geniusza z prześlicznych tradycyj rodzinnego mojego kraju.
— Nie prostszego nad to co robię i mogę tego dowieść... Ja cię szukałem senoro...
— Co?... wykrzyknęła Carmen z coraz większem ździwieniem — pan mnie szukałeś!... Więc to wcale nie przypadkowo znalazłeś się w tej obrzydłej norze, z której wychodziemy?...
— Umyślnie tam przybyłem.
— Dla mnie pan przestąpiłeś próg tego piekła?
— Daję na to słowo!... Niech cię nie dziwi wcale ta natarczywość moja, senoro... ja się ogromnie interesuję tobą.
— Nie mam prawa wątpić o tem... przerwała cyganka — na co własnemi wszak patrzyłam oczami... No, ale nakoniec pozwól mi pan zadać sobie po raz drugi pytanie, co za przyczyna takiego zajęcia się moją osobą?...
— Wkrótce wyjawię ci tę przyczynę... odrzekł de Kerjean, tutaj na ulicy nie miejsce na podobne zwierzenia.
Prowadząc podobną rozmowę, cztery te osobistości doszły najspokojniej do punktu, gdzie schodziły się ulice Sekwany i de Bacy.
Powóz czekał.
Stangret chrapał na koźle, biedne koniska drzemały, pospuszczawszy łby, a śniły zapewne o rozkoszach ciepłej stajni i o obfitym posiłku.
Gdy de Kerjean otwierał drzwiczki, Bandrille zbudził stangreta i usadowił się przy nim na koźle...
Baron, Carmen i Morales wsiedli do powozu i ruszyli na ulicę Puits-qui-Parle.
Koła okute i chwiejące się osie pojazdu taki robiły hałas, tocząc sie po nierównym bruku, że zagłuszały najzupełniej rozmowę; wkrótce też wśród podróżnych zapanowało milczenie.
Kerjean skorzystał z tego, ażeby się zastanowić, kim mogła być w rzeczywistości ta prześliczna istota, której maniery i wyrażenia nie napotykały się bynajmniej pomiędzy włóczęgami w jej rodzaju?...
— Stawiał sobie w tym względzie mnóstwo pytań, ale na żadne, naturalnie, nie mógł znaleźć odpowiedzi.
Umysł Carmeny nie został również bezczynnym.
I ona usiłowała rozwiązać niepojętą dla siebie zagadkę, i ona usiłowała przeniknąć tajemnicze postępowanie nieznajomego, który tak w porę znalazł się na jej drodze.
I ona, rozumie się, napróżno stawiała sobie najrozmaitsze pytania, doszła bowiem do tego wniosku tylko, że chyba baron, bogaty zapewne obywatel, musiał się zakochać w niej gwałtownie.
Powóz zatrzymał się przed zajazdem, w którym wszystkie drzwi były pozamykane, wszystkie światła pogaszone.
— Poruczniku Bandrille!.. zawołał de Kerjean, wychylając się z powozu, trzebaby ich tam pobudzić... zajmij się pan tem z łaski swojej.
Bandrille nie kazał sobie dwa razy powtarzać otrzymanego rozkazu, zeskoczył natychmiast z kozła i zaczął się dobijać waląc w bramę wchodową to silnemi swojemi pięściami, to podkutemi obcasami butów.
Ponieważ nie mógł się doczekać żadnej odpowiedzi, więc użył rękojeści swojej szpady i zaczął nią taki atak, że dom trząsł się aż do fundamentów.
Drzwi chociaż mocne, zaczynały trzeszczeć i groziły wywaleniem.
Nakoniec otworzyło się okno na piętrze i przy bladem świetle księżyca wychyliła się zeń jakaś postać z twarzą zaczerwienioną ze złości, w białej bawełnianej szlafmycy.
Apoplektyczna ta twarz, była twarzą gospodarza.
— Hej! nocne łobuzy!... wrzasnął ów pan głosem rozsierdzonym, hej łotry!... hej bandyci!... hej szelmy bez czci i wiary!... szubieniczniki!... włóczęgi przeklęte, wynoście się jak najprędzej, szczerze wam radzę! Mam pod ręką trzy nabite muszkiety, nie licząc pistoletów i powystrzelam was, łajdaki, jak wilków. Ja was nauczę, rabusie, że nie można bezkarnie porządnych ludzi okradać!...
— Panie gospodarzu!... zawołał Bandrille, nie idzie tu o żaden wcale rabunek i wcale się jegomość nie potrzebnie żołądkujesz... Masz gości, co jak widzisz, powozem przyjechali... Otwieraj drzwi i najlepsze jakie masz tylko pokoje.
Przemowa ta nie wielkie sprawiła wrażenie.
Gospodarz, z pierwszego snu przebudzony, nie był skłonny do wielkiej ufności, żeby więc targom koniec położyć, de Kerjean zmuszony był wysiąść z powozu.
Pokazał się, że jest tym samym obywatelem z Auteuil, który z taką hojnością zapłacił rachunek za cyganów.
Teraz oberżysta zdecydował się zapalić światło i zejść na dół.
Gdy zobaczył Kerjeana, Carmenę i Moralesa, zbiegłych swoich lokatorów, wykrzyknął z podziwienia:
— Tak, to my... powiedział cygan w odpowiedzi na ten wykrzyk. To my, Caramba, musi pana to bardzo cieszyć, żeśmy powrócili, zdaje mi się, że nie zrobiliśmy ci żadnej krzywdy, przeciwnie nawet... Ale a propos pańskiej szynki, zanadto była słona i ogromne mam pragnienie od samego rana... Dajno mi się pan zaraz czego napić.
Kerjean odprawił stangreta, wsunął kilka sztuk złota w rękę Bandrilla i oświadczył mu, że jest wolny, gospodarzowi zaś kazał dać numer towarzyszom swoim, obfitą kolacyę z zimnego mięsiwa i starego wina, i wszedł z niemi razem do ich mieszkania.


XII.
Układy. Zabezpieczenie.

Skoro tylko zamówiona przez barona Luca kolacya została zastawioną na jedynym stole pokoju, przy którym najskromniej umeblowany pokoik najnędzniejszego hotelu naszej epoki, uchodziłby za wzór przepychu i komfortu, gospodarz wyszedł natychmiast.
Kerjean zasunął za nim drzwi na zasuwkę i zasiadł naprzeciw brata i siostry.
— Mój godny przyjacielu... odezwał się cygan, czy mogę służyć ci szklanką wina, które, jak mi się zdaje, szczęśliwie zostało wybrane, Caramba!...
Luc odsunął ręką szklankę podawaną sobie przez Moralesa.
— Nie chcesz?... no to ja wypróżnię za twoje zdrowie!...
I uczynił to w tej chwili, dając dowód, że zdrowie pana Dawida interesowało go w najwyższym stopniu.
Carmen uważnie przypatrywała się baronowi i mówiła sobie:
— Tak, ja już raz widziałam gdzieś tego człowieka!...
Ale nie mogła sobie przypomnieć ani kiedy, ani gdzie.
Luc z łatwością odgadł, co się działo w umyśle młodej kobiety.
— Senora... rzekł z uśmiechem, — dopomogę twojej pamięci.
Powiedziawszy to, zdjął duży kapelusz z głowy i obtarł chustką zmarszczki, które go o dziesięć lat starszym czyniły.
— A teraz, czy mnie poznajesz?... zapytał baron.
Carmen skinęła głową.
— Caramba!... wykrzyknął Morales. Czy cię poznajemy, szlachetny nasz dobroczyńco, bylibyśmy podłemi duszami, bylibyśmy niegodnemi nowych dobrodziejstw inaczej!... Z pewnością, że nie zapomnimy cię nigdy, szlachetny młodzieńcze, z pewnością, że nie zapomnimy twoich dwudziestu pięciu luidorów... Możesz liczyć na to!...
— Nie macie powodu tak bardzo znów być mi wdzięcznymi za te dwadzieścia pięć luidorów, bo o ile mi się zdaje, nie wiele wam pomogły, zauważył, śmiejąc się de Kerjean.
— Niestety!... wyszeptał cygan, wpadliśmy w matnię, pomiędzy złodziei, którzy nas obrabowali... Napróżno jak lew walczyłem!...
— Nie wierz pan... przerwała Carmen, — on przegrał te pieniądze...
— No, co prawda, to tak było!... zawołał Morales śmiało — a;e miałem nadzieję wygrać, chciałem podwoić, potroić choćby tę sumę!... byłbym tego dokazał... żeby nie to nieszczęście, które się mnie czepiło!
— Jesteś graczem... rzekł baron, i nie wypieraj się, bo ja ci wcale tego nie ganię. Gra, jak każda inna namiętność, dodaje mocy duszy!... Pochwalam cię owszem bardzo...
— Oto morał, który mi się naprawdę podoba, oto szlachcic, który całkiem do mnie pasuje... pomyślał cygan.
— Senora... ciągnął Luc, czy przypominasz sobie, gdzieśmy się ze sobą spotkali?
— W Czerwonym domu...
— Pamiętasz okoliczności, jakie spotkaniu towarzyszyły?...
— Sławna wróżka, której przepowiednie podobno sprawdzają się, nagadała mi rzeczy szczególnych.
— Obiecała ci majątek, władzę, królestwo nawet...
— Obiecała mi to wszystko, żeby sobie zażartować ze mnie, żeby wyszydzić nędzę moją...
— Więc wątpisz, senoro?...
— Lepiej jeszcze... bo nie wierzę...
— Źle robisz, trzeba wierzyć...
— W przepowiednię wiedźmy?...
— Tak.
— Ależ to niepodobieństwo!...
— Dla czego?
— Ta wróżba jest niedorzeczną...
— Spełnienie jej, zależy od ciebie i odemnie... Tak jest... ta czarująca przyszłość, jaką ci ukazała wiedźma, w mojej jest zupełnie mocy... odemnie zależy zamienić ją w rzeczywistość... odemnie zależy przewyższyć wszystkie marzenia twoje...
— Przewyższyć moje marzenia?... wykrzyknęła cyganka. O! panie baronie, gdybyś je znał, nie powiedziałbyś tego!...
— Są więc tak wielkie?...
— Jak świat cały!... szepnęła Carmen, a oczy jej zabłysły ogniem ponurym.
— Lubię taką odpowiedź i taki zapał!... powiedział Kerjean. Zaczynam rozumieć, że godni jesteśmy pojmować się i pomagać sobie nawzajem, widzę, że urodziłaś się do tej olbrzymiej roli, jaką ci przeznaczenie wskazało.
— Jakąkolwiek będzie ta rola nie zepsuję ja ręczę za to. Gdyby najwyżej losy mnie postawiły, nie dostanę zawrotu głowy.
— Jak się nazywasz?...
— Carmen.
— A więc Carmeno, pozwolisz mi czytać w twojej duszy?..
— Życzę sobie nawet tego.
— A więc będziesz mi odpowiadać z zupełną szczerością?...
— Jak odpowiadałabym przed Bogiem, w godzinie sądu ostatecznego...
— Posiadasz żądzę władzy i złota?...
— Chcę być pierwszą, albo umrzeć... pragnę posiadać wszystkie rozkosze, i przepych, i dumę życia... albo nie żyć...
— A dla okupienia tych rozkoszy i tych bogactw, cóżbyś ofiarowała?...
— Cóż ja mogę ofiarować, albo raczej czego ja odmówić mogę?... Czyś jest dyabłem w ludzkiej postaci i przychodzisz proponować układ o moję duszę?... Widzisz, że się nie boję!... Gdzie jest pergamin... gdzie jest pióro?... Daj!... podpiszę się bez wahania!...
— Nie jestem wcale dyabłem.
— Tem gorzej!...
— Jestem prostym szlachcicem, ale władza moja dorównywa bodaj szatańskiej.
— Mówię zatem jak do szatana: — Czego chcesz odemnie?... — Mojego ciała, czy duszy?...
— Twoje ciało, twoja dusza, twoja wola... wszystko mi jest potrzebne.
— Bierz to wszystko — ja już nie należę do siebie — jestem już własnością twoją. Rozkazuj, a będę posłuszną.
— Gotową jesteś na wszystko?...
— Na wszystko!...
— Nie cofniesz się przed niczem?...
Carmen wzruszyła pogardliwie ramionami.
— Gdyby chodziło nawet...
Kerjean się powstrzymał.
— O zbrodnię?... dokończyła Carmen. Czy to chciałeś powiedzieć?...
— Tak... to właśnie.
— A więc — gdybym się nawet zgubić miała temi słowy — powiadam: tak, gotową jestem na zbrodnię, jeżeli zbrodnia jest drogą, która mnie poprowadzi do celu, jaki osiągnąć pragnę. Czy pan wierzy w moją szczerość, panie baronie, czy odtąd nie będziesz o mnie powątpiewał?...
— Będziesz miała całe moje zaufanie, jeżeli spełnisz ostatni warunek, do którego wielką przywiązuje wage.
— Cóż to za waruneek?...
— Wyjawiając ci moje projekty, wtajemniczając cię w sekrety moje, wykazując ci tajemniczą drogę, po której iść mamy razem, oddaję ci się cały — pozostaję na twojej łasce i niełasce... daję ci nakoniec sposobność zgubienia mnie, gdybyś widziała w tem później interes dla siebie.
— Nie mów mi nic, baronie, przerwała, zachowaj dla siebie swoję tajemnicę. Ja ci ufam zupełnie. Zresztą narażam tylko życie — a to... rzecz, o której mówić nie warto... Zgadzam się na oślep... Chcę być posłuszna w twoich rękach maryonetką, prowadź mnie zatem na swoim sznureczku...
— Niemożebna to na nieszczęście...
— Dla czego?...
— Nie mogę się posługiwać tobą, jak narzędziem bezmyślnem... potrzeba mi inteligencyi twojej... Musisz naprzód o wszystkiem wiedzieć.
— Do czego prowadzisz, baronie?... wykrzyknęła cyganka, co ja poradzić mogę?...
— Musisz mi dać broń przeciwko sobie, tak samo, jak będziesz ją przeciwko mnie posiadała...
— Jakto?...
— Rzuć okiem w przeszłość swoję... może znajdziesz w niej bez wielkiego kłopotu zabezpieczenie, jakiego wymagam od ciebie...
Śmiech prawdziwie szatański zaigrał na ustach Carmeny, przyczem ukazały się prześliczne jej białe zabki.
— O! panie baronie, zawołała, muszę przyznać, że nie mogłeś pan nic dowcipniejszego wymyśleć...
Morales zajęty napełnianiem szklanki i spijaniem wina, któremu oddawał największą sprawiedliwość, upuścił w tej chwili butelkę, a ta rozbiła się na podłodze.
— Nieszczęsna!... mruknął, pochylając się do siostry, żeby jej po cichu powiedzieć — co ty sobie myślisz u licha... Chcesz nas koniecznie zgubić?... ani słowa...
— Tchórzu!... odparła cyganka, jeżeli się tak boisz, wolno ci wyjechać dziś jeszcze. Pozostaw mnie mojemu losowi, jakikolwiek on będzie, nie zatrzymuję cię wcale... Zrobiłam już postanowienie, zdecydowałam się postawić wszystko na kartę... Gdyby nawet potrzeba było powiedzieć wszystko naczelnikowi policyi, to mu powiem stanowczo wszystko...
Morales jęknął, a ponieważ nie miał żadnej nadziei przełamania uporu siostry, odkorkował nową butelkę, przyłożył jej szyjkę do ust, i jednem tchem całą wychylił, zapewne, żeby się onieprzytomnić.
Zaintrygowany Kerjean czekał niecierpliwie końca tej małej sprzeczki rodzinnej.
— Przynajmniej nie skompromituj mnie za bardzo... mruknął cygan, stawiając próżną butelkę na stole.
Carmen zwróciła się do barona.
— Żądasz, abym ci broń dała przeciwko sobie, powiedziała z prześlicznym uśmiechem, dostarczę jej panu cały arsenał i proszę wybieraj w niej sobie!... Przedewszystkiem proszę mi się dobrze przypatrzeć i powiedzieć, kto ja jestem?...
Kerjean skłonił się z galanteryą.
— Najpiękniejszą istotą na świecie, odpowiedział, cyganka, której wdzięk i dystynkcya zachwycają mnie i w zdumienie wprowadzają... Czy się mylę?...
— Jestem żoną szlachcica, oficera marynarki, którego rodzina jest zapewne znaną panu, Tancreda de Najac... — Wyszłam po raz drugi za mąż pod fałszywem nazwiskiem, za spadkobiercę czternastu miljonów, za Oliviera Lavailland z Hawru, i nareszcie przed trzema miesiącami skazaną zostałam na śmierć w Nantes, za dwużeństwo i zbrodnię. Dzisiaj, panie baronie, z pokornej sługi twojej, — byłby już szkaradny tylko szkielet, wiszący na szubienicy, gdybym, dzięki usłużności pewnego biednego indyanina, szalenie zakochanego we mnie, nie znalazła była sposobu wymknięcia się z więzienia, z kochanym bratem moim Moralesem, wiernym towarzyszem awantur moich... — W kilku słowach... jak pan widzisz... opowiedziałam mu całą moję Odyseę... Zdaje mi się, że masz pan w niej zabezpieczenie najzupełniejsze, że możesz liczyć na moję dyskrecyę i zupełne oddanie się sprawie, jaką przedsięwziąć mamy... Czy mam opowiedzieć panu, kilka jeszcze szczegółów?...
— Byłoby mi to bardzo przyjemnem, odpowiedział Kerjean, bo ździwienie jego wzrastało z każdem słowem Carmeny.
Morales odezwał się znowu głosem płaczliwym:
— Caramba! Caramba!.. siostro moja, nie skompromituj mnie za bardzo!...
— Zaczynam... powiedziała cyganka.


XIII.
Porozumienie.

Opowiadanie cyganki było długie — bo miała dużo do mówienia, a nic nie ukrywała.
Zdawało się, że to wywnętrzanie robiło jej wielką przyjemność.
Brat i siostra, dostawszy się do Paryża, nie mieli żyć z czego zupełnie.
Mandolina i tamburino było jedynym dla nich środkiem zarabiania na chleb powszedni.
Na kupno tych instrumentów i starych wytartych ubiorów cygańskich, wydali wszystko co posiadali.
Morales nadto w składzie starego żelaztwa kupił sobie szpadę.
W przebraniu tem, cyganka zaczęła śpiewać po miejscach publicznych, nie bez powodzenia, w postaci drobnej miedzianej monety, obficie do jej miseczki rzucanej.
Na nieszczęście, Morales do licznych nałogów jakie posiadał, dołączył nowy nałóg... szulerstwo.
Marzył o zbogaceniu się przez wielką wygranę; zabierał więc pieniądze zarobione przez siostrę i grał... ale zawsze przegrywał.
Sprzykrzyło się wkrótce Carmenie i chciała skończyć z życiem, jeżeli jaka nadzieja nie pokrzepi jej sił wyczerpanych.
W takiem usposobieniu udała się do wiedźmy z ostatnim talarem, za który Morales pragnął był wyprawić sobie kolacyę.
Resztę już wiemy.
Kiedy Carmen skończyła opowiadanie swoje, słabe światło dnia zaczęło przedzierać się do pokoju po przez szybki w ołów oprawne.
Przy światełku tem bladła świeca dopalająca się w lichtarzu.
— A więc, panie baronie, rzekła, role nasze zamienione... Ja nic nie wiem o panu, nie znam projektów pańskich... nie znam przyszłości, jaką mi pan przeznaczasz, a zupełnie oddałam się na łaskę dyskrecyi pańskiej. Trzymasz pan życie moje w swoim ręku... Niebezpieczne to zwierzenie, nie rozsądne nawet, co prawda, i kto wie, czy wynagrodzonem czy ukaranem zostanie... Cóż pan ze mnie zrobić zamierzasz?..
— Królowę... odpowiedział Kerjean.
— Co?... zawsze ta sama obietnica!.. zawsze królestwo i... korona!...
— Zawsze, bo to obietnica prawdziwa!... Tak jak jestem baronem Luc de Kerjean, będziesz pani królową nocy...
— Królową nocy?... powtórzyła Carmen.
— Tak.
— Słyszę, ale nie nie rozumiem, muszę więc prosić pana, ażeby się jaśniej wytłomaczył!...
— Zaraz to najchętniej uczynię... a następnie obeznam panią z całym moim planem, bo odtąd nie powinienem mieć nic skrytego przed tobą!... Za trzy dni Carmen cyganka, Carmen żona marynarza Najaca i właściciela okrętów w Hawrze, nie będzie już egzystować... Za trzy dni nazywać się będziesz Janiną i będziesz jedyną córką księcia i księżnej de Simeuse... Za miesiąc zostaniesz żoną barona de Kerjean... za rok królowa!... Oto przyszłość, jaką ci przepowiedziała wiedźma... Ja ci ją dam, moja pani.
— Zdaje mi się, że śnię!... szeptała olśniona cyganka.
— Nie... to nie sen... ale co najmniej początek zachwycającego snu, który nie będzie miał przebudzenia...
— A więc nie będę już wątpić... Wierzę... Podtrzymaj atoli mój chwiejący się rozum!... Powiedz mi, w jaki sposób spełnią się podobne marzenia...
— Słuchaj!... rzekł baron.


∗             ∗

W godzinę potem, wynajęta kareta zatrzymała się na ulicy l’Estoufade po przed tylnemi drzwiami Czerwonego domu.
Pan de Kerjean wysiadł, zastukał trzy razy w sposób szczególny i zaraz też wielki murzyn, którego już znamy, drzwi mu otworzył.
Baron kazał mu uprzedzić jego panią, że przybył i nie sam tylko.
Skoro murzyn się zawrócił, pan de Kerjean, przekonawszy się przed tem, czy ulica jest zupełnie pustą, dał znak i dwie osoby siedzące dotąd w karecie, wysiadły i weszły do Czerwonego domu zamknąwszy drzwi za sobą.
Nie mamy potrzeby mówić, że temi dwoma osobami byli Carmen i Morales.
Cyganka ukrywała twarz pod gęstą zasłoną.
Morales miał przepaskę, która mu do połowy oczy zasłaniała, nie czyniąc go wcale jednakże podobnym do bożka miłości.
Luc i nowi jego sprzymierzeńcy weszli na schody, prowadzące na piętro i wszystko troje przestąpili próg dużej sali, gdzie Perina przyjmowała gości i stawiała kabały.
Wiedźma miała na sobie swój ubiór i maskę stuletniej staruszki.
— I cóż?... zapytała Kerjeana.
— Przez kilka godzin, odpowiedział ostatni, zdawało mi się, że gwiazda moja już blednie!... Ale potrzeba było ryzykować życie, ażeby zapobiedz zniszczeniu naszej budowy... Udało mi się...
— W zupełności?...
— Bezwzględnie...
Szlachcie zbliżył się do Carmeny, uniósł woal twarz jej zasłaniający, a biorąc za rękę, powiedział do Periny:
— Przedstawiam ci pannę Janinę de Simeuse, przyszłą baronowę de Kerjean...
— Moje dziecię, rzekła Perina, gdybym nie była taką starą i taką brzydką, a ty nie taką młodą i nie taką ładną, tobym cię pocałowała... Ale nie można zbliżać moich stu-letnich zmarszczków do tak świeżutkich różowych policzków. Musiałaś się przekonać zatem, że przepowiednia nie skłamała, skoro zaczyna się sprawdzać.
— O! pani, odpowiedziała Carmen, przyszłam dla tego, że wierzyłam... jakiś głos wewnętrzny mówił mi, że tutaj nadzieja moja...
Wiedźma odwróciła się do barona i zapytała:
— A teraz?...
— Narzeczona moja, Janina, odpowiedział z naciskiem, nie powinna wychodzić z Czerwonego domu, dopóki nie będzie miała prawa wejść do pałacu de Simeuseów. Daj jej pokój i to natychmiast, bo biedne dziecko upada ze znużenia po bezsennej nocy...
— Panna de Simeuse raczy pójść ze mną, odezwała się Perina z uszanowaniem. Pomieszczę ja jak będę mogła najwygodniej.
Udały się do prześlicznego pokoju, umeblowanego z wielkim przepychem.
Wielkie łóżko hebanowe, ze wschodniemi draperyami, zajmowało jednę ze ścian tego pokoju.
Na przeciw łóżka stała prawdziwie książęca toaleta, a na niej przeróżne flakony i inne toaletowe drobiazgi.
— Jesteś pani u siebie!... powiedziała wiedźma. Pozwół, że cię pozostawię samą, życząc na odchodnem snu najlepszego.
Powiedziawszy to, wskazała na mały srebrny dzwonek, stojący na małym stoliczku obok łóżka i dodała:
— Oddam na pani usługi młedą dziewczynę, inteligentną i zwinną... — Będzie ciągle w sąsiednim pokoju gotowa na rozkazy.
Złożyła głęboki ukłon cygance i wyszła z pokoju.
— Więc, szepnęła do siebie Carmen, gdy została samą, — widocznie marzenia zaczynają zamieniać się w rzeczywistość...


XIV.
Eliksir na sen.

Kiedy Perina i Carmen wyszły z dużej sali, Morales rzucił się w ogromny fotel wiedźmy i zakładając noga na nogę z prawdziwie kawalerską swobodą, zawołał śmiało:
— Spodziewam się, kochany baronie, że nie będziesz i mnie negliżował, chociaż bowiem jestem jeszcze młody i wytrwały, jak każdy młodzieniec światowy, nie mogę taić przed tobą, że się czuję znużonym... Cóż chcesz?... Człowiek nie z żelaza jest przecie... Caramba!...
— Bądź spokojny... odpowiedział śmiejąc się baron. — Skoro tylko instalacya siostry twojej zostanie ukończoną, każę ci dać pokój w którym będzie ci wyśmienicie...
— Kochany baronie... odezwał się znowu Morales, każ mi, proszę cię, przygotować wygodne spanie, bo bardzo mi o to chodzi... Kiedy byłem w Ingouville, moje łóżko było prawdziwą górą puchową!... Leżałem w niem jak w śniegu... Sypiałem po czternaście godzin z rzędu na jednym boku...
— Będziesz miał wyborne łóżko.
— Dodam, że byłoby mi nadzwyczaj przyjemnie zastać w moim pokoju parę butelek wina hiszpańskiego... Alicante, Xeres, albo Malaga, wszystko jedno... byleby było dobre... więcej nie żądam...
— Znajdziesz i wino hiszpańskie...
— Czy ci, kochany baronie, nie zdaje się tak jak mnie... ciągnął cygan, że to ubranie eleganckie i zgrabne, zanadto jest już podszarzane?...
— Najzupełniej podzielam to przekonania, i bądź pewnym, że za przebudzeniem znajdziesz przy łóżku zupełnie nowe, z którego napewno będziesz zadowolony...
— Jeszcze jedno pytanie...
— Jakie?...
— O której godzinie jadają w tym domu?
— Obiad o dwunastej, kolacya o dziewiątej wieczorem.
— A stół dobry?...
— Wyśmienity!...
— Sądzę, że będziesz zadowolniony...
— No to i dobrze, Caramba!... Sytuacya wyjaśnia się zupełnie... Nie pozostaje nam zatem nic już więcej, jak uregulować ten mały rachuneczek...
— O jakim rachunku mówisz, Moralesie?...
— Mówię o pięćdziesięciu liwrach, obiecanych mi przez ciebie dzisiejszej nocy, kochany panie baronie,.
— Słusznie... proszę cię, dziesięć luidorów...
— Powiadasz baronie?.. mruknął osłupiały Morales.
— Dwieście czterdzieści liwrów na drobne wydatki, zanim się co więcej znajdzie...
Luc podał pieniądze cyganowi, a ten schował je do kieszeni, a potem pochwycił ręce de Kerjeana i czule je uścisnął.
— Daję ci słowo, kochany baronie, że masz cały mój szacunek... Bądź pewnym, jakem hidalgo, że nie daję go pierwszemu lepszemu... Swoim sposobem postepowania zjednałeś mnie sobie bezwzględnie...
— Myślę, że się będziemy zawsze rozumieli doskonale.
Wiedźma powrotem swoim do sali przerwała wynurzenia Moralesa.
Zaprowadziła cygana do małego pokoiku, nie tak zbytkownie urządzonego, jak pokój Carmeny, ale bardzo przyzwoitego, kazała przynieść mu wina hiszpańskiego i powróciła do barona.
— Utrzymujesz zatem... powiedziała, że podobieństwo cyganki do Janiny de Simeuse jest rzeczywiście tak uderzające?...
— Takie jest... odpowiedział Luc, że nawet oko księżnej mogłoby się równie łatwo pomylić jak moje...
— I uważasz Carmenę za dosyć inteligentną do dobrego odegrania trudnej niezaprzeczenie roli?
— Dosyć będzie powiedzieć, że inteligencya jej wyrównywa twojej, Perino.
— Wierzę... Ale czy możemy liczyć na nią?...
— Ręczę za to głowa moją...
— Może kiedy przyjdzie do przekonania, że zdradzić nas będzie w jej interesie...
— Nigdy do tego nie przyjdzie... Należy do nas ciałem i duszą... Nie ma i nie będzie miała żadnego interesu prócz naszego, zgubiłaby się bezpowrotnie, odstępując naszej sprawy...
Baron opowiedział w kilku słowach główniejsze szczegóły ze zwierzeń Carmeny.
— Masz racyę... odezwała się po wysłuchaniu wiedźma. — I ja teraz jej zupełnie ufam. Kiedy chcesz, bym zaczęła działać?
— Jak można najprędzej!... Na co tu jakiekolwiek opóźnienie?... Wiele potrzeba ci czasu na przygotowanie eliksiru, o którym mówiłaś?...
— Dwunastu godzin... W razie gwałtownej potrzeby, możesz go mieć nawet dziś wieczór...
— Gdy będę miał w ręku eliksir, potrzeba mi będzie skombinować na miejscu, kiedy ostatecznie wprowadzić mój plan w wykonanie... Przypadek tylko może mi nastręczyć stosowną okazyę do zadania głównego ciosu... Gdyby jednakże przypadek się opóźnił, to go przyśpieszę... Czy nie byłoby jakiego sposobu, żeby Carmen przez jaką godzinę i to wśród dnia, mogła się znajdować razem z Janiną i księżną w hotelu Simeuse?...
Perina spojrzała na de Kerjeana z głębokiem ździwieniem.
— Czyś zwaryował... czy co?.. zapytała po chwili. W jakim celu to niedorzeczne pytanie?
— W celu dodania odwagi i zręczności Carmenie, w celu przekonania jej samej o tem nadzwyczajnem podobieństwie... To zresztą nie wszystko jeszcze... Czy nie byłoby koniecznem, aby cyganka znała chociaż z widzenia księżnę, którą wkrótce, za kilka dni może, nazywać będzie matką?... czy nie byłoby koniecznem, żeby się obeznała z urządzeniem domu, który będzie jej domem, aby mogła poznać i zachować ruchy i głos Janiny, szczegóły uczesania i ubioru... Mów, że to krok niemożliwy, ale nie mów, że niedorzeczny!...
Wiedźma nic nie odpowiedziała. Usiadła w fotelu przy stole, stojącym na środku sali, oparła się łokciami i twarz w dłoniach ukryła.
Przez kilka minut siedziała w tej pozycyi i zdawała się głęboko zamyśloną.
Nakoniec podniosła głowę.
— Masz racyę... rzekła, myliłam się i to bardzo... potrzeba koniecznie, aby cyganka poznała Janinę... potrzeba, żeby we dnie przestąpiła progi pałacu Simeuseów...
— Potrzebaby tego było koniecznie, ale jakiż na to sposób?...
— Już go znalazłam!...
— Ciekawym się dowiedzieć...
— I zaraz się dowiesz... Będziesz widział dzisiaj księżnę... wszak prawda?...
— Jak wczoraj, tak i jutro przepędzę cały dzień obok Janiny i jej matki...
— A więc powiedz pani de Simeuse, że biedna kobieta, którą znasz jako bardzo uczciwą, utrzymująca sklep z towarami, prosiła cię bardzo, żeby za protekcyą twoją pozwolono jej przedstawić księżnie i jej córce świeżo otrzymane prześliczne materyały indyjskie, tureckie, perskie i afrykańskie... Dodaj, że starej kupcowej towarzyszyć będzie maurytanka algierska, w narodowym swoim kostiumie, nie rozumiejąca ani słowa po francuzku...
— Zaczynam się domyślać.... Starą kupcową ty będziesz.
— A maurytanką Carmen — dokończyła Perina. Wiesz, jaki noszą kostyum kobiety algierskie po za domem, wiesz także, że kawał białej tkaniny, z otworami na oczy, zabezpiecza ich twarze od spojrzeń profanów.
— Aha!... wykrzyknął Luc, cyganka będzie mogła patrzeć, nie bedąc widzianą!.. Brawo, kochana moja... znalazłaś rzecz znakomitą!...
— Jestem prawie pewną, że pani de Simeuse zgodzi się na tę propozycyę... Zresztą powiesz mi dziś wieczorem, coście postanowili, a ja się przygotuję na jutro...
— Zatem ułożone już wszystko... do wieczora i do jutra...
— Tak.
Dzień przeszedł bez ważnego wypadku. Punkt o dziesiątej pan de Kerjean zastukał do drzwi wiedźmy.
— I cóż?... zapytała.
— Mówiłem o mojej znajomej kupcowej, uczciwej bardzo kobiecie — odrzekł śmiejąc się de Kerjean.
— I zgodzono się?...
— Nie mogło być inaczej... Janina cieszyła się i klaskała w ręce jak dziecko... Księżna oświadczyła, że dostateczną jej jest moja protekcya... Krótko mówiące i matka i córka oczekiwać cię będą jutro o drugiej... Pewny jestem, że ciekawość nie pozwoli spać tej nocy pannie de Simeuse...
— Nic nie szkodzi!... mruknęła wiedźma szyderczo. Będzie miała czas wyspać się później.
Luc zrozumiał prawdziwe tych słów znaczenie, bo zaraz się zapytał:
— Czy eliksir przygotowany?...
Perina spojrzała na zegar stojący na kominku.
— Zaraz będzie... odpowiedziała. Za pięć minut upłynie ostatnia sekunda dwunastej godziny.
Podniosła się i weszła do szklannego gabinetu, służącego za laboratorym.
Luc poszedł za nią.
Kiedy Perina otworzyła drzwiczki z kawałków szkła oprawnego w pręciki stalowe, gęsty swąd z węgli bachnął z pieca i zmusił oboje do cofnięcia się. Ale swąd rozszedł się zaraz i wiedźma śmiało postąpiła naprzód, gdy tymczasem baron, mniej obeznany z preparatami śmiertelnemi, pozostał w tyle.
Na małym kominku z cegieł, zapchanym żarzącemi się węglami, stał maleńki tygielek z najkosztowniejszego kruszcu, bo z platyny sporządzony.
Szklanna rurka, wązka jak pióro krucze, przechodziła z tygielka do kryształowej retorty wielkości jajka.
Na dnie tej retorty widać było kilka kropel płynu przeźroczystego, prześlicznego rubinowego koloru.
Perina zagasiła kominek, uniosła za pomocą srebrnych szczypców naczyńko platynowe — oddzieliła rurkę od retorty, i z kuferka, w którym znajdowały się różnego rodzaju naczynia, wyjęła maleńki flakonik z kryształu, zamykający się na koreczek złoty.
Czerwony płyn, zawarty w retorcie, całkiem go napełnił.
Każda kropla (było ich ośm czy dziesięć), padając do flakonika, wydawała dźwięk metaliczny.
Perina bardzo starannie dopasowała złoty koreczek i podała następnie flakonik baronowi, mówiąc:
— Oto majątek twój, Luciu...
— Dziękuję, odpowiedział Kerjean, teraz kiedy mam broń, naucz mnie, jak mam jej używać...
— Nic nadto prostszego... Pamiętaj tylko, że skutek następuje dopiero w sześć godzin po użyciu.. Pamiętaj, że ten płyn nie zmienia ani smaku, ani koloru napoju, do którego jest domieszany... Pamiętaj, że trzy krople sprowadzają trzy godziny snu letargicznego, którego żaden hałas, żadne szarpanie przerwać nie może... Pamiętaj, że sześć kropel przedłuża sen na noc całą... a nakoniec dziesięć (w tym flakoniku jest ich właśnie tyle) sprowadza śmierć!...
— Śmierć!... powtórzył Kerjean.
— Tak kochany baronie!.. Od ciebie zależy teraz odpowiednia ilość kropli...


XV.
Leila.

Nazajutrz, około drugiej po południu, księżna, Janina i Luc znajdowali się w małym saloniku pałacu de Simeuse.
Lokaj przyszedł oznajmić, że dwie kobiety z których jedna dziwacznie ubrana, przyjechały karetą najętą i jako podobno znane panu baronowi de Kerjean, proszą o wiadomość, czy mogą widzieć się z księżną.
— Tak... tak... To protegowane moje!... zawołał Luc, to te same, o których wczoraj miałem honor wspominać paniom.
Pani de Simeuse wydała rozkaz, aby je zaraz wprowadzono.
W parę minut potem Perina i Carmen weszły do pokoju.
Wiedźma nie miała swej stu letniej maski.
Była z odkrytą twarzą, a Luc zdumiony był sztuką, z jaką twarz swoję potrafiła uczynić niepodobną do poznania.
Mieszkanka Czerwonego domu, wybornie ucharakteryzowana, wyglądała na kobietę co najmniej sześćdziesięcio-letnią, i baron, gdyby nie był naprzód uprzedzonym, mógłby jej był z pewnością nie poznać wcale.
Ubranie doskonale zastosowane do roli starej kupcowej, ubranie staroświeckie i niemodne, a z jaskrawych kolorów złożone, wyglądało prawdziwie śmiesznie.
Maurytański kostyum Carmeny był jak najdokładniejszy. A
Długi szal jedwabny w srebrne pasy, owijał ją od stóp do głów, kawał białej tkaniny, zawiązany z tyłu głowy i naprzód zarzucony, zakrywał zupełnie rysy.
Przez dwa otwory na oczy mogła ona jednak sama widzieć dokładnie wszystko.
Pod niebieskim szalem, zwanem czaler, miała szerokie majtki z białego jedwabiu, u kostek zebrane.
Ładne jej nóżki, obute były w maleńkie papucie z niebieskiego aksamitu, złotem haftowane.
Zobaczywszy Janinę, wydało jej się, że widzi samą siebie, odbitą w lustrze i zadrżała.
Luc spostrzegł to drżenie i domyślił się jego przyczyny.
Za Periną i cyganką weszło dwóch lokai w liberyi Simeusów.
Wnieśli oni ogromny kufer z cedrowego drzewa, inkrustowany masą perłową i słoniową kością.
Wiedźma otworzyła kufer.
Wyjęła zeń różne materye w jasnych mieniących się barwach, w których zdawało się niebo wschodnie odbijać.
Materye przepiękne lamowane były srebrem i złotem — szarfy haftowane jedwabiem i perłami.
Były też tam perfumy dziwnego, upajającego zapachu, były i biżuterye szczególniejszych kształtów.
Z gadatliwością i gestami stara, niby kupcowa, wyliczała nieporównane wartości swoich towarów.
Księżna i Janina uśmiechały się na to, a Kerjean myślał sobie:
— To dopiero prawdziwie zręczna kobieta!... daleko zręczniejsza, aniżelim przypuszczał!... Niech mnie strzeże moja gwiazda od tego, ażebym miał w niej kiedy nieprzyjaciela...
Gdy się to wszystko działo, oczy Carmeny wpatrywały się w pannę de Simeuse.
Janina podziwiała materye i zrobiła znaczny z nich wybór.
Suma należna za zakupy dość była znaczną.
Księżna wyszła z saloniku po pieniądze.
— Pani.. zapytała Janina Periny, czy towarzyszka twoja jest osobą młodą?...
— Zaledwie ma lat ośmnaście, odpowiedziała wiedźma.
— Zkądże się ona tu znalazła w Paryżu, zdala od swego kraju i rodziny?...
— Niestety!... proszę pani, to biedne dziecko nie ma żadnej rodziny...
— Sierotą jest?... powiedziała ze współczuciem Janina.
— Ojciec, negocyant algierski, cały majątek, jaki posiadał, wiózł na okręcie, którym dowodził... Okręt rozbił się podczas burzy, komendant utonął i wszystko z nim poszło na dno. Leila, takie nosi to dziewczątko imię, w jednej chwili została sama na świecie, bez żadnych zgoła środków do życia... Chciano ją sprzedać na targu, jak niewolnicę, ale korespondent mój, tknięty litością, wsadził ją na statek francuzki i do mnie odesłał... Mam ją od paru już tygodni... Wydaje się łagodną i posłuszną... Po trochu przyzwyczai się do nas zapewne, nauczy się francuzkiego języka i może z czasem zdolną będzie pomagać mi w handlu...
— Biedna istota!... szepnęła Janina.
— Byłaby bardzo szczęśliwą, gdyby mogła zrozumieć, iż się pani raczyła zainteresować biedaczką...
— Czy ładna?... spytała panna de Simeuse.
— Piękna, jak anioł... albo piękna, jak pani.
— Musi pani mieć zapewne jakiś sposób porozumiewania się z nieszczęśliwą?...
— Mówię do niej migami, a odgaduje je z nadzwyczajną łatwością.
— Proszę jej pokazać, że radabym ją zobaczyć...
Wiedźma przecząco wstrząsnęła głową.
— Za nic na to nie przystanie, aby zdjąć zasłonę... Jesteś pani chrześcijanką, a jej religia zabrania chrześcijanom okazywać twarzy obnażonej... Ja sama zobaczyłam ją ukradkiem, podczas snu Leily...
— Jakiegoż jest wyznania?...
— Mahometanka.
— Szkoda!... wykrzyknęła Janina. Kiedy jednak będzie mogła zrozumieć panią, może zechcesz oświecić jej duszę, może zechcesz zapoznać ją z tajemnicami jedynej religii prawdziwej, może zechcesz uczynić z niej katoliczkę?....
— Będę przynajmniej gorliwie starać się o to... odrzekła Perina.
Panna de Simeuse zbliżyła się do mniemanej Maurytanki i lubo przekonana, że mówi do niej niezrozumiałym językiem, rzekła:
— Będę się, biedna sieroto, gorąco modlić za ciebie, będę błagać Boga chrześcijan, żeby uczynił cię dobrą i szczęśliwą, zrobię dla ciebie wszystko, co tylko w mocy mojej będzie. W tej chwili już chce cię polecić łasce Najwyższego, to też naznaczę cię widzialnym znakiem, żeby raczył pamiętać o tobie...
Mówiąc to, Janina zdjęła z szyi krzyżyk na złotym łańcuszku i wziąwszy rękę cyganki, chciała jej godło święte założyć jak bransoletę.
Przy dotknięciu Janiny, Carmen silnie zadrżała.
Odepchnęła z nieopisaną trwogą klejnocik i cofnęła się o kroków kilka.
— Boże wielki!.. co się jej stało?... spytała panna de Simeuse Periny. Co jej się stało?... Ja się boję jej doprawdy!...
— Pani, odpowiedziała wiedźma, usiłując pokryć pomieszanie, nic nadto zwyczajniejszego. Leila jest, jak pani mówiłam, muzułmanką, wie, że krzyż jest symbolem wiary chrześcijańskiej. Cofnęła się przed godłem obcem dla niej, jak każda chrześcijanka cofnęłaby się przed świętokradztwem...
— Prawda... szepnęła Janina i pochyliła smutnie główkę.
A po chwili dodała:
— Biedne dziecię, niechaj cię Bóg dobry oświeci!... Na samą myśl o twej pogańskiej duszy, już mi się słabo robi, boję się... Będę jednakże czuwać nad tobą, ale z daleka tylko.
W tej chwili księżna powróciła do saloniku z pieniędzmi i rachunek mniemanej kupcowej został zapłacony.
Nie zatrzymywała dłużej Periny i Carmen, zeszły więc obie do czekającej na nie karety.
Kufer na w pół wypróżniony odniesiono za niemi.
Cyganka rzuciła na wyjściu baronowi przelotne spojrzenie, znaczenie którego on sam tylko mógł odgadnąć.
— Wiesz co, Carmen, odezwała się Perina, skoro pojazd ruszył z miejsca, wiesz, że bez mojej przytomności umysłu, nie łatwo byłybyśmy wyszły obie z niebezpiecznej sytuacyi, w jakiej nas postawiłaś?... Co ci się stało?... Co cię za mucha jakaś ukąsiła?... Dla czego odrzuciłaś z takim widocznym przestrachem podarunek panny de Simeuse?...
— A cóż miałam zrobić?... spytała cyganka. Cóż pani byś zrobiła była na mojem miejscu?...
— Także pytanie!... Trzeba było przyjąć łańcuszek i skłonić się na znak podzięki, podług wschodniego obyczaju. Zdaje mi się, że to nie byłoby ani bardzo trudne, ani bardzo przykre.
— Trzeba było przyjąć?... powtórzyła Carmen, co też pani mówisz?.. czy miałabyś na to odwagę?...
— A dla czegóżby nie?...
— W takim razie masz duszę wytrwalszą nawet odemnie!... Mnie nic nie przestrasza i nie powstrzymuje, dawałam już nie raz tego dowody... A jednakże cofnęłam się przed pocałunkiem Judasza, cofnęłam się przed pocałunkiem, jaki potrzebaby było złożyć tej pięknej, młodej dziewczynie, której zabrać mam miejsce i życie!... Serce moje, lubo uważałam je za oddawna zamarłe, za oddawna nieczułe, zadrżało nagle, gdy to dziecko tak do mnie podobne, szeptało anielskie słowa współczucia i litości!... Możesz pani szydzić sobie ze mnie, ale przyznaję z wielkiem ździwieniem, że nagle łzy potoczyły mi się z oczu...
— Rzeczywiście, wzruszająca to czułość!... mruknęła szyderczo wiedźma, i dodała groźnym tonem:- Czy tę samę cygankę, której zuchwałość tak wychwalał przedemną baron Luc de Kerjean?... Nie poznaję cię, Carmeno, i zaufanie, jakie miałam do ciebie, ustępuje zwątpieniu i obawie... Mów przynajmniej otwarcie... wyjaw szczerze, co się dzieje w duszy twojej?... Czy wahasz się?.. czy się cofasz?...
— Ani jedno, ani drugie... odpowiedziała z mocą Carmen. Owszem, teraz bardziej jeszcze, niż przed chwilą, gotową jestem na wszystko!... Pani wiesz, jaki jest cel mojego życia, zdążać będę do tego celu najkrótszą drogą... gotowa niweczyć bez litości wszystkie spotykane zawady...
— I... dodała Perina, postąpisz bardzo rozsądnie. Posiadasz tajemnicę naszę, więc w zupełności do nas należysz, musisz nam służyć, jak my służymy tobie!... Droga, na którą weszłaś, ma dwa tylko wyjścia, nie zapominaj o tem, szczyt wielkości lub szubienicę w Nantes. Do pierwszej, dzięki nam, możesz dojść niezawodnie... lecz oddamy cię w ręce oprawcy, gdybyś i żartem choćby pomyślała nas zdradzić...
— Tylko bez groźb!... bardzo proszę!... przerwała wyniośle cyganka. Nie boję się ani ciebie, moja pani, ani nikogo zgoła!... Nic nie jest w stanie przestraszyć tej, która nie dba wcale o życie... Będę wiernie służyła wspólnej sprawie, dla tego, że trzymając z wami, będę przedewszystkiem pracowała dla siebie!... Jeżeli co, to tylko groźba byłaby zdolną zerwać związki nasze... proszę bardzo pamiętać o tem...
— Dumną jesteś!... mruknęła Perina.
— Nie przepowiedziałaś mi sama, pani, że mam zostać królową?... Będę musiała dobrze odgrywać moją rolę, a duma właściwą jest królowej!...
Kareta przyjechała w tej chwili na ulicę Estouffade.
Wiedźma i Carmen wysiadły z niej i weszły do Czewonego domu tylnemi drzwiami.


XVI.
Kolacya.

Czytelnicy nasi przypominają sobie zapewne układ zawarty pomiędzy księciem a baronem de Kerjean, układ, na mocy którego ten ostatni przyrzekł przez cały nieszczęsny miesiąc poświęcić się wyłącznie dla mieszkańców pałacu Simeuse i wieczorami dopiero od nich wychodzić.
Łatwo się bardzo domyśleć, że Luc zasiadał codziennie do stołu z rodziną książęcą.
W XVIII-ym wieku godziny posiłku nie były te, co dzisiaj.
Obiady jadano o 12-ej, wieczerze o 8-ej.
Przejdźmy próg sali jadalnej Simeusów i zobaczmy, co się tu działo podczas kolacyi nazajutrz potem, gdy Perina i Carmen osłonięte protekcyą barona, miały czelność przybyć do pałacu.
Wspaniała sala, o jakiej mowa, sąsiadująca z wielkim salonem, miała trzy okna, wychodzące na ogród.
Nie nie mogło wyrównać przepychowi i gustowi jej urządzenia.
Prześliczne obrazy, zdobiły ściany, prześliczne rzeźby, przedstawiały różne przedmioty z rolnictwa, rybołóstwa, ogrodnictwa i gastronomii.
Ogromne szafy, artystycznej roboty, a w nich ciężkie, eleganckie srebra, i żywe kolory najpiękniejszej porcelany saskiej, chińskiej i japońskiej, odbijały jaskrawo od ciemnego koloru starego dębu.
Zawieszony po nad kwadratowym stołem, nakrytym misternie cienkim obrusem, świecznik holenderski rozlewał światło świec czterdziestu ośmiu, dwa kandelabry stojące, umieszczone na rogach tegoż stołu, dopomagały do oświetlenia à giorno całej olbrzymiej sali.
Pan de Simeuse z domowego życia usuwał wszelkie ceremoniały.
Chciał, aby miał możność mówić zawsze swobodnie i otwarcie, nie chciał, żeby mu liczna służba przeszkadzała obecnością swoją.
Tym sposobem usługiwał im jeden tylko kamerdyner, stary sługa, wypróbowanej wierności.
Z powodu poświęcenia się barona de Kerjeana, uważano go za członka rodziny, w niczem więc dla niego zwykłego obyczaju nie zmieniono.
Luc de Kerjean siedział pomiędzy Janiną i księżną, a dawał dowody wielkiego taktu i obycia się ze światem.
Jego zachowanie się względem pani de Simeuse, nacechowane byłe nieskończonym szacunkiem.
Gdy się zajmował Janiną, umiał nadawać twarzy swojej wyraz czułości prawdziwie ojcowskiej i czasami tylko z trudnością powstrzymane westchnienie, albo łza nagła, szybko, ukradkiem obtarta, zdradzały prawdziwy stan jego duszy, dawały pojęcie o wielkości poświęcenia, które podjął z taką szlachetnością.
Nic z tego wszystkiego nie uszło baczności księcia de Simeuse i nie śmielibyśmy twierdzić, czy nie żałował czasami, iż nie może przyjąć tak dobrego zięcia.
Dziewiąta wybiła właśnie na zegarze flamandzkim, stojącym pomiędzy dwoma wazonami na kominku, na którym szczapy drzewa się paliły.
Kolacya miała się ku końcowi.
Ambroży, postawiwszy na stole deser, wina hiszpańskie, likiery i kawę, usunął się sam w tej chwili.
Pan de Simeuse wybrał z pomiędzy flakonów jeden z kryształu weneckiego w złote gwiazdki, napełniony płynem wspaniałego koloru.
— To... powiedział, podnosząc flakon pod światło — to prawdziwa ozdoba piwnic moich... Jest to wino Alicante. Pochodzenie jego jest historyczne... Jego Królewska Mość Ludwik XIV, w dzień urodzin ojca mojego, przysłał dla babki mojej całą baryłkę tego nektaru. Zaglądano do niej w ważnych tylko okolicznościach, a i tak zaledwie parę tylko butelek pozostało. Podaj mi szklankę Blanko, i ty także Janino... i ty baronie... Wypijemy, jeżeli zgodzicie się na to, za zdrowie naszego króla, jako wierni jego poddani.
Trzy szklanki weneckie w formie tulipanów, wyciągnęły się jednocześnie ku panu de Simeuse.
Książe nalał po połowie żonie i córce, a sobie i Kerjeanowi po brzegi — następnie z godnością wielkiego pana, który się ma za jednę z najsilniejszych podpór monarchii, wstał jak się wstaje w chwili przemowy do monarchy.
Luc poszedł za jego przykładem.
Już pan de Simeuse, otworzył usta żeby życzyć długiego życia i powodzenia Ludwikowi XIV — ale brakło mu czasu do wypowiedzenia zwykłej w takich razach formułki.
Dziwne, niewytłomaczone zdarzenie powstrzymało mu słowa na ustach, a u księżnej i u księżniczki wyrwało okrzyk przerażenia.
Światłość biała i oślepiająca, niby błyskawica, oświetliła naraz, na kilka sekund, ciemności ogrodu. Deszcz iskier wytrysnął z ziemi, jak gdyby pękło nagle jakieś ogniem ziejące podziemie, a wreszcie rozległ się huk okropny, rozdzierający, podobny do huku dziesięciu armat, jednocześnie grających.
— Co to jest?... co to ma znaczyć?... wykrzyknął książe przerażony — i pobiegł do okna.
Pani de Simeuse i Janina poszły za jego przykładem.
Na dwudziestą część sekundy Luc de Kerjean pozostał w tyle, a kiedy przyłączył się do Simeusea i dwóch kobiet, stojących w zagłębieniu okna, dziwna, sina bladość twarz mu pokryła, oczy zaś ponurym ogniem błyszczały.
Ręka szlachcica spełniła bez drżenia niegodne dzieło, przygotowane i wykonane z dyabejską zręcznością.
Flakon dany mu przez wiedźmę, został prawie próżny...
Większa połowa czerwonego płynu, strasznego eliksiru letargu albo śmierci, przelaną została do szklanki Janiny de Simeuse,..
— Cóż, mości książe, zapytał głosem pewnym, nie zdradzającym żadnego pomieszania, czy odnalazłeś pan klucz tej zagadki?...
— Doprawdy, że nie!... odpowiedział pan de Simense — nie nie widzę... Cisza i ciemności wszędzie... Hałas i światło, które nas uderzyły przed chwilą, są niewytłomaczoneni...
— Gdyby to w lipcu, sądziłbym, że pioruna spadł gdzieś nie daleko; ale w lutym, śmiesznem byłoby przypuszczenie podobne... Atmosfera jest czystą, a zresztą gwiazdy świecą na niebie... To coś cudownego chyba...
— Boże mój... szepnęła księżna przyciskając Janinę do piersi. — Boże!... a jeżeli tajemnicze niebezpieczeństwo, krążące nad naszym domem w ten sposób się nam objawiło...
— Niechaj księżna pani uspokoić się raczy... rzekł z szacunkiem de Kerjean. Każda rzecz ma swoją przyczynę naturalna... Pójdę i postaram się poszukać tej przyczyny...
Nie czekając na odpowiedź, wybiegł z jadalnej sali.
W przedpokoju zastał służbę przestraszoną.
Dał jej rozkaz, aby wzięła pochodnie i udała się za nim.
Postanowił przepatrzeć różne części ogrodu.
Książe, księżna i Janina stały ciągle przy oknie i patrzyły z ciekawością na światełka migające pod drzewami z liści ogołoconemi...
Nakoniec wszystkie pochodnie skierowały się w jednę stronę, a za chwilę powracały wszystkie do pałacu.
W dziesięć minut potem, szlachcic bretoński powrócił do sali jadalnej, a miał w ręku dziwny jakiś przedmiot.
— I cóż kochany baronie?... zapytał książe.
— Raz jeszcze stwierdziłem głęboką prawdę, zawartą w przysłowiu: „Szukaj a znajdziesz.!“ Szukałem, znalazłem i... przynoszę rozwiązanie zagadki.
Powiedziawszy to, baron ukazał księciu i księżnie dziwny jakiś przedmiot.
Była to rakieta wystrzelona, z której czuć było jeszcze proch i saletrę.
— Co to jest?... zapytał pan de Simeuse.
— Fajerwerk.. poprostu rakieta niezwykłej wielkości, puszczona zapewne bardzo gdzieś daleko, a spadła przypadkiem w ogrodzie.. Nic pospolitszego nad ten mniemany fenomen...
Po tak kategorycznem wytłómaczeniu zjawiska, można było śmiać się tylko z mimowolnie doświadczonej trwogi.
To też wszyscy zasiedli z powrotem do stołu.
— A teraz... odezwał się książę... teraz kiedy dzięki przytomności umysłu i niezmordowanej uprzejmości barona, wszelkie obawy zostały usunięte, wypijmyż zdrowie króla Ludwiką XIV-go, naszeg0 sławnego monarchy, którego oby nam Pan Bóg zachował jak najdłużej...
(Ciąg dalszy nastąpi). Szklanki zostały opróżnione jednocześnie.
Kerjean zobaczył, że na dnie szklanki Janiny nie pozostało ani kropli i spojrzał na zegar stojący na przeciw niego.
— Kwadrans na dziesiątą... pomyślał, o wpół do czwartej potrzeba będzie działać....
Kolacya skończyła się wesoło.
O dziesiątej baron pożegnał de Simeusów i wyszedł.
Udał się prosto do Czerwonego domu, gdzie nań wiedźma oczekiwała niecierpliwie w towarzystwie Carmeny.
Pierwsze słowa barona, gdy wszedł do sali, były:
— Wszystko idzie dobrze!... wszystko na dzisiejszą noc przygotowane...
— Na noc dzisiejszą?... powtórzyła Carmen z nerwowem drżeniem, którego pokonać nie mogła.
— Boisz się, czy co?... zawołał Luc. — Uprzedzam, że się cofać zapóźno... odezwała się wiedźma groźnie. Wiedz, że już nie należysz do siebie...
Cyganka pogardliwie wzruszyła ramionami.
— A! jak wy mnie źle znacie oboje!... odrzekła. — Ja się was nie boję!... ja się nikogo i niczego nie boję!... ja się wcale cofać nie myślę!... Ale co w tem dziwnego, że dusza moja drży w chwili, w której rozegrać się ma pierwsza część partyi, od której zależy życie moje?... Drżę, ale silną jestem!... Nie obawiam sie!... Kiedy nadejdzie chwila właściwa, nie zabraknie mi odwagi... kiedy wybije stanowcza godzina, nie będę drżała wtedy!...
— Ma racyę... szepnął Luc, ja wierzę jej zupełnie.
— Dziękuję... powiedziała Carmen.
— Co się tam stało dziś wieczór?... zapytała wiedźma, opowiedz mi wszystko szczegółowo...
Kerjean zdał sprawę z tego, o czem my wiemy już dobrze.
Kiedy opisał wrażenie, jakie wywołała eksplozya, Morales zatarł ręce i przybrał minę tryumfującą.
— Caramba!... zawołał, to prawdziwie genialna myśl, ta olbrzymia praca użyta do odwrócenia uwagi księcia i do pozostawienia kochanemu baronowi czasu na nalanie eliksiru!... Z pewnością, że mój szlachetny przyjaciel de Kerjean, jest nie lada człowiekiem... ale bodaj, że i mnie należy się pewna także zasługa... Nie była to tak łatwa sprawa przerzucić zapaloną rakietę przez mur od ulicy Clovis i przerzucić tak, aby spadła w dobre miejsce... Dokonałem sztuki mistrzowskiej...
— Nikt nie myśli temu przeczyć, powiedział śmiejąc się Luc — i bądź pewnym, że potrafimy ci to wynagrodzić...
— Liczę na was... Caramba... mruknął przez zęby cygan.
— Jednakże... ciągnął baron, zaczynałem się już obawiać... Kolacya była na ukończeniu... Jeszcze dziesięć minat opóźnienia, a byłoby zapóźno... O mało, żeś wszystkiego nie zepsuł...
— Caramba!... wiedziałem ja o tem dobrze... odrzekł Morales, ale nie mogłem nic poradzić... Od ósmej byłem na ulicy Clovis, na stanowisku... ale do działania potrzeba było spokoju, a tu przechodnie jakby się uwzięli na mnie... Skoro tylko zdarzyła się stosowna chwila, pochwyciłem, jak to powiadają okazyę za włosy, i zapaliłem knot resztką cygara...
Kerjean przyznał racyę cyganowi i zwrócił się do Periny.
— Myślę, że z twojej strony wszystko gotowe... czy tak?... zapytał.
— Ma się rozumieć, że wszystko gotowe... odrzekła mieszkanka Czerwonego domu.
— Drabiny?...
— Lekkie i mocne, składają się z kilku części, co pozwala daleko je łatwiej przenieść...
— Lektyka?...
— Czeka w sali na dole.
— Liberya?...
— Ułożona na krześle.
— Ubiór dla Carmeny?
— Najzupełniej taki sam, jaki miała wczoraj panna de Simeuse.
— Doskonale... Nie zostaje mi nic zatem, jak tylko uprzedzić ludzi i zaraz się tem zajmę.
Luc owinął się płaszczem, który rzucił wchodząc na krzesło, a kapelusz nasunął na oczy.
— Kiedy powrócisz?... spytała wiedźma.
— Około drugiej nad ranem... wejdę od ulicy l’Estouffade, drzwiami, od których klucz posiadam.
— Czy sam będziesz?...
— Nie... będą mi towarzyszyć moi ludzie...
— W takim razie, znajdziesz światło na dole i tam pozostawisz twych ludzi... Zdaje mi się, że zupełnie byłoby zbytecznem objaśniać tych ludzi, gdzie ich mianowicie prowadzisz...
— Uwaga zupełnie słuszna... byłbym może jednak i sam się tego domyślił... Do widzenia zatem Perino!... Do widzenia, piękna oblubienico moja!...
Powiedziawszy to, Luc ujął rękę Periny, pocałował ją z wielką galanteryą i wyszedł z mieszkania wiedźmy.
— Udajmy się za nim.


XVII.
Od jedenastej wieczór do pierwszej po północy.

W epoce naszego opowiadania, w pośrodku ulicy l’Arbre-Sec, stała mała karczemka szczególniejszego pozoru.
Lubo znajdowała się w Paryżu, całkiem była po wiejsku urządzona.
Po wiejsku, powtarzamy, każdemu bo wiadomo, że nad brzegami Sekwany w Barcy, Rapee, Suresnes, przed każdą szynkownią był zawsze ogródek z altankami, gdzie mieszczanie stołeczni w niedziele i poniedziałki przybywali raczyć się świeżą rybą i lekkiem winem — otóż karczma przy ulicy l’Arbre-Sec, miała ten sam prawie pozór.
Mały ogród poprzedzał domek słomą kryty.
W ogródku tym znajdowały się klasyczne altanki ze stołami i ławkami z poczerniałego drzewa...
Po nad drzwiami na pół okrągłej desce wypisane było:

„Zakład sławny z wybornych kiełbi z Pont-Neuf.“

Gospodarz był sam rybakiem i sam dostarczał klijentom swoim ryb w sieci łapanych.
Nazywał się Gorju, a lubo przeszłość dosyć miał wątpliwą, zażywał wszelako wcale niezłej reputacyi.
W lecie dobre robił interesy, ale całą zimę zaledwie koniec z końcem powiązać był w możności.
Domek Gorju składał się z dużej stancyi, mogącej pomieścić ze trzydzieści przynajmniej osób, z drugiej daleko mniejszej, przeznaczonej dla gości dostojniejszych i z kuchni zakładu.
O sto kroków od Czerwonego domu de Kerjean napotkał wiernego swojego służącego, któremu kazał czekać na siebie w tem miejscu.
Malo tego wieczoru nie miał na sobie liberyi swojego pana.
Obadwaj udali się na ulicę l’Arbre-Sec, i stanęli wkrótce przed karczmą Gorju.
Baron otworzył furtkę i wszedł do pustego ogródka.
Zatrzymał się tutaj.
— Idź... powiedział do Malo.
Służący poinformowany naprzód, o co chodzi, wszedł do karczmy i wyszedł z niej po chwili.
— Cóż?... zapytał szlachcie.
— Jest... odpowiedział Malo.
— Co robi?
— Pije i pali.
— Sam, czy w towarzystwie?
— Myślę, że sam... Pięciu czy sześciu gości siedzi nieopodal od niego, ale zdaje się, że są mu zupełnie obcy.
— Dałeś znak Gorju?
— Tak jest, panie baronie. — Zapali lampkę zaraz w małej stancyjce i tylne drzwi nam otworzy.
— Dobrze.
— Co mi pan baron teraz rozkaże?
— Wejdź do karczmy i napij się na rozgrzewkę, bo noc dyabelnie zimna... Masz talara... tylko nie upij się czasami... Nie zadługo będzie mi bardzo potrzebny...
— O!... może pan baron zupełnie być spokojny...
Luce obszedł dom do okoła, popchnął małe wązkie drzwiczki, i znalazł się, w mniejszej stancyi.
Właściciel zakładu, oczekiwał na niego w postawie pełnej szacunku z czapką wełnianą w ręku.
De Kerjean odpowiedział mu na jego ukłon, protekcyonalnem kiwnięciem głowy i przystąpił do małego okrągłego we drzwiach okienka, zkąd można było widzieć wszystko, co się w dużej izbie działo.
— Gorju, odezwał się do karczmarza, wskazując na oddzielnie siedzącego gościa, uprzedź tego człowieka, że chcę z nim mówić bez świadków...
— Uczynię to natychmiast...
— Poczekaj... Człowiek ten, musi się obawiać spotkania z agentami policyjnemi i twoje oświadczenie zaniepokoiłoby go może... Pokaż mu zatem tę oto obrączkę... a pójdzie za tobą z zupełnem zaufaniem...
Luc podał karczmarzowi znany nam już pierścionek żelazny, z wyrżniętemi na nim pochodniami.
— Przynieś mi tu także butelkę wódki, szklankę i pozostaw nas samych...
Gorju otworzył drzwi i wyszedł.
Po chwili drab o paskudnej minie, którym nie był nikt inny, jeno znajomy nasz porucznik Bandrille, ukazał się na progu.
Luc miał płaszcz zapięty pod szyję, a kapelusz tak głęboke nasunięty na oczy, że mu zasłaniał twarz całą.
Nie podobna było rozróżnić jego rysów.
— Czy to pan pragnął widzieć się ze mną?... zapytał z ukłonem.
— Ja, odpowiedział Luc.
— Zapewne od pana Dawida?...
— Tak jest, od pana Dawida...
— Jestem na pańskie rozkazy... to jest na rozkazy pana Dawida. Od niepamiętnych czasów, wierny jego poleceniom, nie wychodzę ani na krok z karczmy, lubo się nudzę w niej okropnie. I dzień i noc wyczekuję na dyspozycye. Liczę, że się ich dowiem od pana.
W tej chwili ukazał się Gorju, postawił flaszkę wódki na stole obok cynowego kubka, oddał pierścionek baronowi i zaraz wysunął się dyskretnie.
— Jesteśmy sami, możemy mówić, odezwał się baron do Bandrilla.
I jednocześnie zdjął płaszcz, okrywający eleganckie jego szlacheckie ubranie, zdjął także i kapelusz, zasłaniający mu twarz i pokazał się porucznikowi.
Stał on przed nim i przypatrywał mu się ze ździwieniem i ciekawością, tak wyraźnie malującemi się na jego brzydkiej twarzy, że baron nie mógł powstrzymać się od śmiechu.
— A co!... nie poznajesz mnie?... zapytał.
— Nie! niech mnie licho porwie!... mój szlachcicu...
Wprawdzie rysy nie są mi obce, ale nie poznaję jednakże... Podobnyś pan do pana Dawida... Tak... podobnyś pan do niego nawet bardzo, chociaż on starszy przynajmniej o jakie lat piętnaście i jest tylko zwykłym obywatelem, a pan widzę jesteś magnatem. No... wybaw mnie pan z kłopotu!... Może ten świetny kostium jest tylko przebraniem?... lub może jesteś pan kuzynem pana Dawida... może jego synem?...
— Lepiej jeszcze, poruczniku Bandrille...
— Co pan przez to rozumie?...
— Ja jestem pan Dawid w swojej własnej osobie...
— Żartuj pan sobie zdrów...
— Wcale nie żartuję!... Jestem panem Dawidem, albo raczej pan Dawid nie egzystuje wcale, a jego postać jest jedną z tysiąca, jakie przybieram na siebie w miarę potrzeby i upodobania. Czy chcesz, żeby cię o tem przekonać, żeby ci opowiedzieć ze wszelkiemi szczegółami wczorajszą naszę awanturę w piwnicy dobrego kuma, i ostatnie słowa wymówione przy drzwiach zajazdu przy ulicy Puits-qui-Parle?... No... poruczniku, nie powątpiewaj, bo dzisiaj dopiero po raz pierwszy przedstawiam ci się w prawdziwej mojej postaci.
— No... no... niech mnie Pan Bóg skarze... chyba, że pan jesteś dyabłem?...
— Nie, ale jestem naczelnym wodzem „Towarzyszów pochodni.“ Jestem człowiekiem, co trzyma twoję fortunę w swoim ręku, i przychodzę cię zapytać, czy chcesz, aby ta ręka otworzyła się dla ciebie?...
— Otwórz ją, otwórz, mój szlachcicu!... wykrzyknął bandyta. Jestem gotów brać i to obiema łapami....
— Rozumiem.., ale trzeba zarobić to, co się do stać pragnie...
— Ja też tak to pojmuję. Wiem przecie doskonale, że na świecie nic nikt nikomu darmo nie daje, jestem gotów na wszystko... — Zresztą znasz mnie pan, wiesz, że mam dobrą szpadę, pięść ciężką i zwinne nogi...
— Tak... tak... wiem, że jesteś bardzo odważny... ale nie o samą tylko odwagę twoję teraz mi chodzi...
— A co jeszcze... chciałbym wiedzieć?...
— O bezwzględne posłuszeństwo, najzupełniejszą dyskrecyę, o ślepe jednem słowem poświęcenie.
— A w zamian za to posłuszeństwo, za tą dyskrecyę i poświęcenie, uczynisz mnie pan bogatym?
— Słowo szlacheckie!... Co powiedziałbyś o trzech tysiącach liwrów rocznie?...
— Powiedziałbym, że to dostatek azyatyckiego sułtana!...
— A więc będziesz miał te trzy tysiące liwrów.
— Za tę cenę stanę się wszystkiem, czem pan będziesz życzył sobie, stanę się nawet uczciwym człowiekiem, jeżeli będzie potrzeba... Możesz pan liczyć na mnie... Duszą i ciałem należę do pana i teraz, i na przyszłość...
— Dobrze... Tej nocy zaraz otrzymasz znaczną na swoje trzy tysiące liwrów zaliczkę.
— Bardzo mi się ona przyda... Cóż mam zrobić, żeby znaleźć w kieszeni mamonę?...
Kerjean odpowiedział na to pytaniem:
— Czy masz pod ręką człowieka pewnego, za którego mógłbyś przyjąć odpowiedzialność?...
— Mam dwudziestu takich, za których honor mogę zaręczyć... doskonali towarzysze, nie targujący się o krew swoję i sprzedający ją za dobrą zapłatę. Czy potrzeba panu wszystkich dwudziestu?....
— Tej nocy wystarczy mi jeden tylko.
— Weźmiemy zatem Coquelicota.
— Niech będzie Coquelicot... Wiesz, gdzie go znaleźć w tej chwili?...
— Która godzina?...
Baron spojrzał na zegarek.
— W pół do dwunastej, odpowiedział.
— W takim razie mogę się założyć, że go zastanę w jego Luwrze, to jest pod pierwszą arkadą mostu Notre-Dame.
To chłopak bardzo porządnych obyczajów, powraca zazwyczaj do siebie około jedenastej,
Luc wysłuchał bez najmniejszego żdziwienia tego dziwnego opisu.
— Idź więc, rzekł, jak najprędzej, wyszukaj Coquelicota i urządźcie się w ten sposób, abyście punkt o pierwszej znajdowali się na rogu ulicy Hirondelle obok kościarki... Tam na mnie czekać będziecie...
— Bezzawodnie, mój szlachcicu... Czy masz dla mnie jeszcze rozkazy jakie?...
— Żadnych a żadnych.
Bandrille ukłonił się po wojskowemu, zawrócił do drzwi, ale zatrzymał się zaraz.
— A propos... powiedział, zapomniałem...
— Cóż takiego?
— Dwóch rzeczy... Najprzód nie wypiłem za pańskie zdrowie, ta zaś butelka, jak przypuszczam, nie została postawiona tu bez przyczyny.
Otworzył flaszkę z wódką, nalał sobie pełny kubek i duszkiem go wychylił:
— Powtóre, chciałem się zapytać, czy dzisiejszej nocy trzeba będzie kogo wyszturchać, czy potrzeba może będzie samemu co oberwać?...
— Nie sądzę. Rozumiesz jednakże, poruczniku Bandrille, że o takich rzeczach nigdy się nie wie naprzód napewno...
— Słusznie... Na wszelki atoli przypadek, w jaką broń trzeba się zaopatrzeć.
— W pałasz tylko.
Bandrille wychylił drugi kubek wódki, ukłonił się i wyszedł.
Po chwili słychać było po bruku odgłosy podkutych butów.
Luc zastukał dwa razy w szybkę okienka we drzwiach umieszczonego.
Gorju ukazał się natychmiast.
— Odchodzę, uprzedź mojego służącego, żeby wyszedł za mną do ogródka.
Karczmarz pośpieszył spełnić rozkaz.
Malo nie dał czekać na siebie, i pan więc i służący udali się na wybrzeże Saint-Paul.
Pierwsza po północy wybiła na zegarze starego kościołka Matki Bozkiej Bolesnej, gdy baron, za którym Malo niby cień jego podążał, zsiadł z konia na rogu ulicy l’Hirondelle, i rzucił lejce lokajczykowi, który zaraz się oddalił.
Pan de Kerjean postąpił kilka kroków, zatrzymał się i rozejrzał w ciemności.
Dwie postacie, stojące dotąd niby dwie skamieniałe figury, teraz się dopiero poruszyły i postąpiły ku Kerjeanowi.
Baron poznał Bandrilla.
— Wierny rozkazowi, jestem na stanowisku już od dziesięciu minut!... powiedział porucznik. Mam honor przedstawić mojego towarzysza broni Coquelicot... Dobry... silny... pewny... drugi ja... Ukłoń się Coquelicot panu...
Towarzysz Bandrilla zdjął ze łba ogromną starą pilśniową czapkę, modną ongi za Ludwika XIII-go.
Był to wysoki mężczyzna, tak samo chudy, jak Morales, ubrany w łachmany, z długą u boku szpadą, która mu obijała żylaste jego łydki.
— Mój szlachcicu... rzekł on głosem chrapowatym, porucznik prawdę powiedział... Mam zamiar okazać panu, że nie lubię ociągać się przy robocie, i że ktokolwiek się do mnie udaje, ktokolwiek zaszczyca mnie swojem zaufaniem, dotrzymuję temu placu...
— Kandydat na szubienicę!... pomyślał Luc. Ale dla mnie potrzebne są takie właśnie okazy...
Głośno zaś zawołał:
— Proszę za mną...
I stanął na czele małej gromadki, składającej się z Malo, porucznika i Coquelicota.


XVIII.
Początek wykonania.

Zamiast iść dalej ulicą l’Hirondelle, baron wszedł na ulicę l’Estouifade, i zatrzymał się przed małemi drzwiami, które otworzył kluczem, jaki miał przy sobie.
Posesya Periny nie przedstawiała się szczególnie, bandyci więc nie mogli odgadnąć, że zostali do Czerwonego domu wprowadzeni.
Mała lampka stała na ostatnim stopniu schodów.
Kerjean wziął tę lampkę i wprowadził towarzyszy swych do sklepionej nizkiej sali, gdzie się znajdowały drabiny poskładane, lektyka i liberya.
Liberya ta nadzwyczaj prosta z sukna ciemnego koloru, miała formę, jaką nosili starzy, zaufani słudzy, używani specyalnie przez magnatów, w ich awanturach miłosnych.
Przeznaczoną była dla Malo i Coquelicot, którzy mieli odegrać rolę tragarzy lektyki.
Podczas kiedy obadwaj zajęci byli zmiana ubrania, de Kerjean opuścił nizką salę i wszedł na piętro.
Carmen, Morales i wiedźma siedzieli na tych samych miejscach, na których był ich pozostawił.
Na widok cyganki, baron nie mógł powstrzymać okrzyku ździwienia.
Tak samo ubrana i tak samo uczesana, jak panna de Simeuse, tak była uderzająco do tamtej podobną, iż de Kerjean mimowoli zapytywał sam siebie, czy nie jest igraszką dziwnej jakiejś halucynacyi... czy to nie prawdziwą Janinę ma przed oczami...
— Cóż powiesz?... wykrzyknęła wiedźma.
— Powiem, że natura dopomogła nam do ziszczenia się naszych zamiarów tem świetnem zjawiskiem — powiem, że zjawisko to daleko świetniejszem jest, aniżeli myślałem... — powiem wreszcie, że tak pewny jestem powodzenia, iż gdyby życie moje w grę wchodziło, nie miałbym żadnej o nie obawy.
Carmen odpowiedziała uśmiechem.
— A mnie, kochany baronie jakże znajdujesz? zapytał Morales, stając przed baronem.
— Przepysznie!.. niema o czem mówić... odpowiedział Luc, siląc się na powagę. Słowo szlacheckie... dodał, wyglądasz tak dobrze, że nie poznaję cię... wcale!...
Morales ujął się ręką pod bok i zaczął się obracać w kółko, wąsów podkręcając...
— Caramba!.. wołał, kochany baronie, uznaję cię za człowieka gustu i wielkiego znawcę!... Pióra upiększają ptaka... Moja dystyngowana fizyognomia, ogromnie zyskuje na porządnem i odpowiedniem stanowisku memu ubraniu!...
Cygan naprawdę był olśniewający.
Na kamizelce z białego atłasu, srebrem haftowanej, miał ubranie z zielonego aksamitu, ze złotemi haftami.
Spodnie z materyi popielatej, pończochy blado różowe, na trzewikach z czerwonemi obcasami złote sprzączki o fałszywych dyamentach, a mała balowa szpada z rękojeścią zasianą kamieniami, godnie kompletowała ten jego strój galowy.
— Niema co mówić... ciągnął de Kerjean, że odpowiadasz w zupełności ideałowi skończonego kawalera, ale wszystko na świecie ma swój czas właściwy... Teraz idź otóż i dokonaj metamorfozy, zmień ten kostyum dworski na najskromniejsze ubranie, jakie ci nowa twoja garderoba może dostarczyć...
— Eh!... Caramba, a to po co, proszę ja ciebie baronie?...
— Cóż to!... wykrzyknął ten ostatni, czy myślisz, że nasza dzisiejsza wyprawa będzie jakimś balem tańcującym, albo schadzka miłosną?... Bierz przykład ze mnie!...
Powiedziawszy to, Luc odwinął płaszcz i pokazał, że od stóp do głów ubrany był czarno,
— Idź!... i powracaj jak najprędzej!...
Powiedział ostatnie słowa tonem, nie znoszącym żadnej repliki.
Morales zrozumiał i wysunął się zaraz potulnie.
Kiedy powrócił po kilku minutach, świetny motyl przedzierzgnięty już był w ćmę najzwyczajniejszą.
Wzdychał ciężko, bo żal mu było atłasów, aksamitów i haftów złotych.
Perina wyjęła z szufladki małe pudełeczko, przedzielone na dwie połowy, w jednej znajdował się pręcik stalowy, zakończony dyamentem, w drugiej gałka ze smoły.
— Patrzcie!... zawołał Morales naiwnie, a toć to wszystko co nam potrzebne, aby bez hałasu powyjmować szyby... Z temi małemi przyborami wchodzi się do pierwszego lepszego domu, jak do siebie...
O!... ja się znam na tem!...
Carmen, pomimo cynizmu, jakim lubiła się popisywać, zaczerwieniła się po same uszy, posłyszawszy, jak się brat niedyskretnie wydał z sekretu.
— Nie wiedziałem... zawołał Luc, żeś tak jest obeznanym z wchodzeniem do domów...
— Czy ja to powiedziałem?... zapytał ździwiony cygan.
— Mniej więcej...
— A więc nie będę się zapierał.. Cóż chcecie, moi godni przyjaciele... napotyka się czasami w życiu sytuacye bardzo trudne... Trzeba się wywijać jak można... Zapewniam was, że niema wcale głupich zawodów... są tylko głupi ludzie!...
— To pysznie powiedziane!... zawołał Kerjean.
Wybiła druga.
— Czas ruszać, powiedział baron, powstając. Na ulicę Clovis jest ztąd dosyć daleko, a będziemy szli wolno. — Perino, gdzie jest maska Carmeny?...
Wiedźma pedała maskę aksamitną młodej kobiecie, która owinęła się już szerokim płaszczem z kapturem.
— Życzę szczęścia!.. powiedziała mieszkanka Czerwonego domu, nie położę się przez noc całą... będę czekać twego powrotu, baronie... i przysięgam ci, że rachować będę nie tylko godziny, ale minuty i sekundy...
Pociągnęła ku sobie Carmen, pocałowała ją w czoło i rzekła tonem proroczym:
— Do widzenia, Janino de Simeuse!...
Cyganka założyła maskę na twarz i wziąwszy pod rękę Moralesa, poszła za Kerjeanem.
Na dole wszystko było gotowe.
Malo i Coquelicot przebrani w liberyę drzemali, siedząc na ławce.
Bandrille machał szpadą w ręku, żeby się rozgrzać, jak powiadał.
Carmen wsiadła w lektykę.
Drabiny położono na noszach i przykryto, żeby je ustrzedz przed oczami przechodniów, gdyby się przypadkiem znaleźli na drodze.
Kerjean otworzył drzwi od ulicy.
Malo i Coquelicot unieśli swój ciężar i puścili się w drogę pod eskortą barona, Bandrilla i Moralesa.
Malo niósł latarkę szczelnie zamkniętą, żeby nie widać było światła.
Noc była prześliczna — mróz dosyć silny obsuszył ulice zwykle mokre i błotne — księżyca nie było, tysiące atoli gwiazd, błyszczących jaskrawo, rozpraszało zalegające ciemności.
Paryż podobny był do miasta umarłego, albo pustego zupełnie.
Ani jedna żywa dusza nie przeszkadzała nocnej wyprawie de Kerjeana.
Złodzieje pochowali się przed zimnem, strażnicy bezpieczeństwa publicznego spali na stanowiskach swoich.
Malo i Coquelicot szli prędko, o ile tylko pozwalał im dźwigany ciężar, do którego nie byli przyzwyczajeni.
Baron, cygan i Bandrille podążali za nimi, otuliwszy się w płaszcze szerokie.
Nie mówili ani słowa do siebie.
Mała gromadka minęła most — minęła wązkie uliczki kwartału Łacińskiego i weszła na wzgórze świętej Elżbiety, w chwili, gdy trzecia godzina rano biła na zegarze sąsiedniego kościoła.
Zatrzymała się u stóp wysokiego muru, który ogród pałacu Simeusów opasywał.
Malo i Coquelicot postawili na bruku lektykę i przeciągnęli zmordowane ramiona.
— Słuchajcie rozkazów, zawołał baron, bo są nader ważne.
Bandyci przybliżyli się z szacunkiem.
— Ty Malo, rzekł Kerjean, staniesz o pięćdziesiąt kroków ztąd na rogu Wałów świętego Wiktora i nie pozwolisz nikomu wejść w tę ulicę. W razie potrzeby, możesz nawet użyć szpady...
— Wypełnię polecenie sumiennie... odpowiedział sługa.
— Ty Coquelicot, ciągnął Luc, zajmiesz stanowisko, przy rogu ulicy Clevis...
— I zapewniam pana... przerwał łotr, że nikt nie przejdzie bez mojego pozwolenia... Niech pan będzie o to spokojny!...
— Będę spokojny... ponieważ jednak potrzeba wszystko przewidywać, ponieważ nie można dać się złapać niespodziewanie, niemożna narazić się na rozprawę z przeważającą siłą, jak dajmy na to z patrolem, pilnuj, żeby na nas nie zwrócono uwagi... W danym razie chwyćcie obydwa lektykę i oddalcie się, nie powracając aż niebezpieczeństwo przeminie.
— Rozumiem...,
— Tak samo postąpicie, i z równą ostrożnością uciekać będziecie, gdybyście posłyszeli krzyk jaki w ogrodzie...
— Czy nie potrzeba będzie w takim razie przesadzić muru i lecieć na pomoc?... zapytał Coquelicot.
— Nie. Będzie nas trzech, więc w każdym razie damy sobie radę.
Moralesowi, gdy posłyszał o niebezpieczeństwie, nogi drżeć, a zęby dzwonić zaczęły.
Dzięki jednakże ciemności, nic dojrzeć nie pozwalającej, cygan trzymał się jak mógł i nie skompromitował reputacyi walecznego rycerza, jaką sam sobie przyznawał.
Malo i Coquelicot oddalili się na punkty wskazane im przez barona.
— Teraz baczność!... rzekł ten ostatni, bo nadeszła chwila działania!...
Przy pomocy Bandrilla i Moralesa przystawił drabinę, która haki miała stalowe i była tak silną, jak gdyby z jednej sztuki zrobiona.
Drabina ta oparta o mur, przewyższała go o kilka cali.
— Uczyńmy tę samą operacyę od strony ogrodu... powiedział baron.
Luc, Bandrille i Morales, każdy wziął po jednej części z drugiej drabiny.
Kerjean przywiązał ślepą latarkę do lewej ręki i zaczął szybko schodzić.
Bandrille i Morales poszli za jego przykładem.
Wkrótce szlachcic, cygan i bandyta, znaleźli się w wysypanej piaskiem alei, formującej taras szeroki wzdłuż ulicy Clovis.
Wszyscy trzej skierowali się teraz ku pałacowi, który imponująco rysował się wśród nocy, po drugiej stronie tarasu.


XIX.
Rola Moralesa.

Janina de Simeuse, po kolacyj, na której ojciec jej wnosił był zdrowie Ludwika XV-go, usunęła się jak zwykle do swojego pokoju około jedenastej wieczorem.
Panna służąca pomogła jej się rozebrać i włożyła na nią biały haftowany peniuar z niebieskiemi wstążkami.
Piękne włosy, zczesane we dwa warkocze, otaczały młodą, piękną główkę podwójną koroną, maleńkie nóżki wsunęła w niebieskie pantofelki, oszyte puszkiem łabędzim.
Odprawiła pannę służącą i uklękła na hebanowym klęczniku, nad którym zawieszony był prześliczny obraz Matki Bozkiej Loretańskiej z Włoch sprowadzony.
Modlitwa młodej dziewczyny była zazwyczaj gorąca i krótka, jak tych wszystkich, co się modlą z głębi serca.
Błagała zwykle Boga o łaskę dla tych, których kochała, o łaskę dla ojca, matki i narzeczonego — przyczem i sama polecała się Matce Bożej i św. Aniołowi stróżowi.
Wstawała też po takiej modlitwie z sercem zawsze przepełnionem czystą radością, z ufnością, że jej błagania wysłuchane zostaną.
Nie tak było dzisiejszego wieczoru — jakaś niezwykła obojętność, jakaś niewytłomaczona ociężałość owładnęła nie tylko ciałem, ale i umysłem księżniczki.
Chwilami jakby jakaś zasłona umysłowa władze jej przesłaniała.
Ciągle myliła się w pacierzu, coraz to jedne i te same powtarzała wyrazy.
Ociężałość wzmagała się coraz bardziej i spowodowała senność — której opanować nie można było.
Janina oparła ręce o klęcznik, a głowa zwisła jej niby kwiatek, na łodydze podciętej.
Nie spała jednakże i oczy miała otwarte — pogrążoną tylko była w jakiś stan dziwny, jakby kataleptyczny.
W tej chwili drzwi od pokoju wolno się otworzyły i weszła księżna.
Księżniczka nie ruszyła się wcale.
Matka uśmiechnęła się i szepnęła cichutko:
Śpi...
Potem zbliżyła się do córki i wzięła ją za ramię.
— Janinko — obudź się, powiedziała.
Słowa i pieszczotliwe dotknięcie ręki matczynej, przywróciły Janinę do przytomności, odzyskała pamięć, krew szybciej krążyć w niej zaczęła.
Odwróciła szybko głowę i podała księżnej czoło do ucałowania.
— Nie spałam, mateczko!... powiedziała.
— Czy słyszałaś, jak drzwi otworzyłam?...
— Nie...
— Takeś się więc modliła gorąco?...
— Ja się nie modliłam, mateczko!...
— Więc rozmyślałaś?...
— Także nie.
— Cóżeś więc robiła?...
— Nie wiem... — Jakiś obłok mnie otoczył, nic nie myślałam... patrzyłam, jak przez mgłę jakąś... — Ale zapewniam cię, mateczko, że nie spałam...
Mówiąc to, Janina się podniosła.
— Czyś nie słaba?... zapytała księżna, wpatrując się w córkę.
— Nie!... A dla czego się pytasz, mateczko?...
— Bo jesteś nadzwyczaj blada... zauważyłam to już w salonie po kolacyi i bardzo się zaniepokoiłam... Dla tego przyszłam do ciebie...
— Uspokój się, droga mamo, bo czuje się zupełnie zdrową... jestem trochę więcej niż zwykle sfatygowaną i śpiącą, ale jest też już około północy... Głowa trochę mi ciąży, ale to mi się zawsze zdarza, gdy się napiję przy kolacyi trochę hiszpańskiego wina... Bądź spokojną, droga mateczko, twoja córka nie jest narażoną na żadne niebezpieczeństwo i spać będzie jak najwyborniej...
Janina ucałowała czule księżnę, a ta uspokojona, postanowiła sobie przyjść tutaj później jeszcze.
Skoro panna de Simeuse pozostała samą, usiadła przy kominku, wyjęła z kieszeni list Rénego de Reux, aby go odczytać, jak to zwykle codziennie czyniła, zanim się położyła do łóżka.
Umiała list na pamięć, a jednakże nie mogła dać sobie z nim rady.
Zaledwie spojrzała na pismo narzeczonego, a zaćmiło jej się w oczach; serce jakby bić przestało, krew jakby ścięła się w żyłach.
Czy, że eliksir, wlany przez Kerjeana do jej wina, działał silniej na tę organizacyę nerwową, czy, że doza była za dużą, dosyć, iż skutek wyprzedził o wiele chwilę przez wiedźmę wyliczoną.
Janina tak jak przedtem opanowaną została przez senność niepokonaną i musiała walczyć teraz naprawdę, ażeby złożyć list, owinąć się penioarem, zagasić lampę i rzucić się na łóżko machinalnie.
Zaledwie głowę przyłożyła do poduszki, przymknęły się jej powieki, a głębokie westchnienie wydobyło się z ust na wpół otwartych.
Zasnęła.
Spała snem głębokim.
Mógłby piorun spaść obok jej głowy, a nie usłyszałaby go z pewnością.
Około pierwszej, księżna, której bladość Janiny oczu zmrużyć nie pozwoliła, przyszła znowu do pokoju córki i zbliżyła się do łóżka.
Złe przeczucia zaraz się rozwiały.
Twarz panny de Simeuse nie była już woskowo bladą, przeciwnie była lekko zarumienioną.
Oddech równy, łagodny, prawdziwie dziecięcy, unosił regularnie jej piersi, na ustach igrał uśmiech anielski.
Widocznie miała sen jakiś przyjemny.
Księżna delikatnie poprawiła kołdrę fioletową atłasową — pochyliła się nad córką, nie żeby ją pocałować, ale żeby popieścić się prześliczną jej twarzyczką, poczem odeszła, a z serca spadło jej brzemię niepokoju.
Pozostawmy biedną Janinę na jej panieńskim łóżeczku, a powróćmy do Kerjeana, Moralesa i Bandrilla, czatujących w ogrodzie pałacowym.
Rozstaliśmy się z nimi, w chwili, gdy mijali taras, jaki ich od głównego gmachu oddzielał.
Pomiędzy domem a okalającą go aleją, był kląb, zasadzony różami i różnemi gatunkami rzadkich kwiatów o jasnych barwach i silnym zapachu.
Pnące rośliny zasłaniały mury, aż do wysokości okien pierwszego piętra, a dzwonki powoju prześlicznie odbijały od ciemnych kamieni starego gmachu.
Naturalnie... w lutym nie było tego wszystkiego.
Jedne tylko krzaki różane, poowijane słomą, czekały drżące powrotu promieni słonecznych.
Trzej nocni awanturnicy, umieścili się w tym właśnie kląbie.
Stwardniała od mrozu ziemia, nie uginała się pod ich ciężarem.
Luc zaczął się oryentować.
Cały czas, jaki przepędzał w pałacu Simeusów, używał na zbadanie miejscowości — to jest na zdanie sobie najdokładniejszej sprawy z całego wewnętrznego i zewnętrznego rozkładu gmachu.
Poznał dom tak doskonale, że gdyby przypadkiem dostał mu się w ręce plan szczegółowy, to by na pewno wskazał Moralesowi i Bandrillowi okno, do którego najlepiej przystawić drabinę.
Porucznik i cygan zajęli się składaniem rozebranych na części drabin.
Czynność ta prędko była ukończona, dostanie się do domu było zupełnie możebne.
Pan de Kerjean wyjął z kieszeni czarną jedwabną maskę i na twarz ją sobie nałożył — potem wziął do ręki ślepą latarkę i wszedł lekko na szczeble drabiny, powiedziawszy do dwóch bandytów:
— Zanim rozpoczniemy działać, potrzeba jest zbadać dokładnie położenie... za chwilę będę znowu przy was.
Sekunda wystarczyła mu na dostanie się do kamiennego balkonu, bogato rzeźbionego, ciągnącego się wzdłuż całego pierwszego piętra.
Wszedł nań i wlepił twarz w jedno z okien pokoju Janiny.
Wiemy już, że młoda księżniczka zgasiła lampę przed zaśnięciem.
Ostatnie węgle dogasły na kominku.
Baron widział tylko ciemność głęboką, wobec której na dworze widno jeszcze było.
Odsunął do połowy latarkę i skierował słabe jej światełko na środek pokoju.
Przez parę sekund światełko to migotało po obiciach i meblach aż natrafiło nakoniec na twarz panny de Simeuse.
Twarz ta wyrażała tę najzupełniejszą nieruchomość, jakiej baron oczekiwał.
Narkotyk działał coraz bardziej.
Janina podobną była do umarłej.
— Dobrze!... mruknął Kerjean, Perina bardzo jest zręczną kobietą!...
Zasunął latarkę i zeszedł wolno z drabiny.
— Zadowolonyś baronie?... zapytał Morales.
— Najzupełniej!... odpowiedział Luc, myślę żeśmy wygrali...
Cygan odetchnął swobodniej.
Słowa barona pozwalały mu wnosić, że niema żadnego niebezpieczeństwa.
Wkrótce się rozczarował...
— Kochany Moralesie, rzekł Kerjean, zwracając się do niego — teraz twoja się rola rozpoczyna...
— Moja?... zabełkotał, trzęsąc się ze strachu Morales. Caramba!... co pan chcesz przez to powiedzieć?... o jakiej pan mówisz roli?...
— O tej, jaka ci się z prawa należy i do której dopomoże ci bardzo dawne twoje doświadczenie... Oto dyament i smoła... weź latarkę, wejdź na pierwsze piętro, przeleź na balkon i użyj tych małych narzędzi!... Zrób w szybie otwór na tyle dostateczny, ażeby można otworzyć z zewnątrz antabę... Po dokonaniu tego dzieła, zawołaj na nas z cicha, a zaraz pośpieszymy do ciebie...
— Ależ... zaczął cygan.
— Spiesz się!... Czas bardzo szybko uchodzi!... odpowiedział baron rozkazująco.
Morales bał się Kerjeana, prawie tak samo jak nieznanego niebezpieczeństwa na górze.
Z dwojga złego, wybrał mniej gorsze, na pozór przynajmniej.
Pochylił głowę — odebrał z rąk Luca latarkę, smołę i dyament, i wdrapał się na drabinę z szybkością, na jaką mu pozwalała jego długa, chuda, postać.
Znalazłszy się na balkonie, dał dowód takiej zręczności, że z pewnością, najwytrawniejsi złodzieje paryzcy i londyńscy nie odmówiliby mu uznania.
Zgrzyt dyamentu po szybie zaledwie można było dosłyszeć.
Przylepił gałkę smołową w sam środek odznaczonego koła, a lekkie poruszenie dostatecznem się okazało do wyciągnięcia szkła wyrżniętego.
Przylepiło się do smoły.
Cygan wsunął teraz rękę w otwór jaki zrobił, poszukał antaby i odłożył takową.
Okno otworzyło się wolno.
Morales przechylił się przez balkon, przyłożył ręce do ust, żeby słowa doszły do czekających na dole i zawołał z cicha:
— Chodźcie!... Zrobione....
Za chwilę Luc i Bandrille znajdowali się obok cygana.


XX.
Wdarcie się i włamanie..

Księżna de Simeuse wyszła jak nam wiadomo zupełnie uspokojona z pokoju córki..
Po powrocie do siebie, położyła się i była w stanie zasnąć trochę.
Ale sen miała niespokojny, gorączkowy, trapiły ją jakieś widziadła złowieszcze.
Zdawało się nieszczęśliwej matce, że straszne niebezpieczeństwo, jakie córce jej zagraża, teraz właśnie nastąpić miało.
Chciała wyskoczyć z łóżka i biedz na pomoc ukochanej... ale nie mogła tego dokonać.
Jakaś ją nagła niemoc opanowała i paraliżowała.
Chciała wołać na pomoc... ale głos z zaciśniętego gardła wydobyć się nie mógł...
Cisza głęboko panowała do koła, a w tej ciszy rozlegały się jakby hałasy jakieś, jakby jakieś śmiertelne chrapania... Janiny może...
Księżna rzucała się na łóżku, ale się ocknąć nie mogła.
Przez ten czas Luc, Morales i Bandrille naradzali się na balkonie, albo raczej baron objaśniał swoich wspólników, jak należy postępować, ażeby doprowadzić do pożądanego rezultatu, nikczemnie rozpoczęte dzieło.
— Wejdziemy wszyscy trzej do tego pokoju... mówił, Po prawej stronie zobaczycie łóżko, a na tem łóżku śpiącą młodą kobietę... Owińcie ją w w kołdrę... Porucznik porwie ją w swoje silne ramiona, a Morales będzie mu dopomagał w niesieniu lekkiego ciężaru...
— To można będzie zrobić... przerwał Bandrille, ale gdy mała się obudzi i zacznie krzyczeć, cały nam dom gotowa na kark sprowadzić!...
— Bądź spokojny... odrzekł Luc z uśmiechem, nie obudzi się wcale...
— Tak pan myśli?...
— Jestem najzupełniej pewny.
— Dobrze... dobrze... odrzekł filozoficznie Bandrille. Rozumiem... przedsięwzięłeś pan stosowne środki ostrożności... pomysłowy z pana człowiek!...
Baron skinął głową i mówił dalej:
— Nic łatwiejszego, jak zsunąć ją wolno po drabinie. Ja będę także podtrzymywał panienkę... sprowadzimy całą i zdrową do ogrodu... No, a teraz gdy wiecie, co macie robić... żywo się brać do roboty...
Baron odsunął znowu latarkę, żeby przyświecić trzem nędznikom.
Weszli zaraz do pokoju, którego progu dotąd mężczyzna żaden nie przestąpił.
Morales wiedział z opowiadania o nadzwyczajnem podobieństwie siostry swojej z Janiną, ale nigdy nie widział panny de Simeuse, to też nie mógł się powstrzymać od oznaki zdumienia, gdy oczy jego padły na oświetlony w tej chwili buziak młodej dziewczyny.
Ruch ten nie uszedł baczności porucznika.
Raz jeden tylko i to przez kilka minut widział on cygankę, jednakże i jego uderzyło to nadzwyczajne podobieństwo.
Odwrócił się do barona i szepnął pocichu:
— Jakże ona dyabelnie podobna do tej cyganki, do tej siostry czy kuzynki Moralesa!... Słowo honoru, dwie krople...
— Mylisz się, poruczniku... odpowiedział Luc z żywością, nie widzę podobieństwa najmniejszego nawet... Czyś nie m*******1ego zdania Moralesie>...
— Najzupełniej... noc do dnia więcej podobna...
Bandrilie spojrzał kolejno na barona i na cygana i mruknął potrząsając głową.
— No... no... zdaje mi się, że odgaduję... i jeżeli tak jest, co trochę za śmiało!...
Luc nie słyszał słów porucznika, ale z jego gestów i wyrazu twarzy domyślił się ich znaczenia.
— Ten człowiek zanadto prędko się domyśla, mruknął, niedługo więcej będzie wiedział, niż potrzeba... wypadnie zapobiedz temu...
Zastanowienie Bandrilla trwało bardzo krótko...
Zabrał się da spełnienia rozkazów barona, podszedł do łóżka, owinął Janinę w kołdrę, a do Moralesa, który chciał mu pomagać rzekł:
— Mała nie waży uncyi!... zaniósłbym ją na wzgórze Montmartre bez niczyjej pomocy...
Cygan nie nalegał.
Już Bandrille trzymał nieruchomą pannę de Simeuse w swoich silnych ramionach, już główka prześlicznego dziewczęcia opierała się o piersi bandyty, już więc dzieło nikczemne prawie dokonanem zostało.
Morales rejterował przez okno, de Kerjean rabusiowi przyświecał, a radość i tryumf błyszczały mu w oczach po przez otwory maski.
Kilka sekund jeszcze, a pokój zostałby próżny, i trzej bandyci zniknęliby wśród ciemności, unosząc zdobycz ze sobą.
Nagle scena się zmieniła.
Księżna de Simeuse z rozpuszczonemi włosami, z lampa w ręku, stanęła w progu.
Rzuciła przerażone spojrzenie po pokoju i nie wierzyła własnym oczom.
Czy to w dalszym ciągu okropny mój sen?... pomyślała.
To wahanie się nieszczęśliwej matki nietrwało długo.
Pani de Simeuse zrozumiała w jednej chwili całą prawdę w tem, co widziała przed sobą... rzeczywistość przechodziła jej sny najstraszniejsze.
Zobaczyła jedyną swoję córkę, jedyne ukochane dziecię swoje zemdlone, a może nieżywe na rękach bandyty, i zobaczyła jednocześnie drugiego łotra, podobnego do złego ducha, bandytę, który cały czarno ubrany, w masce na twarzy, dowodził porwaniem księżniczki.
Ryknęła niby lwica, której małe lwiątko mordują.
— Na pomoc!... na pomoc mojej córce!... wołała.
Lampa z rąk jej wypadła i rozbiła się na posadzce.
Skoczyła do Bandrilla, pochwyciła go za gardło z siłą, jakiej dodaje zemsta, a patrycyuszowskie paluszki, delikatne jak palce dziecka, wpiła głęboko w ciało nędznika.
Bandrille poczuł, że się dusi, upuścił Janinę, która opadła na łóżko, i chciał się oswobodzić ze śmiertelnego uścisku, wykręcając ręce księżnej.
Bezużyteczne usiłowanie!...
Pan Bóg dodaje matkom w chwili niebezpieczeństwa nadludzkiej nieraz mocy.
Ręce pani de Simeuse jakby były z marmuru, a palce ze stali...
Bandrille nie mógł już oddychać, krew uderzała mu do głowy, chciał wzywać ratunku, ale słowa w gardle mu zamierały.
Morales umknął, Luc zamknął latarkę, ciemność głęboka zapanowała w pokoju.
W obec tak niespodziewanej przeszkody, de Kerjean stracił krew zimną na chwilę,
— Co robić?... pytał sam siebie!...
Słyszał chrapanie Bandrilla, a z głębi pałacu dochodziły hałasy coraz głośniejsze.
Wołanie księżnej „na pomoc!...“ zostało usłyszane...
Zaraz nadejdą!... już idą!...
Co tu robić?... Czy uciekać, pozostawiając Bandrilla?... Ależ o tem myśleć nawet nie podobna...
Przytrzymany porucznik pomści się za swoje opuszczenie, powie, że był tylko zapłaconem w rękach bogatego szlachcica narzędziem... Spróbuje okupić swoję wolność, wydając de Simeusom tajemnicę podobieństwa pomiędzy Janiną a Carmeną, jednem słowem, zgubi napewno barona.
Rozważywszy to wszystko, de Kerjean postanowił skończyć rzecz całą od razu i za jakąbądź cenę oswobodzić Bandrilla, otworzył zatem latarkę, a wyjąwszy pałasz z pochwy, przystąpił wprost do księżnej.
Nieszczęśliwa kobieta straciła zupełnie głowę i jednę tylko myśl miała: zemścić się na nędzniku, co podniósł rękę na jej córkę!
Nie zważała też wcale na grożące niebezpieczeństwo.
Luc oparł koniec szpady o łopatkę pani de Simeuse, jeszcze chwila, a będzie po biednej matce!... Ale nagłe zastanowienie powstrzymało nędznika.
— Zbrodnia tu niepotrzebna!... pomyślał sobie, śmierć księżnej na długo odwlekłaby moje małżeństwo... Pani de Simeuse żyć powinna i będzie żyła...
Zamiast zabić, postanowił ogłuszyć ofiarę, uderzył ją więc rękojeścią tak silnie w głowę, że od razu przytomności pozbawił.
Księżna nawet nie jęknęła.
Palce jej puściły gardło porucznika, ręce zesztywniały, padła jak długa na dywan i leżała jak trup wyciągnięta.
— O!... mruknął Bandrille, zaledwie mogąc dobyć głosu. Wielki już był na to czas!... Jeszcze sekunda, a może wszystko byłoby skończone... Dziękuję panu bardzo..,
Wszystko to stało się w daleko krótszym czasie, aniżeliśmy opowiedzieli.
Dwie minuty wystarczyły na rozegranie się dramatu, który zbliżał się ku końcowi, bo słychać było wołania i odpowiedzi, bo przyśpieszone kroki rozlegały się na schodach i w galeryi.
Te kroki zbliżały się coraz bardziej do pokoju Janiny.
— Do wszystkich dyabłów... pomyślał Luc, czym się tylko nie zapóźnił...
A głośno dodał:
— No poruczniku, do drabiny!...
Bandrille czekał właśnie na ten rozkaz tylko. Łotr chciał był „sumiennie“ zarobić swoje pieniądze, ale pragnął przedewszystkiem ocalić swoję skórę. Pobiegł na balkon i wychylił się na ogród.
Luc wyszedł za nim, porucznik jednak cofnął się naraz z gestem zdumienia i zawodu.
Baron wychylił się również i przekleństwa z ust mu się wyrwało.
Drabiny nie było...
Morales ujrzawszy księżnę, uważał za stosowne zemknąć i zabezpieczyć się od wszelkiej pogoni i w tym celu przewrócił drabinę.
Sytuacya barona i Bandrilla wydawała się rozpaczliwą, lada chwila bowiem mogła wejść pomoc do pokoju.
Co robić?.. Skakać z pierwszego piętra na ziemię stwardniałą od mrozu, to ryzykować się na śmierć niechybną.
Luc rzucił się do drzwi wpół otwartych, zamknął je na klucz i zasunął zasuwkę.
Potem przy pomocy Bandrilla poprzysuwał wszystkie cięższe rzeczy i drzwi zatarasował, następnie poobrywał firanki od okien i łóżka, poskręcał je, powiązał silnie i przymocował do jednego z żelaznych prętów balkonu.
— Poruczniku... odezwał się do Bandrilla, kiedy silne stukanie rozległo się przy drzwiach zatarasowanych, tutaj ocalenie!... umykaj pierwszy...
Bandyta nie dał sobie powtarzać tego dwa razy, porwał za jedwabny sznur i przytrzymując się silnie rękami, znalazł się zaraz w ogrodzie.
Baron równie szczęśliwie poszedł za jego przykładem i kiedy stanął już na ziemi, huk ogromny oznajmił mu, że drzwi od pokoju zostały wywalone.
— Jesteśmy ocaleni!... szepnął Luc, ale ledwie nam się udało!...
Szlachcic i bandyta, zaczęli biedz przez ogród i dostali się na taras, wychodzący na ulicę Clovis.
Tutaj nowe okrutne rozczarowanie.
— Przekleństwo!... krzyknął Luc, rozglądając się w ciemnościach, z któremi kopcąca się latarnia walczyła napróżno.
Przekleństwo!... drabina zniknęła!...
Prawda!... Drabina leżała pod murem... Morales ją przewrócił tak jak i pierwszą...
Rejterada została przecięta, nie było już żadnego sposobu ucieczki.
Kerjean spojrzał w stronę pałacu. Okna oświetlały się kolejno.
Książe de Simeuse ze swoimi ludźmi, przebiegał dom, szukając morderców.
Jedne z drzwi wychodzących na ogród, otworzyły się z hałasem i tłum ludzi, z których jedni uzbrojeni, a drudzy z pochodniami wysypali się do ogrodu.
— Przekleństwo!... powtórzył po raz trzeci de Kerjean, jestem zgubiony!... ostatecznie zgubiony!... Ale, dodał z wściekłością, zanim wziąć się dam, albo zabić, będę się bronił zacięcie!... Zmaczam szpadę swoję we krwi po samą rękojeść!... Panowie i sługi, czekam was!...
W tej samej chwili, dobrze znany przyciszony głos odezwał się w ulicy Clovis u stóp muru.
— Czy pan baron mnie słyszy?...
— Czy to ty, Mało?... zapytał Luc, odzyskując trochę nadziei.
— Tak, to ja, panie baronie... wiem, że pan jest w niebezpieczeństwie!... co mam zrobić?...
— Ocalić mnie... i to prędko... śmierć mi grozi... Podnieś drabinę...
— Próbowałem już... ale za ciężka, a jestem sam jeden...
— Zawołaj Coquelicota...
— Za bardzo jest daleko... nie usłyszy mnie.
— Spróbuj no jeszcze, mój wierny słngo, tylko... śpiesz się... Śpiesz... bo śmierć mi w oczy zagląda...
Usiłowania Malo próżnemi się okazały.
Kerjean trząsł się z niecierpliwości i złości.
Służba rozbiegła się po ogrodzie i latała we wszystkich kierunkach.
Jedni trzymali w ręku dobyte pałasze, inni muszkiety i fuzye myśliwskie.
Pochodnie płonące coraz większe ogarniały przestrzenie.
Wkrótce oświetlą i to miejsce, gdzie się przyczaili bandyci, tembardziej, że drzewa z liści ogołocone, nie przedstawiają najmniejszego zabezpieczenia.
— Mój szlachcicu, odezwał się Bandrille z najzimniejszą krwią, wiesz, że za minutę zostaniemy wystrzelani przez tych lokajczyków, jak króliki?... Zdaje mi się, że nie będziesz pan miał kłopotu z wypłaceniem pierwszej raty z moich trzech tysięcy liwrów renty... Cóż robić?... Nie mam szczęścia!... Fortuna do mnie przychodzi... a ja sobie odchodzę!...
Baron nie miał czasu odpowiedzieć na tę filozoficzną uwagę.
Jeden z lokajów, który się wysunął naprzód, zawołał donośnie:
— Są! są!.. na tarasie przy końca ogrodu... patrzcie! patrzcie!...
— Tak, tak... zawołali chórem gońce inni, są! dalej na morderców!...
Pan de Simeuse, zaledwie odziany, z pałaszem w ręku, ukazał się w tej chwili we drzwiach otwartych przez służbę.
— Niech nikt nie dotknie tych ludzi!... krzyknął ostro, głosem zmienionem. Oni do mnie tylko należą! do mnie wyłącznie!... Zabili mi moję żonę... zabili mi moję córkę!... ja... ja sam rozprawię się z nimi!...
Służba zwolniła biegu.
Książe, przypuszczając, że ma dwie śmierci do pomszczenia, podążał w stronę tarasu, pogrążonego w zupełnej prawie ciemności.
Baron wyjął z kieszeni mały pistolet, pochylił się do Bandrilla i rzekł doń z cicha:
— Może nam się poszczęści, może się ocalimy, nie opuszczajmy okazyi. Powalę tego człowieka, który pędzi na nas jak waryat... Ogromne zamieszanie spowoduje jego upadek... Skorzystamy z tego, rzucimy się na służbę i przebijemy się!... Cóż ty na to?...
— Może się udać, odrzekł lakonicznie Bandrille. Strzelaj pan i w nogi!...
Książe pędził ciągle naprzód i zaledwie pięćdziesiąt kroków oddzielało go już od Kerjeana.
Koło pochodni się ścieśniało, przy ich świetle można było dojrzeć bladość i dziką rozpacz na twarzy pana de Simeuse.
Luc wymierzył w starca i powiedział sobie:
— Jeszcze cztery kroki, a daję ognia...
I zaczął liczyć:
— Jeden!... dwa!... trzy!...
Już otwierał usta, ażeby wymienić fatalną liczbę, kiedy okrzyk tryumfu rozległ się w ulicy Clovis i dał się słyszeć głos Malo:
— Prędko! prędko!.. Jeszcze czas! uciekaj pan!...
Z największym wysiłkiem udało się nareszcie wiernemu służącemu przezwyciężyć trudności.
Drabina opartą o mur, stała o trzy kroki od barona.
— Słyszysz pan... słyszysz pan... szeptał Bandrille, szczęście nam się uśmiecha, jest drabina.
— Poczekaj!... zawołał Luc, któremu nagle przyszła pewna myśl do głowy.
— Czekać?... powtórzył porucznik. A to po co czekać?... Nie mamy ani sekundy do stracenia.
— Polegaj na mnie... Ja ciebie i siebie ocalą... Szpada do ręki, poruczniku, i dalej...
— Na kogo?...
— Na mnie naturalnie!...
— W jakim celu?...
— Zobaczysz.
Bandrille nic nie rozumiał, ale nie mógł się oprzeć baronowi, bo ten z pistoletem w lewej ręce, a szpadą w prawej, natarł pierwszy i zmusił do skrzyżowania żelaza.
Jednocześnie Luc zrzucił maskę i zdeptał ją nogami.
Porucznikowi zdawało się, że śni.
Pewnym był, że to walka na żart, a tu tymczasem pan de Kerjean atakował z taką gwałtownością, że Bandrille był zmuszonym użyć całej siły i zręczności, żeby odeprzeć od swoich piersi koniec szpady, fruwający mu, jak błędny ognik przed oczami.
Trwało to kilka sekund — poczem Luc powiedział po cichu:
— Teraz komedya skończona, uciekaj prędko do drabiny.
— Nakoniec!... mruknął porucznik i poskoczył do drabiny.
Ale zaledwie się odwrócił, gdy Kerjean krzyknął nań piorunującym głosem:
— Podły! nędzniku!... napróżno uciec usiłujesz, nie ujdziesz, łotrze, przedemną!...
I... palnął mu w łeb z pistoletu.
Porucznik padł trupem na miejscu.
— Pysznie się stało... pomyślał baron, ten człowiek wiedział już za bardzo dużo!... Potrzeba mi wspólników do działania, ale nie konfidentów!...
A potem udał się na wprost pana de Simeuse, który był od niego nie dalej, niż o jakie dwadzieścia kroków i który zatrzymał się zdumiony, poznawszy Kerjeana.
Nędznik zapytał, głosem niby zdyszanym:
— Panie, czy dosyć wcześnie przybyłem, ażeby oddalić od domu pańskiego nieszczęście, którego się obawiam!...


XXI.
Wielki komedyant.

Luc postąpił z szaloną śmiałością, która mogła zgubić go bezpowrotnie, przekonał się atoli wkrótce, jak dobrze uczynił dla swoich planów machiawelskich, że poszedł za piekielnem natchnieniem swojem.
Wiara, kiedy nie oświeca, oślepia.
Pan de Simeuse wierzył.
Luc de Kerjean nie był i nie mógł być dla niego niczem innem, tylko zbawcą.
Żadna wątpliwość ani żartem nie przyszła mu do głowy.
Nie starał się nawet o to, aby wytłomaczyć sobie powód obecności barona o trzeciej rano w ogrodzie pałacowym, uważał to za rzecz zupełnie naturalną i odpowiedział rozdzierającym głosem, twarz w dłoniach ukrywając:
— Niestety!... moje dziecko, Pan Bóg nie pozwolił ci na czas przybyć... Nieszczęście już się spełniło i przechodzi wszelkie przypuszczenia... Tak... przybywasz za późno!...
— Co takiego?... mości książe!... wykrzyknął Luc, ja drżę cały... mów książe, mów, co się stało?...
Pan de Simeuse nie był w stanie odpowiedzieć, zarzucił obie ręce na szyję Luca, oparł głowę na jego ramieniu i wybuchnął głośnym płaczem.
Kiedy pierwszy wybuch boleści i łez przeminął, wyszeptał książe:
— Byłem szczęśliwym małżonkiem... byłem ojcem szczęśliwym... i ze wszystkiego co kochałem, nic mi nie pozostało...
— Co?... księżna?... panna Janina?...
— Żona moja... córka... nie żyją... zginęły obydwie...
— Obie nieżyją?... powtórzył Luc, z wyrazem udanej rozpaczy. Nie wierzę... nigdy temu nie uwierzę... Nie... nie... to niepodobna!... Umarły, powiadasz pan?... ale jakim sposobem?...
— Zostały zamordowane!... matka obok córki... zamordowane przez bandytów, z których jednego zabiłeś...
— Widziałeś książe trupy?... dotykałeś się ich?...
— Widziałem córkę, bez życia leżącą na łóżku... Widziałem żonę we krwi broczącą... i także nieżywą... Pokryłem pocałunkami i oblałem łzami ich czoła blade i ręce lodowate, a potem na wpół szalony z rozpaczy, rzuciłem się, aby wywrzeć zemstę na łotrach, która, gdyby nie ty, byłaby ich ominęła...
— Ja, mości książe, wierzę w przeczucia, bo nigdy mnie dotąd nie zawiodły... W chwili, kiedy to mówię, nie wiem, co za głos tajemniczy szepce mi, że obawę tak właściwą pańskiemu sercu ojca i małżonka, powiększa groza katastrofy, jaka księcia spotkała... Dziwny węzeł, o którym pan wiesz, łączy chwilowo przeznaczenie moje z pańską rodziną... A więc mogę powiedzieć, że mam przekonanie, że nawet mam pewność zupełną, iż księżna i panna Janina, pozostały przy życiu...
— Żyją?... One żyją, powiadasz?... wykrzyknął książe z podniesioną głową i promieniem nadziei w załzawionych oczach.
Pochwycił obie ręce Kerjeana, a ściskając je wołał:
— Chodź... chodź i oby cię Pan Bóg wysłuchał!...
W chwilę potem starzec i baron przestąpili próg salonu, w którym odbyła się najstraszniejsza scena opisanego dramatu.
Zaledwie książe spojrzał w głąb tego pokoju, gdy wyrwał mu się z piersi okrzyk nadludzkiej radości.
— Czy nie mówiłem panu?... szepnął de Kerjean.
Rzeczywiście, widok jaki się przedstawił oczom pana de Simeuse, spełnił w części pocieszające obietnice bretończyka.
Księżna ocknęła się, ale pogrążona była w osłupieniu, zwykłem po silnych wstrząśnieniach moralnych.
Siedziała nieruchomo na brzegu łóżka, i zdawało się, że nic nie wie, co się z nią dzieje, że nic nie pamięta z tego, co się tu stało.
Patrzyła błędnemi, żdziwionemi oczyma na zaczerwienioną rękę, na którą z niewielkiej rany na czole, jaką sobie zrobiła upadając, krew spadała kroplami.
— Widzi pan, że pani de Simeuse żyje... rzekł baron, przeczucia moje nie zawiodły mnie zatem...
— Prawda... odparł starzec z zasępionem czołem i ze łzami w oczach... ale Janina?...
— Panna Janina zasypia, jak się zdaje. No! mości książe, odwagi!... przyłóż pan rękę do jej serca...
Biedny ojciec drżał jak liść, ale usłuchał porady.
I oczy jego zajaśniały wnet radością, czoło się wypogodziło.
— Cóż?... zapytał baron.
— I ona żyje!... Chwała Bogu!...
— Mówiłem, że śpi...
— Tak.. śpi.. a jednakże to niepodobieństwo...
— Dla czego?...
— Bo cóżby to za sen był nadzwyczajny, żeby się nie przebudziła na straszny hałas, jaki panował tutaj?...
— Nie dziwnego... księżniczka doznała za zbyt wielkiego przestrachu, i przestrach ten spowodował omdlenie... Czy pan nie podziela mojego zdania?...
Dowodzenie to uznane zostało i przez księcia i przez księżnę, której na raz pamięć powróciła.
Nie istniało zatem niebezpieczeństwo ani dla matki, ani dla córki, radość więc starca nie znała granic.
Teraz też dopiero przyszło mu na myśl zapytać barona, zkąd tak niespodzianie zjawił się wśród nocy.
Odpowiedź Luca była równie prostą jak nieprawdopodobną, ale oboje państwo de Simeuse, którzy od kilku dni żyli w świecie fantazyi, łatwo uwierzyli temu, co im opowiadano.
— Wyszedłszy od państwa... prawił de Korjean, powróciłem do swego mieszkania, położyłem się do łóżka i zasnąłem zaraz snem gorączkowym... Nagle zaczęły mnie dręczyć mary jakieś przeraźliwe... Mary te przeniosły mnie do tego pałacu i rzecz dziwna, ukazały mi ten pokój takim, jak go teraz widzę, lubo nigdy w nim nie byłem... Panna Janina spoczywała w łóżku, usta jej szeptały cicho imię matki. Zdziwiony, przerażony prawie, moją przy niej obecnością, chciałem się usunąć, gdy nagle się okno otworzyło i dwóch ludzi o złowrogich twarzach, rzuciło się na pannę de Simeuse. Uniosła się, krzyknęła z przerażenia i upadła nieprzytomna na poduszki... Obudziłem się drżący cały... Ale powiedziałem sobie: Toć to sen tylko i nic więcej; z tem wszystkiem, wrażenie wywołane przez ten sen, utkwiło mi tak żywo w duszy, że nie mogłem się z niego otrząsnąć... Jakiś mi głos wewnętrzny mówił: — Wstawaj!... leć!... córka Simeusów jest w niebezpieczeństwie, tam w tej chwili twoje miejsce... Ubrałem się chwyciłem broń... i wyszedłem... Puściłem się na Paryż pusty i milczący... Szedłem bardzo prędko. W miarę zbliżania się do celu podróży, zwiększały się obawy moje. Nakoniec dostałem się na ulicę Clovis i pierwsze zaraz spojrzenie przekonało mnie, iż sen mój był ostrzeżeniem prawdziwem!... Ujrzałem drabinę opartą o mur pańskiego ogrodu. Trzech łotrów stało przy niej. Skoczyłem do nędzników, a ci rzucili się do ucieczki... Zaślepiony popełniłem błąd wielki, bo ich gonić zacząłem... Zniknęli mi z oczu w małej krętej uliczce... Powróciłem pod pałac, usłyszałem krzyki i zobaczyłem dwóch znowu ludzi schodzących, albo raczej ześlizgujących się z drabiny... Ci także uciekli, jakby w skrzydła zaopatrzeni byli... Wdrapałem się za nimi i spostrzegłem obdartusa jakiegoś, który szykował się pójść za śladem towarzyszów swoich. Rzuciłem się na niego z wydobytą szpadą i rozpoczęłem walkę... Zdaje mi się, że książe byłeś przy niej obecnym... Bandyta miał mi już także umknąć, powaliłem go więc wystrzałem z pistoletu. Zemsta to bardzo mała wprawdzie, ale jeden przynajmniej, jeden przypłacił życiem...
Kerjean umilkł.
— O! panie baronie... wykrzyknęła księżna, jakże w tem wszystkiem widocznym jest palec Boży.. Bóg pana przysłał nam na pomoc, Bóg i mnie objawił we śnie niebezpieczeństwo, grożące Janinie... Bóg przyprowadził mnie tutaj!...
Zbieg okoliczności był rzeczywiście szczególny dla uprzedzonych zwłaszcza umysłów.
Dzięki czelnemu kłamstwu barona, nie tylko oddalił od siebie wszelkie na zawsze podejrzenia, ale zyskał jeszcze w oczach księcia i księżnej, którzy uwierzyli już teraz ostatecznie, że od niego jedynie zależało przeznaczenie Janiny.
Letargiczny sen tej ostatniej trwał ciągle jeszcze, a wiemy, że musiał przeciągnąć się aż do rana.
Pani de Simeuse i jej małżonek, nie obawiali się atoli żadnego groźnego następstwa, bo uspokajało ich regularne i spokojne bicie serca córki.
Baron pożegnał księżnę i pozostawił ją czuwającą przy córce.
Książe uznał za swój obowiązek przeprowadzić de Kerjeana aż do bramy, i raz jeszcze wynurzyć mu wdzięczność swoję.
— Może pójdziemy... odezwał się Luc do księcia, zobaczyć tego łotra, któremu wymierzyłem sprawiedliwość!...
— Chodźmy!... odrzekł pan de Simeuse.
Szlachcic bretoński chciał się sam po prostu przekonać na własne oczy, czy Bandrille nie żyje, czy niewczesnem swojem ukazaniem się nie zniweczy jego kłamstwa.
Uspokoił się zupełnie w tym względzie.
Trzech czy czterech uzbrojonych służących, z pochodniami w ręku, trzymało straż przy trupie.
Nieszczęśliwy porucznik ugodzony z tyłu leżał na wznak w kałuży krwi, w pośród której blada twarz jego jeszcze szpetniej wyglądała.
— Oto... wykrzyknął Luc... gęba prawdziwego łotra, nikt chyba nie mógł się co do niej mylić!...
— Prawda... podobny nędznik gotów był bez wahania popełnić wszelką zbrodnię... szepnął pan de Simeuse.
— Ale... poczekajcie... zawołał de Kerjean, z miną człowieka, poszukującego czegoś w pamięci... Ta dziwnie odpychająca twarz, nie zauważona w walce, teraz coś mi przypomina jednakże... Tak... tak... pewny jestem... to on.
— Znasz tego bandytę?... podchwycił żywo książe.
— Spotkałem go już raz przynajmniej. Raz już powtarzam, krzyżowały się ze sobą nasze szpady...
— W jakiej okoliczności... gdzie?...
— W okoliczności, która pana również obchodzi... Ten człowiek to jeden z oficerów, od których miałem szczęście obronić pannę Janinę przed kilkoma dniami w Tuilleries...
Nic łatwiejszego, jak wytłómaczyć sobie napad dzisiejszy... Łotrzy zemścić się postanowili. Ale, dzięki Bogu, że się im nie udało.
— Dzisiaj tak, ale kto nas zapewni, że się za zwyciężonych uznają, że nie ponowią usiłowań swoich?...
— Nie zdaje mi się to prawdopodobne... Dobrze jednakże książe zrobi, jeżeli pewne środki ostrożności zarządzi. Pewna liczba ludzi mogłaby co noc, do końca miesiąca, odbywać służbę, w ogrodzie i na dziedzińcu.
— Rada jest poczciwą i rozumną, kochany baronie, zaraz wydam rozporządzenia.
— Prosiłbym też księcia, jako o łaskę, ażeby mi pozwolił brać udział przez kilka nocy w tem stróżowaniu.
Łatwo się domyśleć, że pan de Simeuse przyjął z chęcią tę propozycyę.
Luc, którego nic już teraz nie zatrzymywało w pałacu, oddalił się, podziękowawszy księciu, który chciał go koniecznie odesłać karetą, albo przynajmniej dać mu dwóch ludzi do domu.
Kerjean, oprócz niezadowolenia z nieudania się zamiarów, bardzo był jeszcze niepokojony, co się stało z Carmeną.
Na pytanie to nie mógł żadnej dać sobie odpowiedzi, że zaś wydało mu się nieprawdopodobnem, aby Malo sam z siebie odprowadził cygankę do Czerwonego domu, zaczął więc przeszukiwać ciemne zaułki w tej stronie.
Zaledwie uszedł ze sto kroków po spadzistej ulicy Wały świętego Wiktora, gdy usłyszał wzruszony głos Malo.
— Miłosierdzie Bozkie!... czyż mam wierzyć własnym oczom moim, czy to pan, panie baronie, czy to nie pan?
— Ja, we własnej mojej osobie... odpowiedział Luc i obejrzał się w prawo i w lewo, ale nic nie zobaczył.
Wierny sługa był niewidzialny.
— Gdzie u dyabła jesteś, Malo?... zapytał.
— Chwileczkę cierpliwości, panie baronie, i niech się pan troszeczkę odwróci...
Luc znajdował się na wprost jakiejś rudery, w której nikt nie mieszkał i w której drzwi wiązka chrustu zastępowała.
Wiązka ta poruszyła się, wypadła na bruk i Malo ukazał się w otworze.
— Panie baronie... rzekł, i lektyka tu jest, i Coquelicot... czy mamy wyjść?...
— Ma się rozumieć... odpowiedział de Kerjean, ulica jest zupełnie pusta...
Lektyka, w której kuliła się Carmen, została wyciągniętą z rudery.
— A teraz gdzie się udamy?... spytał Malo.
— Do Czerwonego domu... szepnął Luc, pochylając się do służącego, ażeby go Coquelicot nie posłyszał.
Szli prędko, ażeby się rozgrzać i wkrótce na miejsce przybyli.
Skoro tylko umieszczono lektykę w nizkiej sali, skoro tylko Coquelicot przebrał się w swoje łachmany, wyciągnął rękę do Luca, a ten rzucił mu w nią obiecane pięć sztuk złota.
— Bardzo ci dziękuję, szlachcicu... wykrzyknął bandyta, chowając pieniądze. — Jesteś jak król wspaniałomyślny i polecam się panu, jeżeli będzie potrzeba... Mam nadzieję, że nie przytrafiło się nic złego porucznikowi Bandrille?..
— Porucznik Bandrille nie żyje!.. odrzekł lakonicznie baron.:
Coquelicot podrapał się po uchu.
— O do dyabła!... mruknął, biedny porucznik!.. Szkoda go, to dzielny był chłopak!... Od dnia, w którym mnie podrapał nożem, od czego będę miał znaki do śmierci, byliśmy jak dwa palce u jednej ręki... Poświęcam łzę jego pamięci...
Rabuś otarł oczy podartą chustką i dodał:
— Ha... trudno!... on dziś, ja jutro... wszyscy jesteśmy śmiertelni!... Dobranoc ci, obywatelu, dorzucił rabuś i wyszedł.
Kerjean podał teraz rękę Carmen, ciągle zamaskowanej i udał się z nią do wiedźmy.
Oczekiwała ona z tem większą obawą i niecierpliwością, że od dwóch godzin już upłynął czas potrzebny według niej na załatwienie całej sprawy.
Niewytłomaczone opóźnienie nie wróżyło nic dobrego.
W milczeniu, chłodno nawet, słuchała opowiadania Korjeana.
Kiedy skończył, nie odezwała się ani słowa, oparła tylko głowę na ręku i głęboko się zamyśliła.
— O czem tak medytujesz, Perino?... zapytał baron po chwili.
Wiedźma podniosła głowę.
— Myślę o tem, co się stało dzisiejszej nocy. Wszystko było obmyślane i przewidziane, a jednakże... Zamiar powinien był się udać, mieliśmy tysiąc szans za sobą... przeciwność tylko jednę i ta nas zwyciężyła. Myślę o tem, kochany baronie, i szukam sposobu szczęśliwszego wznowienia próby.
— Wznowienia próby... wykrzyknął Luc zdumiony.
— Naturalnie!...
— Czy seryo mówisz, Perino?...
— Cóż nadzwyczajnego widzisz w tem, co mówię?...
— Więc się nie zniechęciłaś?...
— Ja się nigdy niczem nie zniechęcam...
— Pomyśl tylko, że książe i księżna będą się mieć na baczności, będą daleko czujniejsi, niż dotąd byli...
— Cóż to nas obchodzi?...
— Pomyśl, że ja sam radziłem im zarządzić różne środki ostrożności, że niemożebne będzie dostać się do domu...
Perina wzruszyła pogardliwie ramionami.
— Dostać się do domu?... powtórzyła. Jakto?.. więc ty o tem jeszcze myślisz?.. Biedny, naiwny poczciwcze!... nie pojmujesz tego, że poszukiwacze złota, gdy jedna żyła się wyczerpie, zwracają się w inną stronę i szukają żyły innej?.. W planie, który nam nie dopisał, siła za dużo miejsca zajmowała... to rzecz zawsze niebezpieczna, w planie, jaki już mam w głowie, podstęp tylko będzie odgrywał rolę... Tą drogą pewniej i prędzej skutek osiągniemy...
— Jakiż to ten plan, czy mogę wiedzieć?... zapytał Kerjean.
Wiedźma potrząsnęła głową.
— Nie dzisiaj... pozwól, ażebym się lepiej jeszcze zastanowiła... Jutro będziecie wiedzieli...
Cyganka, upadająca od znużenia, odeszła do swojego pokoju.
Luc także chciał odejść, ale Perina położyła mu rękę na ramieniu.
— Czego chcesz?... zapytał.
— Poczekaj.
Oparła się o poręcz fotelu i znowu się zamyśliła.
Luc nie przerywał jej i czekał.
Nagle podniosła głowę.
— Znalazłam!... odezwała się z dyabelskim tryumfem na twarzy. Oto czego chcę od ciebie, słuchaj i uważaj. Potrzebne mi są kwiaty na jutro...
— Kwiaty w lutym... wykrzyknął baron.
— Koniecznie.
— Gdzież ja je znajdę?...
— To twoja rzecz, ale powtarzam ci, że gdybym nawet tysiąc liwrów zapłacić za nie miała, jutro je mieć muszę...
— Dużo?...
— Dwa bukiety... jeden o kolorach żywych z pąsowych kaktusów i narcyzów... drugi skromny z fijołków i bzu białego...
— Dla kogo, proszę cię, przeznaczasz te bukiety?... Dla Carmen, czy też dla siebie?...
— Ani dla mnie, ani dla Carmen, odpowiedziała z uśmiechem wiedźma, dla księżnej i Janiny.


XXII.
Dwa bukiety.

W XVIII wieku daleko było trudniej niż dzisiaj o piękne kwiaty wśród zimy.
Powolna komunikacya nie pozwalała sprowadzać do Paryża bogatych okazów flory.
Musimy dodać, że bardzo ograniczony handel kwiatami był wyłącznym przywilejem pewnej liczby kwiaciarek, a te w lecie tylko sprzedawały je w małych drewnianych budkach, albo roznosiły w koszykach.
Bogaci przedstawiciele arystokracyi, albo milionowi finansiści, utrzymywali wielkim kosztem w swoich pałacach prześliczne cieplarnie, ale naturalnie nic z nich nie sprzedawali, mając bukiety wyłącznie na podarki dla dam dworskich, albo dla bogiń opery.
Łatwo wnosić z tego, w jakim kłopocie znajdował się Kerjean, co do żądania Periny.
Zastanowiwszy się jednak dobrze, przypomniał sobie, iż stary jego znajomy, margrabia d’Augennes, posiadał sławną oranżeryę w wiejskiej swojej posiadłości.
Margrabia uchodził wprawdzie za bardzo skąpego w rozdawaniu kwiatów — ale Luc postanowił sprobować szczęścia.
Zaraz też o ósmej rano, kazał zaprządz do karety, którą kupił świeżo i dał rozkaz stangretowi, ażeby zawiózł go do Vallée-aux-Loups, rezydencyi margrabiego.
Pan d’Augennes przyjął rannego gościa w rozkosznym swym zimowym ogrodzie i tu z lubością pokazywał mu rzadkie bogactwo swoje.
Kerjean udawał zachwyt i ździwienie, co dobrze usposobiło starego, a wreszcie korzystając ze sposobnej chwili, wypowiedział prośbę swoję.
Margrabia stracił od razu humor, zmarszczył brwi i nic nie odpowiedział.
Kerjean nie dał jednakże za wygranę.
Zaimprowizował na poczekaniu romansową historyjkę, dając do zrozumienia margrabiemu, że kwiaty stanowić mają szczęśliwe zakończenie nawiązanego stosunku.
Pan d’Augennes uśmiechną się teraz mimowolnie, Opowiadanie de Kerjeana, przeniosło go w dalekie czasy jego młodości — dawne wspomnienia odżyły w sercu — uczynił więc zadość prośbie ze wspaniałością, która w zdumienie wprowadziła ogrodnika, nieprzyzwyczajonego do podobnej hojności.
Kerjean powracał do Paryża z najpiękniejszemi fijołkami, różami i bzem białym.
Na rogu ulicy l’Enfer wysiadł z karety, wsiadł w fiakr i kazał się zawieźć na ulicę l’Estoufade przed furtkę Czerwonego domu.
— A co?... wykrzyknęła Perina, biorąc kwiaty i dzieląc je na dwa bukiety. Zawsze można, jak się chce szczerze!..
Potem napełniła porcelanowy wazon wodą i wstawiła w niego jeden z bukietów.
— A co z drugim zrobisz?... zapytał baron.
— Narzędzie twojego majątku... odpowiedziała Perina, zabierając kwiaty do laboratoryum.
Kerjean udał się za nią.
— Chcesz zobaczyć, co zrobię?... powiedziała wiedźma.
— Tak, jeżeli pozwolisz.
— Dla czego nie?... Najprzód jednak załóż to sobie na twarz.
I podała Lucowi maskę szklaną, taką samą, jaką i sobie zawiązała.
Na jednym z piecyków stał kubek kryształowy, napełniony bezbarwną cieczą przeźroczystą.
— Pracowałam tu już dziś rano, rzekła wiedźma, wskazując na ów kubek i zanurzając w nim łodygi bukietu.
Przeźroczysty płyn zaczął się burzyć w tej chwili, jak gotująca się woda.
Uniosła się gęsta para, a róże, fiołki i bez biały zniknęły w jej tumanie.
Kerjean pomimo swej maski, poczuł, że ta para wciska mu się w organy oddechowe i dusić zaczyna; bolesny, świszczący kaszel zaczął szarpać mu piersi — opuścił żywo laboratoryum, ażeby odetchnąć.
Zaraz mu się lepiej zrobiło, duszenie ustało zupełnie.
W chwilę potem ukazała się wiedźma z odkrytą twarzą,
— Nieszczególny byłby z ciebie alchemista, mój baronie, powiedziała z uśmiechem. Nie ty z pewnością wynajdziesz eliksir życia, nie ty kamień filozoficzny. Ja, która jestem tylko kobietą, nauczyłam się żyć i oddychać wśród tych śmiertelnych wyziewów...
— Przyznaję, że jeszcze chwila, a byłoby już po mnie!... zawołał Kerjean, ale te nieszczęśliwe kwiaty musiały zwiędnąć zupełnie!...
— Zobaczysz je za pięć minut, odpowiedziała wiedźma, i udała się z powrotem do laboratoryum, zkąd w srebrnych szczypczykach przyniosła bukiet, jakby świeższy i bardziej pachnący, niż w chwili, gdy markiz d’Augennes kazał go zerwać w swojej cieplarni.
— Cud!... wykrzyknął Luc, cud doprawdy!... ale już oddawna wiem, że jesteś zdolną do wszystkiego!...
— Teraz, prawiła wiedźma, trzeba te oba bukiety przybrać ostatecznie, poczem nie pozostanie ci nie więcej, jak je zabrać i doręczyć...
Mówiąc to, mieszkanka Czerwonego domu otworzyła szafę i wyjęła z niej kilka ćwiartek papieru nadzwyczaj białego, prawie przeźroczystego.
Ten papier służył jej do filtrowania pewnych esencyj.
Bardzo zręcznie owinęła końce bukietów i z wielką elegancyą przewiązała je wstążkami.
— Oto są!... rzekła, zachwycając się własnem dziełem, oto są prawdziwe arcydzieła!... ale muszę ci dać pewną radę, kochany baronie.
— Jaką?...
— Dotykaj o ile można najmniej i tylko przez rękawiczkę bukietu panny Janiny, skoro go doręczysz, zdejm rękawiczkę... a skoro powrócisz do domu, to ją spal zaraz...
— Zastosuję się do tego... — kwiaty te nie tylko usypiają... ale śmierć sprowadzają?...
— Śmierć jest także snem!... odrzekła Perina, trochę dłuższym tylko...
— Więc Janina de Simeuse jest ostatecznie skazaną?...
Chyba, że nie od dzisiaj, bo dla takiej, jak ona kobiety, zniknąć czy umrzeć, to zupełnie jedno i to samo.
— Czy skona od razu, czy będzie gasnąć powoli?...
— Powoli, bez cierpień...
— I w przeciągu jakiego czasu, przeniesie się do lepszego żywota?...
— W końcu tego miesiąca... Potrzeba przecie, żeby się przepowiednia spełniła!...
Nastała chwila milczenia.
Luc zdawał się być zamyślonym.
Wiedźma przypatrywała mu się z ciekawą ironią.
— Perino, rzekł nakoniec szlachcic, obiecałaś mi odkryć plany swoje dziś rano.
— Żądasz, abym dotrzymała obietnicy?...
— Tak.
— A gdybym nie chciała ci nic jeszcze teraz powiedzieć?...
— Nie zaniósłbym tych kwiatów do pałacu de Simeuse.
— Dla czego?...
— Bo mam odrazę do niepotrzebnego mordestwa!...
— Do niepotrzebnego?... powiadasz.
— Zapewne!... Obawiam się, czy w tej chwili nie popełniasz grubej pomyłki. Napróżno silę się odgadnąć, na co śmierć tego nieszczęśliwego dziecka byłaby nam przydatną... Napróżno silę się odgadnąć, jakim nikczemnym podstępem, jaką piekielną kombinacyą, chcesz w oczach matki zamienić żyjącą Carmen, na nieżywą Janinę?...
— I nie możesz znależć sobie na to odpowiedzi?...
— Nie.
— No więc ja ci odpowiem, niedomyślny człowieku. Naprawdę, rzuciłabym cię oddawna, gdyby nie nasz interes wspólny... Słuchaj, co ci powiem...
Wiedźma w kilku słowach opowiedziała swoje plany i zrobiła wielkie zamieszanie w umyśle Kerjeana.
Z niedowierzania przeszedł w entuzyazm.
— Perino!... wykrzyknął, gdy skończyła. Perino, geniuszu okrucieństwa, powinnaś się nazywać Machiawelem, Ludwikiem XI!...
— Idź więc i zrób, jak ci powiedziałam... ale, ale... muszę ci jeszcze powiedzieć, że Morales wcale się nie pokazał...
— Ukrywa się, odparł de Kerjean, i dobrze robi, bo za jego zachowanie się ostatniej nocy i za niebezpieczeństwo, na jakie mnie naraził przez swoje głupie tchórzostwo, z pewnością zginąłby pod kijami...
— Mnie się zdaje, że trzeba go będzie oszczędzać...
— A to po co?... na co on mi potrzebny?...
— Wiem, że się nie na wiele przyda... ale siostra go proteguje, a my jej potrzebujemy.
— Jeżeli więc powróci, to go przyjmij, ale niech mi się nie pokazuje przez kilka dni, dopóki się choć trochę nie otrząsnę z mojej złości...
Była godzina jedenasta przed południem, gdy baron de Kerjean udał się do pałacu. Przybył tam przed obiadem.
Książe przyjął go niezmiernie serdecznie.
— Mój kochany baronie... mówił, pocałowawszy go w czoło podług swego zwyczaju, wszystko jest jak najlepiej!... widzisz we mnie najszczęśliwszego człowieka...
— Więc księżna?...
— Zaledwie ma lekki ból głowy...
— A panna Janina?...
— Ma się jak najlepiej, o czem i sam przekonasz się za chwilę... Omdlenie przeciągało się do ósmej ramo... potem przebudziła się jakby ze snu głębokiego...
— Czy pamięta dokładnie wszystko, co zaszło tej nocy?...
— Nic a nic sobie nie przypomina i ogromnie się ździwiła, gdy zobaczyła taki nieład w swoim pokoju... Nie wydaje ci się to dziwnem, baronie?...
— Nie. Zdarza się często, że przestrach tak gwałtowny pozostawia w następstwie zupełne zapomnienie przyczyny tego przestrachu...
— Masz, kochany baronie, pocieszającą odpowiedź na wszystko!... Podziwiam cię i uważam za człowieka uniwersalnego!... Ale cóżeś to tam położył, proszę cię, na konsolce?...
— Trochę skromnych bardzo kwiatków...
— Skromnych?... wykrzyknął książe, przypatrując się bukietom. Te wspaniałe kwiaty zawsze, a tembardziej w zimie!... Czy można cię zapytać, gdzie zdobyłeś te cuda?...
— Byłem dzisiaj rano w Vallée-aux-Lonps, odwiedzić starego przyjaciela mojej rodziny, margrabiego d’Augennes.
— I on ci ofiarował taką ze swych zbiorów daninę?... To doprawdy nadzwyczajność. Musisz być w wielkich u niego łaskach, bo nie zrobiłby podobnej ofiary dla nikogo...
— Mam nadzieję, że księżna i panna Janina pozwolą mi złożyć u stóp swoich tę bagatelkę?...
— Zapewniam cię, baronie, że ją przyjmą z wdzięcznością... Zresztą same ci to powiedzą, bo oto nadchodzą właśnie.
Rzeczywiście matka i córka weszły razem do salonu.
Pani de Simeuse była blada.
Janina przeciwnie, lepiej wyglądała, niż kiedykolwiek przedtem.
— Panie baronie... odezwała się do de Kerjeana serdecznym tonem, dowiedziałam się od kochanej mateczki, że znowu dzisiejszej nocy zaciągnęłam nową wdzięczność dla pana... A już tyle jestem panu winną, że doprawdy nie wiem, jak mu wyrazić mam podziękowanie moje...
— Kochana córko... przerwał książe, niedopuszczając odpowiedzi barona, nie wiesz wszystkiego, baron chce jeszcze długiem cię obciążyć... Patrz...
Luc podał Janinie bukiet z fijołków, białych róż i bzu białego.
— O! co za prześliczne kwiaty!... wykrzyknęła panna de Simeuse z dziecięcą radością, o jakże prześlicznie pachną!... O panie baronie, dziękuję panu z całego serca...
— Więc pani raczy to przyjąć?... zapytał Luc.
— Widzisz pan wszakże, że już przyjęłam!... odrzekła młoda dziewczyna, ukrywając twarz w kwiatach, jakby chciała odrazu wyciągnąć z nich cały zapach.
Baron zwrócił się do pani de Simeuse.
— Czy mogę mieć nadzieję, powiedział, że i pani nie raczy mi odmówić?...
— Z pewnością, panie baronie, grzeczność pańska wzrusza mnie doprawdy... Nie widziałam nigdy tak pięknych w zimie kwiatów...
Janina do samego obiadu nie rozstawała się ze swym bukietem, a po obiedzie znowu go trzymała w ręku i znowu rozkoszowała się jego wonnym zapachem.
Wieczorem, kiedy powrócił do hotelu Saint-Paul, aby się przebrwać przed pójściem do Czerwonego domu, Luc przypomniał sobie zalecenie Periny.
Ponieważ prawą tylko ręką dotykał się przez kilka chwil bukietu Janiny, ponieważ zdjął był zaraz z niej rękawiczkę, obecnie więc wydostał ją z kieszeni i rzucił w kierunku kominka.
Mały piesek pochwycił jak piłkę w locie i dalejże rozdzierać zębami.
Luce wyrwał mu ją i rzucił na ogień.
Nie zajmując się dłużej tym wypadkiem, ubrał się bardzo skromnie, przypasał szpadę, wziął pistolety i poszedł opowiedzieć Perinie, jak się wywiązał z polecenia.
Dowiedział się tam, nie bez ździwienia, że o Moralesie nie było żadnej wiadomości.
Wiedźma nie była wcale tem zaniepokojoną, ale Carmen jako siostra, czuła się w obowiązku zamanifestować swoje zakłopotanie.
Przed północą Luc opuścił Czerwony dom i powrócił do pałacu de Simeusów.
Przybył objąć dowództwo nad gromadką wiernych służących, którzy mieli w myśl jego rady czuwać przez całą noc w ogrodzie.
Nie mamy potrzeby dodawać, że najzupełniejsza cisza nie przestała panować w ulicy Wały św. Wiktora.
O brzasku de Kerjean powrócił do siebie.
Malo oczekiwał go z twarzą zmienioną.
— Cóż tam?... zapytał żywo baron nie bez pewnej obawy, czy jest co nowego?
— Zła nowina, panie baronie.
— Mów!... tylko prędko...
— Pimpante zdechła w nocy...
— Ah!.. mruknął Luc, już zdechła?...
Pimpante, była to mała owa suczka, co poprzedniego wieczoru podarła rękawiczkę barona.


XXIII.
Skazana na śmierć.

Dwa tygodnie upłynęły, od powyżej opowiedzianych wypadków.
Przez cały ten czas, najzupełniejszy spokój panował w Czerwonym domu.
Po ośmiu dniach nieobecności, Morales, o którym juź myślano, że zniknął na zawsze, zjawił się pewnego poranku w okrutnie opłakanym stanie!... Nieszczęśliwy cygan nie miał na sobie kawałka całego ubrania, nawet szpada nie trzymała się przy pasku.
Twarz wybladła, podrapana, świadczyła o walce, a przynajmniej o pobiciu.
Carmen i Perina zaczęły go wypytywać — odpowiedział kłamstwem pracowicie a niezgrabnie przygotowanem.
Podług jego opowiadania, opuścił pokój w chwili wejścia księżnej, żeby lecieć po Malo i Coquelicot i sprowadzić ich do pomocy.
U stóp drabiny w ogrodzie hotelowym, dwóch ludzi rzuciło się na niego, związali go pomimo energicznego oporu, wzięli na plecy i rzucili do piwnicy jakiegoś starego domu nad brzegiem Sekwany...
Tam przez cały tydzień nic dawano mu wcale pożywienia i obchodzono się z nim okropnie...
Nakoniec przy cierpliwości, zdołał zerwać więzy swoje, zdołał uciec przez okienko i co sił przyleciał do Czerwonego domu.
Nędzna bajka, nie warta była komentarzy.
Carmen słuchając brata, uśmiechała się ironicznie.
Wiedźma wzruszała ramionami.
— Widzę, że mi nie wierzycie!... odezwał się Morales z bezczelnością, a ja mówię wam szczerą prawdę!... Cóż to, za kłamcę, za opowiadacza zmyślonych bajek mnie bierzecie?... Caramba!... doprawdy, że mnie obrażacie na seryo!...
— Gdzie to powiadasz, w którą cię stronę zaprowadzono?... spytała Perina.
— Bardzo daleko, nie wiem, jak się ten cyrkuł nazywa... odpowiedział cygan.
— Mógłbyś go jednakże odnaleźć?...
— Wątpię.
— Poznałbyś dom, w którym byłeś więziony?...
— Trudnoby to było, bo widziałem go w nocy tylko.
— A poznałbyś dwóch ludzi, którzy na cię napadli?...
— Byli w maskach, nie widziałem ich twarzy...
— No dosyć... nie mówmy więcej o tem.
Morales nie nalegał.
Bo naprawdę, idąc za instynktem egoizmu, poprzewracał obydwie drabiny i rozumiał doskonale, jak bardzo się źle postawił wobec barona, jeżeli znalazł on sposób wydobycia się cało z awantury.
Złe jednak stało się i zapóźno go było naprawiać.
Morales czując w kieszeni kilka sztuk złota, uważał, że jego kilka luidorów, zapewnią mu niezależną przyszłość, że pozwolą mu żyć, jak mu się żywnie podoba.
Potrzeba było tylko grać i wygrać.
Dwie nadzwyczaj proste rzeczy.
Z tego powodu obrał sobie siedlisko w szulerni i przepędzał tam dnie i noce, nie sypiając i prawie nic nie jadając.
Szczęście uśmiechało mu się początkowo.
Wygrywał dosyć znaczne sumy.
Potem karta się odwróciła i cały kapitalik stopniał jak śnieg na słońcu.
Kiedy już prawie nic nie miał, starał się pomagać szczęściu i zaczął oszukiwać.
Złapano go na gorącym uczynku, odebrano wygrane pieniądze, obito i wyrzucono za drzwi.
Obdarty, z pustym żołądkiem i kieszeniami, nie miał nic lepszego do roboty, jak tylko powrócić do Czerwonego domu, bez względu na to, jakie go tam spotka przyjęcie.
Wiemy już, w jak malowniczych kolorach starał się przedstawić długą swoję nieobecność.
Porzućmy teraz cygana, a powróćmy do pałacu de Simeuse, gdzie nas czekają ważne i bolesne wypadki.
Od kilkunastu dni, atmosfera ciężkiego smutku zaciążyła nad tą wspaniałą rezydencyą.
Joanna była umierającą.
W kilka godzin po otrzymaniu od barona bukietu z przepysznych kwiatów, objawiły się w niej pierwsze symptomaty dziwnej jakiejś choroby.
Symptomaty te przybierały z dnia na dzień, z godziny prawie na godzinę — przebieg coraz groźniejszy.
Biedne dziecko nie cierpiało wcale, ale powolna gorączka ścinała jej krew w żyłach.
Opadła z sił zupełnie.
Po trzech dniach nie mogła już kroku postąpić bez opierania się na ręku matki — po tygodniu nie mogła opuścić łóżka.
Najsławniejsi lekarze paryzcy zostali do chorej zawezwani.
Zdumieni oni byli wszyscy tą dziwną słabością, której nawet nazwiska określić nie umieli, której przyczyny dojść nie byli w stanie.
Na ich pytania po sto razy zadawane, Janina odpowiadała zawsze jedno i to samo:
— Nie umiem panom wytłomaczyć tego, co doświadczam, bo naprawdę nic mi nie dokucza... Widzę dobrze, że życie ze mnie ucieka, nie widzę tego atoli z przyczyny choroby, lecz instynktem przeczuwam... Spostrzegam, że serce coraz mi wolniej bije, że krew ziębnie mi w żyłach, wiem tak samo jak panowie, a może lepiej od was nawet, że zbliża się ostatnia moja godzina... Umrę w sile młodości... a nawet w sile zdrowia... Śmierć ogarnia mnie jak sen zmęczone dziecko... Będą myśleli, że śpię... a ja żyć przestanę...
Można sobie wyobrazić straszną rozpacz księcia i jego małżonki, gdy słyszeli córkę w ten sposób mówiącą; rozpacz ich tem była większą, że widzieli jak Janina niknie im istotnie w oczach. Tłumili jęki, połykali łzy i wmawiali w siebie nadzieje. Księżna w swojej boleści oburzała się na nieumiejętność doktorów.
— Co wy sobie myślicie!... zawołała pewnego dnia gniewem uniesiona. Jakto... opuszczacie moje dziecko... nic mu nie zapisujecie... niczego nie probujecie?...
— Niestety!... czcigodna pani... odpowiedział lekarz królewski, wiedza nasza jest w tym razie bezsilną.
— Więc skazujecie moję córkę?...
— Nie my ją skazujemy, proszę pani, Bóg to wzywa do siebie jednego z aniołów swoich...
— Doktorze... doktorze, miej litość nademną. Powiedz mi, że można ocalić Janinę!
— Bóg tylko może tego dokazać, dla ocalenia księżniczki cud jest koniecznie potrzebny.
— Cud?... wykrzyknęła księżna na pół nieprzytomna z rozpaczy. A więc... ja ją bez was ocalę... ja, jej matka!...
— Miłość macierzyńska istotnie dokazuje czasami cudów... szepnął doktór składając księżnej ukłon pełen serdecznego współczucia,
Pani de Simeuse opadła na krzesło, ukryła twarz w dłoniach i wybuchła głośnym płaczem.
Kiedy podniosła głowę, doktora nie było już w salonie, ale o kilka od niej kroków stał Luc de Kerjean, pogrążony w bolesnem milczeniu.
Biedna matka, pod wrażeniem uniesienia, jakie każda boleść powoduje, podbiegła do barona, porwała go za obie ręce i prawie uklękła przed nim szepcąc po przez łzy jednocześnie:
— Słyszałeś pan tego człowieka?... Skazuje mi moje dziecię!... Nieprawda, że to niepodobna?... Pan, co jesteś taki dobry, taki litościwy, taki szlachetny, pan, panie de Kerjean... pan, którego przeznaczenie, którego jakiś tajemniczy związek łączy z losami Janiny, pan nas nie opuścisz!... Pan ją ocalisz!... O! tak, powiedz mi, że ją ocalisz!...
— Jeżeli potrzeba, gotówem oddać krew moję do ostatniej kropelki... odpowiedział baron.
— E!... wykrzyknęła nieszczęśliwa matka, ofiara z krwi pańskiej nie powróci mi gasnącej córki!... Taka ofiara na nic się nie przyda!...
— Słowa pani są okrutne, a ja nie zasłużyłem na nie... Powiedziałem i powtarzam, że jestem gotów na wszystko... ale cóż ja poradzę?...
Rozpacz, kiedy przechodzi pewne granice, dochodzi do szaleństwa, mąci rozum, czyni niesprawiedliwemi i okrutnemi najwznioślejsze natury.
Pani de Simeuse była w tym okresie rozpaczy... wlepiła w barona spojrzenie pełne nienawiści i zapytała go ostro:
— W takim razie, jeżeli pan nie możesz nic uczynić, to po co przychodzisz tutaj?...
— Przyszedłem aby wziąć udział w boleści tego domu, w którym byłem jak syn przyjmowany; przyszedłem dowiedzieć się o osobę, która mnie najwięcej obchodzi na świecie, odpowiedział baron energicznie.
— A więc, mój panie, ta osoba umiera!... a więc wiesz wszystko, czego się chciałeś dowiedzieć... Teraz nic już pana tu nie zatrzymuje...
— Usuwam się zatem, skoro moja obecność tak jest nienawistną pani, usuwam się z rozdartem sercem, i bardzo ciężko ukarany za to, co nie odemnie zależy...
Skłonił się i postąpił naprzód kilka kroków; ale pan de Simeuse słyszał ostatnie słowa i wszedł do salonu.
Zbliżył się do de Kerjeana, ujął jego rękę i rzekł życzliwie:
— Moje kochane dziecko, proszę cię, wybacz nieszczęśliwej matce, wybacz jej rozpacz, bo to ona zabiła w niej wszelkie poczucie sprawiedliwości... księżna zapomniała, cośmy ci winni... ale pamięć jej powróci... Chodź, moje dziecię... ty także kochasz Janinę... potrzebuję podzielić się mojemi łzami z sercem przyjaznem...
Powiedziawszy to, zabrał książe Luca do swojego apartamentu, a pani de Simeuse pośpieszyła do pokoju córki.
Widzieliście nieraz zapewne w kościele, pod ołtarzem, woskowe figury męczenników, leżących w szklanych trumnach pomiędzy palmami.
Tak wyglądała panna de Simeuse, skazana na powolne konanie.
Ta sama bladość, ten sam wyraz bolesny, ten sam bolesny uśmiech.
Janina wydawała się już martwą, a kilka promieni zimowego słońca, które przedarły się do pokoju, czyniły jakby auerolę w około dziewiczego jej czoła.
W chwili, kiedy księżna weszła do pokoju chorej po fatalnym wyroku doktorów, Janina otworzyła oczy, odwróciła głowę ku matce i poruszyła ustami.
Pani de Simeuse zrozumiała, że biedne dziecko mówić coś chciało.
Pochyliła się ku niej, otoczyła ręką i szepnęła:
— Słucham cię, ukochana moja... Co chciałaś powiedzieć?...
— Matko... odezwała się słabym głosem księżniczka, mam cię prosić o coś... czego nie powinnaś mi odmówić, bo to może ostatnia moja prośba...
Łzy dusiły księżnę.
Zamiast odpowiedzieć, skinęła głowa potakująco.
Janina szeptała dalej:
— Chciałabym napisać...
— Napisać?... powtórzyła pani de Simeuse z głębokiem ździwieniem.
— Tak.
— Do kogo, moje dziecię?...
— Do... do... Rénego.
— Biedna, kochana córko... czyż będziesz mogła?..,
— Wiem, że jestem bardzo osłabiona... ale wiem także, że potrafię odzyskać choć na chwilę potrzebne siły... Zresztą list nie będzie długi...
— Może mi go podyktujesz?...
— Nie, nie mateczko, to nie byłoby to samo... Potrzeba, aby zostały napisane własną moją ręką, okrutne słowa, które zadadzą bolesny cios mojemu narzeczonemu... bo zapewne wkrótce słowa te będą już wspomnieniem tylko.
Księżna się nie opierała.
Przyniosła maleńką drewnianą tabliczkę, przygotowała papier, umaczała pióro i podała je córce.
Osłabione palce umierającej zaledwie mogły się były poruszać.
— Niestety!... szepnęła księżna, widzisz, że sobie nie poradzisz...
Janina zrobiła wysiłek, jak ten co dźwiga wielki ciężar, krople potu wystąpiły jej na czoło i zarumieniła się lekko.
— Patrzaj mateczko, jakam ja silna.
I rzeczywiście, zaledwie, że ręka trochę jej drżała, a litery stawiała bardzo wyraźnie.
Oto co napisała:
„Uzbrój się w odwagę, mój René, bo sprawię ci wielką boleść...
„Żegnajcie dawne rozkoszne marzenia... żegnaj uśmiechnięta nasza przyszłości...
„Wszystko skończone... Umieram...
„Jestem skazaną, biedny mój przyjacielu; nic w świecie, nic, nie może mnie ocalić, lub chociażby opóźnić zgon mój na jeden dzień tylko.
„Ty, któremu oddałam serce... ty, któremu miałam oddać życie, przybywaj odebrać ostatnie moje tchnienie i ostatnią myśl moję.
„Chciałabym w ostatniej godzinie mieć przy sobie wszystkich, których kochałam... matkę, ojca i ciebie René.
„Błagam Boga, żeby mi tego dozwolił... Ale bardzo się boję... bo czas bardzo już krótki.
„Zresztą, starać się będę zaczekać na ciebie. Przybywaj zatem... przybywaj jak najprędzej...

„Janina.“

Kiedy podpis położyła, siły opuściły ją zupełnie i straciła przytomność.
Pani de Simense, żeby ją ocucić, musiała okładać jej skronie zimną wodą i dać silne sole do wąchania.
Pierwsze słowa, jakie wymówiła po odzyskaniu przytomności, były:
— Złóż ten list i zaadresuj, kochana mateczko, bo ja jużbym tego zrobić nie potrafiła... Ale dokonałam, czego chciałam... i jestem bardzo zadowoloną...
Księżna skreśliła na kopercie nazwisko Renégo de Rieux, oficera marynarki królewskiej w Brest.
Janina chciała przeczytać adres.
Uśmiechnęła się, czytając nazwisko narzeczonego.
— Poczty chodzą niezmiernie wolno, powiedziała, a ja nie mogę czekać... Jeżeli mnie więc kochasz, mateczko, wydaj rozkaz, ażeby najwierniejszy ze służących naszych, wsiadł na koń i pojechał natychmiast... Niech sypie złotem po drodze, byleby przybył na miejsce jak najprędzej... Pomyśl, mamusiu, że to ostatnie moje na tym świecie żądanie, ostatnia moja w tem życiu radość...
— Radość cudów czasami dokonywa... Szepnęła pani de Simeuse, wychodząc z pokoju, do którego za chwilę wróciła.
Janina spytała ją spojrzeniem.
— Antoni wyjechał już na Achmecie, najszybszym koniu arabskim ze stajni twego ojca, odpowiedziała księżna. Nie zmarnuje ani jednej chwili, z wiatrami i błyskawicami będzie pędził na przegony.
— Wiele czasu potrzeba, żeby się dostać do Brest?...
— Trzydzieści ośm do czterdziestu godzin... moje dziecko...
— Więc za trzy dni i kilka godzin, René może być w Paryżu?...
— I będzie napewno, moje dziecię...
— O!... szepnęła Janina, tak cicho, żeby ją matka nie słyszała. Wiem, że René uczyni wszystko, co możebne... ale trzy dni... to tak długo... Boże, czy on mnie jeszcze zastanie?...


XXIV.
René de Rieux.

Panna de Simeuse opuściła głowę na poduszki, przymknęła powieki i nie poruszyła się więcej.
Księżna nie poznała się na tej nieruchomości; sądziła, że córka zasnęła, zbliżyła się więc do łóżka, żeby napatrzeć się w anielską twarzyczkę, aby ją wyryć sobie głęboko w sercu i pamięci, bo wkrótce zapewne tam już tylko istnieć będzie.
I spostrzegła w tej chwili z przerażeniem, że wielkie łzy jedna po drugiej wydobywały się z pod powiek Janiny i spływały powoli, niby perły po jej zapadłych policzkach.
— Dziecko moje!... wykrzyknęła biedna matka, dziecko moje ukochane, czego ty płaczesz? Czy ci co dokucza?...
— Pocałuj mnie, moja mateczko... szepnęła Janina..
Pani de Simeuse objęła obu rękami głowę jedynaczki i okryła ją gorącemi pocałunkami.
Janina wzięła matkę za szyję i mówiła cichutko:
— Pytasz, czego ja płaczę?... Odpowiem ci zaraz na to... Biedna oto dusza moja boleje nad kielichem goryczy, jaki mi wychylić wypada. Słuchaj, mamo, ty musisz wszystko wiedzieć... Wydaje ci się, żem jest zrezygnowaną, ale wcale nią nie jestem... Czuję, że mam umierać i boję się śmierci... Taka byłam przy was szczęśliwa, taką szczęśliwą być miałami... Bóg mi świadkiem, że nie powstaję wcale przeciw świętej Jego woli, ale Jego sprawiedliwość nie może mi mieć za złe, że płaczę nad sobą... List, który napisałam, przywiódł mi na pamięć wszystkie moje rozkoszne marzenia, całą tę uśmiechniętą przyszłość, jaka się przedemną otwierała... A tu wszystko skończyć muszę w dwudziestym roku życia!... O! matko! matko! gdybyś wiedziała, jak smutno umierać, kiedy się kocha... kiedy się jest kochaną!... Teraz czuję dopiero to przywiązanie, jakie miałam do ojca i do ciebie, droga mateczko, teraz dopiero pojmuję głęboką miłość moję dla Renégo... Ja ci rozdzieram serce, mamusiu, ale dusza moja wezbrana żalem... To, czego doświadczam, jest niepojętą męczarnią... Taka jestem młoda, a już mi kilka tylko godzin pozostaje do życia!... O! gdybym mogła zostać z wami do wiosny przynajmniej, gdybym mogła w ciepły wieczór pod niebem zasypanem gwiazdami, raz jeszcze przejść się po naszej cienistej alei, pomiędzy tobą i ojcem, trzymając się za ręce z Reném... zdaje mi się, że wtedy śmierć nie wydałaby mi się tak straszna!... Ale jutro... a może dzisiaj jeszcze!... Nie, ja już nie zobaczę słońca... nie zobaczę już kwiatów... śmierć czyha na mnie... grób czeka na mnie... O! jak mi zimno będzie w tej ziemi!... Boże ulituj się nademną!... Boję się... drżę... O!... matko... matko!... twoja córka bardzo jest nieszczęśliwą istotą...
Janina rozegzeltowała się trochę.
Ukryła twarz na piersiach matki i łkała konwulsyjnie.
Mąk, jakich doznawała pani de Simeuse, nie silimy się wcale opisywać, tylko matki zrozumieją jej straszną boleść.
Księżna jednę miała myśl tylko, jedno tylko żywiła pragnienie, skoro nie może ocalić swego dziecka, niechajże umrze z niem przynajmniej razem.
Niestety nie był to jeszcze koniec cierpień, jakie nieszczęśliwą kobietę czekały.


∗             ∗

Nieraz już słyszeliśmy nazwisko Renégo de Rieux, narzeczonego Janiny de Simeuse, a teraz nadeszła chwila, że musimy bliżej z nim zapoznać czytelników, bo jest on jedną z głównych postaci niniejszego dramatu.
René de Rieux, jedyny przedstawiciel starej szlacheckiej rodziny bretońskiej, miał lat trzydzieści w epoce, w której się opowiadanie to zaczyna.
Był dalekim krewnym Simeusów, przez swoję babkę, która wyszła za jednego z członków tego możnego domu.
Stosunki ich rodzinne nie przerywały się nigdy.
Ojciec Janiny uważał i traktował zawsze młodego człowieka, jako krewnego swojego.
Ren sierota, posiadacz wielkiego majątku, pozostał wiernym tradycyom swego rodu, bo jak utrzymywał, nogi jego stworzone już zostały do biegania raczej po pokładzie statku, aniżeli do chodzenia po dywanie salonu.
René chciał zostać marynarzem, bo i przodkowie jego zawsze we flocie służyli.
Pan de Simeuse pochwalił z całego serca zamiar młodego człowieka.
Obawiał się bowiem słusznie złego dla swego kuzyna przykładu, bał się, ażeby go nie wciągnięto do rozpustnego życia na dworze.
Od najwcześniejszego dzieciństwa René de Rieux, miał też do pana de Simeuse głębokie przywiązanie i wielki szacunek.
Co rok, gdy obowiązki służbowe pozwalały na to, przyjeżdżał na kilka tygodni, bądź do Aujon, posiadłości księcia, bądź do Paryża, do pałacu na górze św. Genowefy.
René miał lat dwadzieścia, gdy Janina zaledwie dziesięć liczyła.
Przez długi czas kuzynka nie była i nie mogła być dla niego niczem innem jeno ładnem dzieckiem, ani też żartem nie przychodziło mu nigdy do głowy, iżby ta mała dziewczynka, której przywoził zabawki i muszle, mogła w nim kiedykolwiek inne niż braterskie wzbudzić uczucie.
Pewnego razu, statek na którym znajdował się de Rieux, popłynął w daleką drogę.
Podróż trwać miała dwa, a trwała całe trzy lata.
Kiedy René de Rieux powrócił do Francyii do Paryża, Janina zaczęła rok siedmnasty.
Bretończyk zostawił dziecko, a zastał prześliczną dziewicę, rumieniącą się pomimowoli przy braterskich pocałunkach kuzyna.
Janina wydała się Renému prześliczną, a lubo nie powiedział jej tego nigdy, sam sobie powtarzał to po tysiące na dzień razy.
Ze swej strony panna de Simeuse doznawała niepewnego jakiegoś wzruszenia, gdy patrzyła na ogorzałą twarz dzielnego marynarza, na jego czarne nieupudrowane włosy i zgrabną figurę w marynarskim mundurze.
Przestała traktować kuzyna z dawną dziecinną poufałością i nie wiedząc dla czego, stała się roztargnioną i marzącą,
W ten prosty sposób zaczęła się miłość dwojga młodych.
Miłość ta poszła dalej, zwykłym biegiem, bez żadnych romansowych wypadków, bez żadnych przejść dramatycznych.
Nie otaczała się żadną tajemnicą,
Książe i księżna, wiedzieli o niej, od samego jej zawiązku, lepiej bodaj od zakochanych.
Musimy dodać, że zgadzali się na nią najzupełniej, że małżeństwo pomiędzy Janiną a Reném było ich najgorętszem pragnieniem.
Następnego roku margrabia René de Rieux oświadczył się uroczyście.
— Odpowiem ci, mój chłopcze, gdy zostaniesz porucznikiem, rzekł książe z dobrze wróżącym uśmiechem.
Upłynął znowu rok.
René przyjechał jako porucznik, ponowił oświadczyny i otrzymał taką odpowiedź ojca:
— Od dzisiaj, kochane dziecko, uważam cię za narzeczonego Janiny... Zostaniesz jej mężem wtedy, gdy zdobędziesz sobie stopień kapitana okrętu...
— Więc za rok!... wykrzyknął wesoło margrabia, za rok będę waszym synem!...
W rzeczywistości panu de Simeuse nie chodziło o szybki awans zięcia.
Chciał tylko nie rozłączać się jeszcze z córką, chciał mieć czas do wyjednania pozwolenia na przekazanie temuż zięciowi obowiązków i tytułu, jakie piastował przy dworze.
Powodem przedłużenia terminu ślubu, było jeszcze przekonanie, że kobieta, aby zostać dobrą matką rodziny, powinna mieć wiek odpowiedni.
Nie chciał wydawać Janiny za mąż, dopóki nie skończy lat dwadzieścia jeden.
René nie wiedział o tem postanowieniu i projektach, nie zaniedbywał więc niczego, żeby się dobić stopnia, mającego zapewnić mu przyszłe jego szczęście.
Kiedy do pałacu de Simense przybył list od niego z Brestu, donoszący, że powróci niebawem, René od roku już nosił epolety porucznika okrętowego — a możemy dodać, czego sam nie napisał, że lada dzień oczekiwał nominacyi na kapitana i że słusznie mu się to należało za waleczność, okazaną w spotkaniu z korsarzami algierskiemi, którym statki skonfiskował i załogi pobrał do niewoli.
Powiedziawszy to, poprosimy naszych czytelników, ażeby raczyli nam towarzyszyć i udać się z nami do sali pierwszego piętra w hotelu marynarki królewskiej, gdzie zbierają się zwykle oficerowie floty Jego królewskiej mości.
O jedenastej wieczór dwunastu coś młodych wojskowych kończyło kolacyę, obficie podlewaną szampanem i zabawiało się wesoło, w sposób jednakże nie przechodzący po za granice dobrego wychowania.
Kolacyę wyprawiał najbliższym towarzyszom swoim markiz de Rieux, i on czynił tu honory z nadzwyczajną uprzejmością.
Wiemy, że René miał lat trzydzieści, że był wysoki i szczupły, elegancki w ruchach i silny, wiemy, że twarz jego pociągła, o delikatnych wybitnych rysach, wyrażała jednocześnie i energię i słodycz, że błyszczące jego oko patrzyło zawsze śmiało. Głos przyjemny zdolny był szeptać z uczuciem zwierzenia miłosne i wygłaszać donośne rozkazy w pośród największej burzy.
Taki był René pod względem fizycznym. Pod względem moralnym miał dosyć również przymiotów, a właściwie dosyć również doskonałości. Posiadał inteligencyę i prawość, odwagę i poświęcenie — posiadał to wszystko, a nawet więcej jeszcze...
Koledzy kochali go jak brata, zwierzchnicy szanowali bardzo.
Kobiety na zabój się w nim kochały — ale on pierwszą a zapewne i ostatnią miłością pokochał jednę tylko Janinę i cały do niej należał.
Znamy zatem obecnie markiza de Rieux tak dobrze, jak ci, co żyli z nim od lat dziesięciu.
— Przyjaciele!... zawołał marynarz, podnosząc w górę kieliszek z szampanem, piję zdrowie tych wszystkich, co raczyli dziś wieczór przyjąć moje pożegnalne zaproszenie... Nie żegnam was jednak na długo... Wyjeżdżam jutro, ale wkrótce powrócę... Będziemy jeszcze dzielić z sobą niebezpieczeństwa i znoje. Mówię wam do widzenia!... i piję za przyjaźń waszę, dzielni żołnierze króla!...
I wychylił toast.
Wszystkie głosy zlały się teraz w jednym okrzyku:
— Niech żyje zacny nasz przyjaciel i kochany towarzysz... porucznik René de Rieu!...
— Dziękuję, dziękuję z całego serca!... ale skoro mnie kochacie, to musicie wypić jeszcze na jednę intencyę.
— Na jaką?... zapytano chórem.
— Zdrowie kapitana okrętu Renégo de Rieux... zawołał margrabia, bo właśnie Jego królewska mość, w niewyczerpanej swojej łaskawości, raczył mi udzielić ten wysoki stopień... dzisiaj wieczór otrzymałem nominacyę...
Musimy zaznaczyć, że wiadomość tę przyjęto bez cienia zazdrości, z radością i zapałem.
Wszyscy koledzy powstali, rzucili się do młodego człowieka, ściskali go za ręce i całowali, powtarzając na wszystkie tony:
— Niech żyje król!.. Niech żyje René de Rieux!...
Oznaki tak szczerej sympatyi, wzruszyły do głębi młodego marynarza, ze łzami też w oczach i drżącym głosem dziękował znowu swoim towarzyszom.
— Panowie... powiedział, kiedy się trochę uspokoił i kiedy zapanował nad wzruszeniem... wielkie jest szczęście, które mnie tu spotkało, ale większe jeszcze czeka mnie w Paryżu. Skoro za kilka miesięcy powrócę do was, będę miał honor przedstawić was, jako najlepszych przyjaciół moich, pani markizie de Rieux, mojej. żonie... Zrozumiecie moję radość, gdy powiem wam, że kocham, ubóstwiam raczej od lat trzech tę, która niezadługo nosić ma nazwisko moje... Utrzymują, że niepodobna jest znaleść na świecie człowieka zupełnie szczęśliwego... Ja jestem żyjącem zaprzeczeniem tej niby niewzruszonej prawdzie... Szczęście moje jest upajające, zupełnie nie pragnę niczego więcej...
Przerwał mu te słowa dziwny wypadek.
Od paru chwil słychać było na bruku wybrzeża podkowy konia pędzącego galopem.
Tentent zbliżał się z fantastyczną szybkością.
Nagle koń, zapewne długim biegiem wycieńczony, potknął się na cztery nogi i padł, wydając ostatnie rżenie. Zmieszało się ono jednocześnie z bolesnym okrzykiem ludzkim.
— I znowu zapanowała cisza, przerywana lekkim tylko szmerem wzburzonego morza.
Pan de Rieux i jego towarzysze otworzyli okna i wychylili się na wybrzeże.
Człowiek i koń leżeli wyciągnięci jeden obok drugiego na bruku.
Koń rzucał się konwulsyjnie, człowiek nie dawał znaku życia.
— O!.. szepnął de Rienx, to okropne!... ten nieszczęśliwy zabił się, spadając!... Chodźmy mu dopomódz, jeżeli czas jeszcze...
Ale już brama hotelowa została otwartą i kilku służących krzątało się około zemdlonego, czy zabitego człowieka.
Podniesiono go i przeniesiono do domu.
Rieux chwycił za dzwonek i zadzwonił.
Garson natychmiast się ukazał.
— Idź-no zobacz... powiedział doń pan de Rieux i przyjdź nam zaraz powiedzieć, czy ten człowiek żyje i czy nie jest ranny?
— Chłopak zbiegł na dół i za chwilę powrócił.
— I cóż?... zapytał de Rieux.
— Jest, panie markizie, wszelkie prawdopodobieństwo, że ten człowiek żyje... nie rusza się wprawdzie, ale oddycha... Oglądają mu ręce i nogi, ale nie są połamane... Na głowie także niema żadnej rany...
— Co to za człowiek?...
— Jakiś służący z jakiegoś wielkiego domu, z pod pokładów błota i kurzu, jaki go pokrywa od stóp do głów, jak gdyby zrobił przynajmniej sto mil nie zsiadając z siodła, widać doskonale liberyę. Na guzikach ma przepyszny herb z koroną, a w kieszeni kamizelki pełno złota!...
— Czy troskliwie nim się zajmują?...
— Bardzo troskliwie, panie markizie, dwóch kuchcików nacierają mu skronie wodą, a kucharz przytyka ocet do nosa.
— Czy koń zabił się na miejscu?
— To samo, coby się zabił... nieszczęśliwe stworzenie ma nogi strasznie pokaleczone i z pewnością nic z niego nie będzie...
— Czy to koń pański?...
— Nie, panie markizie, pocztowy...
— Dobrze... zainteresował mnie bardzo ten biedak, skoro więc przyjdzie do siebie uprzedź mnie o tem.
Oficerowie uspokojeni o następstwa wypadku, powrócili do rozmowy nagle przerwanej i zaczęli zasypywać de Rieuxa pytaniami o jego narzeczoną.
Odpowiadał im na wszystko z niesłychaną uprzejmością, ale ani raz jeden nie wymówił nazwiska Janiny de Simeuse.
Niepokalane imię jego przyszłej, nie mogło się rozlegać wśród młodzieży szampanem podnieconej.
Upłynęło z pół godziny jeszcze i północ wybiła.
Goście de Rieuxa zamyślali już uścisnąć po raz ostatni rękę świeżo kreowanego kapitana, gdy w tem drzwi się otworzyły i ukazał się posługujący chłopak.
— Panie markizie... rzekł, ten człowiek przyszedł do przytomności i mówi...
— A cóż powiedział?...
— Chce się widzieć z panem markizem.
Wiadomość tę przyjęto ogólnym wybuchem śmiechu, bo ją za szczyt naiwności uznano. . Rieux tylko pozostał poważnym.
— Ten człowiek pyta się o mnie?... powtórzył. To niepodobna!... musiałeś źle chyba słyszeć, albo źle zrozumiałeś...
— Niech mi pan markiz raczy wybaczyć... ale dobrze go słyszałem i doskonale zrozumiałem... Otworzył oczy... rozejrzał się do okoła, i zamiast odpowiedzieć na pytanie kucharza: Jak się czujesz, mój poczciwcze.. zawołał: Proszę mnie zaprowadzić do markiza Renégo de Rieux!...
I chciał powstać na nogi, ale widocznie bardzo jest jeszcze osłabiony, bo upadł zaraz z powrotem.
Wtedy ja się odezwałem: — Pan markiz jest tutaj... rzekłem, a ów człowiek odpowiedział: — Tutaj?... to chwała Bogu!... Leć i powiedz panu de Rieux, że jestem potłuczony i nie mogę pójść do niego... Niech przyjdzie... czekam na niego... należę do służby księcia de Simeuse.
Zrobiłem, jak chciał, i przyszedłem do pana markiza.
Jeszcze chłopak nie dokończył, gdy René opanowany instynktownym przestrachem, był już na schodach.
W jednej chwili znalazł się w dolnej sali, w której wierny służący spoczywał na zaimprowizowanem łóżku, składającem się z dwóch materaców położonych na podłodze.
Chciał go zapytać, czego sobie życzy od niego, ale Antoni podał mu zaraz list Janiny i powiedział:
— Przeczytaj pan, panie markizie... tylko prędko...
René rozdarł kopertę, przebiegł oczami pierwsze wyrazy i zachwiał się, jakby piorunem rażony.
Przeczytał jednakże wszystko.
Ręce mu drżały, twarz bladła, ale ani jedna łza nie wypłynęła z suchych oczu, błyszczących metalicznie.
Gdy skończył, wtedy głosem trudnym do poznania, głuchym chrapowatym, jaki często zjawia się w chwili konania, zawołał tylko:
— Konia!... konia!... niech mi przyprowadzą konia!...
Służący pobiegli do stajni, ale René ich uprzedził, odwiązał własnemi rękami pierwszego z brzega rumaka, osiodłał go, skoczył na siodło i przeleciał przez miasto niby huragan, zaznaczając drogę swoję masami iskier, krzesanych kopytami bijącemi w kamienie.
Za miastem zamiast zwolnić, przyśpieszył biegu, używając w tym celu zamiast szpicruty t. z. rożenka oficera marynarskiego.
Wiele na drodze z Brest do Paryża zamordował wierzchowców, sam tego nie wiedział.
Na wyjezdnem miał zaledwie kilka luidorów w kieszeni, to też zabrakło mu ich bardzo prędko.
Nie zważał na to wcale.
Przeszkody usuwał teraz groźbą, a w razie potrzeby i siłą, i gdyby był trafił na opór silniejszy jaki, byłby bez wahania, bez najmniejszego wyrzutu sumienia, położył trupem, sprzeciwiającego mu się zuchwalca.
W siedmdziesiąt dwie godzin od chwili, gdy panna de Simeuse położyła podpis swój na liście wzywającym Renégo, ten ostatni wjeżdżał już do Paryża.


XXV.
Kaplica żałobna.

We dwadzieścia godzin po wyjeździe wiernego sługi z listem do Renégo, panna de Simeuse skinęła na matkę, która przy niej czuwała nieodstępnie.
Choroba biednego dziecka czyniła od wczoraj gwałtowne postępy.
Janina nie mogła już teraz nawet przy pomocy księżnej unieść się na łóżku.
Głos jej stał się szeptem zaledwie dosłyszanym.
Potrzeba było pochylić się nad nieszczęśliwą i ucho do jej ust przykładać, ażeby się dowiedzieć, co mówi.
— Słucham cię, córko najdroższa, powiedziała pani de Simeuse, całując męczennicę:
Janina szepnęła:
— Już zaraz skończy się wszystko, dobra mateczko moja... Już was zaraz opuszczę... René przybędzie za późno... Cieszy mnie myśl, że przyjedzie... Będziecie mówić z nim o mnie... Pocieszy was swoją obecnością... Złagodzi cierpienia wasze... A chyba pierwsze to będzie zmartwienie, jakie wam sprawię, mamusiu... Wszak prawda?...
Księżna nie miała siły na odpowiedź.
Janina mówiła dalej:
— Proszę cię, matko moja, powiedz Renému, że go bardzo kochałam i że byłabym go bodaj uczyniła szczęśliwym, gdyby pan Bóg pozwolił mi był zostać jego żoną... Niech zachowa mój portret... ten skromny mały medalion... który mi pozwoliłaś dać mu przed rokiem... Niech nosi go na piersiach jak talizman... Znam ja serce i duszę Renégo... Wiem, że pozostanie wiernym mojej pamięci... jestem oto spokojna... Teraz, matko, nadchodzi chwila rozstania... pożegnajmy się zatem...
— Nie!... wykrzyknęła pani de Simeuse z głośnem łkaniem. Nie chcę... Jeżeli Bóg cię zabierze, to i ja pójdę za tobą...
— Trzeba ci żyć, mateczko!... odrzekła Janina stanowczo, trzeba ci żyć dla biednego ojca. Obecnie tylko ty jedna pozostaniesz mu na świecie... Cóżby się z nim stało, sierotą?... Nie masz go prawa opuszczać...
Księżna chwyciła się za głowę z rozpaczą.
Janina mówiła dalej:
— Pan Bóg ulitował się nademną i tchnął we mnie od wczoraj rezygnację... Zgadzam się z wolą Jego świętą... Czuję się najzupełniej spokojną, widzę, że daleko łatwiej jest umierać, aniżelim myślała... W tej chwili, kiedy to mówię, tak jest mało życia we mnie, że nie żałuję go prawie... Trzeba mi zapomnieć o ziemi, a wznieść się myślą ku niebu... Trzeba obmyć duszę z grzechów, ażeby czysta stanęła przed sędzią Najwyższym... Proszę cię, dobra mateczko, każ mi sprowadzić księdza.
Pani de Simeuse spełniła natychmiast to pobożne życzenie córki.
Siwowłosy starzec, proboszcz parafii sąsiedniej, klęczał wkrótce przy łóżku chorej.
— Bóg rozgrzesza cię przez usta moje i błogosławi ci... szepnął ksiądz, po wysłuchaniu umierającej.
A wychodząc, rzekł sam do siebie:
— Dusza tego dziecka, to dusza anioła...
Janina po spowiedzi wyraziła życzenie, aby cała służba zebrała się przy niej.
Kiedy zeszli się kobiety i mężczyźni, Janina poprosiła księżnej, ażeby w imieniu jej, prosiła wszystkich o przebaczenie, jeżeli niechcący wyrządziła kiedy komu przykrość jaką.
Pani de Simeuse głosem przerywanym od płaczu, powtórzyła słowa córki.
Służba nie mogła odpowiedzieć inaczej, jak tylko łzami.
Kilku z najdawniejszych domowników upadło przy łóżku na kolana i całowali drżącemi usty białą kołderkę, okrywającą młodą ich panią.
Na widok tego rozdzierającego obrazu najtwardsze serce byłoby się zakrwawiło.
Ale w tym domu, serc z bronzu nie było wcale.
Luc, Perina i Carmen byli nieobecni, nie widzieli swojego dzieła.
Pozostawszy sama z rodzicami, Janina uśmiechnęła się do nich łagodnie.
Ujęła ich ręce i położyła na sercu.
Po chwili głowa jej wolno w tył opadła, powieki się przymknęły.
Zdawało się, że usypia.
Upłynęło parę minut.
Nagle książe i księżna zadrżeli i spojrzeli na siebie z przerażeniem, poczuli, że ręka Janiny lodowacieje, że cera staje się marmurową.
Ale może im się to tylko tak wydaje... może to złudzenie tylko...
Pani de Simeuse, drżąc konwulsyjnie, pochyliła się nad córką, przyłożyła usta do jej czoła i skamieniała prawie.
Z usteczek biednego dziewczątka, żaden oddech nie wychodził.
— Dziecko moje!... krzyknęła przerażona matka, dziecko moje, czy ty mnie słyszysz?.. Odpowiedz mi!... Janino!... obudź się na Boga!... ja się boję snu twego.
Żadnego poruszenia, żadnego słowa odpowiedzi.
Okropna rzeczywistość ukazała się jasno księżnej.
Stanęła przed panem de Simeuse, niby strzaskana statua Macierzyństwa i głośno po dwa razy krzyknęła:
— Nie mamy już dziecka!... nie mamy już córki naszej...
Padła w objęcia starca i wybuchła głośnym płaczem.
Nazajutrz kaplica domowa w pałacu Simeusów, obita białemi draperyami, usiana srebrnemi gwiazdami, przemienioną została w kaplicę żałobną.
Setki świec paliło się w około katafalku, na którym zwłoki spoczywały.
Janina biało ubrana, z wieńcem róż nad czołem, z rączkami na piersiach złożonemi, leżała w otwartej trumnie.
Śmierć, zrobiwszy swoje, uszanowała delikatne rysy dziewicy.
Pomimo woskowej bladości nigdy panna de Simeuse piękniejszą chyba nie była.
Wyglądała na anioła powracającego w niebiosa.
Kilkanaście już godzin leżała w trumnie, a mimo to wyglądała jak żywa, przy spokojnym wyrazie twarzy, przy czarownym uśmieszku i na wpół otwartych usteczkach.
W pośród światła świec pachnących, Janina zdawała się zasypiać głęboko.
Niestety... godzina przebudzenia nigdy nie miała nastąpić.
Śmierć aż nadto pewną była.
Sławni lekarze, którzy nie byli w stanie ocalić nieszczęśliwej, potrafili przynajmniej skonstatować, że dusza uleciała z ziemskiej panny de Simeuse powłoki.
Po jednej i drugiej stronie katafalku księża odprawiali modły za umarłą.
Brama pałacowa otwartą została na rozcież.
Szlachta, panowie, noszący najsławniejsze nazwiska, i damy dworskie, wszystko to przychodziło uklęknąć obok prostych ludzi i biednych kobiet.
Równość chrześcijańska, równość wobec śmierci, panowała tu teraz bezwzględnie.
Po za draperyą w zagłębieniu kaplicy, ukryci przed wszystkiemi, książe i księżna rozpaczali w strasznej boleści swojej, w boleści tem okrutniejszej, że nie objawiała się ani krzykiem, ani łzami.
Upłynął cały dzień i noc cała.
Pan de Simeuse i jego żona chcieli czuwać i modlić się z kapłanami.
Stary, wierny sługa błagał ich, ażeby trochę wypoczęli i i trochę się posilili.
Nie odpowiedzieli mu nawet.
Następnego dnia rano odbyła się scena rozdzierająca.
Koń cały okryty pianą i poraniony ukazał się na pochyłości góry św. Genowefy.
Biedny wierzchowiec padł na rogu ulicy Clovis, tak, jak padł koń służącego Simeusów na wybrzeżu Brest.
Jeździec z gołą głową, blady, pod warstwą kurza, jaka mu twarz pokrywała, miał na sobie mundur błotem cały poplamiony.
Był to René de Rieux.
Rzucony o dziesięć kroków na bruk, zerwał się szybko, doleciał do bramy, minął podwórze i krokiem chwiejnym, niepewnym wszedł do pałacu.
Zatrzymał się przed lokajem, który mu się przypatrywał ze zdumieniem i zapytał głosem nie ludzkim:
— Czy żyje jeszcze?...
Lokaj nie znał lub nie poznał wcale markiza, a zaniepokojony tem szczególnem zjawiskiem, uciekł, nie odpowiedziawszy ani słowa.
René przeszedł kilka pustych pokoi.
Ta pustka serce mu mroziła.
— Śmierć zagościła w tym domu!... rzekł do siebie ponuro. Pan Bóg nie ulitował się nademną!...
Doszedł do kaplicy, uchylił białej draperyi i wszedł do środka.
Wiemy, jaki mu się widok przedstawił.
Zobaczył narzeczoną spoczywającą w trumnie.
Obezwładniony tym widokiem, tą pewnością, spiorunowany tym ciosem okropnym, który mu łamał życie, poczuł, że go siły opadają.
Padł na kolana, uderzył czołem o kamienną posadzkę, a ręką zaciśniętą rozdzierał sobie piersi, wołając gorączkowo:
— Janino jestem!... przyjechałem!... dla czegoś nie czekała na mnie?.. Janino, ja się połączę z tobą... Odeszłaś, więc i ja idę za tobą...
I w napadzie szaleństwa, zapominając o tem, gdzie się znajduje, pochwycił za sztylet i uderzył się w piersi.
Powiedzieliśmy, że siły go opuściły.
Z gorączki i fatygi ręce mu drżały, to też źle skierowana broń, przeszyła ubranie i zaledwie zadrasnęła ciało.
Krew popłynęła jednakże.
René chciał zadać sobie nowe pchnięcie i szukał serca.
Ale jeden z księży pochwycił go za rękę i powiedział:
— Synu mój, chciałeś popełnić wielką zbrodnię. Pamiętaj, żeś w obecności Boga, który zabrania ludziom pozbawiać się życia.
Przywrócony do przytomności prostemi temi słowy, młody marynarz wypuścił sztylet z ręki i wyszeptał:
— Więc żyć trzeba!... żyć!... po co?... Cóż ja będę robił teraz na świecie?...
— A my jednakże żyjemy, moje dziecko... odpowiedział uroczyście książe de Simeuse, który poznał głos Renégo i zbliżył się doń w tej chwili.
De Rieux rzucił się w objęcia starca.
Dwa szlachetne serca, dwie ogromne boleści, zrozumiały się doskonale.
— Dziecko moje, mówił pan de Simense, chodź ze mną, księżna jest tam...
Rozpacz zabija nieszczęśliwą matkę... Twoja obecność pocieszy ją może. — Dobrze pójdę, mój ojcze... ale pozwól mi uklęknąć najprzód przed aniołem, muszę nabrać trochę odwagi i rezygnacyj.
Pochylił się u stóp katafalku i przez kilka minut modlił się gorąco i płakał po cichu.
Nareszcie powstał i poszedł za panem de Simeuse.
Księżna podniosła na niego oczy zagasłe.
Podała mu rękę i dała znak, żeby siadł przy niej.
— O jakże cię ona kochała, rzekła po chwili.Nad życie cię kochała!... Moje serce macierzyńskie prawie że zazdrościło tego przywiązania... Teraz już nie nasza ona... Śmierć nam ją zabrała!... Zabrała ją nam na zawsze!... Na zawsze... na zawsze... Umilkły usta, które na mnie „matko“ wolały, nie uśmiechną się już nigdy do mnie rozkosznie... Nie bije już to drogie, kochające, złote serce... Patrzyłam na umierające dziecko, a sama żyję jeszcze... Czy ty to rozumiesz, René?... Bo ja pojąć tego nie mogę...
Pan de Rieux szlochał.
Księżna powtórzyła po raz drugi:
— Nie... nie... ja tego nie pojmuję...
Wymówiła jeszcze kilka wyrazów urywanych i niezrozumiałych.
Opuściła głowę i zagłębiła się w ponurem milczeniu.
W tej chwili kareta zatrzymała się przed bramą pałacową i wysiadł z niej baron Luc de Kerjean.


XXVI.
Tajemnica rodzinna.

Luc minął puste pokoje, jakie przechodził René Rieux i tak samo jak tamten znalazł się w kaplicy żałobnej.
Na twarzy miał wyraz głębokiej melancholii, ukląkł przy katafalku i zdumiał wszystkich długą modlitw, a pobożną i korną postawą swoją.
Po godzinie wyszedł i poprosił starego kamerdynera, ażeby uprzedził księcia, iż pragnie się z nim zobaczyć i porozumieć.
Ambroży poszedł z tą misyą, ale powrócił za raz z oznajmieniem, że pan de Simeuse pogrążony w głębokim smutku, nie jest w stanie przyjąć nikogo, nie wyłączając tak nawet zaufanego, jak baron, przyjaciela.
— O! panie baronie, dodał stary, poczciwy sługa, książe pan prawdziwie godnym jest pożałowania... Zaledwie go poznaję, tak się zmienił przez te dwa dni okrutnie... Nie przeżyje tego... na pewno... i księżna... biedna kobieta... także zaledwie się porusza... Patrzeć na nich, to serce się doprawdy kraje...
— Czy księstwo sami?... zapytał Kerjean.
— Nie, panie baronie... Pan René jest z niemi także...
— Pan René?... powtórzył Luc pytająco.
— Markiz de Rieux, narzeczony naszej świętej zmarłej panienki, odpowiedział Ambroży. Przyjechał z Brest przed trzema godzinami. Spodziewał się zastać jeszcze pannę Janinę... Doprawdy strach patrzeć na niego. Dałbym głowę, że oddałby za nią ostatnią kroplę krwi!... Biedna panienka, tak ją wszyscy kochali!...
Dowiedziawszy się, że markiz de Rieux przybył do Paryża i znajduje się w pałacu, Kerjean mimowoli zmarszczył brwi, a czarna chmura przemknęła mu po twarzy.
Zaraz się atoli uspokoił.
— Ambroży, rzekł, ja potrzebuję koniecznie choćby napisać do księcia.
— To niech pen baron raczy pójść za mną, powiedział kamerdyner i poprowadził Luca do gabinetu pana de Simeuse.
Nędznik usiadł przy biurku i po chwilowym namyśle napisał co następuje:

„Mości Książe.

„Niezmiernie tylko ważny powód zmuszą mnie do tego, aby wbrew wszelkim konwenansom prosić Waszej Książęcej Mości o zobaczenie się ze mną w podobnej chwili.
„Boleść państwa za dobrze pojmuję, za serdecznie podzielam, żebym silił się pocieszać Was próżnemi słowy.
„Śmierć ma głębokie tajemnice.
„Adepci zaginionej wiedzy pozostawili różne sekrety, które kładą nieraz w ręce nieumiejętne moc prawie cudowną.
„Pewne przepowiednie, które uważano za kłamliwe, spełniały się w chwili właśnie, kiedy je uważano za niemożliwe.
„O pannie Janinie de Simeuse, o córce pańskiej chcę mówić.
„Radość i szczęście zrozpaczonej matki zależy może od rozmowy, o jaką upraszam.
„Nie wybaczyłby sobie Książe nigdy a nigdy, gdyby mnie wysłuchać dziś nie raczył.
„Ośmielam się zatem oczekiwać z całą ufnością, proszę wierzyć w głęboki mój szacunek i poświęcenie bez granic.

Luc de Kerjean.“

Włożył w kopertę ten bilecik zagadkowy i polecił oddać go zaraz panu de Simeuse.
— Jeżeli nie będzie chciał przeczytać, mówił do siebie Luc, i nie przyjdzie, co zrobić?... Zbrodnia w takim razie została popełniona napróżno!... ale on przyjdzie, przyjdzie niezawodnie...
Oczekiwanie barona nie trwało długo.
Pan de Simeuse wszedł zaraz prawie do gabinetu blady i zmieniony straszliwie.
Ujął za rękę Luca i uścisnął go czule.
Usiadł potem w fotelu, bo nie mógł utrzymać się na nogach i dał znak gościowi, żeby zajął miejsce obok niego.
— Moje dziecko, szepnął po chwili, przepraszam, że nie przyjąłem cię od razu. Wiesz, że cię kocham i rad widzę, ale tak cierpię, tak jestem złamany na duszy i ciele, że mi wybaczyć należy... Chciałeś się widzieć ze mną, jestem gotów słuchać cię z całą uwagą, mów.
— Pozwoli mi, mości książe, zapytać się naprzód, czy przeczytał list, jaki miałem zaszczyt mu przesłać.
— Przeczytałem, ale chyba nie zrozumiałem, bo w pomieszanym moim rozumie, wyobraziłem sobie, jako jesteś zdania, iż jest możność stanąć do walki ze Śmiercią już nastąpioną. Niedorzeczne to, ale cóż chcesz, głowa moja tak osłabiona!... Musiałem źle przeczytać zapewne...
— Dobrześ książe przeczytał i dobrześ zrozumiał, odparł Kerjean poważnie.
Pan de Simeuse zwrócił na swojego interlokutora pełne obawy spojrzenie.
Patrzył nań jak na waryate, którego pomieszanie nagle się objawiło, |
Luc wytrzymał to spojrzenie i potaknął głową w sposób mający znaczyć:
— Trzymam się tego, co powiedziałem.
— Szlachetnym jesteś,.. wiem o tem... powiedział książe, wierzę więc, żeś nie po to przyszedł do tego smutnego domu, aby szydzić z boleści nieszczęśliwego starca... Wytłomacz się więc, na Boga... Powiedz, co za dziwne, szalone, przynosisz mi nadzieje?...
— Mości książe, odrzekł Kerjean, radość tak samo, jak i boleść zabija. Czy będziesz dość silny, na wytrzymanie gwałtownej radości?...
— O jakiej mówisz radości!... Co może być dla mnie radosnem na tym świecie...
— Jednakże...
— Janina nie żyje... wieczna więc żałoba trwać będzie w mojem sercu...
— Jednakże... powtórzył Kerjean.
Pan de Simeuse wstrząsnął się jak trup zagalwanizowany.
— Odkryj mi znaczenie słów twoich tajemniczych, oświeć mi te ciemności.
— Mości książe, powiedział baron, podwójna wszak była przepowiednia. Groziła pannie de Simeuse śmiertelnem niebezpieczeństwem, ale mówiła także, że ja, ja jeden mogę to niebezpieczeństwo usunąć...
— Czy byłbyś jednym z adeptów tej tajemniczej wiedzy, o której w liście wspomniałeś?... czy posiadałbyś jeden z sekretów cudownych?...
— Może... odparł lakonicznie baron.
Postać księcia w tej chwili przeistoczyła się zupełnie.
Wyprostował się dumnie.
Żywa czerwoność zastąpiła śmiertelną bladość.
Dziwny ogień zabłysnął w zagasłych oczach.
Widocznem było, że biedny starzec, pomimo całej swojej niewiary, czepiał się ślepo niedorzecznej nadziei.
— Synu mój!... zawołał błagalnie, miej litość nademną!... Ja słuchając cię, rozum tracę... Czaję, że nie powinienem ci wierzyć, a jednakże serce mi drży, a dusza się ożywia... Jeżeli radość ma mnie zabić, nic to nie szkodzi!... Jestem na wszystko przygotowanym!... Mów! mów!... co możesz dla nas uczynić?...
— Mogę, odrzekł Luc poważnie i z przekonaniem, mogę wrócić państwu córkę...
De Simeuse wzniósł w górę ręce i oczy z nieopisaną radością, ale trwało to jedno mgnienie tylko.
Ręce zaraz mu opadły, oczy spochmurniały.
— Czy mi nie wierzy książe?... zapytał baron.
— Jakże mam wierzyć, niestety!... Sam siebie łudzisz, mój drogi... Czyż można co ze śmiercią poradzić?...
— Wiem o tem, ale...
— Ale co?...
— Ale pańska córka nie umarła... dokończył baron.
Pan de Simeuse uśmiechnął się boleśnie,
— Od dwóch dni, jęknął, Janina leży w trumnie, od dwóch dni doktorzy wypowiedzieli ostatnie fatalne słowo...
— Doktorzy powiedzieli prawdę, zapatrując się z punktu nauki, jaką posiadają. Ale ja wiem rzeczy, o których ani pojęcia nie mają... I przysięgam... na moję wiarę chrześcijanina, na mój honor szlachecki, przysięgam, że nie tylko mam nadzieję, ale mam pewność tego, co mówię.
— A więc!... wykrzyknął książe, przekonany nagle uroczystością przysięgi, jest powiadasz nadzieja!... Można jeszcze ocalić moję córkę...
Baron skinął lekko głową.
— Powiedz pan to doktorom, odrzekł Kerjean, a wzruszą ramionami i będą mieli racyę. Tak jest, panna de Simeuse może być ocaloną, ale jedna tylko osoba może tego dokonać!... Tą osobą ja jestem, i ja kosztem własnego życia, dokonam tego cudu.
— Kosztem własnego życia!... powtórzył starzec.
— Tak, mości książe,
— I miałbyś odwagę spełnić podobną ofiarę!.. zawołał pan de Simeuse z mimowolnem drżeniem.
Kerjean nie odpowiedział na to pytanie.
— Mości książe, rzekł po chwili, pozwól opowiedzieć sobie w krótkości, dziwną okoliczność, dzięki której znajduje się w rękach moich ta moc niesłychana.
Pan de Simense skłonił się życzliwie.
— Pradziadek mój, zaczął Kerjean, bretończyk starej daty, zbudowany był, jak mówi pospólstwo, z wapna i piasku, czyli wykuty z granitu... Ożenił się w dwudziestym piątym roku życia i przez piętnaście lat żył przykładnie ze swoją żoną, ale nie miał potomstwa... W tym czasie zmarła barowa de Kerjean. W pięć lat po jej śmierci, pradziad mój zachorował tak niebezpiecznie, że lekarze po trzech dniach, zdeklarowaji, iż nic z niego nie będzie.
Nakryto go tedy płótnem, dano gromnicę w rękę i zajęto się przygotowaniami do pogrzebu.
W braku spadkobierców bliższych, zbiegli się dalsi krewni, ażeby rozdrapać pozostałość po nieboszczyku.
Kiedy sukcesorzy, ciesząc się perspektywą obłowu, wyśpiewywali wesoło podczas orgii, jaką sobie zaraz nocą w zamku wyprawiali i kiedy spijali najlepsze wina z piwnic za zdrowie nieboszczyka, stary sługa bardzo przywiązany do mojego pradziadka, oświadczył im, iż sam czuwać będzie przy zwłokach i zamknął się w pokoju ze zmarłym.
Nazajutrz rano mniemany nieboszczyk starzec ośmdziesięcioletni opuścił łóżko, ubrał się, powyrzucał własnoręcznie za drzwi sukcesorów, za prędko używających po nim spadku, poczem zjadł z apetytem śniadanie i wybrał się na łowy.
Utrzymują, że po wskrzeszeniu, wyglądał młodziej o jakie przynajmniej lat czterdzieści, a i książe nie będzie o tem wątpił, gdy mu powiem, iż we dwadzieścia lat później, to jest w setnym roku życia, ożenił się po raz drugi z młodą ubogą szlachcianką i został ojcem chłopaka, który był dziadkiem moim.
Pradziadek umarł w sto czterdziestym roku, wcale nie z choroby i nie na łóżku, ale w skutku spadnięcia z konia w skałach Roscoff.
Spiczasty kawał granitu rozbił mu piersi i położył na miejscu.
Nie odgadujesz jeszcze książe, do czego prowadzę, ale chwila cierpliwości, a wszystko się wyjaśni.


XXVII.
Warunki.

Pan de Simeuse, skinął głową.
Baron ciągnął dalej:
— To, co miało miejsce z moim pradziadkiem, powtórzyło się prawie w ten sam sposób z dziadkiem moim.
Doszedłszy lat siedmdziesięciu pięciu, zachorował i umarł, śmierć skonstatowali lekarze, i przeleżał sobie dziaduś dwadzieścia cztery godzin w trumnie. Ale syn jego chciał sam znowu czuwać przy nim, jak stary sługa przy pradziadku i baron de Kerjean zamiast być nazajutrz pochowanym, został radykalnie uzdrowionym i odmłodzonym, za co wydał wspaniałą ucztę licznym krewnym i przyjaciołom na pogrzeb przybyłym. Do jakiego wieku, by dożył niewiadomo?... wiadomo tylko, że mając lat sto, zginął przeszyty szpadą w pojedynku i że nie wydawał się starszym od swojego przeciwnika, który liczył lat trzydzieści ośm.
Przechodzę do ojca mojego.
Był prawie młodym jeszcze, bo zaledwie lat sześćdziesiąt dwa ukończył, gdy powaliła go nagle choroba śmiertelna. Po kilku dniach, pomimo wszelkich starań, śmierć go zabrała.
Kiedy serce bić mu przestało, kiedy posłyszałem w około siebie, te straszne słowa: „Skończyło się!... baron de Kerjean nie żyje!...“ nie rozpaczałem pomimo wszystkiego!... Wiedziałem o dwóch cudownych uzdrowieniach dziadków moich, przeszłych w legendę w rodzinie naszej i w całej okolicy, wyobrażałem więc sobie, że ojciec mój powróci do życia i rozpocznie nową egzystencyę...
Zostałem sam przy jego łóżku przez noc po katastrofie i co godzina, co minuta, oczekiwałem, że trup się poruszy, że usłyszę słowa z milczących ust wychodzące.
Niestety!... próżne były moje nadzieje.
Brzask dnia przyćmił światło świec, a ojciec leżał nieżywy. Nie mogłem wątpić o tem i trumna ze zwłokami zajęła niebawem miejsce w grobach rodzinnych.
Po kilku dniach ciężkiej boleści, musiałem dopełnić świętego obowiązku, złamania pieczęci testamentu, zawierającego ostatnią wolę nieboszczyka. Do testamentu tego dołączoną była duża koperta do mnie adresowana i flakonik kryształowy, zatkany koreczkiem złotym, a napełniony w trzeciej części jakimś płynem jak krew czerwonym, a przeźroczystym jak rubin roztopiony.
I przeczytałem ze ździwieniem, wzruszony i pomieszany ów list, zawierający niesłychaną tajemnicę...
Tajemnicę tę zaraz książe pozna, bo zaraz już dokończę mojego opowiadania..
Pradziadek mój, był wielkim przyjacielem, sławnego Mikołaja Flamela, najmądrzejszego z astrologów i alchemistów średniego wieku...
Nabył prawa do jego wdzięczności i w zamian za wielką przysługę, dostał dar nieoszacowany, flakonik kryształowy zawierający potrójną dozę eliksiru długiego życia...
— Jeżeli istota ludzka umiera śmiercią gwałtowną, tak objaśnił Mikołaj Flamel pradziadka mojego, dusza przerażona uchodzi w dalekie przestrzenie i stosownie do zasług swoich, albo zostaje towarzyszką aniołów, albo staje się zdobyczą czartów...
Kiedy się zaś umiera z powodu starości, albo w następstwie ciężkiej choroby, dusza z żalem opuszcza ciało i błąka się przez całe trzy dni na ustach tego martwego ciała, w którem krew zastygła i serce bić przestało, ale które zachowuje jednakże jeszcze tajemniczą iskierkę życia, łączącą je z duszą...
Taka była teorya Mikołaja Flamel.
Ażeby więc ożywić ciało i ażeby je odrodzić potrzeba przed upływem trzech dni i trzech nocy zawezwać duszę pewnemi szczególnemi zaklęciami, przekazanemi przez mego pradziadka dziadkowi mojemu, i potrzeba wlać w usta zmarłego stosowną ilość eliksiru długiego życia...
Dusza powraca wtedy natychmiast do ziemskiej powłoki swojej, serce bić, krew krążyć w żyłach zaczyna, jednem słowem, życie powraca...
Dla pradziadka mego zużyto pierwszą część płynu, dla dziadka drugą... trzecia pozostała dla mojego ojca...
W ostatnim liście swoim, pełnym rezygnacji i uczucia, oznajmia mi on to wszystko i dodaje: „Kiedy przyjdzie ostatnia moja godzina, powiem sobie: Żyłem już dosyć!... odchodzę więc bez skargi, bez żalu... ostatnią część eliksiru tobie, syna pozostawiając!...
Niech wierny przyjaciel, albo syn twój, jeżeli będziesz miał syna, uczyni dla ciebie to, co ja dla swojego ojca uczyniłem... Skorzystaj bez skrupułu z tego ostatniego daru i pamiętaj o starcu, który cię kochał gorąco, i który umierając pozostawia ci drugie życie...
Teraz książe wie już wszystko, teraz zrozumiał zapewne, dla czego mówiłem z taką pewnością siebie...
Panna de Simeuse żyje jeszcze, ale tylko ja jeden mogę ją ocalić...
Kerjean umilkł.
— Tak!... wykrzyknął książe, tak, masz zupełną racyę i teraz dopiero ognistemi zgłoskami widzę prawdę wypisaną przed oczyma!... gwiazdy nas nie omyliły... podwójna przepowiednia sprawdza się zupełnie... ale czy przeprowadzisz ją do końca?... Czy ocalisz Janinę?... Nie odpowiadasz mi na to... a jednakże byłoby to okrutnem, o! bardzo okrutnem z twojej strony, gdybyś chciał mi powiedzieć: Mogę ci oddać dziecię twoje... mogę... ale nie uczynię tego!...
— Mości książe, odparł baron tonem stanowczym, życie pańskiej córki jest wyłącznie w pańskiem ręku!... Jak jestem szlachcicem, ocalę ją, jeżeli będziesz pan sobie tego życzył...
— Jeżeli będę sobie życzył?... powtórzył pan de Simeuse z zapałem. A więc... dzisiaj, za kilka godzin, Janina ucałuje swoję matkę...
— Tak... jeżeli książe przyjmie warunki moje...
— Warunki?... wyszeptał de Simeuse z nieopisaną trwogą... Stawiasz warunki, ażeby mi oddać moje dziecię?...
Kerjean był od pewnej chwili zupełnym panem położenia.
Wiedział o tem... czuł to doskonale... Książe nie miał juź własnej woli obecnie.
Cokolwiek zażąda od niego, na wszystko się zgodzi...
Biedny ojciec złamany na duszy i ciele, zechce za jaką bądź cenę odzyskać nieboszczkę ukochaną.
To też de Kerjean zmienił się odrazu, pokornym był, pełnym szacunku, ale już jako władca przemawiał.
— Mości książe... rzekł w odpowiedzi na ostatnie słowa starca, proszę zauważyć, że ja najpiękniejszą część życia mojego oddaję na ofiarę... Warunki, jakie panu postawię, są tego rodzaju, iż człowiek taki, jak ja, może je z podniesionem wypowiedzieć czołem, pan zaś może je przyjąć bez zarumienienia...
Książe de Simeuse milczał.
Obawa i zmartwienie malowały się na jego twarzy...
— Czy mam przypomnieć panu, co zaszło pomiędzy nami przed kilku zaledwie dniami?... Niema potrzeby... wszak prawda?... Nie zapomniałeś pan ani o mojej miłości dla panny de Simeuse, ani o prośbie o jej rękę, ani o przyczynie pańskiej odmowy. Nie zapomniałeś pan też zapewne o poświęceniu bez granic, którego, jak mi się zdaje, dostateczne dałem dowody...
— Nie, nie!... wykrzyknął starzec, nie zapomniałem o tem... Byłeś wspaniałomyślnym, dobrym i postąpiłeś szlachetnie!...
— Zrobiłem wszystko, co było w mocy mojej, ciągnął Luc... Przez tyle dni, w ciągu których żadnej nie miałem nadziej, przebywałem obok prześlicznego ukochanego dziewczęcia, której uroda i spojrzenia upajały mnie literalnie... Usiłowałem walczyć ze swoją miłością, ale zostałem pokonany... Starałem się uczucia moje przytłumić, a one zwiększyły się bardziej jeszcze... Ocalę Janinę de Simeuse... ocalę ją z największą rozkoszą kosztem własnego życia... ale przywrócona do życia, musi należeć do mnie... Czy mi pan oddać ją zechce?...
Książe spodziewał się tej nieuniknionej konkluzyi.
Cios jednak nie mniej był ciężki.
— Co ja ci mogę odpowiedzieć, mój kochany baronie?.. w jakiem ty położeniu mnie stawiasz?... Ciężko to i boleśnie dla ojca wybierać pomiędzy życiem dziecka a szacunkiem dla danego już raz słowa... Janina żyjąca nie należy do mnie... przyrzeczoną jest markizowi de Rieux... wiesz przecie o tem...
— Mości książe... odpowiedział chłodno baron, każde poświęcenie ma także pewne granice... Miłość taka, jak moja, bardzo jest naturalnie zazdrosną... Nie oddam połowy mojego życia za to, ażeby rzucić ukochaną w objęcia rywala... Jeżeli markiz de Rieux potrafi ocalić narzeczoną, niechajże to uczyni!... Jeżeli ja ją ocalę, to tylko dla tego, żebym ją dla siebie pozyskał...
— Więc nie miałbyś litości i pozwoliłbyś umrzeć mojej córce, gdybym nie cofnął słowa danego markizowi?... zapytał książe.
— Stanowczo tak!... Wolę kochać Janinę nieżyjącą, niż widzieć ją żywą, należącą do innego...
— A jeżeli zgodzę się na żądanie twoje?...
— W takim razie uściskasz pan córkę swoję niebawem.
— Baronie de Kerjean, uczciwość nakazuje mi być otwartym względem ciebie i powiedzieć ci wszystko... Janina raz już zapytywana przez matkę, odpowiedziała, że woli raczej umrzeć, niżeli zdradzić przysięgę Renému de Rieux złożoną. Jeżeli wskrzeszona odmówi spełnienia przyrzeczeń moich, nie będę mógł być odpowiedzialnym za nie.
Luc odpowiedział z uśmiechem:
— Uspokój się, mości książe, eliksir Mikołaja Flamela działa tak dobrze na serce jak i na ciało... Panna de Simeuse obudzi się wolna od wszelkiej miłości, a wdzięczność może ją skłoni na moję następnie stronę... Przyrzekam panu wreszcie, że usunę się natychmiast, jeżeli panna Janina, powrócona do życia, nie zechce przyjąć ofiary mojej dobrowolnie...
Długie po tych słowach zapanowało w saloniku milczenie.
Książe pogrążył się w głębokiej, bolesnej zadumie.
Kerjean przemówił pierwszy.
— Mości książe... rzekł, jak się pan decyduje?...
— Narzeczony Janiny jest w pałacu... szepnął de Simeuse.
— Wiem o tem... oświadczył baron.
— Udam się du niego... rzekł książe, upadnę przed nim na kolana i błagać będę, ażeby zwrócił mi słowo moje... Młodzieniec to pełen szlachetneści... zgodzi się napewno... a wtedy będę miał prawo powiedzieć: Ocal moję córkę i połącz się z nią na zawsze...
— Będę zatem oczekiwał tutaj na księcia.
Pan de Simeuse oddalił się z duszą szarpaną dwoma sprzecznemi uczuciami: nieopisaną radością i smutkiem głębokim.
Księżna i René siedzieli w tem samem miejscu po za draperyą w kaplicy. Nawet na modły sił im już zabrakło.
Książe pochylił się ku pani de Simeuse.
— Blanko... szepnął jej pocichu, i ty René... bądźcie łaskawi pójść za mną...
Markiz powstał natychmiast.
Pani de Simeuse zapytała słabym głosem:
— Dla czego oddalamy się od naszej córki?...
— Chodźcie... powtórzył książe.
Matka i narzeczony Janiny zastosowali się do żądania i znaleźli się niebawem w małym saloniku.
Kiedy książe miał zacząć mówić, zrozumiał dopiero cały ciężar obowiązku, jaki przyjął na siebie.
Jak tu się wziąć do tego, ażeby powiedzieć temu szlachcicowi, temu kuzynowi, którego się synem nazywało i którego kochało się i kocha jak syna:
„Ciesz się i płacz zarazem, mój René... Narzeczona, którą masz za umarłą, zostanie przywróconą do życia, ale będzie straconą dla ciebie. Muszę cię prosić o zwrot słowa, jakie odemnie otrzymałeś, muszę je dać innemu...“
Najlepiej chyba opowiedzieć panu de Rieux wszystkie wypadki zaszłe od urodzenia Janiny i od chwili przepowiedni wyrzeczonej w mieszkaniu przy ulicy l’Estoufade, potwierdzonej w noc tłustego czwartku, a obecnie w tak okrutny sposób sprawdzonej.
Tak zrobił pan de Simeuse.
Powiedział o tym dziwnym związku tajemniczym, przez który Luc de Kerjean miał odegrać główną rolę w przeznaczeniu młodej dziewczyny — i zakończył dosłownem prawie powtórzeniem rozmowy, jaką miał przed chwilą z baronem.
Nie będziemy silić się wcale na to, aby opisać, co się działo w sercu i duszy księżnej, gdy słuchała ostatnich słów tego opowiadania, nie potrafimy oddać rozdzierającego okrzyku, jaki się wydobył z ust nieszczęśliwej matki na myśl, że może odzyskać córkę,
René de Rieax cierpiał, o ile tylko człowiek wycierpieć może.
Żadne katusze nie wyrównały męczarni, jaką przechodziła w tej chwili jego dusza.
A jednakże nie zawahał się ani na chwilę.
Nakazał milczenie uczuciu i zazdrości, i nie czekał wcale na ową prośbę, jaką pan de Simeuse miał wnieść do niego na kolanach...
— Mój ojcze... zawołał, zwracam ci słowo twoje... Wiesz, że kocham Janinę nad życie, wiesz, że umrzeć za nią, byłoby największem dla mnie szczęściem... Skoro jednak Pan Bóg tak chce, pochylam czoło z rezygnacyą... Niech Janina będzie dla mnie straconą... niech do innego należy... ale niech żyje... niech żyje przynajmniej!...
Młodemu oficerowi, gdy to mówił, krople zimnego potu wystąpiły na czoło.
Blada twarz jego coraz bardziej jeszcze bladła, rysy zmieniały się coraz straszliwiej.
Wyczerpany nadzwyczajnym wysiłkiem, stracił poczucie życia i boleści i padł prawie bez przytomności w objęcia pani de Simeuse.
Książe pozostawił ich, a sam poszedł do de Kerjeana.
Łotr ten przewidując rezultat rozmowy, czekał cierpliwie.
— Jakąż, mości książe... zapytał, przynosisz mi odpowiedź?...
— Ocal Janinę!... zawołał starzec. Ocal ją i niech będzie twoją...
Oczy barona zajaśniały, twarz mu się wypogodziła.
— Więc Janina przywrócona przezemnie do życia, zostanie moją?...
— Tak... odpowiedział książe.
— Daje mi pan na to słowo swoje szlacheckie?...
— Daję słowo szlacheckie i dotrzymam go święcie...
— Przysięgasz mi pan przed Bogiem?...
— Przysięgam!
— Dobrze, mości książe, ufam panu i zrobię, co przyobiecałem... Dziś jeszcze... przed północą, dziecko, któreście uważali za stracone, będzie znowu radością i dumą waszego domu...
Do wieczora zatem... mości książe, do wieczora...
Powiedziawszy to, baron de Kerjean opuścił pałac de Simeuse, ażeby jak najprędzej dostać się do Czerwonego domu.


XXVIII.
Eliksir długiego życia.

W pewne dni burzliwe natura przedstawia się dziwnie przejmująco.
Ciężkie ołowiane chmury pokrywają niebo w jednej chwili.
Światło blade ołowiane nadaje ziemi pozór złowrogi.
Grzmoty się rozlegają, gałęzie drzew z głuchym jękiem biją o siebie.
Nagle z pomiędzy chmur wychyla się promień słońca i obrzuca dobroczynnem światłem swojem wzgórza i doliny.
Smutny krajobraz naraz się zmienia. To co było ponurem, uśmiecha się, to co było zakrytem, staje się widzialnem znowu.
Żadne inne porównanie nie potrafiłoby dać lepszego pojęcia o przejściach z największej rozpaczy do radości bezbrzeżnej, jakiej ulegli książe i księżna do Simeuse po tem, co od Luca de Kerjeana usłyszeli.
To wierzyli ślepo jego słowom i obietnicom i wyobrażali sobie, że już ściskają w objęciach Janinę wskrzeszoną, te znów opanowywało ich gorzkie zwątpienie i niewiara, czy de Kerjean sam się nie łudzi co do swojej tajemniczej siły, i czy nie każe im podzielać szalonych, niepodobnych do urzeczywistnienia, fantastycznych urojeń.
Wpadli w otchłań rozpaczy, ażeby znowu po chwili śnić najpiękniejsze nadzieje.
Męczarnie te zwiększały się co godzina.
Nad wieczorem pan de Simeuse przyszedł do przekonania, iż baron poznawszy, że się zagalopował, nie przyjdzie wcale do pałacu.
Przypuszczenie te sprowadzało nowe katusze, podobna nieufność była nie do wytrzymania.
Książe posłał lokaja na wybrzeże Saint-Paul z rozkazem poproszenia pana de Kerjeana, ażeby przybył niezwłocznie.
Lokaj powrócił wkrótce.
Szlachcic od rana nie był u siebie w domu.
— Boże miłosierny!... jakże ludzie są nielitościwi... zawołał książe. Umarli daleko są szczęśliwsi, bo nie cierpią i nie czują...
René de Rieux nie był już obok księcia i księżnej.
Skoro, dzięki staraniem pani de Simense, przyszedł do siebie z omdlenia, poprosił, ażeby go odprowadzono de pokoju, który kiedyś w szczęśliwych czasach zajmował.
— Nie potrafię... rzekł, ukryć dostatecznie mojej boleści, a nie chcę wam zatruwać szczęścia. Potrzebuję samotności. Zobaczę raz jeszcze tylko żyjącą tę, która była życiem mojem, moją przyszłością, nadzieją, opuszczę to przeklęte miasto i powrócę w bretońskie skały, a widok burzliwego oceanu będzie wiernem odbiciem mego żywota...
René pozostawszy sam, zamknął się w swoim pokoiku, rzucił się na łóżko i ukrył głowę w poduszki, ażeby przytłumić łkanie.
Cała miniona przeszłość przesuwała mu się teraz przed oczami.
Co chwila powtarzał sobie wyrazy, jakie pan de Simeuse był wypowiedział:
— Umarli daleko są szczęśliwsi...
W ten sposób upływały bardzo powoli godziny i minuty tego dnia, jak wiek długiego.
Naraz o ósmej wieczorem, oznajmiono księżnej, że pan de Kerjean przybył, ale nie sam, że mu dwie siostry miłosierdzia towarzyszą.
Ubiór tegoczesnego zakonnika różni się najzupełniej od ubrania mnicha XVIII-go wieku.
Tamten był ponury i przerażający prawie.
Składał się z długiej szerokiej czarnej sukni, z dużym białym krzyżem na piersiach z czarnego kaptura na twarz zapuszczonego z dwoma otworami na oczy.
Dosyć gruby sznur przewiązywał tę suknię w pasie, a na końcu tego sznura znajdował się krzyż żelazny i trupia głowa.
Pan de Simeuse kazał wprowadzić natychmiast Kerjeana do salonu.
Zakonnice złożyły głęboki ukłon księztwu przestąpiwszy próg salonu i pozostały w głębi najmniej oświetlonej.
Stały z pochylonemi głowami, z rękoma ukrytemi w szerokich rękawach.
— Jesteś przecie!... wykrzyknął pan de Simeuse, a my już zaczynaliśmy wątpić, czy przyjdziesz...
— Chyba książe przypuszczał, że może piorun we mnie uderzył, bo żywego nicby mnie nie zatrzymało... Ja nigdy nie kłamię!... Każda obietnica jest dia mnie rzeczą świętą i dam zaraz tego dowody.
Pewność Kerjeana wybornie podziałała na nieszczęśliwych rodziców.
Pan de Simense zbliżył się de bretończyka, wziął go za ręce i rzekł błagalnie:
— Przebacz mi, mój synu!... Od kilku dni tyleśmy wycierpieli, że zwątpiliśmy o wszystkiem... Przebacz nam!...
Kerjean skłonił się z gestem pełnym uszanowania i czułości, poczem ujął rękę starca, poniósł ją do ust i wyszeptał:
— Na litość!... nie mów pan tak do mnie... Moje mimowolne opóźnienie musiało pana niepokoić, rozumiem to doskonale, to też ja właściwie powinienem przeprosić za niepokój, jakiego stałem się przyczyną.
Potem zmieniwszy ton mowy dodał:
— Nadeszła chwila działania... ale przedewszystkiem musicie mi państwo uczynić jedne łaskę.
— Jaką?... zapytał żywo książe.
— Oddacie mi na kilka godzin władze najzupełniejszą... Wszyscy, nawet książe i księżna musicie być ulegli moim rozkazom, choćby się nawet dziwnemi wam wydały.
— Zgadzamy się na to z całego serca!... zawołał książe. Rozkazuj, a będziemy ci posłuszni...
— Zacznę od tego, że poproszę, aby wszyscy, co są w kaplicy, natychmiast ustąpili. Ani książe, ani księżna nie mogą być świadkami okropnej tajemnicy, jaka się tu będzie odbywać...
— Jakto?... wykrzyknęła pani de Simeuse z wyrazem bolesnego ździwienia, ja nie mogę być przypuszczoną?...
— Będę miał zaszczyt wezwać panią, skoro jej obecność okaże się potrzebną, odrzekł baron. Będziesz pani świadkiem zwycięztwa, jakie odniosę nad śmiercią, ale przygotowania do walki, nie mogą się odbywać wobec pani... Rozkaz Flamela jest wyraźny... Pamiętałem doskonale o tem, że pozostawanie sam na sam z córką tak możnego domu, mogłoby w tak wyjątkowej nawet okoliczności, uchybiać konwenansom, które szanować trzeba... dla tego, jadąc tutaj, zastukałem do furty klasztoru sióstr miłosierdzia, w którym jedna z krewnych moich jest przełożoną, i poprosiłem o dwie zakonnice... Poczciwe siostry nie opuszczą kaplicy, będą znajdować się przy pannie de Simeuse... i podczas, gdy usta moje wymawiać będą formuły wzywające duszy, ażeby powróciła do ciała, będą zanosić modły, aby Bóg usiłowaniom moim dopomógł.
— Panie baronie, zauważyła księżna, odgadłeś najgłębsze tajniki macierzyńskiego serca... Dziękuję ci z całej duszy...
— Księżno.. szepnął Luc, głosem wzruszonym, za cztery dopiero godziny — o północy podziękuje mi pani naprawdę...
Po tych ostatnich słowach, Kerjean i dwie zakonnice przestąpili próg kaplicy najzupełniej samotnej.
Do okoła katafalku paliła się masa świec jarzących.
Janina blada, z zamkniętemi oczami, leżała w otwartej trumnie.
Baron pozamykał wszystkie drzwi, pozasuwał wszystkie zasuwki, zajrzał po za wszystkie draperye i gdy się przekonał, że niema nikogo obcego i że w żaden sposób nie można się dostać do kaplicy, że nawet zajrzeć do niej nie można, podszedł do mniemanych sióstr miłosierdzia i powiedział do jednej z nich po cichu:
— A co... Perino, czy jesteś tego, co ja mniemania, że nic nam już nie przeszkodzi i że możemy być pewni dobrego skutku?...
— Dzięki komu?... zapytała lakonicznie wiedźma, bo to ona była rzeczywiście.
— Dzięki tobie, dzięki twojemu geniuszowi, moja kochana, nie myślę przeczyć temu, odrzekł Kerjean. Prowadź dzieło rozpoczęte i niechaj się raz już spełni...
Perina powstała, wstąpiła na stopnie katafalku, wyjęła z wielkiej płóciennej kieszeni ukrytej pod suknią małą srebrną wazkę, misternie rzeźbioną przez jakiegoś florenckiego artystę z XVI-go wieku; zdjęła z niej pokrywkę i zaraz zapach odurzający balsamiczny rozszedł się po kaplicy.
Następnie nalała na dłoń lewej ręki kilka kropel bezbarwnego przeźroczystego płynu, dwoma palcami prawej ręki zwilżyła delikatnie skronie, usta i nos panny de Simeuse, zamknęła wazkę, schowała ją z powrotem do kieszeni i zeszła ze stopni.
— Skończone już?... zapytał baron.
— Już.
— Więc teraz?...
— Pozostaje nam tylko poczekać...
— Jak długo?...
— Trzy godziny.
— Uzbrójmy się zatem w cierpliwość i... czekajmy.
Kiedy wiedźma i bretończyk prowadzili powyższą ze sobą rozmowę, druga zakonnica z oczami wlepionemi w twarz Janiny, szeptała z cicha:
— A jeżeli ta świętokradzka komedya zostanie ukarana!... Jeżeli, gdy będę leżeć na miejscu tego dziecka, śmierć mnie naprawdę pokona?...
Carmen, którą poznali już zapewne czytelnicy nasi, nie długo kłopotała się zresztą o odpowiedź.
— Co mnie to zresztą obchodzi... rzekła, czyż nie przysięgłam umrzeć, albo zwyciężyć?...
Głęboka cisza zapanowała teraz w około a trwała dotąd, dopóki nie została przerwaną przez wiedźmę.
Odezwała się ona do barona:
— No... trzy godziny już upłynęły... Zobacz!...
Kerjean opuścił aksamitne z herbami krzesło i zbliżył się wolno do panny de Simeuse.
Przez kilka jeszcze minut, nieruchome, zlodowaciałe jej ciało, zachowało pozór trupi, a potem nagle, przebiegło po niem lekkie wstrząśnienie.
I... usta drgnęły, powieki się poruszyły, ręce na piersiach złożone opadły, głowa się uniosła, oczy otworzyły.
— Czym prawdę powiedziała?... zapytała wiedźma. Widzisz, że się ożywia!.. Widzisz, że życie od trzech dni zagasłe, powraca na nowo. Czy najsławniejsi doktorzy dawnych i dzisiejszych czasów, dokonaliby czegoś podobnego?... dodała z dumą.
— Z pewnością, że nie... przytaknął Kerjean. Ale czy się nie obawiasz, aby nas nie zdradziła okrzykiem przerażenia?...
— Bądź spokojny... Żywa jest, ale gęsta mgła rozpościera się przed jej oczami, na jej pamięci i rozumie... Zapytaj jej, o co chcesz w tej chwili, a z pewnością żadnej nie otrzymasz odpowiedzi. Panna de Simeuse nie widzi nic, nie dostrzega żadnego w około siebie przedmiotu, nie wie kto jest i gdzie się znajduje. Gdyby matka jej stanęła przy niej, nie otrzymałaby żadnego spojrzenia, żadnego słowa, uśmiechu... Nie mamy się o co obawiać...
Janina błądziła do okoła oczami bez wyrazu.
Widocznie, że nie wiedziała, co się z nią dzieje, widocznie, że nic nie rozumiała.
— Masz racyę... szepnął Luc, zawsze masz racyę, ale powiedz mi, jak długo trwać może ten stan moralnego znieczulenia?...
— Do końca życia Janiny de Simeuse, odpowiedziała wiedźma, a zatem bardzo krótko...
— Umrze?...
— Tak.
— Wkrótce?...
— Za kilka godzin zapewne... a może za kilka dni dopiero... Gwałtowne trucizny, jakie zawierał w sobie bukiet z róż białych i fijołków, zrobiły swoje. Żaden organizm ludzki nie potrafiłby się im oprzeć, a w wątłej pannie de Simeuse zaburzenia doszły do tego stopnia, iż ja nawet nie potrafiłabym już zaradzić złemu... Teraz właśnie możemy zawołać, jak wołają przy wstąpieniu na tron króla:
„Księżniczka de Simeuse umarła!... Niech żyje księżniczka de Simeuse!...“
Wypowiedziawszy to, wiedźma zbliżyła się znowu do nieszczęśliwego dziecka, patrzącego nań dużemi bezmyślnemi oczyma.
Pochyliła się nad niem, ujęła w pół i dopomogła wyjść powoli z trumny.
Wskrzeszona uchwyciła się machinalnie Periny i zeszła ciągle milcząca ze stopni katafalku.
Mrużąc oczy olśnione jarzącem światłem świec, dała sobie zdjąć spokojnie wieniec z róż białych i długa białą suknię.
— Chodź Carmen, powiedziała Perina do cyganki. Chodź, bo teraz twoja się rola zaczyna... Daj mi swoję szatę zakonną, a tę przywdziej na siebie...
Cyganka nie traciła czasu.
Zdjęła czarny kaptur, odkryła twarz swoję prześliczną, a bardziej bladą, niż twarz prawdziwej Janiny, zdjęła habit czarny z białym na piersiach krzyżem, w którym zniknęła zaraz potem nieszczęśliwa Janina, na zawsze zapewne dla rodziców i świata.
Jedwabiste, przepyszne włosy awanturnicy zostały ułożone w ten sam sposób, jak je miała ułożone księżniczka, a na włosach tych położyła Perina koronę z dziewiczych kwiatów, zdjętą z główki ofiary.
— Czy dobrze wyglądam?... zapytała z uśmiechem cyganka.
— Janino de Simeuse, odpowiedział Kerjean, możesz zadać to pytanie, księżnej matce swojej...
Zbliżała się dwunasta,
— Niebawem północ wybije... odezwała się z uśmiechem Perina, no... Carmeno, trzeba umierać...
— Jestem gotową... szepnęła cyganka, wstępując na stopnie katafalku i kładąc się w trumnę nie dla siebie przeznaczoną.
Złożyła głowę na białej aksamitnej poduszce na której czuć było jeszcze zapach włosów Janiny, złożyła ręce na piersiach i oczy zamknęła.
Twarz jej zdawała się wykutą z bezbarwnego marmuru.
Wiedźma nałożyła odpowiednio długie fałdy białej sukni i parodya śmierci była najzupełniejszą.
Rozległy się pierwsze dźwięki zegaru.
— Janino de Simeuse, rzekła Perina de Carmeny, głosem przytłumionym, jesteś panią swojego przeznaczenia, rozkaż swojemu sercu, ażeby bić przestało, nerwem, żeby się znieczuliły, ustom, żeby nie zadrżały. Próba będzie krótką a szczęśliwą, przyszłość długą.
I zeszła szybko ze stopni i pochwyciła za ręką prawdziwą pannę de Simeuse i pociągnęła ją w najciemniejszy kąt kaplicy.
Kerjean przystąpił teraz do drzwi kaplicy i otworzył je na rozcież.
Po za temi drzwiami klęczeli książe, księżna, cała ich służba i René do Rieux z twarzą w dłoniach ukrytą.
— Wejdźcie wszyscy!... zawołał baron i zobaczcie, że młoda dziewica, zmarła przed trzema dniami, wskrzeszoną zostanie kosztem mojego życia...
Książe tylko i księżna próg przestąpili.
Otaczający ich tłum pozostał przez uszanowanie na miejscu, a ledwie oddychał ze wzruszenia, z zabobonnej trwogi.
Kerjean trzymał w ręku mały kryształowy flakonik, zatkany koreczkiem złotym.
Widać w nim było resztkę czerwonego płynu, eliksiru Mikołaja Flamela.
Zbliżył się do nieruchomej Carmeny i wlał w pół otwarte jej usta mniemany napój magiczny.
Pan de Simeuse czuł, że omdlewa, pani de Simeuse przestała oddychać.
Skutek był natychmiastowy.
Zaledwie płyn ust dotknął, ciało zadrżało, jak przy dotknięciu prądu elektrycznego.
Straciło sztywność, a ręce złożone opadły.
Pani de Simeuse chciała się rzucić ku córce, ale Kerjean zatrzymał ją na miejsca znakiem rozkazującym, a po cichu powiedział:
— Nie czas jeszcze!...
Carmen rozwinęła w swej roli szatańską zręczność.
Wszystkie gesta, wszystkie poruszenia, które widziała przed godziną u Janiny de Simeuse, powtórzyła z niesłychaną dokładnością, a potem podniosła się, jak gdyby siły powróciły jej razem z życiem.
Otworzyła oczy, i z wyrazem ździwienia i trwogi oglądała się po draperyach żałobnych, pokrywających ściany, po świecach, otaczających żałobny katafalk, i nareszcie zatrzymała się na księżnej.
Wtedy wydała okrzyk rozdzierający serce, i wyskoczywszy z trumny, rzuciła się w objęcia pani de Simeuse szepcząc głosem złamanym:
— Matko!... matko!... matko!...
— Mości książe, powiedział Kerjean, wskazując na księżnę i na jej córkę, złączone w uścisku, czy dotrzymałem obietnicy?...
— I ja ci mojej dotrzymam, synu, odparł pan de Simense. Janina do ciebie należy.
Głuchy jęk z pośród tłumu służby, odpowiedział na te słowa... René de Rieux padł jak piorunem rażony.
Okrzyki radości jęk ten zgłuszyły.
Nie słyszeli go ani książe, ani księżna.
Dwaj lokaje przenieśli nieszczęśliwego zemdlonego do jego pokoju.
Pani de Simeuse nie mogła dość nacałować się Carmeny.
Cyganka oddawała te pieszczoty z prawdziwem upojeniem.
Dwie siostry miłosierdzia znikły.


XXIX.
W pałacu de Simeuse i w Czerwonym domu.

Prawie zaraz po skończeniu sceny opisanej w rozdziale poprzednim, baron de Kerjean obdarzony za dużym na to taktem, ażeby przeszkadzać mógł pieszczotom księcia i księżnej z córką, opuścił pałac.
Ale zaraz nazajutrz rano zjawił się w nim znowu i kazał się zameldować panu de Simeuse.
Naturalnie nie dano mu czekać, przyjęto zaraz z otwartemi rękoma.
— Mości książe, odezwał się Kerjean głosem wzruszonym, przychodzę do pana, aby spełnić obowiązek uczciwego człowieka... Przychodzę powtórzyć panu, że jakakolwiek jest zasługa mojego poświęcenia spełnionego tej nocy, odmówiłbym przyjęcia zań nagrody, gdyby nagroda ta miała sprowadzić łzy na oczy panny de Simense... Mam pańską obietnicę, ale nie mam obietnicy panny Janiny... jej zatem pozostawiam prawo zupełnego ziszczenia tej obietnicy...
Wyrywając pannę Janinę z objęć śmierci, oddałem jej część mojego życia... ale nie chciałbym wcale zdobywać sobie szczęścia kosztem tej, którą kocham nad wszystko na świecie... Niech książe raczy zapytać swojej córki, niech raczy powtórzyć jej moje słowa... niech zbada ona serce swoje, niech odpowie zupełnie szczerze. Jeżeli się dowiem przez pośrednictwo pana, że nie skłania się ku prośbom moim... wierzaj mi, mości książe, że ukryję ból mój w sercu mojem i ulegnę losowi memu z poddaniem.
— Dziecko moje!... wykrzyknął książe z zapałem, twoje postępowanie jest naprawdę wzniesłem!... rozczula mnie twoja szlachetność i wzrusza do głębi!... Pomówię z Janiną i przysięgam ci, jako z całej duszy pragnę, aby uznała twoje poświęcenie i prawość twoję!... Nagroda, jakiej żądasz, słusznie ci się należy...
Biedny... zaślepiony starzec!...
Mówił o wielkości, o szlachetności i poświęceniu, a zapomniał o egoistycznym wykrzyknika Luca: — „Wolę widzieć Janinę w trumnie, niż w objęciach innego...“
„Niech należy do innego, jeżeli tak być musi, ale niech żyje!...“ powiedział tymczasem René de Rieux.
Ale książe był przekonania, że Luc ocalił ma dziecko... to tłómaczy wszystko.
Pan de Simeuse udał się do mniemanej Janiny i księżny.
Carmen rozwijała względem tej, która się za jej matkę uważała, niepospolity talent komedyancki.
Poinformowana przez barona co do ruchów, zwyczajów i charakteru panny de Simeuse, sprytna cyganka wcieliła się do tego stopnia w Janinę, że potrafiła omylić serce i oko matki.
Czytelnicy nasi wiedzą, że niewiara ze strony księcia i księżnej była niemożliwością, wiedzą nadto, że Carmen posiadała możność tłomaczenia się w razie potrzeby zapomnieniem różnych szczegółów ze swej przeszłości...
Czyż nie była już na wpół w grobie?.. Czyż eliksir Mikołaja Flamela, wyrywając ją śmierci, nie uczynił ogromnego, nieuniknionego zamieszania w jej pamięci, i w całej jej istocie moralnej?...
To zapobiegało wszystkiemu.
Przyszłość więc przedstawiała się jak najlepiej zabezpieczoną. Kerjean, Perina i Carmen liczyli zupełnie na to...
Opuściwszy barona, wszedł pan de Simeuse do pokoju sypialnego księżnej.
Była tu z córką tylko, albo raczej z tą tylko, którą w przyszłości nie raz tak nazywać będziemy.
Nie mamy potrzeby powtarzać ich rozmowy, bo się jej łatwo domyśleć, poprzestaniemy na przytoczeniu niektórych charakterystycznych odpowiedzi Carmeny.
— Ojcze mój... mówiła udana Janina de Simeuse — trudnoby mi było wytłomaczyć, co się dzieje w duszy mojej, bo sama się nie rozumiem... Niedawno w sercu mojem istniały trzy obrazy, teraz mam ich tam dwa tylko, twój i kochanej mateczki. Dla Renégo zachowałam wprawdzie uczucie siostry i przyjaciółki, ale żywsze uczucie narzeczonej zniknęło bez śladu... Miłość, jaką, jak mi się zdawało, żywiłam dla pana de Rieux, była chyba miłością wątpliwą, może istniała tylko w imaginacyi mojej, przedstawia mi się bowiem bardzo niepewną, dzieli mnie od niej mgła przeszłości minionej... Tym razem już skończone... zaprawdę skończone... Płomień zagasł i już się nie roznieci... René zwrócił wam wasze słowo... jestem mu zato bardzo wdzięczną... nie mówmy o nim więcej, mówmy lepiej o panu de Kerjean... Jemu obiecaliście mnie wczoraj... chce mnie on posiąść z dobrej tylko, nieprzymuszonej woli... lubo tyle dla nas uczynił... lubo strapionym sercom waszym powrócił radość... lubo osuszył łzy z oczu waszych płynące... Nie kocham jeszcze pana de Kerjeana, ale go pokocham z pewnością w obec szacunku i wdzięczności, jakie mam dla niego... Dumną będę, gdy zostanę jego żoną... Mam przekonanie takie... Jeżeli się mylę, no... to nic nie szkodzi... Szacunek i zaufanie i tak mnie uczynią szczęśliwą... Proszę cię, ojcze, powiedz baronowi de Kerjean, że przyjmuję zaszczyt, jaki mi wyświadcza, żądając mojej ręki...
— Droga córko!... wykrzyknął książe, całując Carmen, jeżeli mnie przeczucia nie łudzą, szczęście twoje będzie zupełne, zostaniesz bowiem żoną najszlachetniejszego we Francyi człowieka!...
— Biedny René... szepnęła księżna, tłumiąc westchnienie. Jak prędko o nim zapominają!... Ja go tylko jedna żałuję...
Idąc za popędem własnego serca swojego, dodała:
— Pójdę przynajmniej pocieszyć biednego naszego marynarza.
Opuściła córkę i udała się do apartamenciku przez pana de Rieux zajmowanego.
W pokoju nie było nikogo, na stole tylko leżał list do niej zaadresowany.
Otworzyła go śpiesznie.
W kilku słowach w nocy napisanych, markiz de Rieux zawiadamiał panią de Simeuse, że nie czując ani odwagi, ani siły pozostawać dłużej przy narzeczonej, która obecnie jest dlań obcą zupełnie, opuszcza do dnia pałac.
Dodał jeszcze te słowa.
„Zanim oddalę się z tego nieszczęsnego miasta, będę miał honor złożyć po raz ostatni uszanowanie moje u nóg twych, księżno, i pożegnać na zawsze najszlachetniejszego księcia, krewnego mojego.“
— Biedny René!... powtórzyła pani de Simeuse, ocierając łzy spływające po policzkach, on także ma piękną duszę!... on także ma piękne serce!... O! z jakąż radością byłby poświęcił życie, gdyby był mógł ocalić Janinę!... A ona opuszcza go i zapomina... A tak go jednakże kochała... Dziwna moc tego jakiegoś magicznego napoju... Ziębi serce i zabija uczucia, a przywraca życie...
Kiedy pani de Simeuse poszukiwała napróżno Renégo de Rieux, książe powrócił do barona i opowiedział mu o najlepszym skutku polecenia, jakie miał sobie powierzone.
Luc słuchając słów starca, zdawał się niezmiennie wzruszonym, pijanym radością.
— Ah! panie... wymówił nakoniec, kiedy uważał za stosowne zapanować niby nad sobą, podwójnie jestem szczęśliwy, raz, że spełni się najpiękniejsze moje marzenie, powtóre, że będę mógł nazwać cię ojcem...
— Chodź ze mną, moje dziecię... rzekł pan de Simeuse. — Janina nie wie, że tu jesteś, ale cię rada zobaczy...
Luc udał się za księciem.
Carmen okazała się bardzo wzruszoną.
Nowi narzeczeni szeptali do siebie drżącemi słowy.
Oczy jego błyskały płomieniami, z pod jej zaś rzęs długich nieśmiało opuszczonych, wydobywały się łzy, z przepięknych oczu płynące.
Scena śliczną była naprawdę.
Baron ujął rękę pseudo-Janiny i w obecności ojca złożył na niej przeciągły pocałunek.
Carmen zadrżała, jakby za dotknięciem prądu elektrycznego.
— No... pomyślał książe, wkrótce go z pewnością pokocha... a może już nawet kocha bezwiednie.
Luc przepędził resztę dnia w pałacu.
Pan de Simeuse zatrzymał go na kolacyi i nie puścił aż późno wieczór.
Przywiązanie doń uszczęśliwionego ojca zwiększało się co godzina i w zachwyt przechodziło.
I księżna nie mogła się oprzeć urokowi barona, ile razy jednak pomyślała o Reném, wzdychała ciężko, a oczy jej łzami zachodziły.
Kerjean przed powrotem do siebie na wybrzeże Saint-Paul, musiał zdać koniecznie sprawę Perinie ze wszystkiego, co zaszło u de Simeusów.
Była już północ blizko, gdy wszedł do Czerwonego domu od ulicy Estoufade.
Na najniższym stopniu schodów stała latarka, wziął ją i podążył na pierwsze piętro.
Murzyn oparty o ścianę, zasypiał głęboko w dużej sali.
Zerwał się na równe nogi, gdy posłyszał kroki barona.
— Powiedz pani, że przyszedłem... powiedział Luc do niego.
Murzyn nic nie odpowiedział, tylko zaczął kręcić głową to wprawo to wlewo.
— cóż głupcze!... nie słyszałeś, powiedz, że ja przybyłem.
— Rozumiem, panie baronie... doskonale rozumiem... odpowiedział murzyn...
— Więc dla czego nie idziesz?...
— Pani zakazała... Pani tutaj kazała mi pozostać... pani chce być samą... oświadczyła, aby nie puszczać nikogo...
— Co to znaczy? zawołał baron. Odpowiadaj mi natychmiast... Bo inaczej zrobię ci z czarnej skóry czerwoną!.... Gdzie jest pani?...
Murzyn zaczął drżeć ze strachu i w długiej niezrozumiałej odpowiedzi, objaśnił de Kerjeana, że pani jest w dolnej sali, że nie kazała sobie przeszkadzać.
Widocznie kryła się w tem jakaś tajemnica, ale jaka?...
Luc chciał się tego dowiedzieć,
Porwał latarkę, zbiegł ze schodów i stanął przy drzwiach sali sklepionej.
Klucza nie było w zamku, zastukał więc trzy razy do drzwi okutych żelazem.
— Kto tam stuka?.. odezwał się głos wiedźmy.:
— Ja... Kerjean.
— Sam jesteś?...
— Sam...
— Poczekaj... zaraz otworzę...
Po paru sekundach, zasuwy się odsunęły, a ciężkie drzwi ponuro zgrzytnęły na zawiasach.
— Czem ty się zajmujesz tutaj, piękna Perino?... zapytał baron z przymuszonym uśmiechem.
— Wejdź, a zobaczysz... odpowiedziała wiedźma.
Baron postąpił kilka kroków.
Latarka, którą trzymał w ręku i mała żelazna lampka, zawieszona ua ścianie, zaledwie rozpraszały ciemności ogromnej izby, raczej ogromnego sklepionego podziemia, wyłożonego posadzką kamienną.
Wiedźma zaprowadziła go w kąt najodleglejszy.
— Przypatrz się dobrze... powiedziała.
Oczom barona przedstawił się widok bardzo ciekawy w podobnem miejscu i o tej godzinie.
Dwie płyty kamienne wyjęte z posadzki stały oparte o ścianę.
Obok widać było dół głęboki, zapełniony już w trzeciej części czarną, świeżo poruszoną ziemią.
Obok dołu porozrzucane były: drąg żelazny, łopata, grabie i t. p.
Widocznie Perina używała tych wszystkich narzędzi, bo ręce miała zawalane.
Kerjean stał chwilę milczący i nieruchomy.
— No cóż?... zapytała wiedźma, czy widzisz?
— Widzę, ale nie nie rozumiem... Co ten dół ma za znaczenie?...
— Prawdę powiedziałeś, że to dół...
— Czy na to powyjmowałaś kamienie i wykopałaś ziemię, żeby ukryć skarb jaki?...
— Tak.
— Skarb wielkiej wartości?...
— Nieocenionej wartości.
— Złoto?... kamienie?...
— Lepiej jeszcze...
— Cóż takiego?...
— Tajemnicę... okrutną tajemnicę!... która mogłaby zgubić nas oboje... a która znika na zawsze w tym dobrze zamkniętym grobie...
— Więc to grób?.. powtórzył de Kerjean z mimowolnem drżeniem.
— Tak... odpowiedziała wiedźma, i przysięgam ci, że zachowa dobrze powierzony sobie depozyt. Napróżno jutro podnoszonoby płyty, które powrócą na swoje miejsce, napróżno poruszonoby ziemię, żeby odnależć oskarżające ślady. Za kilka godzin nie pozostanie ani znaku z trupa Janiny de Simeuse, którą tu pochowałam...
Kilka kropel zimnego potu wystąpiło na skronie barona.
— Więc... bąknął drżącym głosem, więc Janina umarła...
— Dziś o ósmej rano... Wiesz, że żyć nie mogła, a zresztą życie jej byłoby dla nas ciągłą obawą...
— Więc przyśpieszyłaś jej koniec?...
— Nie było tego potrzeba... trucizna, co płynęła w jej żyłach, działała dosyć prędko... Wszystko skończone, nie mamy się więc zatem czego obawiać...
— Nieszczęśliwe dziecko!... szeptał Kerjean, opanowany nieprzezwyciężonem wzruszeniem.
— Kerjeanie!... wykrzyknęła Perina, podły jesteś, hypokryta i morderca. Oszczędź nieboszczce kłamliwej boleści swojej!.. Bukiet, który śmierć zawierał, twoja wszak ręka jej podała. Czemużeś nie zadrżał wtedy?... Miej przynajmniej odwagę zbrodni!... Naśladuj tych, którzy, aby dojść de celu, z uśmiechem idą po trupach ofiar swoich!... Czy żałujesz rzeczy spełnionych?... Czy czujesz zgryzoty sumienia?... Nie wierzę temu, baronie de Kerjean, a zresztą byłyby to spóźnione żale, spóźnione wyrzuty sumienia!..,
Luc schylił głowę, nie odpowiedziawszy ani słowa.
Wiedźma mówiła dalej:
— Chciałeś widzieć, widziałeś... chciałeś wiedzieć, więc się dowiedziałeś!... Teraz pomóż mi, bo już kilka godzin pracuję i czuję się zmęczoną.
— Cóż mam zrobić?...
— Weź tę oto łopatę i dokończ zasypywania dołu.
Kerjean spełnił żądanie.
Po kilku minutach, dół zasypany został zupełnie.
— Trzeba ubić teraz ziemię, odezwała się Perina.
— W jaki sposób?...
— W najprościejszy w świecie — depcąc ją nogami.
Luc zadrżał po raz drugi — przeraził się straszliwie.
Wiedźma udała, że tego nie dostrzega.
— Czemuż czekasz?... zapytała.
— Zaraz... zaraz... mruknął nędznik.
I opanowany wyższością wspólniczki swojej, przezwyciężył wstręt swój — chociaż o mało nie zemdlał, spełniając, co mu kazano.
Nakoniec Perina uznała, że co potrzeba zrobiono.
Pomogła baronowi ułożyć płyty kamienne.
Pozostawało uprzątnąć tylko ziemię nagromadzoną na wierzchu.
Była to czynność łatwa.
W podziemiu znajdowała się studnia głęboka, otoczona poręczą żelazną.
Ta studnia pochłonęła owe resztki, kamienie zamieciono starannie, tak, że nie pozostał żaden widoczny ślad niegodziwości spełnionej.
Kerjean i wiedźma powrócili teraz na górę.
Mieli tam krótką ze sobą rozmowę, po której baron opuścił Czerwony dom, żeby się udać na wybrzeże Saint-Paul.
Zaledwie się drzwi za nim zamknęły, wyraz twarzy Periny zmienił się nagle.
— Biedny głupiec!... mruknęła piekielna istota, marjonetka w moich rękach!... maryonetka, na sznurku trzymana!... Do jakiego stopnia mój geniusz panuje nad tym idyotą!... Idzie na oślep po drodze, po jakiej go prowadzę, a zdaje mu się, że idzie o własnych siłach. Pozostań też uległym i posłusznym, panie Luc, a szczególniej nie probuj się buntować, bo będziesz odrazu zwyciężonym. Dowód, który uważasz za zniszczony, dowód najpewniejszy dokonanej zbrodni, potężna broń przeciwko tobie żyje i żyć będzie jednakże.
Wypowiedziawszy krótki ten monolog, wiedźma przestąpiła próg swojego pokoju sypialnego i w nim się zamknęła.
Wzięła w lewą rękę lampę, zbliżyła się do jednego z rogów pokoju i palcem prawej ręki nacisnęła jednę z rzeźb dębowych wykładających ściany. Tafta dębowa usunęła się w tej chwili i odsłoniła wązkie przejście do niewielkiego pokoju, do którego światło i powietrze dostawało się przez maleńkie okratowane okienko, pomieszczone wysoko, jakby otwór więzienny.
Perina weszła do tego pokoju, którego całe umeblowanie składało się z prostego łóżka drewnianego, stołu i ławki.
Zasłoniła ręką lampę i skierowała ją na łóżko.
Przyciemnione promienie padły na bladą, piękną twarz młodego dziewczęcia, zasypiającego snem gorączkowem.
Z ust nieszczęśliwej wychodziły co raz jakieś wyrazy prawie niezrozumiałe, ale wyrażające, jak się zdawało — boleść i przerażenie.
Ta młoda dziewczyna, ten więzień wiedźmy Periny, to panna de Simeuse, która, jak przypuszczał baron de Kerjean, legła w grobie, w dolnej sali Czerwonego domu.
Perina zaczęła się z uwagą przysłuchiwać urywanym słowom biednego dziecka i posłyszała po kilka razy wymówione wyrazy: Matko... René!...
Ściągnęła czarne brwi, chmura obawy przeszła jej po czole, pochyliła się nad ofiarą i poruszyła ją za ramię.
Panna de Simeuse zadrżała pod tem dotknięciem, ale się nie przebudziła.
Wiedźma ujęła ją za rękę i rzekła rozkazująco:
— Janino, słuchaj mnie!... rozkazuję...
Biedna dzieweczka otworzyła oczy w tej chwili, uniosła się na łóżku z wyrazem głębokiego przestrachu i cofnęła się w tył, wykrzyknąwszy po trzykroć głuchym głosem:
— O! moja matko!... moja matko!... moja matko!
— Napróżno wołasz swojej matki... powiedziała Perina, nie może cię ona słyszeć, nie przyjdzie ona tutaj.
Janina patrzyła na cygankę wzrokiem osłupiałym, a po chwili z łagodnej twarzyczki ustąpiło przerażenie.
Powtórzyła raz jeszcze:
— Matko... moja matko!...
To była jedyna jej odpowiedź.
— Nie znasz mnie jeszcze, odezwała się właścicielka Czerwonego domu, nie widziałaś mnie nigdy, ale na przyszłość widywać mnie będziesz często, co dzień, co godzina prawie, bo ja teraz zastąpię ci twoję matkę.
Janina milczała.
— Czy słyszysz?... zapytała Perina. Czyś mnie zrozumiała?... Odpowiadaj!...
Rysy młodej dziewczyny zachowały poprzednią nieruchomość, usta się nie poruszyły.
— Jeszcze jedna próba... mruknęła wiedźma, próba ostatnia i stanowcza.
Usiadła na brzegu łóżka, objęła Janinę i powiedziała:
— Widzę, że jesteś silną i odważną, powiem ci zatem wielki sekret, ale smutny bardzo, moje dziecię... Jesteś w tym domu przy mnie dla tego, iż księżna, matka twoja, umarła z rozpaczy dzisiejszej nocy, z powodu, że narzeczony twój, René de Rieux, porzucił cię dla innej kobiety...
Młoda dziewczyna ani drgnęła, uśmiechnęła się tylko melancholicznie i głosem powolnym, cichym szepnęła:
— Pisałam wczoraj do Renégo... kocha mnie bardzo i przyjedzie!... Ale droga jego długa, a życie moje krótkie!... Boję się, iżby nie przybył za późno!... Gdyby mnie nie zastał, pocieszysz go, moja matko...
Perina nie omyliła się wcale, mówiąc, że ta próba będzie stanowczą.
Przekonała się, iż panna de Simense straciła poczucie rzeczywistości.
W zmęczonym jej umyśle, nie pozostało nic, oprócz wspomnień chaotycznych.
Czoło wiedźmy wypogodziło się, zmarszczka pomiędzy brwiami zniknęła.
Janina żyła, ale była obłąkaną.
Tego właśnie życzyła sobie Perina.
— Śpij, rzekła do nieszczęśliwej, która, jak się zdawało, nie nie słyszała.
Potem opuściła pokój tajemniczy, zamknąwszy go za sobą.


XXX.
Hrabia de Jussac..

Renéd e Rieux, jak sobie przypominają zapewne czytelnicy nasi, jęknął głucho i padł niby piorunem rażony na brogu kaplicy pałacowej Simeuseów, gdy posłyszał mówiącego Kerjeana: „Cóż, mości książe, czy nie dotrzymałem obietnicy?... na co pan de Simeuse odpowiedział: — i ja dotrzymam ci mojej, drogi synu... — Janina będzie twoją!...“
Dwaj lokaje zdjęci litością, podnieśli nieprzytomnego młodzieńca, zanieśli go pokoju, położyli w łóżko i energicznemi staraniami przywrócili do przytomności.
— Dziękuję wam bardzo za waszę dobroć, odezwał się młody oficer marynarki, ale teraz proszę was, pozostawcie mnie na jakiś czas samego. Potrzebuję wypocząć koniecznie...
Lokaje oddalili się z pełnem szacunku współczuciem, a za drzwiami szepnął jeden do drugiego:
— Biedny pan markiz!... żal mi, bo lubię go bardzo i jestem przekonany, że onby panienkę naszę uczynił daleko szczęśliwszą, niż ten tam jakiś de Kerjean!... Ładny wprawdzie mężczyzna, ale nie patrzy prosto w oczy. Jakoś on mi się nie zdaje... A cóż ty na to, Champagne?...
Ten ostatni odpowiedział, że podziela najzupełniej zdanie kolegi. I jemu nie podobał się narzeczony panny de Simeusa.
Zaraz po oddaleniu się lokai, wcale dobrych, jak się pokazuje, fizyonomistów, René zerwał się z łóżka na równe nogi.
Przez kilka sekund, nie zważając na swoje osłabienie, chodził dużemi krokami pe pokoju, aby cierpienie moralne zwalczyć zmęczeniem fizycznem.
Potem rzucił się na fotel przed kominkiem, na którym palił się duży ogień i rzekł sam do siebie:
— No, odwagi... energii!... Mężczyzną przecież jestem, muszę więc umieć zapanować nad sobą.
Niestety!... próżne to były słowa!...
Mężczyzna noszący w sercu ranę głęboką, nie może jej rozkazać, ażeby się zagoiła, Wolą — sączącej się krwi zatamować nie potrafi.
Zrozumiał to dzielny chłopak bardzo prędko i zamiast prowadzić bezużyteczną walkę z potokiem goryczy, który go zalewał, poddał mu się bez oporu.
Ukrył twarz w rękach i zaczął łkać konwulsyjnie.
Strumienie łez staczały się z oczu po policzkach.
— Janino... szeptał, wzywałaś mnie do siebie... ale nie mogłem ci nic poradzić!.. Inny cię ocalił... Żyjesz, ale bardziej jesteśmy od siebie przez życie, niżbyśmy byli przez śmierć rozłączeni... Gdybyś umarła była, mógłbym był pójść za tobą... przed żywą uciekać muszę... A jednakże nikt nigdy nie kochał nikogo tak, jak ja ciebie kochałem... jak kocham cię jeszcze...
Janino, niech cię Bóg uczyni szczęśliwą... i bodajbyś nigdy się nie dowiedziała, co ja cierpię przez ciebie...
Goraczka pożerała Renégo, zdawało mu się, że żar w głowie czaszkę mu rozsadzi.
Wstał z fotelu i przyłożył rozpalone czoło do zimnej szyby okna.
Mimowoli oczy jego zwracały się w stronę okien apartamentu Janiny.
Słabe światełko widać było przez zapuszczone story, zapewne nocna lampka paliła się przy śpiącej dziewczynie.
— René nie mógł znieść tego widoku, oddalił się śpiesznie od okna i padł przed obrazem, zawieszenym na ścianie, a przedstawiającym kobiety święte przy grobie Chrystusa.
Chciał się modlić, ale żadna modlitwa na myśl mu nie przychodziła. Czuł, że mu się miesza w głowie.
Tak przeszła mu noc cała.
Ogień na kominku wygasł i zimno lodowate zapanowało w pokoju.
René trząsł się, nie wiedząc o tem prawie.
Nakoniec światło dzienne się ukazało i przywróciło mu przytomność.
Uspokoił się o tyle, że mógł przynajmniej pomyśleć nad tem, co się z nim dzieje i co ma względem siebie postanowić?...
Wtedy to napisał list do księżnej, któryśmy już czytali poprzednio, i położył go na stole.
Następnie otworzył drzwi przyległego gabinetu, w którym roku zeszłego pozostawił różne ubrania, jakie ani w Brest, ani na statku potrzebne mu nie były.
Zrzucił mundur zakurzony i pokryty błotem, obmył w zimnej wodzie twarz bladą i zmienioną, poprawił włosy, zarzucił na ramiona płaszcz i wyszedł z pałacu, nie obudziwszy nikogo i nikogo nie spotkawszy.
W XVII-ym wieku chmary zamiataczy nie zalegały ulic o wschodzie słońca, mieszkańcy każdego domu obowiązani byli sami utrzymywać jaki taki koło niego porządek, a musimy dodać, że bardzo się źle wywiązywali z tego zadania.
René znalazł się zatem na mieście pustem zupełnie.
Szedł prosto przed siebie, nie troszcząc, się w jakim idzie kierunku.
Pustka i cisza uśpionego jeszcze grodu zgadzały się ze stanem jego duszy.
Niebo szare ciążyło nad Paryżem, wezbraną Sekwaną płynęły grube kawały lodu, rozbijając się z trzaskiem o filary mostowe, stada kruków fruwały w powietrzu.
— Wszystko to ponure, jak i serce moje!... myślał René.
I szedł dalej wybrzeżem od Notre-Dame z biegiem rzeki.
Na moście Pont-au-Change, zatrzymał się na kilka minut.
Oparł się o poręcz i wpatrywał w zburzone bałwany.
— Parę sekund starczyłoby na zakończenie męczarni moich, powiedział sobie. Jeden wysiłek woli, jedno poruszenie i zasnąłbym snem wiecznym w tej wilgotnej trumnie... Co mnie powstrzymuje?... co mnie do życia przykuwa?... Po co mam cierpieć, kiedy śmierć taka blizka i taka łatwa?...
Po raz drugi już od wczoraj myśl o samobójstwie przychodziła mu do głowy.
Ale trwało to tylko błyskawicę.
Młody szlachcic przypomniał sobie zaraz wczorajsze słowa kapłana i pociągnął dalej.
Minął Pont-Neuf i doszedł do Tuilleries, nie otwartych jeszcze o tak wczesnej porze, potem minął plac Ludwika XV-go i zapuścił się w step błotnisty, zmieniony później w pole Elizejskie, czyli w najpiękniejszą miejscowość świata i doszedł do wzgórz de Chatelle.
Tu się zatrzymał; nogi wymówiły mu posłuszeństwo.
Od trzech dni nie jadł i nie spał, a zabił dwadzieścia koni w fantastycznie szybkiej podróży swojej...
— Gdzież ja jestem?... zapytał sam siebie, rozglądając się do okoła.
Poznał, że okolica jest mu znajoma, o jakie bowiem sto kroków od miejsca, gdzie się zatrzymał, stał pałac starca, którego wielce szanował, pałac hrabiego de Jussac ex-kapitana okrętowego.
René rozpoczął był marynarską swoję karyerę przed latu piętnastu pod rozkazami tego dzisiejszego weterana.
I odtąd za każdą bytnością w Paryżu odwiedzał dawnego zwierzchnika, a kochał go prawie, jak ojca.
— No... powiedział sobie René z pewną ulgą w sercu, przypadek dobrze zrobił, sprowadzając mnie tutaj... Uścisnę tu przyjazną rękę... znajdę tu poczciwe serce... Temu, co kierował pierwszemi memi krokami na okręcie, będę mógł opowiedzieć moję boleść bez narażenia się na szyderstwa...
Poszedł więc zastukać do drzwi pałacu, i kazał się zaanonsować.
Pan de Jussac, lubo od lat kilku opuścił służbę czynną z powodu ran, w bitwie otrzymanych, zachowywał dawniejsze zwyczaje.
Zimą czy latem wstawał o wschodzie słońca. Nie kazał też czekać gościowi, i wydał rozkaz, ażeby go natychmiast wprowadzono.
— A! kochane dziecię... zawołał radośnie, otwierając ramiona do uścisku, cóż za szczęśliwy wypadek sprowadza cię w chwili, kiedy się najmniej tego spodziewałem!
Mówiąc te serdeczne słowa, hrabia spostrzegł zmienioną twarz Renégo i zaczerwienione oczy.
— Co ty jesteś taki blady... co zaledwie trzymasz się na nogach?... René!... dziecko moje, co tobie jest?... Nie spotkało cię nic chyba złego przecie?...
— Panie hrabio... odpowiedział René, przed trzema dniami, byłem najszczęśliwszym z ludzi, dzisiaj jestem strasznie nieszczęśliwy.
— Nieszczęśliwy?.. zawołał pan de Jussae z bolesnem ździwieniem, ty?...
René skinął głową.
— Kochane dziecię... powiedział starzec. Pilno mi poznać twoje cierpienie, bo chcę je z tobą podzielić... bo cię chcę pocieszyć...
— Niestety!... panie hrabio, cios, jaki mnie dotknął, jest tego rodzaju, że niczem się nie da ułagodzić... nie pozwoli zapomnieć o sobie...
— Chybabym się nie znał w moim wieku na ludziach, żebym się nie domyślał, iż ci ranę w serce zadano...
— Nie myli się pan hrabia... stracone jest życie moje, złamana przyszłość moja...
— Kobieta cię zdradziła?...
— Nie kobieta, panie hrabio, ale przeznaczenie...
— Twoja ukochana umarła?...
— Niestety!... okropnie to powiedzieć, ale daleko mniejbym cierpiał, gdyby ona rzeczywiście umarła...
— René, biedne moje dziecię... wiesz, że serce moje jest dla ciebie otwarte... wiesz, że cię kocham jak syna... Wcale też nie przez prostą ciekawość, ale tylko przez przywiązanie odwołuję się do twojego zaufania... Największa boleść łagodzi się wylaniem, opowiedz mi wszystko...
— Po to przyszedłem, panie hrabio... odpowiedział młody człowiek, ściskając rękę starca, posłuchaj więc mojej smutnej historyi.
Wiemy już wszystko, co René opowiedział hrabiemu.
— Żałuję cię bardzo, moje dziecko... rzekł pan Jussac, wysłuchawszy do końca, żałuję cię z całej duszy. Masz racyę, przeznaczenie cię zdradza, fatalność prześladuje!... O!... biedne, złamane serce, co też ty cierpieć musisz. Pojmuję niemożliwość pocieszania cię w podobnem nieszczęściu.
Pan de Jussac chwycił za rękę Renégo, pochylił głowę na jego piersiach i zapłakał.
Na chwilę zapanowało milczenie.
Nakoniec odezwał się ten ostatni.
— Moje dziecię, nie powiedziałeś mi nazwiska tego szczęśliwego młodzieńca, który ma możność pokonywania śmierci... Jakże się nazywa ten spadkobierca magicznych tajemnice Mikołaja Flamela?...
— Nazywa się baron de Kerjean... odpowiedział ponuro René z mimowolną nienawiścią.
Pan de Jussac drgnął.
— Luc de Kerjean?... powtórzył z widocznem żdziwieniem.
— Hrabia znasz tego człowieka?... wykrzyknął René.
— Bretończyk... wszak prawda?
— Tak.
— Lat trzydziestu pięciu do trzydziestu ośmiu...
— Tak, rzeczywiście.
— Mieszka w małym domu na wybrzeżu Saint-Paul?...
— Nie wiem... Ale powiedz mi pan, panie hrabio, czy pan go znasz?...
— Tak i nie... Nie mogę powiedzieć, że go znam, bo go nigdy nie widziałem, ale dużo słyszałem o nim.
— Co mianowicie?...
— Słyszałem o nim takie rzeczy, że wydaje mi się nieprawdopodobnem, ażeby mógł się połączyć z córką książąt de Simeuse.
— Czy nie jest dobrym szlachcicem?...
— O! pod tym względem niemam mu nie do zarzucenia...
Rodzina jego uchodzi słusznie za jednę z najstarszych i najdawniejszych w Bretonii. Nie urodzenie, tylko życie tego człowieka czyni go niegodnym ogromnego honoru, jaki mu chce uczynić książe de Simeuse.
— Co pan hrabia wie o de Kerjeanie?...
— Wiem, że zaprzepaścił cały swój majątek na rozpusty. To zresztą nie miałoby wielkiego znaczenia w moich oczach... Szaleństwa młodości można okupić w wieku dojrzałym... Ale Luc, od czasu zupełnej swojej ruiny, prowadził się jak nędznik ostatniego rodzaju. Żył dostatnio, lubo nie miał żadnych dochodów stałych — podtrzymywał się za pomocą przemysłów bardzo niewyraźnych... wszystkie drzwi uczciwych domów zamykały się przed nim stopniowo, żadna uczciwa ręka nie dotknęła jego ręki, jego opinia od dawna zbrudzona, niema dziś już nic do stracenia...
— Ależ to niepodobna... panie hrabio!... zawołał René, broniąc z rycerską wspaniałomyślnością znienawidzonego rywala. To niepodoba!... musi w tem wszystkiem być pomyłka, kalumnia!... Taki łotr, jak ten, którego hrabia opisujesz, nie miałby odwagi sięgać po rękę panny de Simeuse, książe byłby go z pewnością odtrącił z pogardą...
— Baron de Kerjean, jak wszyscy awanturnicy tego rodzaju, jest zapewne łotrem bardzo przebiegłym... odparł pan de Jussac, musiał szatańskim jakim podstępem zdobyć zaufanie pana de Simeuse... Krótko mówiąc, szołdra to, z pod szubienicy oberwany... pirat lądowy... Czyż może być coś gorszego?...
— Któż mówi tak o nim?...
— Wszyscy, bez żadnego wyjątku...
— Panie hrabio, opinia publiczna, jest czasami bardzo niesprawiedliwą... czy istnieją fakty jakie prawdziwe?...
— Najprawdziwsze.
— Jakie?...
— Między innemi, ten pan baron de Kerjean, dał się przed paru laty złapać na gorącym uczynku szacherki w faraonie... Chodziło o grubą sumę... Przeciwnik jego, syn możnej rodziny, obszedł się z nim jak należało, a wyzwany następnie na pojedynek, odmówił z racyi, że nie może spotykać się ze złodziejem...
— Panie hrabio, błagam cię, powiedz mi nazwisko tego młodego człowieka...
— Kawaler de Launay.
— Gdzie ja go znaleźć potrafię?... Udam się zaraz do niego... wypytam się i poproszę o oświadczenie piśmienne...
— Niestety, biedny chłopcze, pan de Launay nie żyje, poległ przed czterema laty w pojedynku.
— A więc i dowód kradzieży zaginął... szepnął René... Któżby teraz zarzucił ją de Kerjeanowi... Wziętoby go za oszczercę!... Czy jest jeszcze co innego, panie hrabio?..,
— O! naturalnie!... Pan baron Luc de Kerjean nieraz i nie dziesięć razy sumy przegrane płacił pieniędzmi fałszywemi...
— Czy masz pan na to dowód?..
— Mam pewność, ale dowodu materyalnego nie posiadam...
René zwiesił głowę.
Nadzieja zabłysła mu w oczach, ale zaraz zniknęła.
Zamyślony hrabia de Jussac, zdawał się coś sobie przypominać.
Naraz wykrzyknął:
— Przypomniałem sobie... przypomniałem!... René, dziecko moje, uspokój się... daję ci słowo szlacheckie, że baron de Kerjean nie zaślubi panny de Simeuse... Podobne małżeństwo nie może przyjść do skutku!... Ja ci przysięgam na to...
— A kto mu przeszkodzić może, panie hrabio?.. zapytał René, na którego blade policzki wystąpiły teraz rumieńce.
— Ja!...
— Jakim sposobem?...
— Otworzę oczy księciu, przemówię do jego honoru, wytłómaczę mu, że nie może przyjąć za zięcia fałszerza, gdyby nawet, jak mi powiadasz, a czemu ja nie wierzę, ten fałszerz córkę mu ocalił...
— Fałszerz, powiadasz hrabio?... wykrzyknął René.
— Powiedziałem i powtarzam...
— Dowód?... powtórzył po raz drugi René, czy masz pan dowód występku?...
— Będę go miał... albo raczej będziemy go mieli, mój chłopcze...
— Kiedy?...
— Zaraz... za kilka godzin.
— O! uczyń to, panie hrabio... jęknął błagalnie René, ściskając ręce pana de Jussac. Uczyń to dla mnie... nie dopuść tego obrzydłego małżeństwa. oddaj mi moję narzeczoną, a przywrócisz mi życie... do ostatniego tchnienia będę cię błogosławił, mój przyjacielu, mój ojcze, mój zbawco!...


XXXI.
Wizyta. — Laboratoryum. — Raport.

Taka stanowcza obietnica pana de Jussac, pocieszyła Renégo.
Miał on prawie pewność, że książe de Simeuse, chociażby w ostatniej chwili zerwie małżeństwo, na jakie zgodził się przez wdzięczność jedynie, i nie odda za nic w świecie swej jedynej córki człowiekowi bez honoru...
Ale ażeby rezultat ten osiągnąć, słowa same nie wystarczą, oskarżenia nie poparte dowodami nie będą mogły mieć znaczenia...
Hrabia de Jussac obiecuje dostarczyć te dowody i to zaraz dziś jeszcze...
Uspokojony i prawie wesoły, zgodził się młody marynarz na przyjęcie posiłku, przyjął ofiarowaną sobie pożyczkę dwóchset luidorów, bo jak pamiętamy, wyjechał z Brest z kilkoma tylko sztukami złota w kieszeni, przyjął również uprzejme zaproszenie, żeby zamieszkał w pałacu Chatelle przez cały czas pobytu w Paryżu.
Około drugiej po południu, pan de Jussac kazał zaprządz do karety i powiedział swemu gościowi:
— Zabieram cię ze sobą... chłopcze kochany...
— A gdzie pojedziemy, panie hrabio?... zapytał René.
— Do jednego z dawnych moich przyjaciół, stuletniego wprawdzie staruszka, ale cieszącego się pomimo to dobrem zdrowiem i zupełną przytomnością umysłu, do pana markiza de la Tour-Landry...
— Piękne to nazwisko, panie hrabio, błyszczy ono prześwietnie na kartach historyi naszej... odrzekł René. Ale nie mam honoru znać markiza, on mnie również nie zna...
— Więc cię ja zaprezentuję... Twoje przeznaczenie spoczywa w rękach tego właśnie mego przyjaciela... on posiada dowody, o jakich ci mówiłem, przekonany też jestem, że jego świadectwu książe de Simeuse uwierzy bezwzględnie...
— Ot... wykrzyknął René, jedźmy panie hrabio... jedźmy jak najprędzej!...
Konie pana de Jussac, inwalidy jego stajen, (najmłodszy dokończał ośmnastego roku życia), nie dorównywały bynajmniej niecierpliwości naszego bohatera i potrzebowały blizko godzinę dla dostania się na plac Royale, gdzie markiz mieszkał w jednym z tych pałaców ogromnych, w których schody zajmują przestrzeń większą od wielu całych domów teraźniejszych.
Lokaj zsiadł z kozła, ażeby się dowiedzieć, czy pan de la Tour-Landry przyjmuje, a odpowiedź, jaką przyniósł, była uderzeniem piorunu dla Renégo.
Markiz, nieobecny od dwóch dni, miał znaleźć się w Paryżu dopiero nazajutrz po południu.
Kareta zawróciła, a pan de Jussac pocieszał, jak mógł swojego towarzysza, dowodząc mu, że wiele jeszcze wody upłynie, nim Janinę poślubi de Kerjean.
Nie udamy się za powracającymi panami, poprosimy natomiast czytelników, aby zechcieli nam towarzyszyć na wybrzeże Saint-Paul, i wprowadzimy ich do pokoju położonego w najbardziej oddalonej części hotelu.
Drzwi tej izby grube, obite w wewnątrz materacem, opatrzone w potrójne zamki i mocne zasuwy, broniły wejścia ciekawym i niedyskretnym osobom.
Pokój miał jedno tylko okno na podwórze, opatrzone żelaznemi kratami i tak samo jak drzwi zasłonięte materacem.
Lampa mosiężna, o trzech płomieniach, u sufitu zawieszona i w abażur zaopatrzona, rozlewała żywe światło, wyrażające światło dzienne.
Lampa ta oświetlała kolekcyę przyrządów i narzędzi dziwnego pozoru.
Użytku ich nie można było się domyśleć z pierwszego wejrzenia.
Stały tu piecyki, podobne do tych, jakie widzieliśmy w szklannym gabinecie wiedźmy, był ogromny miech kowalski, były naczynia przerozmaitej wielkości i kształtów przerozmaitych.
Widać tu było także wagi, ważki, obcęgi, młotki większe i mniejsze, nożyce do cięcia metalu, piłki stalowe, kamienie i niezliczoną liczbę różnego rodzaju przedmiotów.
Na półkach i na stołach, zwracały uwagę flaszki, flaszeczki z etykietami dziwnych nazwisk, zawierające wytwory chemiczne, trucizny i różne kwasy.
Podłoga miejscami powypalana, pokryta była popiołem, obrzynkami i opiłkami metalowemi, pomiędzy któremi błyszczały monety złote i srebrne, zupełnie nowe, ale niedokładnie odbite.
W laboratoryum, jakieśmy opisali, kształcił się Karjean w sztuce fałszowania pieniędzy, czego zapewne domyślili się już nasi czytelnicy.
W chwili, w której przestępujemy próg tego pokoju, Luc sam jeden się w nim znajdował, a był w kostiumie, w którym trudnoby było poznać wykwintnego eleganta. Miał na sobie bluzę niebieskawą, podartą i powypalaną w wielu miejscach, przyczem rękawy po łokcie zawinięte, odsłaniały muskularne jego ręce. Prawą ręką poruszał z gorączkową szybkością miechem, rozniecając ognisko piecyka, a oczy zwracał to na zawartość rozpalonego do białości naczynia, to na zegar, w lewym ręku trzymany.
Po upływie pewnej liczby minut, przestał poruszać miechem. Porwał tygielek żelaznemi szczypcami i wylał zawartość w podłużną glinianą formę.
Kilka chwil starczyło do zupełnego ochłodzenia wylanego w ten sposób metalu. Wtedy rozbił formę i wydobył z niej rulon błyszczący, podobny do najczystszego złota, dokładnej objętości podwójnego luidora. Za pomocą stalowej piłki, Karjean odpiłował odpowiedniej grubości blaszkę, włożył ją pod stępel, zakręcił kołem maszyny i wyjął najpyszniejszą sztukę czterdziesto-ośmio liwrową, przedstawiającą po jednej stronie Jego królewską mość Ludwika XV, a po drugiej datę 1772 r.
Luc robił z tą fałszywą monetą próby przerozmaite; najpierw zanurzył ją w silnym bardzo kwasie i wyszła z niego bez zmiany; potem ważył na szali razem z dobrą monetą, i waga okazała się najzupełniej jednaką.
Przypatrywał się przez lupę i wykończeniu nie znalazł nic do zarzucenia.
Rzucił liczman na płytę marmurową i okazało się, że dźwięk metaliczny, podobny był zupełnie do dźwięku złota prawdziwego.
Rozpoczął nareszcie doświadczenia ostateczne; probiercze usiłowania wydały rezultat cudowny.
Rozmaite połączenia sprawiły, że próba złota wypadała najdokładniejsza.
Dziwny uśmiech ukazał się na ustach barona.
— No!... rzekł sam do siebie, albo mi dyabeł dopomógł, albo udało mi się tym razem zupełnie!... Zdobyłem sekret robienia złota!... A jeżeli tak jest jak mi się zdaje, to cel moich długich zabiegów został osiągnięty. Jeżeli doszedłem do tego, że twardość i elastyczność kompozycyi, że połysk jej, ciężar gatunkowy i dźwięk, nieulegają żadnemu zarzutowi, to kamień filozoficzny został odnaleziony, i... jestem królem świata!...
Pozostawała jedna jeszcze jedyna próba, która zawsze dotychczas chybiała.
To też nie bez żywego wzruszenia i nie bez silnego bicia serca, położył pan baron fałszywą monetę na kowadle i uniósł jeden z ciężkich młotów.
Jednocześnie przekleństwo wyrwało się z zaciśniętych ust nędznika.
Podwójny luidor zamiast spłaszczyć się pod uderzeniem, rozprysnął się jak szkło i prawie się w pył zamienił.
Więc usiłowania nie powiodły się raz jeszcze, więc problemat nie był jeszcze rozwiązany.
Po odurzającej uciesze, nastąpiło fatalne rozczarowanie.
— Nic... mruczał Luc z goryczą i zniechęceniem... nic nie zostało odnalezionem!... trzeba szukać znowu!...
Zabrakło mu zresztą czasu na rozmyślanie o przyczynie tego niepowodzenia i o sposobach zatryumfowania nad uporczywą trudnością, bo oto dzwonek umieszczony przy ścianie, odezwał się kilkakrotnie.
Kerjean otworzył okienko pod grubym materacem, aby zobaczyć, kto dzwonił.
Przekonawszy się, pośpieszył drzwi otworzyć.
Malo zupełnie przeistoczony dla każdego, oprócz dla swego pana — wszedł do laboratoryum.
Baron potrzebował widocznie wylać na kogo zły swój humor, bo zaledwie wpuścił służącego i drzwi za nim zamknął, zawołał ze złością:
— Dałbym w zakład moję głowę, żeś głupcze jakiś upił się podług zwyczaju w szynku!... Jak śmiesz przychodzić o tej godzinie, skoro wiesz, że cię oczekuję z niecierpliwością od samego rana?... Nie wiem doprawdy, dla czego nie biorę na ciebie kija, aby cię wygrzmocić, jak na to zasługujesz!...
— Niesprawiedliwie mnie pan sądzi, panie baronie, odrzekł Malo tonem pełnym szacunku, ale i stanowczości.
— Cóż mi masz na usprawiedliwienie swoje powiedzieć?.. Nie jesteś pijany?...
— Jestem na czczo od wczoraj wieczora... przysięgam.
— W takim razie... zkąd powracasz?...
— Spełniałem rozkazy pana barona...
— Na prawdę?...;
— Mam honor zapewnić pana barona, że ja kłamać nie potrafię...
— Zobaczymy... odrzekł ułagodzony trochę Kerjean, zdajże mi sprawę z czynów swoich... a mów dokładnie i krótko...
— O piątej rano... zaczął służący, stanąłem przy bramie pałacu Simeuse, jak to już raz byłem uczynił przed trzema tygodniami w okoliczności, o której pan baron dobrze zapewne pamięta...
— No... no... dalej...
— Nad ranem brama się otworzyła i pan markiz de Rieux wyszedł z pałacu...
— Sam?...
— Tak, panie baronie, sam jeden i z miną człowieka, niewiedzącego, dokąd idzie... Szedłem za nim w pewnem oddaleniu, ukrywając się starannie w zagłębieniu bram, ile razy było tego potrzeba. Gdy pan de Rieux przybył do mostu de Change, oparł się o poręcz i patrzył na płynącą wodę, jakby miał ochotę rzucić się do rzeki...
— Głupcze!... wykrzyknął Luc, trzeba mu było pomódz do tego...
— Nie miałem rozkazu... odparł Malo, nie mogłem działać na własną rękę...
— Czy był kto na wybrzeżu?...
— Ani żywej duszy, pustka była zupełna...
— Możesz się pochwalić, że pominąłeś prześliczną okazyę do oddania mi znakomitej przysługi!... No, dalej.
— Pan de Rieux poszedł prosto przed siebie, aż do Chatelle. Tu zadzwonił do bramy pałacu, należącego, jak mnie objaśniono, do hrabiego de Jussac, byłego marynarza... Czekałem długo i nakoniec około drugiej, pan de Jussace i pan de Rieux wyjechali razem. Naturalnie udałem się za niemi...
— Gdzież się udali...
— Na plac Royale.
— Do kogo?...
— Do pana markiza de la Tour-Landry.
Kerjean zbladł ogromnie.
— Do markiza de la Tour-Landry?... powtórzył.
— Tak jest, panie baronie.
— I widzieli się z sobą?...
— Nie, panie baronie... słyszałem, jak szwajcar powiedział do lokaja:
„— Pana markiza niema od dwóch dni, powróci jutro dopiero.“
Luc, posłyszawszy te słowa, odetchnął swobodniej.
Malo prawił dalej.
— Hrabia de Jussace wydał rozkaz powrotu do domu, a że się domyśliłem, iż pan baron oczekuje na mój raport, nie podążyłem za karetą, lecz tutaj przybyłem.
— Dobrześ zrobił... bąknął Luc, niezmiernie wzruszony. Konie natychmiast... Ubieram się i wyjeżdżam...
— Czy pan baron zabiera mnie ze sobą?...
— Tak... Jadę do Czerwonego domu... Zmień prędko ubranie... i siadaj ze mną... Nie trzeba karety, pojedziemy konno... Bądź gotów w tej chwili!...
Malo zniknął.
Luc wyszedł z laboratoryum, zamknął je i klucz zabrał ze sobą, wszedł do swego gabinetu i zaczął się prędko ubierać, szepcząc półgłosem te niewyraźne słowa:
— Rozbicie u portu!.. Niebezpieczeństwo tuż... tuż... Czuję to dobrze!... Co robić?... Perina musi mi poradzić... Ona będzie wiedziała, co zrobić... ona mi powie wszystko... Musimy zdziałać co do jutra... musimy walczyć... musimy zwyciężyć... zwyciężyć, albo zginąć!...
Kerjean przebrał się w kilka minut.
Konie biły już kopytami o bruk podwórza, gdy ukazał się Malo, przebrany w liberyę.
Baron skoczył na siodło i puścił się galopem w stronę Czerwonego domu.


XXXII.
Droga dziurawa.

Na końcu uliczki l’Estoufade pozostawił konia pod strażą Malo, a sam poszedł dalej pieszo, zakrywając staranie twarz peleryną płaszcza, jakto czynił zawsze, ilekroć udawał się w dzień do wiedźmy.
Wszedł małą furtką, wbiegł pędem na schody i jak bomba wleciał do sali.
Perina nie oczekiwała go wcale, bardzo się też ździwiła, gdy dostrzegła bladość i pomieszanie na jego twarzy.
— Co nowego?.. krzyknęła. Czy nam jaka katastrofa zagraża?...
— Ty mi to chyba powiesz, odrzekł krótko baron.
— Ja...
— Tak ty, bo ty jedna możesz posiąść tajemnicę sytuacyi... W tej chwili René de Rieux wszędzie, gdzie tylko może, broni przeciwko mnie poszukuje.
— Cóż cię to obchodzi?... Napewno jej nie znajdzie.
— Jesteś pewną tego?...
— Tak przynajmniej sądzę...
— A znasz hrabiego de Jussac?...
— Nie.
— No więc ten hrabia de Jussace, którego nie znasz, powiózł Renégo de Rieux przed dwoma godzinami do markiza de la Tour-Landry na plac Royale.
— Czy pan de Rieux widział markiza?.. zapytała gwałtownie Perina.
— Nie, bo jest nieobecny, bo dopiero jutro powróci... Ale jutro...
— René nie może się z nim widzieć!.... wykrzyknęła wiedźma. Nie powinien!...
— Odgadłem zatem, że jest niebezpieczeństwo?...
— Ogromne.
— Cóż markiz wie o mnie lub o tobie?...
— Wszystko wie o tobie...
— Kiedy został powiadomiony?... Jak?... przez kogo?...
— Przed paru laty... w sposób najprostszy w świecie, przezemnie samą...
— Przez ciebie!... Ależ to nie do uwierzenia!...
Więc chyba chciałaś mnie zgubić?...
— Nie. Dałam ci na twój kwit dziesięć tysięcy liwrów, ale podpis podejrzywałam, co przecie nie jest zbrodnią przy interesie... Ciekawam z natury, chciałam się dowiedzieć, czego się powinnam trzymać... Ubrałam się więc w kostium bogatej, niby kupcowej z dzielnicy Saint-Denis... wzięłam lektykę, kazałam się zanieść na plac Royale, i poprosiłam markiza de la Tour-Landry o audyencyę. Otrzymałam ją natychmiast... Markiz przyjął mnie z wielką grzecznością i zapytał, czego sobie życzę... Wyjęłam kwit na dziesięć tysięcy liwrów... i pokazałam mu takowy. Przypatrywał mu się ze smutną miną i powiedział:
„— Podpis mój jest sfałszowany.
„— Nie wiedziałam o tem, panie markizie... odrzekłam.
„— Ale, dodał zaraz markiz, pani nic na tem nie straci...
„— Spodziewam się, panie markizie.
„— Daj mi pani ten kwit...
„— Ośmielę się zapytać pana markiza, co z nim zrobić postanawia?...
„— Zapłacę pani należność i wycofam podrobiony dokument...
„— Na to się nie zgodzę, panie markizie...
„— Dla czego?...
„— Skoro podpis nie jest podpisem pana markiza, nie mogę odebrać od niego pieniędzy, które mi się nie należą...
„— Przepraszam bardzo, ja jestem dłużnikiem pani, bo jako człowiek honoru, nie mogę pozostawiać mojego podpisu w cudzym ręku, czy jest on prawdziwy czy fałszywy... Znałem nadto ojca barona de Kerjeana. Syn jego jest podłym, ale on był uczciwym człowiekiem. Nie pozwolę, aby nazwisko szlacheckie szarzano po kryminałach i zapisywano w listy galerników.. Proszę, oddaj mi pani ten kwit..“
Ponownie odmówiłam żądaniu, ale gdy markiz zaczął mnie błagać i gdy był widocznie zrozpaczony moim oporem, uległam z dobrego serca, odebrałam moje dziesięć tysięcy luidorów, i oddałam ów kawałek papieru, o którym ani ty, ani ja nie słyszeliśmy odtąd ani słowa.
— Nędznico!... wykrzyknął z wściekłością Luc, więc wypuściłaś z rąk ten fatalny dokument?
— Czyż może nie miałam prawa?...
— Nie powinnaś była korzystać z tego prawa!...
Perina wzruszyła ramionami, baron mówił dalej:
— Wieleż to razy groziłaś mi tym kwitem, lubo nie był już w twojem posiadaniu?...
— Zapominasz, że mam kwit inny na dwa tysiące liwrów — odrzekła zimno wiedźma, że w ten sposób trzymam cię związanego za ręce i nogi. Suma w takich razach niema znaczenia... Idzie się na galery tak same za sto, jak i za milion dukatów... Uspokój się więc, kochany baronie... zastanów się na chwilę, a przyznasz, że interesy moje zmusiły mnie postąpić tak, jak postąpiłam, że nie podobna mi było przewidzieć wtedy, co się tam kiedyś stanie...
Kerjean zrozumiał, iż wiedźma miała racyę. Silił się przybrać zimną krew i po chwili zapytał głosem prawie już zupełnie spokojnym:
— Czy sądzisz, że markiz zachował ten dowód błędu mojej młodości?...
— Tego się na nieszczęście obawiam... Mam nadto przekonanie, że gdyby tylko opowiedział ustnie fakt ten księciu de Simeuse, wypędzonoby cię jednej chwili, pomimo eliksiru długiego życia...
— W takim razie jestem zgubiony!... w takim razie wszystkie marzenia nasze rozwiane...
— Jeżeli René de Rieux zobaczy się jutro z markizem de la Tour-Landry... to tak będzie z pewnością... Ale niema jeszcze nic straconego... skoro mamy czas do jutra, możemy wygrać jeszcze.
— Lecz jakim sposobem wygramy?...
— Niedopuszczając spotkania...
— To niepodobne do zrobienia...
— Kto wie?... mruknęła wiedźma.
— Jakim sposobem mu przeszkodzić?...
— To ciebie obchodzi, mój kochany... Szukaj, a może co wynajdziesz...
— Gdybym wyzwał Renégo de Rieux i zabił go w pojedynku?...
— Pod jakim pozorem-byś go wyzwał?... Ponieważ ma nadzieję zgubić cię w oczach de Simeusów i ponieważ liczy na to, że potrafi odzyskać zagarnięte mu tam miejsce, z pewnością nie będzie się chciał bić z tobą...
Muszę jeszcze dodać, że gdybyś zabił rywala, nic a nic-byś na tem nie wskórał... Pojedynek narobiłby wielkiego hałasu... Hrabia de Jussac, który widocznie bardzo się interesuje sprawą markiza, objaśniłby księciu przyczynę zajścia...
Luc tupnął nogą i uderzył się pięścią w głowę...
Szukał coś w niej widocznie, ale nie mógł nic wynaleźć.
— Perino!... wykrzyknął nagle z dzikiem spojrzeniem... Markiza niema w Paryżu?...
— Słyszałam.
— Ma powrócić dopiero jutro... gdybym przeszkodził temu?... Cóż ty na to?...
— Myślę, że byłby to manewr bardzo zręczny z twojej strony...
— Dzisiaj zaraz zatem dowiem się, którą drogą i o której godzinie powracać będzie pan margrabia, a jutro zaraz rano wyjadę na jego spotkanie, przynajmniej o dziesięć, albo piętnaście mil od Paryża...
— Sam myślisz działać?...
— Tak, przypominam sobie przysłowie arabskie: „Jeżeli chcesz cokolwiek zrobić, idź sam! Jeżeli nie chcesz, poślij kogo!...“
— Pochwalam cię w zupełności, a dam jednę dobrą radę... Nie zapominaj, że przypadek, jeżeli umiemy z niego korzystać, staje się najlepszym i najdyskretniejszym wspólnikiem... Staraj się uczynić wypadek swoim sprzymierzeńcem... Wypadek sam się tłómaczy... A unikaj pamiętaj, jak możesz, ciekawości policyi... Rozumiesz?...
— Rozumiem i będę z tego korzystał.
— Idź więc i rób co możesz, ja ze swej strony nie pozostanę bezczynną...
— Cóż ty czynić zamierzasz?...
— Postaram się oswobodzić cię od dwóch ludzi bardzo niebezpiecznych: od hrabiego de Jussac i Renégo de Rieux.
— Jeżeli to uczynisz, Perino, i jeżeli mnie się także powiedzie, będziemy ocaleni i zabezpieczeni — raz na zawsze...
Wiedźma się uśmiechnęła. Kerjean promieniał i nie pamiętał już o zniechęceniu, jakiego doświadczał przed chwilą.
Wybiegł z Czerwonego domu, skoczył na koń i pojechał w stronę góry Świętej Genowefy, wydawszy przedtem rozkaz służącemu swemu Malo, ażeby udał się na plac Royale i wypytał szwajcara markiza de la Tour-Landry, gdzie pan jego przebywa i kiedy go napewno oczekują.
Luc był na kolacyi w pałacu Simeusów, tam cały wieczór przepędził, ułożył się też tam także z rodzicami pseudo-Janiny, iż ślub jego odbędzie się przy końcu przyszłego tygodnia, bardzo skromnie, w obecności kilku tylko najzaufańszych przyjaciół.
Cała arystokracya paryzka wiedziała doskonale, że księżniczka zaręczoną była Rénemu de Rieux, i ta właśnie okoliczność była powodem postanowienia odbycia godów weselnych bez żadnego zgoła rozgłosu.
Bardzo to na rękę było naturalnie Kerjeanowi.
Powróciwszy na wybrzeże Saint-Paul, zastał już Malo w domu.
Sprytny sługa wywiedział się wszystkiego, czego potrzebował.
Stary margrabia bawił w tej chwili w zamku la Tour-Landry, w pobliżu Etempes; miał wyjeżdżać nazajutrz o dziesiątej rano, a do Paryża przybyć około drugiej po południu.
W krótkiej tej podróży towarzyszył mu jeden tylko kamerdyner.
Szczegóły to pomyślne były dla Kerjeana.
Ułożył sobie zaraz plan na dzień następny, i poleciwszy obudzić się bardzo wcześnie, położył się zaraz do łóżka i zasnął głęboko.
Śniło mu się, że wszystko idzie jak najpomyślniej.
Nazajutrz do dnia prawie, wszedł Malo do pokoju pana.
Baron kazał mu osiodłać dwa konie i być gotowym do drogi, sam zaś przeszedł zaraz do owego znajomego nam już gabinetu, który składem był ubrań najrozmaitszych.
Włożył wysokie, sięgające aż za kolana buty, spodnie łosiowe i kurtkę szamerowaną ze srebrnemi guzikami, co koniecznem było przy kostiumie pocztyliona z XVIII-go wieku, następnie przywiązał do paska mały z miękiej skóry ze srebrnym galonem kapelusik, przeznaczony do skompletowania liberyi, jaka zginęła cała pod fałdami szerokiego płaszcza.
Dokończywszy toalety, powrócił do sypialni, włożył w kieszeń rulon złota i pistolety, zjadł śniadanie i wyszedł.
Malo czekał na podwórzu, trzymając gotowe konie.
Kerjean skoczył na swego hiszpańskiego bieguna i wraz ze sługą puścił się drogą ku Orleanowi.
Z Paryża do Etampes, poczta królewska miała trzy przystanki: pierwszy w Athis-Mons, drugi w Saint-Michel, trzeci w Bournay.
Baron i Malo jechali bardzo szybko, minęli bez zatrzymania się przystanek Athis-Mons i stanęli trochę przed dziesiątą o pół mili od Saint-Michel.
Znajdował się tu przy drodze stary budynek w bardzo złym stanie, oddawna opuszczony.
Dach miał w pół zapadnięty, a drzwi nie miał wcale.
Na progu i wewnątrz zielsko porastało.
Rudera, o jakiej mowa, stała na dosyć wysokim pagórku, prowadziły zaś do niej dwie drogi strome nadzwyczajnie.
Rudera od strony Etampes stała po lewej stronie, po prawej zaś obok drogi bardzo wązkiej i bardzo źle utrzymanej ciągnął się wąwóz, czterdzieści do pięćdziesięciu stóp głęboki.
Jedno spojrzenie wystarczyło Kerjeanowi do zbadania położenia.
Zatrzymał konia na wprost rudery, zeskoczył na ziemię i kazał to samo zrobić służącemu.
— Malo, rzekł, wskazując na opuszczone domostwo, wejdź ty tam z końmi...
— Dobrze, panie baronie... i co następnie zrobić?...
— Ukryć się dobrze i czekać...
— Pan baron pozwoli się zapytać, jak długo nieobecność pańska przeciągnąć się może?...
— Nie umiem ci odpowiedzieć na to, mój kochany... Zależeć to będzie daleko więcej od markiza de la Tour-Landry, aniżeli odemnie i od ciebie... Myślę jednakże, że nie będziesz czekał zbyt długo. Polecam ci tymczasem, abyś, gdy przejeżdżać będzie poczta z Etampes de Paryża, przypatrzył się dobrze pocztylionowi...
— Nie omieszkam, panie baronie... odpowiedział Malo, nie zdając sobie sprawy z ważności wydanego mu polecenia.
Kerjean uśmiechnął się, otulił płaszczem i pociągnął w stronę Saint-Michel.


XXXIII.
Stacya pocztowa.

Saint-Michel, była to mała mieścina, położona w malowniczej miejscowości, wysadzonej przepysznemi drzewami orzechowemi.
Poczta mieściła się w dużym domu na końcu długiej ulicy, a duży ogród owocowy oddzielał ją zupełnie od zabudowań innych.
Mała szara furtka w parkanie na drogę wychodziła.
W chwili, kiedy baron około tej furtki przechodził, posłyszał rozmowę dwóch młodych głosów mężczyzny i kobiety.
Trzymając się zasady, że każda podsłuchana tajemnica, może się na coś przydać, przystanął i nadstawił ucha.
To co posłyszał, nie zdawało się interesować go bardzo.
Było to dokończenie miłosnej kłótni.
Młodzieniec wyrzucał dziewczynie, że go kokieteryą swoją do rozpaczy doprowadzała, że zbyt łaskawie przyjmowała nadskakiwania jakiegoś Jana-Ludwika, że aż trzy razy przetańczyła z nim w stodole!...
Dziewczyna odpowiedziała, że jeżeli tańczyła z Janem-Ludwikiem, którego nie cierpiała, to dla tego jedynie, że ukochany przez nią Cezar udawał zazdrosnego i ani razu jej nie poprosił...
Przyjmowała łaskawie zaprosiny Jana Ludwika, bo była wprost zmuszaną do tego przez ojca, który protegował bardzo tego potwora i wolałby ją wydać za niego, niż za Cezara, dla tej prostej przyczyny, że Jan Ludwik posiadał grube pieniądze, a Cezar nie miał ani grosza.
— Ale ja się dorobię majątku!... wykrzyknął smutny kochanek. Jestem o dziesięć lat młodszym od Jana-Ludwika, a pocztylionem jestem dopiero od roku... Zkąd mogłem dojść do oszczędności?... Za dziesięć lat zobaczycie...
— Niestety, ojciec mój nie będzie chciał czekać dziesięciu lat na moje wesele... odpowiedziała młoda dziewczyna. Ojciec powiada, że już i tak wielki czas na mnie, powiada, że nie trzeba nigdy zbyt długo zwlekać z pozbyciem się dziewuch z domu...
— No więc nie pozostaje mi nic innego, jak się powiesić.
— Czyś zwaryował, Cezarze!... Ależ toby był najlepszy sposób obrócenia w niwecz naszego małżeństwa!...
— Więc cóż chcesz, żebym zrobił?...
— Dorób się co tchu majątku.
— Jakim sposobem?...
— Czy ja wiem?... Pomyśl sam już nad tem. Jan-Ludwik to sprytny chłopak... i dla tego bogaty... Ma on już z górą sto dukatów swoich własnych...
— No to i ja będę sprytny, jak Jan-Ludwik, i ja będę miał wkrótce więcej niż sto dukatów...
— Byłoby to doskonale, ale trzeba się bardzo śpieszyć... Ja mam cierpliwość, mój biedny Cezarze i czekałabym ilebyś chciał na ciebie, ale mój ojciec pragnie urządzić wszystko ekstrapocztą...
— Będę gnał co mi sił starczy, byleś tylko ty mnie kochała...
— Wiesz dobrze, że cię kocham...
— I nie wyjdziesz za Jana-Ludwika?...
— Nie... Ja go przecież znosić nie mogę...
— Na prawdę?...
— Daję ci na to słowo uczciwej dziewczyny... No, ale bywaj zdrów... uciekam, bo już przeszło kwadrans rozmawiamy i ojciec napewno już mnie poszukuje...
— Do widzenia zatem, Madelaine...
— Do widzenia, Cezarze...
— Pamiętaj o mnie...
— Nigdy w życiu nie zapomnę...
Kerjean posłyszał odgłos pocałunków, poczem zaraz mała furtka otworzyła się po cichu i młoda, ładna blondyneczka wyskoczyła na drogę.
Ujrzawszy o kilka kroków, jakiegoś nieznajomego, odwróciła główkę i uciekła przez pola niby sarenka spłoszona.
Baron uśmiechnął się i poszedł dalej w stronę domu pocztowego, który był zajazdem jednocześnie.
Niebawem znalazł się na dużem podwórzu, otoczonem stajniami i stodołami, i przestąpił próg kuchni, która służyła także za pasażerską salę.
Hoża, wiejska dziewczyna, w krótkiej spódniczce, zbliżyła się zaraz do niego i zapytała:
— Co pan łaskawy sobie życzy?...
— Butelkę najstarszego i najlepszego wina z waszej piwnicy, odparł Kerjean, a także kawał tej ładnej pieczeni, którą widzę na rożnie...
— W tej chwili przygotuję panu miejsce w małym pokoiku, gdzie panu bardzo będzie wygodnie.
W parę minut Kerjean siedział już przy stole, nakrytym białym jak śnieg obrusem, przed pieczenią, która spoczywała apetycznie na fajansowym w kwiatki talerzu i obok butelki, poważnie od starości omszałej.
Biesiada była, jak wiemy, pretekstem tylko, albo sposobem.
Baron zaledwie dotknął jedzenia, wypił parę kropel wina i zaczął wypytywać młodej służącej:
— Czy nie macie tutaj pocztyliona Cezara?.,,
— Jest, proszę pana... bardzo dobry chłopak... Czy go zna pan łaskawy?...
— Nie. Ale słyszałem o nim od jednego z przyjaciół moich, z którym jeździ czasami... Czy w tej chwili jest w domu?...
— Zapewne, bo to dzisiaj jego właśnie dyżur...
— Czy mógłbym się z nim rozmówić?...
— Dla czegóżby nie?... Pójdę zaraz po niego...
Służąca wyszła i Kerjean usłyszał, jak piskliwym głosem wołała na podwórzu:
— Cezar... hej!... Cezar!... chodź no, chodź, tylko prędko...
Kochanek Madelaine nie dał czekać na siebie.
Był to rosły dwudziesto-dwu letni chłopak, ładny jak dziewczyna i bardzo nieśmiały.
Wszedł do małego pokoiku z miną nader zakłopotaną, obracając w ręku pocztylioński kapelusz, ażeby dodać sobie odwagi.
Zaledwie, że się ośmielił podnieść oczy na barona i wyszeptać:
— Czy to pan mnie żądał?...
— Tak jest, mój przyjacielu, odpowiedział Luc, jeżeli się Cezar nazywasz?...
— Do usług pana...
— Mam z tobą do pomówienia, mój drogi... Ale najprzód, ciągnął baron, zobacz, czy nas kto nie podsłuchuje...
Pocztylion podszedł do drzwi, otworzył je i zamknął z powrotem, a potem powrócił do stołu i powiedział:
— Nikt nas nie będzie mógł słyszeć proszę pana...
— Mój przyjacielu, zaczął Luc, ja się bardzo tobą interesuję...
— Mną!... mruknął żdziwiony Cezar.
— No... tak... tak, i dam ci zaraz tego dowód. Wiem, jak stoją twoje interesy... Kochasz i jesteś kochanym przez prześliczną blondynkę, imieniem Madelaine...
Pocztylion, gdy to posłyszał, skrzyżował ręce i otworzył usta.
Nie mógł się powstrzymać od okrzyku:
— Jakto?.. Pan zna Madelaine?...
— Wiem przynajmniej o waszej miłości... wzrusza mnie ona i chcę wam dopomódz... Jan-Ludwik nie jest godnym ciebie rywalem.
Usta Cezara zadrżały, oczy na wierzch mu prawie wyszły.
Kerjean mówił dalej:
— Na nieszczęście, Jan-Ludwik jest bogatym, a ty nie masz nic, ma on więc nad tobą ogromną przewagę... Ale może znajdę ja sposób na zaradzenie złemu... i to dobry nawet sposób...
— Jaki?... zapytał żywo Cezar.
— Gdybyś miał, tak jak Jan-Ludwik, sto dukatów w kieszeni, to ojciec Madelaine, tobieby oddał z pewnością pierwszeństwo; czy tak?...
— Z pewnością... że tak... ale ja nie mam ani grosza.
— Cóżbyś dał zato, żeby posiąść potrzebne pieniądze?...
— Wszystko, coby pan zażądał... dwa palce... dziesięć lat życia...
— No, więc ja znam kogoś, który ci ofiarowywa piętnaście luidorów do dyspozycyi...
— Piętnaście luidorów, czy to czyni sto dukatów?...
— Czyni to z górą sto dukatów, bo wynosi o sześćdziesiąt liwrów więcej...
— Czy pan sobie nie szydzi ze mnie?...
— Daję ci słowo, że nie...
— Gdzież jest ten ktoś, co mi chce wyświadczyć taką łaskę?...
— Ja jestem właśnie tym ktosiem.
— Chce mnie pan zrobić bogatym, tak za nic i od razu?... wykrzyknął Cezar, pokręcając głową z niedowierzaniem. Nie... nie... to być nie może... Niech pan mówi co chce, ale ja nie takim znowu głupi, żeby uwierzyć...
Kerjean wyjął z kieszeni rulon złota, rozwinął go, odliczył piętnaście luidorów, a połyskując niemi przed olśnionemi oczyma pocztyliona powiedział:
— Od ciebie zależy, zostać posiadaczem tego skarbu...
— A cóż mam w tym celu uczynić, wielki Boże?...
— Wyświadczyć mi pewną przysługę.
— Przysługę?... Ależ dobry panie, ja bym gotów zrobić panu trzysta przysług, gdybym był tylko w stanie.,
— Jedna wystarczy... ale muszę ci zupełnie zaufać, żeby powiedzieć o co chodzi, muszę ci bowiem wyjawić tajemnicę bardzo ważną. Przysięgnij mi, że nie powtórzysz nikomu, nawet Madelaine jednego słowa z tego co posłyszysz...
Cezar z zapałem wykonał żądaną przysięgę.
— Jestem bogatym szlachcicem, ciągnął de Kerjean, a jednakże położenie moje jest pod pewnym względem bardzo podobnem do twego... Tak samo jak i ty ubóstwiam pewną dziewczynę, kocha mnie tak samo, jak twoja kocha ciebie, ale ojciec podobnie jak ojciec Madelaine, nie chce pozwolić na nasze połączenie, chce wydać córkę za starca, którego ona nienawidzi... Nie pozwała mi bywać u siebie i do tej pory nie miałem ani raz jeden sposobności pomówić z nim sam na sam i przedstawić mu moję prośbę... A pewny jestem, że gdybym mógł się z nim tylko rozmówić bodajby przez pięć minut, dałby się wzruszyć błaganiom moim i mojej rozpaczy i pozwoliłby na nasze połączenie...
Cezar słuchał wszystkiego z widocznem zainteresowaniem i sam siebie zapytywał:
— Cóż ja jednak mogę poradzić w tem wszystkiem, ja prosty pocztylion?...
I naturalnie nic nie odpowiedział.
Luce mówił dalej:
— Słowa moje dziwią cię, mój przyjacielu, ale zaraz mnie zrozumiesz... Za godzinę szlachcic, o którym mówię, ojciec mojej ukochanej zatrzyma się tutaj z karetą i weźmie konie do stacyi Athis-Mons...
— A to się pysznie składa!... wykrzyknął Cezar, to ja właśnie będę go odwoził!...
Luc położył piętnaście luidorów na białym obrusie.
Oczy Cezara tak błyszczały chciwością, że nie mógł ich już oderwać od zaklętej kupki złota, przedstawiającej dla niego skarb nieoceniony.
— Nie — rzekł baron po chwili, wolniutko zatrzymując się na każdej sylabie — nie, mój przyjacielu, to nie ty go powieziesz...
— A któżby, jeżeli nie ja, proszę pana?...
— Ja... odrzekł Luc poprostu.
Cezar spadł z obłoków.
— Pan?... powtórzył zmieszany, pan!...
— Ja, jeżeli ci chodzi o to abyś schował do kieszeni tych piętnaście pieniążków okrągłych... Przysługa jakiej żądam od ciebie i za którą płacę ci tak hojnie, polega na tem, ażebyś mi ustąpił ostróg swoich na dwie godziny... Ja za ciebie siądę na konia... o milę ztąd zatrzymam karetę, zeskoczę z siodła, otworzę drzwiczki, zdobędę niespodzianie audyencyę na próżno oddawna pożądaną, rzucę się do nóg ojca... wzruszę go i nie ustąpię dopóki nie otrzymam zezwolenia. Projekcik, jak widzisz, bardzo prosty, wykonanie go od ciebie tylko zależy... Tak więc czy nie?... Zgadzasz się, czy się nie zgadzasz?... Jeżeli tak, to chowaj złoto, bo do ciebie to należy... Żeń się z Madelaine i bądź szczęśliwy...
— Mój piękny panie... odparł Cezar z wielkiem zakłopotaniem, — rozumiem pana doskonale... i chciałbym ci bardzo dopomódz, aby zarobić tę sumę wspaniałą...
— Któż ci więc tego broni?... zdaje mi się, że nie masz trudności żadnych.
— O! gdyby to tylko było trudne... ale to najzupełniej jest nieprawdopodobne...
— Dla czego? Cóż za przyczyna tego nieprawdopodobieństwa?...
— Nie jedna jest, dobry panie...
— Zobaczmy...
— Najprzód, żeby powozić pocztą, trzeba być w uniformie pocztyliona... a nie mogę przecie dać panu mego ubrania... boś pan jest daleko tęższy odemnie...
— Czy to tylko?... rzekł z uśmiechem de Kerjean.
— Zdaje mi się, że to bardzo ważne.
— Patrzaj...
Baron rozchylił płaszcz, w którym siedział i ukazał ździwionym oczom swojego interlokutora najzupełniejszy uniform pocztyliona poczty królewskiej.
— A to mi się podoba!... wykrzyknął Cezar, a to aż miło doprawdy...
— Pomyślałem o wszystkiem, jak widzisz... Pierwsza przeszkoda usunięta... a mam nadzieję, że damy sobie radę i z innemi.
— Nasz gospodarz żartów nie znosi... ciągnął młody chłopak, spostrzeże, że nie ja siadam, panu zejść każe, a mnie porządnie za to zapłaci...
— Takby się rzeczywiście stało, gdybym siadał na podwórzu... ale ja będę czekał o dwieście kroków ztąd na końcu wioski, na wprost małej furtki, którą znasz doskonale... Tam upuścisz bat i zejdziesz z konia, żeby go podnieść niby, a ja tymczasem zasiądę na twoje miejsce. Nikt tego nie spostrzeże, będziesz miał czas pobiedz i pokazać swój skarb ojcu Madelaine, a poprosić go o rękę córki, której ci z pewnością nie odmówi...
Cezar miękł widocznie, nie śmiało jednakże odezwał się jeszcze:
— Ale, mój piękny panie, szlachcic z karety pozna pana przecie...
— Bądź o to spokojny, ani nawet nie spojrzy na mnie, ani mnie się domyśli nawet pod tem przebraniem... To cię wcale niepowinno niepokoić...
— Cóż powiedzą na to w Athis-Mons?...
— Nic nie powiedzą... Ja zniknę zaraz po zatrzymaniu się karety przed pocztą...
— Któż więc konie odprowadzi?...
— Ty Sam... tyle tylko, że się przelecisz piechotą... za co dodam ci szesnastego luidora, abyś wypił za moje zdrowie z towarzyszami na stacyi następnej... No cóż, zgadzasz się?... Jesteś zdecydowany?...
Pokusa była nieprzezwyciężoną. Cezar nie miał siły opierać się dłużej i powiedział:
— Dobrze... zgadzam się... kochany panie...
Czas już wielki był na to.
W chwili właśnie, kiedy kochanek Madelaine wymówił ostatnie słowo, rozległo się trzaskanie z bicza, dzwonki i łoskot kół.
Hałas zbliżał się coraz bardziej i nareszcie ciężka kareta z herbami na drzwiczkach przystanęła przed domem.
Luc podbiegł do okna, wychodzącego na drogę. Poznał w głębi karety szlachetną twarz i białe jak śnieg włosy markiza de la Tour-Landry.
Ku wielkiemu ździwieniu barona, który wiedział, że starzec zabrał ze sobą służącego, nie zobaczył na koźle nikogo.


XXXIV.
Dobry pocztylion.

— Sam jest... mruknął złowrogo. Dyabeł mi widocznie dopomaga!...
Czem się tłomaczyła chwilowa samotność pana de la Tour-Landry?...
Starzec odznaczający się ojcowską dla otoczenia swego dobrocią, miał służących równie jak sam starych, wszyscy bowiem pozostawali u niego od lat czterdziestu, i pięćdziesięciu nawet.
— Moi ludzie warci tyle, co ja sam, powiadał, śmiejąc się serdecznie, ani zgrabni, ani prędcy, bo im już ani ręce, ani nogi, ani pamięć nie dopisuje. Obsługują mnie źle, lecz za to kochają mnie szczerze.
Kamerdyner, zabrany w drogę przed paru dniami, miał lat z góra siedmdziesiąt.
Gwałtowny atak reumatyczny przykuł go do łóżka na wsi, a że pan de la Tour-Landry zmuszony był powracać do Paryża, pozostawił chorego staraniom gospodyni i ogrodnika, i sam wyruszył w drogę.
Łatwo się domyśleć, że okoliczność ta sprzyjała bardzo nikczemnym zamiarom barona.
Gdy pocztylion przybyły, opłacony suto przez pana de la Tour-Landry, odprzęgał konie, na podwórzu pocztowem przywoływano tymczasem na cały głos Cezara.
— Zatem ułożone, szepnął ten ostatni do Kerjeana, upuszczę bat na wprost furtki ogrodniczej i zejdę go niby podnieść... Niechże się pan tam znajduje...
Zebrał pieniądze, schował je do kieszeni i wybiegł żywo z małej sali, wołając ze swej strony:
— Jestem!... jestem!...
Luc wszedł do kuchni, podał sześcioliwrowego talara młodej służącej i powiedział:
— Wiele wam jestem winien?... Weźcie, co się należy...
— Trzydzieści sous wszystkiego, proszę pana. Zaraz wydam resztę.
— Nie potrzeba... resztę zatrzymaj dla siebie. Do widzenia, piękna dziewczyno...
Wyszedł z oberży, przeszedł zakrywając twarz obok niezaprzężonej karety i zatrzymał się przy furtce.
W jakie cztery lub pięć minut, rozległ się trzask i ukazała się kareta, ciągniona przez trzy rosłe konie.
— Ten osioł Cezar trzyma już w garści pieniądze, pomyślał sobie baron. Jeżeli go strach weźmie, jeżeli się zawaha... i nie dotrzyma słowa, będę stanowczo zgubiony!...
Ale Cezar był uczciwym chłopakiem, nie zdolnym był, wziąwszy zapłatę, nie dotrzymać obietnicy.
Zaledwie minął furtkę, zatrzymał konie i wyklinając na czem świat stoi, zeskoczył z konia. s
Markiz wychylił głowę i zapytał:
— Co tam takiego?...
— A to proszę łaski pana, odpowiedział pocztylion, upuściłem bat i koło przeszło przez niego.
— To niewielkie nieszczęście, mój chłopcze... odpowiedział starzec. Jedź dobrze, to dostaniesz dwa talary na piwo!...
Głowa markiza zniknęła.
W tej właśnie chwili Cezar i Luce spotkali się za karetą.
Kochanek Madelaine bardzo był wzruszony.
— O! panie... szepnął do barona, źle bardzo robię, czuję to, ale pan mnie oczarowałeś... Jedź pan przynajmniej ostrożnie, bo jeżeliby się przytrafił jaki wypadek, ja byłbym odpowiedzialnym...
— Bądź spokojny, przyjacielu, bądź spokojny, rzucił Luc z uśmiechem, jestem przecie oficerem kawaleryj...
Podniósł bat, podszedł do koni i zarzuciwszy na jednego z nich płaszcz zwinięty na prędce, skoczył na siodło, spiął ostrogami, a powóz szybko się potoczył.
Cezar stanął na środku drogi i patrzył za oddalającym się pojazdem ze strasznem biciem serca.
Dwa sprzeczne uczucia szarpały biednego chłopaka.
Z jednej strony szczęśliwym był, że został bogatym i że będzie się mógł ożenić z Madelaine, z drugiej dręczyła go obawa i prawie wyrzut sumienia, że opuścił stanowisko, że powierzył konie i podróżnego jakiemuś obcemu przybłędzie.
Ale człowiek, to słabe, jak wiadomo, stworzenie.
Pierwsze uczucie przeważyło i Cezar, zapominając o wszystkiem, zaczął biedz przez pole w stronę folwarku, gdzie mieszkał ojciec ukochanej.
Przez ten czas powóz pędził, wznosząc za sobą tumany kurzu.
Uradowany markiz obiecywał sobie dać suty napiwek pocztylionowi.
Pół godziny potrzeba było baronowi na dojechanie do stóp pagórka, do miejsca, gdzie stała waląca się rudera i gdzie ukrył się Malo.
Kareta wjechała wolno pod górę.
Z wierzchołka jej, Kerjean panujący dokładnie nad całą okolicą od Saint-Michel do Athis-Mons, rzucił badawcze do okoła spojrzenie.
Od jednej stacyi do drugiej, droga była pustą zupełnie.
Żadnego wozu, żadnego jeźdźca widać nie było.
Ciekawa twarz Malo ukazała się w jednej ze szpar rudery.
Wierny sługa poznał swojego pana i przypatrywał mu się ździwiony.
Baron zatrzymał konie i zeskoczył na ziemię, dając znak służącemu, ażeby przybywał.
Pan de la Tour-Landry wychylił się znowu z karety i zapytał:
— A cóż tam nowego, mój chłopcze?... Dla czego się zatrzymujesz?... Czy znowu bat zgubiłeś?...
Luc przybliżył się do okienka.
— Panie markizie, powiedział, kłaniając się ironicznie, zaraz będę miał honor wytłomaczyć się panu...
— Co to znaczy?... zawołał starzec. Coś ty za jeden?... To nie ty wiozłeś mnie od Saint-Michel!... Nie z tobą ja mówiłem na wyjezdnem ze stacyi!...
— Rzeczywiście, panie markizie, nie mnie pan obiecałeś dwa talary na piwo...
— Czegóż ty chcesz odemnie?...
— Chcę pomówić z panem baronem, o rzeczach, które nas obu obchodzą...
— Któż ty jesteś?...
— Baron de Kerjean, do usług pańskich.
Starzec zrobił gest oburzenia i litości.
— Prawda... poznaję cię... Więc aż do tego doszedłeś!... ty szlachcic!... ładne zajęcie... ani słowa!... Ale co prawda, daleko jest uczciwiej pracować na życie, aniżeli żyć,jak żyłeś przedtem...
Kerjean uśmiechnął się i odpowiedział:
— Pozwól sobie powiedzieć, panie markizie, że jesteś w grubym błędzie. Ubranie, które mam na sobie, jest tylko przebraniem. Mam zostać daleko bogatszym, aniżeli byłem i zrobiłem się na dziś pocztylionem, jedynie dla tego, ażebym miał honor przewieźć pana z Saint-Michel do Athis-Mons i mieć sposobność rozmówienia się z panem...
— Czy nie mogłeś przyjść do mieszkania mego w Paryżu?...
— Toby było niepodobieństwem, panie markizie, potrzeba bowiem, aby nasze spotkanie, miało miejsce tutaj, a nie gdzie indziej...
— Nie nie rozumiem...
— Zaraz wszystko panu jasno wytłomaczę...
— Czyli, że to wszystko skończyć się musi jakąś podłością... pomyślał starzec.
Kerjean mówił dalej:
— Dowiedziałem się wczoraj dopiero, że pan markiz posiada od lat kilku dowód pewnego szalonego wybryku mojej miłości...
— Mówisz zapewne o kwicie na dziesięć tysięcy franków... z moim podpisem?...
— Tak właśnie...
— Zapłaciłem tę sumę i, jak wiesz, nigdym ci się nie upominał o nią...
— Jestem panu bardzo wdzięczny, panie markizie, ale pragnę wycofać z rąk pańskich ten dowód, zwracając panu pieniądze..
— Kiedy ci się tylko podoba, mój panie, gotów jestem zwrócić ten kwit, nie żądając nawet pieniędzy... Nie było żadnej potrzeby przebierać się, ażeby mi to powiedzieć... Dziś, czy jutro chętniebym był pana zadowolnił...
— Nie dosyć jednak... prawił Kerjean, że mi pan powrócisz kwit, który łatwo mógłby mnie zgubić, potrzeba jeszcze, ażebyś mi pan dał słowo honoru, iż gdyby pana zapytywano o niego, zaprzeczysz najzupełniej, iż istniał kiedykolwiek...
— Czy to wszystko?... zapytał starzec, któremu błyskawica w oczach zaświeciła.
— Jeszcze nie... odrzekł baron. Ale zaraz będzie koniec. Jestem w przededniu małżeństwa, świetnego i niespodziewanego... Pan mógłbyś jednem słowem zniweczyć cały ten związek, musisz mi zatem przysiądz, panie markizie, że nie powiesz przeciwko mnie ani słowa, gdyby cię o mnie pytano...
Pan de Ja Tour-Landry wlepił w swojego interlokutora głębokie, pełne pogardy spojrzenie.
— Panie de Kerjean, zawołał następnie, czy pan wiesz, czego wymagasz odemnie?...
— Domagam się bezpieczeństwa, jakie mi jest potrzebne, domagam się milczenia...
— Żądasz odemnie kłamstwa... podłości... O! nie znasz mnie wcale, jeżeli przypuszczasz na chwilę, że się zgodzę na coś podobnego!...
— Panie markizie, odezwał się baron groźnie, zastanów się pan dobrze!...
— Nie mam potrzeby się zastanawiać... pamiętam, że jestem szlachcicem... wiem, jakie są moje obowiązki!...
— Widzi pan, że mam ślepe do pana zaufanie, skoro słowo pańskie zupełnie mi wystarcza!...
— Gdybym zasłużył na pańskie zaufanie, byłbym niegodnym zaufania uczciwych ludzi!...
— Panie markizie... o tę obietnicę, o tę przysięgę, ja wcale pana nie upraszam...
— Tylko?...
— Tylko wymagam ich od pana!...
— Ze sztyletem, albo pistoletem na gardle zapewne... Ja jednakże pomimo to odmawiam...
— Ostrożnie, panie markizie!...
— Dla czegóż to, mój panie?...
— Małżeństwo, które za kilka dni ma nastąpić, to mój majątek, moja rehabilitacya, szczęście moje... To małżeństwo zależy od pana... pańskie milczenie może mi je zapewnić... musisz pan milczeć zatem!... Ządam tego za jaką bądź cenę i uprzedzam, że się nie cofnę przed niczem...
— Nawet przed nową zbrodnią?... przerwał starzec.
— Przed niczem!... powtórzył głucho Kerjean, blady i stanowczy. Przysięgnij więc, panie markizie!... przysięgnij!... bo inaczej, ja panu przysięgam, że pan już nie potrafisz mi zaszkodzić...
— Chcesz mnie zabić?... zapytał pan de la Tour-Landry, z zupełnym spokojem.
Baron tupnął nogą.
— Przysięgnij!... przysięgnij!... krzyczał. Przysięgnij natychmiast!...
— Ja, jako człowiek honoru, dotrzymuję zawsze danej obietnicy bez przysięgi, ty mój panie, mruknął markiz, z fałszerza musisz się stać mordercą!...
Kerjean nie posiadał się ze złości..
— Czy pan przysięgniesz, czy nie?... powtórzył, chwytając markiza za ramie.
Szlachetny starzec nie raczył odpowiedzieć nędznikowi.
— Głupi i ślepy człowieku!... wrzasnął Luc, coraz większym unoszony gniewem. Litowałem się nad twojemi białemi włosami!... próbowałem cię ocalić przed samym sobą... a ty odrzucasz deskę zbawienia, jaką ci podawałem!... Jesteś w mojej mocy, a pogardzasz mną jednakże!... Trzymam cię w rękach, a ty mnie znieważasz!... Nieszczęśliwy, kto na zgubę moję nastaje!.. Niechże spełni się przeznaczenie twoje!...
Powiedziawszy to, Luc odstąpił od drzwiczek karety, o które stał oparty przez cały czas rozmowy, zawołał na Malo, ażeby się usunął na lewo, skierował konie na prawo i zaczął je bić niemiłosiernie.
Zarżały żałośnie, rzuciły się gwałtownie naprzód i popędziły galopem po wązkiej pochyłej drodze,
Baron skoczył na swego rumaka i pędząc przy dyszlu, straszył je krzykiem i biciem.
Przez dwie, czy trzy sekundy, kareta migała jak meteor jaki, a koła z prawej strony zbliżały się coraz bardziej do przepaści...
Zdawało się, że pojazd utrzymuje równowagę wskutek szybkiego pędu tylko.
Ale nagle koła doszły do samego zarosłego trawą skraju ziemi, podmytej przez deszcze.
Droga pod przygniatającym ją ciężarem zarwała się w trzech częściach swojej szerokości i cały ekwipaż runął w otchłań z wysokości stóp pięćdziesięciu.
Rozbił się z ogromnym trzaskiem, podnosząc tumany kurzu.


XXXV.
Artysta.

— Zdaje mi się, że Perina będzie ze mnie zadowolona... powiedział do siebie baron, kiedy opadający kurz pozwolił spojrzeć na szczątki karety. Wiernie radę jej wykonałem... T0 tylko przypadek... któżby śmiał utrzymywać, że to nie prosty przypadek?...
Malo mniej niż jego pan wytrawny, patrzył przerażonemi oczami na zniszczenie, a w duszy się zapytywał: czy nie służy czasami u dyabła w ludzką postać przedzierzgniętego.
Nie było cienia wątpliwości, katastrofa była zupełną.
Mimo to, Luc chciał się przekonać jeszcze, czy starzec się nie podniesie, żeby go oskarżyć. Z nadzwyczajną zręcznością zsunął się po stromej pochyłości, w kilka sekund znalazł się na dnie parowu.
Rezultat piekielnego dzieła taki był, jak sobie tego de Kerjean i Perina życzyli.
Pan de la Tour-Landry już nie żył.
Koła roztrzaskały mu czaszkę... krew płynęła z okropnej rany...
Trup poszarpany prawie w gwałtownym upadku, okropny przedstawiał widok.
Oczy otwarte, zdawały się ciskać swemu mordercy przekleństwo.
Zadrżał i odwrócił głowę.
Teraz, kiedy cel zamierzony osiągnął, teraz się przestraszył dopiero.
Czemprędzej zaczął się drapać do góry. Zadanie dosyć było trudne, bo na każdym kroku osuwały mu się nogi, z rąk wymykało mu się zielsko, którego się przytrzymywał.
Po niesłychanych trudach wydobył się jednakże i odetchnął swobodnie.
Malo przewidując, że panu pilno będzie się oddalić i sam pragnąc jak najśpieszniej opuścić to złowrogie miejsce, trzymał gotowe konie,
Luc owinął się w płaszcz, który porzucił nad brzegiem, w chwili gdy zatrzymał karetę, skoczył co żywo na siodło i spiął konia ostrogami.
Podróż była szybka i milcząca.
Wjechawszy do miasta, de Kerjean nie tracąc czasu na wstępowanie do siebie i na zmianę ubrania, udał się do Czerwonego domu, a Malo odesłał z końmi.
— I cóż?... zapytała Perina, gdy wszedł do dużej sali, jakże ci się udało?...
— Najwyśmieniciej!...
— Markiza niema się potrzeby obawiać?...
— Nie... Markiz już nie żyje.
— Spodziewam się, że niepotrzeba było ani noża, ani pistoletu?...
— Najzwyczajniejszy wypadek na gościńcu, jeden z tych, jakie zdarzają się codzień prawie... Oto jak się stało...
Luc w kilku słowach opowiedział szczegóły zbrodni dokonanej.
Perina, słuchając, kiwała głową z zadowoleniem.
— Dobrześ się sprawił, mój kochany!... wykrzyknęła nareszcie, całą tę małą intrygę przeprowadziłeś po mistrzowsku... Źleby było, gdybyś był się zadowolił słowem honoru markiza... bo umarli tylko nie mówią...
— Mylisz się!... odrzekł baron. Pan de la Tour-Landry nie złamałby był swego słowa, a dowodem tego, że wolał śmierć, niż zobowiązanie niehonorowe...
— Prawda... mruknęła wiedźma, takimi są podobno prawdziwi szlachcice, ale ja takich nigdy nie znałam...
Na tę zniewagę w twarz sobie bez ceremonii rzuconą, de Kerjean zaczerwienił się cały, ale udał, że nie zwrócił na nią uwagi.
— A ty... zapytał — coś zrobiła?...
— Bądź spokojnym... nie traciłam czasu.... ale dopiero za godzinę dowiem się o rezultacie mojej pracy... Idź za swojemi interesami, później przyjdź do mnie... dowiesz się wtedy, czy nasi nieprzyjaciele są w możności walczenia z nami...
Pozostawmy Kerjeana w jego mieszkaniu i dajmy mu możność uwolnienia się od kostiumu pocztyliona, a sami cofnijmy się o kilka godzin do Chatelle, do pałacu Jussac.
René de Rieux miał noc o wiele spokojniejszą od poprzedniej, lubo sen nie skleił mu oczu ani na jednę chwilę.
Nadzieja łagodziła potrosze boleść, a lubo była bardzo słabą, bardzo niepewną, wystarczała do podtrzymania i ożywienia odwagi.
René nie ukrywał wcale przed sobą, że Kerjean miał niezaprzeczone prawa do wdzięczności Simeusów i że trudno będzie wobec tego przekonać księcia, iż wybawca jego córki jest podłym nędznikiem tylko.
Jeżeli jednak de la Tour-Landry posiada jeszcze w ręku materyalny dowód występku barona, jeżeli zgodzi się wydać ten dowód i potwierdzić go swojem świadectwem, pan de Simeuse oprzeć się nie potrafi i Janina zostanie oswobodzoną z niebezpieczeństwa gorszego od śmierci, z niebezpieczeństwa zostania żoną człowieka pozbawionego honoru, a więc będzie mogła powrócić do pierwszego swojego narzeczonego.
Młody oficer aż zadrżał na tę myśl z radości, ale zaraz przypomniał sobie, iż ta upajająca otucha, mogła być tylko złudzeniem.
Kto wie, czy się hrabia nie myli?...
Kto wie, czy markiz nie zagubił dowodów zbrodni?...
Kto wie nakoniec, czy Kerjean nie usprawiedliwi się stanowczo z oskarżających go zarzutów?...
Podczas, kiedy ta walka odbywała się w duszy Renégo, oczy jego nie mogły się oderwać od portretu Janiny Simeuse, jaki nosił na szyi na złotym łańcuszku.
Położył ten medalion na stole przed sobą i pożerał go oczami.
Nagle pobladł, nowa ogarnęła go obawa.
— Jeżeli Janina jest na zawsze dla mnie stracona, pomyślał sobie, to i to mi z pewnością odbiorą!...
Ale nie, nie!... tak nie będzie!... podobne żądanie byłoby okrucieństwem!...
Użyję podstępu i nie rozłączę się nigdy z tym skarbem, który właściwie do mnie należy i który spocznie na mojem zimnem sercu, gdy mnie kiedyś złożą do grobu.
René ułożył plan i obiecywał go sobie wykonać zaraz nazajutrz.
Rzeczywiście nazajutrz około dziesiątej, wyszedł z pałacu Jussac, wsiadł do wynajętego powozu i kazał się zawieźć na ulicę Platriere do malarza Doyen, znanego mu oddawna.
W epoce naszego opowiadania, Doyen, lubo nazwisko jego jest dziś prawie zupełnie zapomniane, był bardzo modnym artystą.
Wielcy panowie i piękne panie płacili na wagę złota portrety jego pędzla.
Doyen miał zaledwie lat trzydzieści, był bardzo przystojnym i eleganckim mężczyzną.
Maniery jego, jego gracya i dystynkcya, walczyć mogły o lepsze ze skończonym dworakiem.
Sławiono wszędzie jego rozum i powtarzano dowcipne jego słówka.
Zarabiając masy złota, mieszkał wspaniale, ubierał się przepysznie, wydawał uczty wspaniałe na cześć bogiń komedyi włoskiej i opery, trzymał konie rasowe, wygalowanych lokajów i otaczał się jednem słowem zbytkiem wielkiego pana.
Był też Doyen przyjmowany w najlepszych towarzystwach, nie traktowano go, jako artystę, z pewną poufałością protekcyonalną, ale na równi ze sobą ceniono.
Doyen zajmował przy ulicy Platriere obszerny dom, w którym dziś z pół tuzina rodzin mogłoby się wygodnie pomieścić.
Prywatne jego apartamenty znajdowały się na parterze, pomiędzy ogromnem podwórzem i ogrodem, pierwsze zaś piętro całe zajmowała olbrzymia jego pracownia.
Oszklona część sufitu zalewała od strony północnej pracownię tę świeżem przeźroczystem światłem.
Nieznajomi długo musieli wyczekiwać w przedpokoju, zanim się mogli dostać do mistrza.
René kazał się zaanonsować i natychmiast został przyjętym.
Szczegółowy opis pracowni zająłby za dużo czasu i miejsca, powiedzmy więc pokrótce czytelnikowi, że nieocenione bogactwa rozpościerały się tu na każdem miejscu, z tym artystycznym nieładem, który wartość ich podwajał jeszcze znakomicie.
Przepyszne gobeliny, prześwietne płótna najsławniejszych mistrzów, pokrywały całe ściany; broń, porcelana i osobliwości różnego rodzaju, porozstawiane były na etażerkach z czasów Odrodzenia na sprzętach holenderskich i chińskich.
Były też tu liczne brązy starożytne, liczne posągi z białego marmuru, z Grecyi i Włoch sprowadzone i t. d. i t. d.
Doyen ubrany w kostium domowy, bardzo skromny, a zarazem bardzo bogaty i oryginalny, malował, siedząc na taburecie, przed stalugami pokrytemi aksamitem czerwonym.
Mały murzynek, przybrany fantastycznie w jaskrawe barwy, pozował przed nim razem z przepysznem psem bonońskim, o długich jedwabistych kudłach.
Artysta szkicował obraz, którego kopia po dziś dzień egzystuje.
Zobaczywszy wchodzącego Renégo, dla którego miał wielką sympatyą i szacunek, Doyen położył pędzle i paletę i pośpieszył naprzeciw gościa.
— Witam kochanego margrabiego, wykrzyknął, podając przybyłemu obie ręce. Co za dobry wiatr cię sprowadza do prostego jak ja malarza?... niewidziałem cię przynajmniej od roku?...
— Ja bardzo rzadko bywam w Paryżu, artysto kochany, odpowiedział René, a teraz przybyłem zaledwie przed paru dniami. Sprowadza mnie do ciebie powód nadzwyczaj smutny...
— Rzeczywiście... odrzekł Doyen ze współczuciem, teraz, kiedy ci się lepiej przypatrzyłem, widzę na twojej twarzy ślady cierpień nadzwyczajnych... Czyby ci się przytrafiło jakie nieszczęście?...
— Tak... wielkie nieszczęście... Ale błagam, nie pytaj mnie o nic zgoła... zabrakłoby mi odwagi na wypowiedzenie ci moich cierpień...
Malarz skłonił się i uścisnął rękę markiza, a ten ocierał tymczasem zwilżone oczy i przez kilka chwil nic do siebie nie mówili.
Artysta pierwszy przerwał milczenie.
— Kochany markizie... rzekł. Nie wiem jeszcze, co mogę dla ciebie uczynić i czego zażądasz odemnie, ale cię mogę naprzód zapewnić, że o cokolwiek ci chodzi, jestem cały na twoje usługi...
— Dziękuję ci, mój przyjacielu... odrzekł René. Wiem, że jesteś zacnym człowiekiem, wiem, że mnie kochasz i że mogę liczyć na ciebie...
— Najzupełniej... o cóż ci chodzi?...
— Spojrzyj na to.
René wyjął medalion i pokazał go artyście.
Doyen rzucił wzrokiem na miniaturę, i nie mógł powstrzymać okrzyku.
— Ah! cóż za prześliczny portret. Co za piękność cudowna!... Co za spojrzenie urocze!... Co za wyraz!... Nie widziałem nic podobnie doskonałego!... Więc ten portret nie jest zmyślonym?... więc podobna istota egzystuje?...
— Egzystuje.. szepnął René głosem złamanym.
Doyen domyślił się, co to znaczy.
— Kochałeś ją?... powiedział ze smutkiem, kochałeś ją, a ona umarła!... O! mój przyjacielu, jakże cię serdecznie żałuję...
— Chciałbym mieć kopię tej miniatury... rzekł René po chwili milczenia, czy możesz mi ją zrobić?...
— Zapewne!...
— Chciałbym, ażeby kopia była tej samej co oryginał wielkości, i tak do niego podobną, żeby trudno było odróżnić jednę od drugiej... Czy to możebne?
— Możebne i nawet nie tak trudne... Gdy dasz taką samą oprawę, nie potrafisz jednej od drugiej odróżnić...
— Gdy mi to zrobisz, kochany artysto, uczynisz mnie nad wyraz szczęśliwym... Proszę cię tylko, nie pokazuj tego nikomu.
— Bądź najzupełniej spokojnym.
— Jeszcze jedno pytanie... Kiedy będziesz mógł oddać mi kopię?...
— Czy ci pilno?...
— Bardzo...
— A więc, każdemu innemu powiedziałbym za tydzień... tobie powiem za dwa dni... zaraz zabiorę się do roboty...
— Jakże mam ci podziękować, mój przyjacielu?
— Nie dziękując mi wcale... odparł Doyen.
I zaraz odezwał się do dziwacznie ubranego murzyna:
— No, Zebir, zabierz Thanera i idźcie się pobawić w ogrodzie... Dzisiaj nie będziesz już więcej pozował.
Zamienili jeszcze słów kilka i René opuścił pracownię z duszą przepełnioną wdzięcznością dla sympatycznego i uprzejmego artysty.
Malarz pozostawszy sam, przygotował farby i kość słoniową, w chwili jednak gdy miał rozpoczynać pracę, wpatrzył się w medalion Renégo i zadumał się głęboko.
— O! tak... rzekł do siebie, żałuję go z całej duszy, bo czuję, jak bardzo cierpieć musi po stracie takiego skarbu!... Czy potrafi się pocieszyć, kiedy podobnych rysów nie możliwem będzie wydrzeć pamięci i sercu?... Ja nie kochałem tej kobiety, ja jej nie widziałem nigdy, nie wiem nawet, jak się nazywa, a jednak nie zapomnę nigdy odtąd tej boskiej naprawdę twarzy...
I pochwycił ołówek i zaczął szkicować portret.
Zbliżała się godzina, o której hrabia de Jussac i pan de Rieux mieli się udać do markiza de la Tour-Landry.
Młody marynarz powrócił do Chatelle i wysiadł z najętego powozu przed bramą pałacu.
Na podwórzu zastał zebraną całą służbę, a pomieszane jej twarze nie wróżyły nic dobrego.
Kamerdyner wybiegł na przeciw pana Renégo, wznosząc ręce do góry i wołając:
— O! panie margrabio!... panie margrabio... co za okrutne nieszczęście!... ktoby się tego spodziewał jeszcze dziś rano...
Przerażony René de Rieux zaczął się wypytywać.
Odpowiedź była krótka a okropna.
Hrabia de Jussac, tknięty apopleksyą, zakończył życie przed dwoma godzinami, nie odzyskawszy przytomności ani na chwilę.


XXXVI.
Smutny dzień.

Musimy czytelnikom naszym wytłomaczyć katastrofę niespodzianą, jaka przykuła Renégo do progu hotelu de Jussac.
W godzinę po wyjeździe z Chatelle z wizytą do malarza, człowiek jakiś, podejrzanej powierzchowności, wysoki i chudy niesłychanie, ubrany w strój komisyonera, człowiek, którym był nie kto inny, jeno Morales przebrany, a przysłany przez Perinę, wiedźmę, przyniósł i pozostawił u szwajcara pałacowego dwa pakiety, z prośbą o doręczenie onych podług adresów.
Na jednym położony był napis: „Dla pana hrabiego de Jussac, od dawnej przyjaciółki.“
Na drugim odmiennym charakterem wypisany był tytuł i nazwisko Renégo.
Obadwa pakiety odniesione zostały panu de Jussac..
Starzec, pakiet zaadresowany do markiza, polecił odnieść do jego pokoju, sam zaś zaintrygowany bardzo tajemniczą przesyłką, odwinął potrójne owinięcie z szarego papieru, pod którem ukrywała się przesyłka przyjaciółki.
— Co to mogła być za jedna?...
Pan de Jussac napróżno szukał tego w pamięci: niczego się nie mógł domyśleć, a czytelnicy nasi wiedza dobrze z jakiej przyczyny...
Pod ostatniem zawinięciem znajdowało się pudełko pąsowe aksamitne, nadzwyczaj eleganckie...
Stary uśmiechnął się dobrodusznie.
— Klejnoty jakieś... dla mnie?... to zdaje się nieprawdopodobne... Chyba tajemnicza moja przyjaciółka, pomyliła się w adresie... Prędzej to właściwemby było dla jakiej elegantki, niż dla starego jak ja człowieka!... No... zobaczmy, co to tam takiego...
Nacisnął sprężynkę pudełka, i zobaczył nie klejnoty, lecz prześliczny flakonik kryształowy, oprawiony przepysznie w złoto.
Pan de Jussac roześmiał się serdecznie.
— Coraz lepiej!... zawołał prawie głośno. Czy sądzą, że stary marynarz przyzwyczajony do ostrych wiatrów morskich i do ostrego zapachu smoły, zdolnym jest rozlewać wonne perfumy na koronki swoich żabotów?... Z pewnością to pomyłka, albo żart niewczesny jakiś... Zagadkę mam przed oczami, nie potrafię jej jednak rozwiązać.
Mówiąc to hrabia otworzył machinalnie złotą przykrywkę i przysunął do nosa flakonik.
— Trzeba przyznać, powiedział z widoczną przyjemnością, że perfumy szczęśliwie wybrano... Albo się mylę, albo esencya ta różana pochodzi wprost z Konstantynopola... Dawna przyjaciółka, nie zapomniała widocznie, że róża jest moim kwiatem ulubionym...
Pan de Jussac zamknął flakonik, położył go na stole i zszedł do ogrodu na codzienną ranną przechadzkę.
Ale zaledwie pochodził parę minut zwykłym krokiem po wysypanej piaskiem i wysadzonej kasztanami alei, zachwiał się, jakby doznał zawrotu głowy.
Kamerdyner, znajdujący się przypadkiem w oknie na parterze, przybiegł do niego.
— Czego chcesz, Jakóbie?... zapytał hrabia, ja się już czuję lepiej...
— Zdawało mi się, że pan hrabia jest trochę cierpiący... odpowiedział służący.
— Nie... zaciemniło mi się trochę w oczach, ale to nic... najzupełniej nic...
— Pan hrabia pozwoli sobie zwrócić uwagę, że twarz jego jest daleko czerwieńszą niż zwykle... Możeby dobrze było posłać po doktora?...
— Niema potrzeby, Jakóbie! niema potrzeby!... czuję wprawdzie, że mi głowa trochę cięży, ale przechadzka i świeże powietrze najlepiej na to poradzą... Nic mi nie potrzeba.
Służący odszedł, a pan de Jussac zaczął się przechadzać na nowo.
Prawie jednak w tej chwili zaczął wołać głośno:
— Jakóbie! Jakóbie!...
— Co pan hrabia sobie życzy?... zapytał podbiegając kamerdyner.
— Miałeś racyę, mój Jakóbie... szepnął starzec. Coś się ze mną dzieje dziwnego... Drzewa kręcą mi się przed oczami, ziemia mi się z pod nóg usuwa... Nigdy nie doświadczałem nic podobnego...
— Czy mam posłać po doktora?...
— Myślę, żeby to było dobrze... ale tymczasem podaj mi rękę... nie potrafiłbym powrócić sam do pokoju....
Hrabia de Jussac oparty na ramieniu sługi, miał już wchodzić na stopnie peronu, gdy nagle wydał głośne westchnienie podobne do chrapania,
Jakób spojrzał na pana.
Twarz była zmieniona, oczy krwią nabiegły.
Zachwiał się jak pijany.
Przerażony kamerdyner, chciał podtrzymać starca, ale siły mu nie dopisały i hrabia runął ciężko na piasek twarzą do ziemi.
Jakób zaczął wołać ratunku.
Wszystka służba zbiegła się w okamgnieniu.
Przeniesiono hrabiego, nie dającego znaku życia, na łóżko i czemprędzej posłano po doktora.
Ten ostatni nie kazał czekać na siebie.
Probował puścić krew, ale nie poszła ani kropla.
— Nie mam tu już co robić, oświadczył lekarz, kiwając głową, atak apoplektyczny zabił pana de Jussac. Już nie żyje...
Doktór się nie mylił, ale tak samo, jak wszyscy, nie wiedział o tem, że flakonik kryształowy, przysłany przez osobę tajemniczą i odkorkowany przez hrabiego przed kilku minutami, był jedyną przyczyną piorunującej jego śmierci.
Perina, trzeba jej to przyznać, była kobietą sprytną i okrutną, a z tajemniczej wiedzy o truciznach, umiała ciągnąć korzyści.
Mamy już kilka na to dowodów, a może będziemy ich mieli i więcej jeszcze...
Pan de Rieux z rozdartem sercem wszedł do pokoju nieboszczyka, przepełnionego ludźmi i ukląkł przy łóżku, na którem spoczywały zimne zwłoki jego przyjaciela i opiekuna jego młodości, zwłoki człowieka, który wczoraj jeszcze tyle mu i takiej serdecznej okazywał życzliwości.
Oczy Renégo tyle się już przez kilka dni ubiegłych napłakały, że nie było już w nich łzy ani jednej, ale gorąca, bolesna modlitwa, z duszy płynąca, wzniosła się do Boga za szlachetnego starca.
Podniósł się, przycisnął usta do martwej zimnej ręki hrabiego i wolno wyszedł z hotelu.
Podczas zamieszania, jakie zapanowało w domu, gdy pana w nim zabrakło, zapomniano zupełnie o pakiecie przyniesionym dla młodego marynarza.
To mimowolne zapomnienie było dla tego ostatniego ocaleniem, a przeszkodziło do pewnego stopnia piekielnie obmyślanym planom Periny.
Przesyłka, o której pan de Rieux nie dowiedział się nigdy, była to maleńka szkatułeczka ze srebra cyzelowanego, wytwornej roboty.
Gdyby ją był otworzył, znalazłby na środku, na niebieskim aksamicie, jedwabisty promień ciemnych włosów, których kolor i zapach, dobrze mu były znane.
Byłby się z pewnością domyślił, do kogo należały te włosy i byłby nie omylił się, bo rzeczywiście były to włosy Janiny de Simeuse.
Upojony szczęściem, nie byłby się wcale pan de Rieux zastanawiał, kto mu tę szkatułkę przysyła i byłby przycisnął usta do tego skarbu, droższego mu nad wszystkie skarby świata.
Nie potrzebujemy nawet powtarzać, że ten pachnący promień włosów, zawierał śmierć piorunującą!...
Ale Opatrzność postanowiła inaczej.
Łatwo więc pojąć, jakie myśli nurtowały Renégo, gdy przechodził wolnym krokiem przez pola Elizejskie.
— Niestety!... mówił do siebie z goryczą. Pan Bóg widocznie mnie opuścił. Wszystko się dokoła mnie zapada!... Czyż jestem jedną z tych istot przeklętych, co wloką za sobą nieszczęście?... Czy ten szlachetny starzec padł dla tego, że mnie kochał i że usiłował mi dopomódz?...
Tak myślał René, chociaż nie wiedział i nie mógł wiedzieć, że smutne jego słowa, były strasznej prawdy wyrazem...
Jakkolwiek pozbawiony opieki hrabiego de Jussac, René nie zaniechał zamiaru udania się do markiza de la Teur-Landry.
Stary szlachcie nie może mu odmówić pomocy w sprawie uchronienia od hańby jednego z domów najszlachetniejszych i nie pozwoli na tryumf nędznika...
Z tej racyi, około trzeciej po południu, udał się do hotelu na plac Royale.
Tu dowiedział się od szwajcara, że markiz jeszcze nie powrócił, ale że spodziewają go się lada chwila, wyjeżdżając bowiem z Paryża, zaprosił kilka osób na dzisiaj na obiad, a godzina obiadowa właśnie się przybliża.
René pozostawił kartę swoję wizytową, powiedział że powróci i zaczął błądzić smutny w około Bastylii.
Kiedy się zmęczył tak, że już dłużej chodzić nie był w stanie, usiadł na ławce, pomimo dokuczliwego zimna i pogrążył się w smutnych myślach swoich.
Upłynęły mu w ten sposób dwie godziny.
Teraz wstał i poszedł znowu na plac Royale.
Czekał go nowy zawód.
Markiz nie powrócił jeszcze, służba zaczęła się temu dziwić, a nawet zaczęła się niepokoić po trosze.
Opóźnienie pana de la Tour-Landry stawało się nareszcie niepojęte, zaproszeni goście, po długiem oczekiwaniu, rozjechali się do domów.
— Boże mój, Boże... szeptał René, czy ta ostatnia nadzieja miałaby także okazać się złudną?
Nadszedł mroźny wieczór zimowy i pozapalano latarnie, przechodnie śpieszyli się, w ręce chuchając.
Pan de Rieux wszedł do skromnego hotelu, przy ulicy Świętego Antoniego, kazał sobie dać pokój i przynieść jakikolwiek posiłek.
Zaledwie go dotknął... rzucił się na łóżko, a tak był zmordowany fizycznie i moralnie, że zasnął zaraz snem twardym, głębokim, i spał blizko dwanaście godzin.
Spoczynek ten wzmocnił jego siły w sposób nadzwyczajny.
Kiedy się obudził, był zupełnie innym człowiekiem; w zbolałą, złamaną jego duszę — wstąpiła dawna energia.
Ubrał się prędko i po raz trzeci na plac Royale podążył.
Tu powtórzyła się ta sama bolesna scena, co w hotelu de Jussac; przywieziono właśnie do Paryża trupa markiza, poznanego przez pocztyliona ze stacyi Athis-Mons.
Wszyscy przypisywali fatalnemu przypadkowi śmierć pana de la Tour-Landry.
Myśl o zbrodni nie przyszła nikomu do głowy i niktby nawet w nią nie uwierzył.
Starzec nie miał ani jednego nieprzyjaciela, miał przy sobie znaczną sumę, która została nietkniętą.
A zresztą najlepszy dowód wypadku, znalezione na najbliższym drzewie przy drodze, wiszące ciało Cezara.
Nie ulegało wątpliwości, że nieszczęśliwy pocztylion, zrozpaczony katastrofą, spowodowaną jego nieostrożnością, albo niezgrabnością — i bojąc się strasznej odpowiedzialności, jaka na nim ciążyła, stracił głowę i uciekł się do samobójstwa.
To zupełnie logiczne rozumowanie, nie zupełnie było prawdziwem.
Nieszczęśliwy kochanek Madelaine, szukał śmierci i znalazł ją, nie żeby się ukarać za swoję mimowolną nieroztropność, ale żeby zagłuszyć wyrzuty sumienia, że za nędzną sumę, stał się wspólnikiem morderstwa.
Bo Cezar się nie mylił pod tym względem wcale i przed odebraniem sobie życia, rzucił drżącą ręką do głębi parowu przeklęte pieniądze, przyczynę jego zguby.
Dowiedziawszy się o strasznym wypadku, René doznał bolesnego wzruszenia, ale dodać musimy, że się wcale nie ździwił.
Miał od wczoraj jakieś przeczucie, że ostatnia jego nadzieja, jaką pokładał w panu la Tour-Landry, zawiedzie go również i — zapytywał się siebie z przerażeniem, czy w tych następujących na sobie klęskach, ma widzieć palec Boży, czy też szukać ręki ludzkiej.
W około niego znowu zrobiła się próżnia.
— Wszystko zatem skończone!... Ziemia mi się z pod nóg usuwał... Śmierć została sprzymierzeńcem wrogów moich!... Nie mam już na kogo liczyć, oprócz na siebie... Nie poddam się jednakże!... Walczyć będę, dopóki nie zwyciężę, albo nie zginę... Jeżeli baron de Kerjean nie jest podłym tchórzem, wszystko wyjaśnić się musi, bo go na sąd Boga zawezwę.
Sąd Boga w umyśle Renégo, był to po prostu pojedynek.
Wszelka broń go zawiodła, pozostawała mu tylko szpada — i słuszność.
Postanowił skończyć z tem jak najprędzej — postanowił wyzwać barona i przygotować spotkanie na jutro.
Wsiadł do najętego powozu i kazał się zawieźć na wybrzeże Saint-Paul.
René dowiedział się był od pana de Jussac, że baron mieszkał na wspomnianem wybrzeżu, ale nie wiedział w którym domu, wypytał oto strażnika policyjnego i po pewnych poszukiwaniach zatrzymał się przed numerem właściwym.


XXXVII.
Luc i Rene.

René wysiadł z dorożki, podniósł ciężki młotek i puścił go na blachę żelazną.
Zaraz prawie otworzył mu drzwi Malo.
Wierny sługa Kerjeana poznał od razu gościa, ale nie okazał tego po sobie.
Na zapytanie: „Czy pan baron de Kerjean jest w domu,“ odpowiedział bez wahania:
— Nie mogę odpowiedzieć napewno, ale pójdę się dowiem... W razie, jeżeli pan baron nie wyszedł, kogo mam zaanonsować?...
— Markiza de Rieux...
— Niech pan markiz raczy wejść do salonu... Ja zaraz powrócę.
René wydawszy rozkaz stangretowi, ażeby na niego poczekał, udał się za Malo.
Ten wprowadził go na pierwsze piętro do małego pokoiku, poprzedzającego salon, w którym Kerjean przyjmował wiedźmę i księcia de Simeuse.
Tu go pozostawił, a sam poszedł do pokoju dalszego.
— Zdaje mi się, że przynoszę panu baronowi interesującą nowinę, powiedział wchodząc.
— Cóż to za nowina?... zapytał Luc.
— Pan markiz de Rieux zapytuje, czy pan baron przyjąć go zechce?...
Stało się, jak przewidywał Malo.
Kerjean aż podskoczył na fotelu, spojrzał na służącego ze zdumieniem i wykrzyknął:
— Co ty mówisz?... Kogoś ty wymienił... Chyba ja źle słyszałem... powtórz mi raz jeszcze...
Malo powtórzył dobitnie nazwisko Renégo de Rieux.
— Ależ te nieprawdopodobne! tak... nieprawdopodobne!... powtarzał Luc, to byłoby szczególne!...
— Mam honor zapewnić pana, powiedział Malo, że pan markiz de Rieux jest w tej chwili w salonie, to jest w małym saloniku i oczekuje tam na pana barona.
— Szczególne! szczególne!... powtórzył Luc.
— Co mam odpowiedzieć?... zapytał Malo.
— Poproś pana de Rieux do dużego salonu i powiedz, że zaraz będę miał honor stawić się na jego rozkazy.
Służący wyszedł, a Luc czemprędzej zamienił czarny aksamitny szlafrok na stosowniejsze do tak niespodziewanego gościa ubranie.
Ogromne zaniepokojenie barona miało kilka przyczyn ważnych.
Najprzód, i on i Perina przekonani byli, że pan de Rieux nie żyje już od wczoraj.
Nie wiedząc o tem, że René w chwili oddania tajemniczych przesyłek, nie znajdował się w pałacu de Jussac, nie mogli oboje przypuszczać, iżby młody człowiek, nie otworzył szkatułki i nie ucałował włosów Janiny.
Wprawdzie doszła ich wieść o piorunującej tylko śmierci starca, przypuszczali jednakże, że młody marynarz prawdopodobnie zamknął się w swoim pokoju i tam zakończył życie, nie spostrzeżono zaś jego zniknięcia w pośród ogólnego zamieszania z przyczyny zgonu gospodarza.
Luc miał teraz najlepszy dowód, że najzupełniej mylili się w swoich przypuszczeniach.
Ale to jeszcze nie wszystko.
Cóż za powód sprowadzał Renégo do jego szczęśliwego rywala, do rywala, którego musiał być śmiertelnym wrogiem?...
Czyżby fatalnym jakim przypadkiem, natrafił pan de Rieux na prawdę?... czy może podejrzywał sprawców podwójnej zbrodni?... czy zgłasza się jako mściciel?...
Napróżno łotr powtarzał sobie, że podobne przypuszczenie jest nieprawdopodobieństwem, że nieprzenikniona tajemnica osłania popełnione zbrodnie i zbrodniarzy...
Uspakajał się tem, ale doznawał pomimo to jakiejś obawy, jakiejś dotkliwej trwogi.
Wszystkie nerwy w nim drżały, bo zresztą najpierwszą karą wszelkich przestępców jest właśnie ciągła obawa.
— No przecie się dowiem, o co chodzi!... szepnął, skoro skończył się ubierać. Wolę najgorszą rzeczywistość, aniżeli ten ciągły strach piekielny...
Miał już wychodzić z pokoju, gdy spojrzał w lustro i przeraził się nadzwyczajną bladością swojej twarzy.
Jeżeli markiz de Rieux miał jakie podejrzenie, podobna bladość z pewnością je potwierdzi.
Luc rozumiał to dobrze i dla tego roztarł trochę różu na policzkach z taką szybkością i wprawą, jak to czyni draśnięta zębem czasu piękność, udająca się na dworskie przyjęcie.
Spojrzał znowu w lustro, i tą razą zupełnie był z siebie zadowolony.
Nie pozostawiająca nic do życzenia świeżość cery, świadczyła o zupełnym spokoju jego duszy.
Przybrał uprzejmy uśmiech na usta i pewny siebie przeszedł mały buduar, pomiędzy gabinetem a salonem.
Otworzył drzwi i znalazł się w obecności markiza de Rieux.
René czekał stojąc z kapeluszem w ręku.
Skłonił się poważnie, a wyraz twarzy lubo zimny, wcale miał nie groźny.
Baron przemówił pierwszy:
— Panie markizie, rzekł najzupełniej swobodnie, pozwoli pan zapytać się zapewne, czemu zawdzięczać mam ten tak wielki honor, jaki mnie w tej chwili spotyka?...
— Panie de Kerjean, odparł René, otwartość jest obowiązkiem szlachcica, obaj jesteśmy szlachcicami. Przystąpię więc prosto do celu i bez ogródek odpowiem na pańskie pytanie.
Bardzo mi będzie przyjemnie, odrzekł baron z ukłonem.
Renć mówił dalej:
— Panie de Kerjean, przychodzę jako nieprzyjaciel do pana...
Luc nie wątpił o tem wcale, nie przeszkodziło mu to jednakże, udać wielkie ździwienie.
— Jako nieprzyjaciel?... wykrzyknął. O! panie markizie, te słowa bardzo mnie zmartwiły!... Jakimże sposobem miałem nieszczęście ściągnąć na siebie nieprzyjażń pańską?...
— Utrzymujesz pan, że nie wiesz o tem?...
— No... zapewne...
— Po co to kłamstwo, mój panie de Kerjean? Wiesz pan wszak dobrze, że od roku byłem narzeczonym panny de Simeuse!... wiesz pan dobrze, że kochałem Janinę nad życie... i że kocham ją jeszcze!...
— Wiem o tem, panie markizie, ale nie uważam za stosowne, wyciągać z tego faktu tych samych co pan wniosków... Skoro jesteśmy rywalami... musimy być naturalnie i nieprzyjaciółmi?... Ja również kocham pannę de Simeuse, ale kiedy miałem szczęście być przyjętym przez księcia i księżnę na ich przyszłego zięcia, nie miałem honoru znać pana, ani być przez niego znanym... Nie możesz pan posądzać mnie zatem o nieuczciwy podstęp względem pana... musisz owszem sam uznać... i musisz pozwolić zadać sobie pytanie...
— Jakie?...
— Czy zna pan dobrze wszystkie wypadki, jakie zaszły w pałacu de Simeuse?...
— Wiem dokładnie o wszystkiem.
— Wie pan zatem także, czy miałem prawo do wdzięczności panny Janiny i jej rodziny, i czy nadużywałem tego prawa!... Ja, panie markizie, wcale się nie narzucałem... książe może chyba śmiało to zaświadczyć. Zostałem przyjęty przez serce zupełnie wolne, i nikomu bez wyjątku, nie wolno z tego powodu obrażać mego honoru.
— Nikomu, powiadasz pan?... wykrzyknął René, oprócz mnie chyba tylko, mój panie baronie!...
— Pan nie stanowisz wyjątku, panie markizie, odrzekł Luc z nowym ukłonem.
— Wyrządzasz mi pan śmiertelną zniewagę, zabierając mi skarb, który do mnie należy!...
— Pozwoli mi pan zaprzeczyć temu, panie markizie. Skarb, o którym pan mówi, został panu odebrany, zanim się mnie dostał...
— Podziwiam pańską delikatność, ale w nią nie wierzę...
— Żałuję bardzo, ale nic na to nie mogę poradzić...
— Musisz pan zerwać małżeństwo, które mnie doprowadza do rozpaczy...
Luc skłonił się z uśmiechem.
— Zerwać mam małżeństwo?... powtórzył. Ah! doprawdy panie markizie, chyba, że pan wcale nie liczy na to...
— Wymagam tego stanowczo...
— Za niegrzeczne to żądanie, panie markizie, ale ponieważ wypowiedziane w moim domu, nie robię zeń użytku.
René obiecał sobie być spokojnym, w obec atoli uśmiechniętej obojętności de Kerjeana, krew zaczynała mu uderzać do głowy.
Luc coraz bardziej pewny siebie, przekonany o zupełnej nieświadomości Renégo, myślał sobie w duchu tymczasem:
— Markiz nie jest mi w stanie nic zrobić, po co więc miałbym narażać życie w niepotrzebnem z nim spotkaniu.
René mówił z coraz bardziej wzrastającą złością:
— Panie baronie, oświadczam panu, że to małżeństwo nie może przyjść i nie przyjdzie do skutku!
— Któż mu przeszkodzi, jeżeli wolno zapytać?...
— Jakim sposobem?...
— W sposób najprostszy, zabijając pana...
Luc skrzyżował ręce na piersiach i patrząc śmiało w oczy swego interlokutora, oświadczył mu tym samym tonem wytwornej grzeczności, jakiej się trzymał od samego początku rozmowy:
— Więc pan, panie markizie, proponuje mi pojedynek?...
— Cieszę się bardzo, żeś mnie pan nareszcie zrozumiał... Tak, proponuję panu pojedynek... i to pojedynek śmiertelny! Niechaj Bóg pomiędzy nami rozsądzi.. Racz pan wyznaczyć dzień, godzinę i miejsce...
Kerjean potrząsnął głową.
— Nie... nie zgadzam się na to, odpowiedział.
René cofnął się wzburzony.
— Odmawiasz mi pan?... powtórzył gwałtownie.
— Tak, panie...
— Co za powód tej odmowy?...
— Bo pojedynek ten nie miałby poprostu sensu!... Wszakże ja niczem pana nie obraziłem... nie czuję żadnej dla pana nienawiści... a jestem na drodze do szczęścia, którego dla fantazyi pańskiej nie myślę ryzykować... Oto przyczyny moje, panie markizie, i radzę panu je zrozumieć...
René z desperacyą uderzył się w piersi.
— No!... mruknął ponuro, jakby sam mówił do siebie, miara się zatem przebrała... Spodziewałem się tego... podły tchórzu!... zawołał.
Kerjean poczuł starą krew, odzywającą się w żyłach, ale pohamował to mimowolne, gorączkowe uniesienie, zbladł pod różem pokrywającym policzki, ale na ustach uśmiech zachował.
— Panie markizie... powiedział spokojnie, rzuciłeś pan słowo, które mnie nie może dosięgnąć, powtórz je, jeżeli się ośmielisz, w obec księcia de Simeuse!... Odwróci się on od pana, wzruszając ramionami, i odpowie, że dwa razy w przeciągu piętnastu dni, oskarżony o tchórzostwo szlachcic wyszedł z walki zwycięzko!...
Lituję się nad panem, panie markizie, ale się wcale nie gniewam... żałuję pana bardzo i przebaczam panu...
— Litość tego nędznika... jego przebaczenie!... mówił René z coraz większą wściekłością. O tego już nadto!... ja się zniżam aż do niego, a on zdaje się nie rozumieć honoru, jaki mu czynię!... Czyż potrzeba zmusić go do pojedynku?... czy należy wypoliczkować plugawca...,
— Pozwól pan dać sobie dobrą radę, panie markizie, wtrącił Luc, i racz z niej skorzystać. W tej chwili masz pan gorączkę i malignę... powróć do siebie, połóż się do łóżka i poślij zaraz po doktora...
— On ze mnie szydzi, ten nędznik!... zawołał oficer marynarki, znieważa mnie, ten fałszerz!... On myśli, że ja go nie znam!.. Baronie de Kerjeanie, upodlony potomku rodu, który zniesławiłeś, przysięgam ci, że będziesz się bił ze mną, gdyby mi przyszło nawet wypoliczkować cię publicznie twojemi fałszywemi banknotami, tak, jak cię policzkuję tą oto rękawiczką...
I w chwili, kiedy wymówił te potępiające słowa, rękawiczka rzeczywiście dotknęła twarzy barona.
Kerjean zerwał się, gotów jak jaguar rzucić się na swoję zdobycz i zdusić ją własnemi rękami. Słowa „fałszerz,“ i „fałszywe banknoty“, przekonały go, że potrzeba coś zrobić koniecznie, bo René wie za wiele.
Powstrzymał się jednakże, nie przez obawę i nie przez niechęć spełnienia nowej zbrodni, ale z powodu wielkich kłopotów, jakieby mogło spowodować to gwałtowne morderstwo.
O wizycie markiza w mieszkaniu na wybrzeżu Saint-Paul, mógł wiedzieć wszakże nie jeden.
Gdyby René się nie ukazał, czemby można było wytłómaczyć jego zniknięcie, co zrobić z trupem?...
Lepiej daleko opóźnić o kilka godzin zemstę i oddalić niebezpieczeństwo.
Kerjean zwyciężył się w walce z samym sobą, ale się dusił z gniewu.
Odwiązał, albo raczej rozerwał koronkowy krawat, ściskający mu szyję.
Zbliżył się do okna, otworzył je i pełnemi piersiami zaczął oddychać mroźnem, lodowatem powietrzem.
Po kilku chwilach odzyskał krew zimną.
Zamknął okno i powrócił do Renégo de Rieux, który blady, ale stanowczy, czekał go z głową podniesioną, z pogardą w oczach.
— Panie markizie... wycedził chłodno, miałeś pan racyę utrzymywać, żeś przyszedł tu jako nieprzyjaciel... Ślepa, pożerająca cię nienawiść, każe ci zapominać, że szlachcic bez uchybienia godności własnej, nie może znieważać innego szlachcica we własnym domu.
— Dosyć tych peror, mój panie!... zawołał gwałtownie René, udawanie szlachetności zupełnie panu nie przystoi...
De Kerjean nie zważając na tę przerwę, ciągnął dalej:
— Nie będę wcale tego dochodził, co za znaczenie mogły mieć ostatnie słowa pańskie i na czem pan opierasz niegodne, fałszywe swoje oskarżenie, którem pogardzam najzupełniej, ale podobna zniewaga wymaga istotnie krwi...
— A! więc przecie pan to uznajesz!... zawołał René, więc będziesz się pan bił nareszcie?...
— Tak...
— To bardzo szczęśliwie dla mnie, panie de Kerjean, bo w ogóle trudno jest pana do rozprawy honorowej namówić...
— Przyjmuję pojedynek... oświadczył Luc, bo stał się teraz koniecznym, ale przyjmuję go pod pewnemi warunkami...
— Zobaczmy te warunki, jeżeli zgodne są z wymaganiami honoru, to nie napotkają żadnych z pewnością trudności...
— Spotkanie nasze będzie miało miejsce dopiero jutro po południu...
— Właśnie chciałem żądać tego.
— Będziemy się bić na szpady...
— I ja byłbym tę broń wybrał...
— Pojedynek zakończyć się musi śmiercią jednego z nas..
— Wiesz pan dobrze, że to jedyne moje życzenie...
— Nazwisko panny de Simeuse nie zostanie przytem wspomniane, przyczyna naszego starcia pozostanie tajemnicą dla wszystkich...
— Daję na to słowo honoru...
— Będziemy się bić bez świadków...
Błysk instynktownej niewiary przemknął w umyśle Renégo.
— Bez świadków?... a to dla czego?... zapytał.
— Dla tego, że świadkowie chcieliby skorzystać z praw przysługujących sobie, chcieliby się przed pójściem na plac dowiedzieć o przyczynie naszej nienawiści, a w usposobieniu w jakiem się w obec siebie znajdujemy, trudnoby było wymyślić jakiś powód, z którego nie wyszłaby na jaw prawda.
Pan de Rieux zastanowił się chwilę.
Ale że postanowił nie cofać się przed żadnem niebezpieczeństwem, odpowiedział:
— Dobrze... Zgadzam się i na to nawet...
— Liczyłem na to, odparł Kerjean, nie pozostaje nam więc teraz nic innego, jak zdecydować godzinę i miejsce. Będzie pan łaskaw wybrać godzinę i wyznaczyć miejsce spotkania?...
— Niech pan wybiera, ja zgadzam się z góry na wszystko.
— Znam pewną w Paryżu miejscowość, otoczoną murem i zupełnie pustą, i sądzę, że tam będzie nam bardzo wygodnie, że tam nikt nam nie przeszkodzi... Jest to obszerny plac na ulicy Tombe-Issoire... Ale może pan woli inne jakie miejsce...
— Plac, o którym pan wspominasz, uznaję za zupełnie odpowiedni, lubo nie wiem, gdzie się znajduje...
— Będę czekał na pana markiza punkt o trzeciej na rogu ulic l’Enfer i Tombe-Issoire i sam pana zaprowadzę.
— Przyjmuję chętnie przysługę pańską, a zapewniam, że nie pozwolę czekać na siebie.
Słowa te zakończyły rozmowę, to spokojną, to znowu gwałtowną — to pełną grzeczności, to grubijańską nad wyraz.
René skłonił się teraz poważnie baronowi, który odprowadził go z wielką uprzejmością aż na ostatni stopień schodów, gdzie się rozstali z sobą, powtórzywszy:
— Do jutra, panie markizie.
— Do jutra, panie baronie.
— Jutro zatem, mruknął Kerjean, skoro sam pozostał, jutro zatem René de Rieux połączy się z panem de Jussac i markizem de la Tour-Landry. Trudno... sam chciał przecie tego!...
Wchodząc na schody i mrucząc sobie ciągle te nie bardzo obiecujące dla oficera marynarki wyrazy, powrócił Luc do swojego pokoju i pociągnął za taśmę od dzwonka.
Malo przybiegł natychmiast.
— Co pan baron rozkaże?... zapytał.
— Zdejmiesz tę liberyą, pójdziesz na ulicę Arbre-Séc do Gorju, któremu powiesz od pana Dawida, ażeby o dziesiątej wieczór pozbył się wszystkich swoich gości, ale ażeby nie zamykał szynku przez noc całą...
— Dobrze, panie baronie, co więcej?...
— O dziesiątej wieczór, przebrany za żebraka, udasz się pod pierwszą arkadę mostu Nôtre-Dame...
— Dobrze, panie baronie... co więcej?...
— Będzie tam czekał na Coquelicota...
— Znam go doskonale.
— Powiesz mu, że jest dobry dla niego zarobek i przyprowadzisz do szynkowni Gorju...
— Z pewnością nie da się prosić. Ale wypada przewidzieć wszystko, panie baronie. Jeżeli przypadkiem nie zastanę Coquelicota tej nocy, to co mam zrobić w takim wypadku?...
— O północy opuścisz most, przyjdziesz sam do Gorju, ja tam już będę...
Malo wyszedł.
— Szkoda Bandrilla... powiedział sobie Luc. Był to łotr śmiały i na wszystko zdecydowany, ale trudno... zanadto był inteligentny, a inteligencya to przymiot fatalny!...


XXXVIII.
Dwie wizyty.

Po wyjściu z mieszkania na wybrzeżu Saint-Paul, René kazał zawieźć się do skromnego hotelu przy ulicy Świętego Antoniego, w którym noc zeszłą przepędził, zażądał tu podania sobie papieru i pióra, i zaczął pisać na ćwiartce papieru, na nagłówku której położył napis:

Oto mój testament.

Zaraz prawie jednakże przerwał rozpoczętą robotę, oparł się o stół łokciami, ukrył twarz w dłoniach i zadumał się głęboko.
Najczarniejsze miał przeczucia.
— Jutro, mówił sobie, spotka mnie nieszczęście!... jutro zostanę zabity!... jestem pewny, jestem tego najpewniejszy!...
Nie bał się, jak wiemy, śmierci, ale myśl, że opuszczając tę ziemię, pozostawi bezbronną i nic nie wiedzącą Janinę, w ręku niegodziwca barona, przyprowadzała go do rozpaczy, do wściekłości, która wstrząsała do głębi całą jego istotę.
— Umrzeć dla niej, umrzeć dla jej ocalenia, byłoby to szczęściem najwyższem!... ale zginąć bezużytecznie, zginąć, nie oddawszy ani jednej kropli krwi dla odwrócenia niebezpieczeństwa od ukochanej, to zaprawdę okropne!... Co tu na to poradzić?... Nic!... Mówić?... oskarżać tego nędznika?... Na co się zdało?... Niema dowodów, niema i winy zatem!...
Nagle zadrżał, podniósł głowę; zagasłe spojrzenie ożywiło się na nowo.
— O!... wykrzyknął prawie głośno, to chyba natchnienie z nieba!... Nie dowierza się żyjącemu... odrzuca się oskarżenia rywala... ale słucha się głosu z grobu przemawiającego... Z głębi trumny mojej, odezwę się dla ocalenia Janiny.
Wziął się z powrotem do pisania i skończył rozpoczęty testament.
Cały swój majątek przekazał w nim uboższym krewnym swoim.
Kilka wierszy wystarczyło mu na wyrażenie ostatniej woli.
Włożył papier do koperty, zapieczętował ją, a na wierzchu wypisał nazwisko księcia de Simeuse, naznaczonego na wykonawcę testamentu.
Wziął następnie drugą ćwiartkę papieru i napisał długi list, który w części tu powtarzamy:
„Kochana Janino, pisał René, Janino, którą kilka dni temu jeszcze miałem prawo nazywać narzeczoną moją, a dla której jestem dziś obcym zupełnie, lub co najwięcej dalekim krewnym.
„Janino, w chwili, gdy oczy twoje zatrzymają się na tych słowach, kreślonych ręką moją, serce moje, bijące tylko dla ciebie, już bić przestanie.
„Nie proszę cię ani o pamięć, ani o łzy.
„Padając z ręki przeciwnika, niegodnego mnie, niegodnego nikogo z ludzi honorowych i uczciwych, mam tylko jeden cel, mam jednę tylko myśl jedyną, mam obowiązek ostrzeżenia cię o przepaści, otwierającej się przed twojemi stopami!...
„Janino, na Boga, póki czas jeszcze, wysłuchaj mnie... uwierz mi... Z trumny przemawiam do ciebie... zlodowaciałe usta moje błagają cię!... Zatrzymaj się! Zerwij niemożliwe dla ciebie małżeństwo!... Wypędź nędznika, który cię oszukuje!... Odrzuć ze wstrętem nazwisko shańbione, jakie ci narzucić pragnie.
„Objaśniono cię zapewne, że w tym okropnym dniu, w którym cię za nieżyjącą uznano, książe, ojciec twój, zażądał, ażebym wyrzekł się praw moich do twojej ręki dla człowieka, który obiecał wskrzesić cię dla siebie samego. Nic nie wiedziałem o tym panu i odpowiedziałem, jak mi głęboka miłość moja odpowiedzieć nakazywała: „Niechaj należy do innego, jeżeli tego potrzeba, ale niech żyje!“...
„Dzisiaj Janino odpowiedziałbym inaczej.
„Dzisiaj, odpowiedziałbym bez wahania:
„— Niechaj śmierć zatrzyma zdobycz swoję! Córka Simeusów nie może należeć do barona Kerjeana. Bo dziś znam tego kuglarza nikczemnego, a ty poznasz go także wkrótce.“
W dalszym ciągu listu, René opisywał szczegółowo sprawki barona, o jakich dowiedział się od hrabiego de Jussac, opisywał sprawki, dowody których znaleźć się miały w ręku markiza de la Tour-Landry.
Przyczynę gwałtownej śmierci hrabiego i markiza, jednego i tego samego dnia, i o jednej prawie godzinie, przypisywał tajemniczej jakiejś zbrodni, i wyrażał przekonanie, że sprawiedliwość Bozka, a może i ludzka nawet nie puści ich bezkarnie.
„Jeżeli nie śmiesz mi wierzyć, droga Janino, pisał dalej, jeżeli podejrzywasz chęć znieważenia uczciwego człowieka, jeżeli cię brak wdzięczności dla niego przestrasza, nie odmów przynajmniej ostatniej prośbie umierającego, który cię kochał i który konając, powtarzać będzie imię twoje.
„Opóźnienie nie jest zniewagą.
„Nie odpychaj zupełnie Kerjeana, ale odwlecz na rok chwilę waszego połączenia.
„Rok prędko przejdzie, Janino!... Pan Bóg jest sprawiedliwym, przed wybiciem ostatniej godziny dwunastego miesiąca, wszystko się wyjaśni i prawda zatryumfuje.“
René włożył list w kopertę, zawierającą testament, włożył w nią także pierścionek herbowy, jaki nosił na palcu, zapieczętował wszystko potrójną pieczęcią i uczuł się spokojniejszym.
— Teraz, rzekł, niech się spełni przeznaczenie moje!... Zrobiłem, co mi nakazywało serce i sumienie... Bóg niech dokona reszty.
Nazajutrz o godzinie umówionej z malarzem Doyen, margrabia de Rieux pojechał do pałacu przy ulicy Platriere i kazał się wprowadzić do pracowni artysty.
Ten przyjął go z tą samą co przedtem życzliwością, a przywitał temi słowy:
— Jestem gotów, kochany markizie... pracować z prawdziwą przyjemnością i na wczoraj wieczorem miałem już kopię ukończoną. Dziś wyszedłem z domu bardzo wcześnie, ażeby wyszukać złotej oprawy, zupełnie do oryginału podobnej i znowu szczęśliwym trafem powiodło mi się najzupełniej. Chodź... zobacz sam... i osądź...
Poprowadził Renégo do małego, pokrytego korkowym aksamitem stoliczka, na którym jedna obok drugiej leżały obie miniatury.
Młody marynarz krzyknął zachwycony, pochwycił obie ręce artysty i uścisnął je z wdzięcznością prawdziwą.
Rezultat przeszedł wszelkie oczekiwania.
Nie podobna było żadną miarą rozróżnić, który portret jest oryginałem, a który kopią tylko.
René zakłopotał się też widocznie, pragnął zachować dla siebie miniaturę ofiarowaną mu przez Janinę, a teraz poznać jej nie mógł.
Artysta wydobył go z kłopotu, pokazując zaledwie dostrzegalny znaczek na kości słoniowej.
Młody oficer zdjął z szyi złoty łańscuzek i zawiesił na nim miniaturę.
Doyen włożył kopię w aksamitne pudełko i podał go swemu gościowi, mówiąc:
— No, kochany markizie, dobrze się zatem wywiązałem z poleconego mi zadania?...
— Stworzyłeś prawdziwe arcydzieło, odpowiedział René, uczyniłeś cud prawdziwy!... Swiadczy to i o olbrzymim talencie i o wyjątkowo szlachetnem sercu twojem.
— Jesteś zatem ze mnie zadowolony?...
— Uczyniłeś mnie ostatni raz szczęśliwym... wdzięczność moję zachowam ci do końca życia.
— A czy zechcesz mi dowieść tej wdzięczności?
— Najszczersze to życzenie moje.
— Wskażę ci niezmiernie łatwy sposób.
— Cóż mi zrobić wypada?...
— Przyjąć tę małą pracę, jako dowód życzliwości mojej i przyjaźni, i ani wspominać nawet o wynagrodzeniu... Czy zgoda?...
Pan de Rieux chciał coś odpowiedzieć, ale Doyen dodał żywo:
— Nie umiem ci wypowiedzieć, jakiej doznałem rozkoszy artystycznej, kopiując te rysy idealne!... Więc nie ty mnie, ale ja tobie jestem właściwie obowiązany.
René uścisnął ponownie ręce malarza i odpowiedział tonem serdecznym:
— Przyjmuję...
Możemy zapewnić, że dwieście luidorów, ofiarowane za szkic wymalowany w kilka godzin, mniejby ucieszyły były artystę, niż te słowa młodego szlachcica.,
— Mój przyjacielu.. rzekł René, muszę cię pożegnać niestety...
— Już... tak prędko?... wykrzyknął malarz.
— Przykro mi to bardzo, ale godziny mam policzone, cały dzień dzisiejszy nie do mnie należy...
— Czy już myślisz opuszczać Paryż, do którego przybyłeś zaledwie?...
— Tak jest, mój przyjacielu... wyjeżdżam...
— W daleką może podróż?...
René skinął głową i powiedział po cichu, ale tak, że go posłyszał artysta:
— Tak.. w długą podróż bardzo... w światy nieznane... z których się nie powraca...
— Proszę cię, nie zapominaj o mnie i pomyśl czasami o swoim przyjacielu malarzu!...
— Dopóki żyć będę, nie zapomnę z pewnością o tobie...
— Czy mogę mieć tę pociechę, że wychodzisz odemnie mniej zrozpaczony, spokojniejszy trochę niż wczoraj?...
— Jestem rzeczywiście spokojniejszy, bo tak zwykle bywa, gdy jakaś niepewność z serca nam spada, gdy się powzięło jakieś stałe postanowienie, — Dziękuję ci bardzo za twoję dla mnie życzliwość... Ceniłem cię zawsze, jako przyjaciela... a teraz jak brata uważam... Nie żegnam cię wcale, ale mówię: do widzenia.
— Tak... do widzenia, odparł René, do widzenia...
— Ale kiedy?...
— Bóg to jeden wiedzieć raczy.
— Okręty królewskie pływają szybko, przerzynają Ocean, jak błyskawica przerzyna chmury... pozwól mi wierzyć zatem, że powrócisz niezadługo...
— Być może, że niezadługo... powtórzył René a po cichu dodał:
— Nigdy!...
Pan de Rieux mylił się jednakże.
Miał jeszcze spotkać się z artystą, który w jego życiu ważną miał odegrać rolę.
Uścisnął po raz ostatni rękę sławnego malarza, opuścił ulicę Platriere, zmieszał się z licznemi przechodniami kwartału le Pont-Saint-Eustache, minął Sekwanę, wszedł pod górę Świętej Genowefy i przystanął na kilka minut przed pałacem Simeusów.
Nogi uginały się pod nim od wielkiego wzruszenia; serce biło gwałtownie, w uszach mu szumiało.
Po chwili siłą woli zapanował jednakże nad sobą.
I przeszedł śmiałym krokiem podwórze, przybierając na twarz maskę obojętności. Kiedy jeden ze służących poszedł go zameldować księżnej, drugi wprowadził do małego saloniku, który już znamy i w którym niegdyś obok Janiny przepędził najpiękniejszy wieczór w swem życiu.
Wspomnienia szczęśliwej przeszłości, stanęły przed nim i napełniły taką goryczą, że musiał znowu zapanować nad sobą, iżby nie wybuchnąć żalem przepełniającym serce.
— No, no... powtarzał sobie, odwagi... godziny moje policzone... dziś wieczór cierpieć przestanę...
Pana de Simeuse nie było w domu i miał powrócić dopiero po południu; pojechał spełnić święty swój a smutny obowiązek przeprowadzenia z kościoła na cmentarz zwłoki przyjaciela, markiza de la Tour-Landry.
Nie wspominaliśmy jeszcze, że René oddał dnia poprzedniego taką samą śmiertelnym szczątkom hrabiego de Jussac przysługę.
Skoro tylko księżna dowiedziała się, że pan de Rieux czeka na nią, pośpieszyła natychmiast do niego, ujęła za obie ręce i ucałowała z prawdziwie macierzyńską czułością:
— Dziecko moje ukochane, zawołała ze łzami w oczach, przecież cię nakoniec widzę!... Chwała Bogu, żeś do nas powrócił!... O! gdybyś wiedział, jak ja cię gorąco kocham... jak my cię tu wszyscy kochamy... Żebyś wiedział, co ja wycierpiałam, czytając twój list rozpaczliwy!... Rozumiałam tę boleść twoję i dzieliłam ją serdecznie, a pomimo obietnicy, nie wierzyłam, żebyś przyjść zechciał.
— Widzi księżna jednak, że przyszedłem, odpowiedział René z pełnym rezygnacyi uśmiechem; zanadto dobrze znam swoje obowiązki, zanadto wiele mam szacunku dla księcia i dla ciebie, pani, ażebym mógł odejść na zawsze nie pożegnawszy się z wami.
— Więc wyjeżdżasz?...
— Cóż mam robić?... Czyż mogę myśleć o pozostaniu?...
Pani de Simeuse musiała uznać, że René ma racyę, bo nie odpowiedziała nic na to.
— Kiedy wyjeżdżasz?... szepnęła po chwili.
— Dzisiaj... za kilka godzin...
— Gdzie się udajesz?...
— Wiem tylko, że bardzo daleko... Zrzekam się swojej woli, a oddaję się przypadkowi... On niechaj mnie prowadzi, gdzie mu się żywnie podoba...
— Wieleś wycierpiał, mój synu, a jeszcze cierpisz okrutnie. Twoja bladość, twoje zmienione rysy, świadczą wymownie o tem... Przerażasz mnie, dziecko moje, doprawdy... Co będzie, jeżeli ci siły nie dopiszą w podróży!...
René, jak wiemy, głęboko był przekonany, że przed wieczorem żyć już przestanie.
Odpowiedział więc z pewnością siebie:
— Daleko jestem silniejszym, aniżeli się wydaję. Pojadę... i może u celu podróży odnajdę trochę spokoju...
— Oh! niechaj cię Bóg wysłucha... wykrzyknęła pani de Simeuse, niechaj ci pozwoli zapomnieć...
— Dla czegóżby nie... odparł René z goryczą. Serce moje takie samo jest przecie, jak serce innych ludzi, o! utrzymuję, że niema boleści wiecznej... Może zapomnę z czasem...
Po tych słowach nastąpiło chwilowe milczenie, przykre dla obojga rozmawiających.
Księżna przerwała je pierwsza.
— René!... jęknęła głosem wzruszonym, Wyciągając ręce do młodego człowieka błagalnie, przebacz mi, przebacz!...
— Co ci mam przebaczyć, księżno?... zapytał młody marynarz, ździwiony i zmieszany tym okrzykiem prosto z duszy płynącym.
— René mój, myśmy ci wiele zrobili przykrości... ciągnęła pani de Simeuse, ale przysięgam, że jesteśmy niewinni, że tylko straszna fatalność była tego wszystkiego powodem!... Przysięgam ci, że za cenę naszego życia i ja i książe radzibyśmy powrócić ci szczęście, jakie utraciłeś!... Świadczę się Bogiem, który mnie słyszy, że tak jest, jak mówię... ale nie mogliśmy przecie pozwolić na śmierć naszego dziecka... René, mój synu, zrozumiej nas, wejdź w nasze położenie, uznaj, że niepodobieństwem dla nas było...
— Tak, to niepodobieństwem było!... nieszczęśliwa matko, tak... to prawda!... przyznaję... Pamiętajcież, że ja dobrowolnie skazałem się na tę ofiarę... że zwolniłem was ze słowa...
— Więc nam przebaczasz?...
— Uczyniłbym to z całego serca, gdybyście potrzebowali mojego przebaczenia...
— Oddalasz się zatem, nie mając w duszy żalu do nas?...
— Odjeżdżam, unosząc wspomnienie po tobie, księżno, najlepszej, najszlachetniejszej kobiety, odjeżdżam z miłością syna dla matki...
— Naprawdę?...
— Daję na to słowo honoru, księżno!...
— O! René, nazywać cię synem moim, nie opuszczać cię nigdy i złożyć w ręce twoje przyszłość i szczęście ukochanej dzieciny mojej... cóż to byłaby za rozkosz!... Nie zasłużyliśmy widać na takie wielkie szczęście!...
Powiedziawszy to, pani de Simeuse rozpłakała się głośno.
René z wielką trudnością zapanował nad swojem wzruszeniem i zaledwie łzy powstrzymał.
— Matko... rzekł potem, skoro mi pozwalasz nazywać cię tem słodkiem imieniem... wyświadcz mi jednę ostatnią łaskę...
— Mów, moje dziecię... a czegokolwiek zażądasz, z góry to spełnić obiecuję...
— Powtarzam ci, matko droga, że dziś jeszcze, za kilka godzin, wyjeżdżam zapewne na zawsze...
Pragnąłbym otóż przed opuszczeniem tych progów pożegnać na zawsze tę, której już nie zobaczę nigdy.
— Co?... wykrzyknęła księżna z wyrazem przerażenia na twarzy — chcesz się widzieć z Janiną?...
— To jedyna, ostatnia łaska, o jaką śmiem upraszać... odpowiedział René. Błagam cię, matko, na kolanach, pozwól na tę ostatnią rozmowę.
— Czyż nie otworzysz w ten sposób na nowo wszystkich ran swojego serca?...
— O! nie obawiaj się księżno, nie zabliźniły się one wcale... Przysięgam, że panna de Simeuse nie dozna żadnej przykrości z tej rozmowy... Żadna wymówka, żadna skarga nie wyjdzie z ust moich... Nie będę jej mówił ani o mojej złamanej miłości, ani o zniweczonych nadziejach... Ale muszę ją widzieć... muszę koniecznie!... Mam jej złożyć pewien święty depozyt... muszę jej wyjawić rzeczy, o których ona jedna tylko wiedzieć może.
Pani de Simeuse pochyliła głowę i zamyśliła się głęboko.
Widać było z wyrazu jej twarzy, że staczała zaciętą ze sobą walkę,
Nakoniec odezwała się głosem ponurym, jakby z niechęcią.
— Niech się stanie zadość życzeniu twemu, kochane dziecię... Poczekaj... Janina przyjdzie tu zaraz...
I z pomieszaniem łatwem do zrozumienia, poszła uprzedzić Carmen o wizycie Renégo de Rieux.


XXXIX.
Carmen i René.

W chwili, kiedy służący przyszedł oznajmić księżnej o przybyciu markiza de Rieux, Carmen znajdowała się obok swej niby matki.
Ta ostatnia opuściła zaraz awanturnicę, ażeby pójść powitać młodzieńca, którego jak syna kochała.
Cyganka pozostawszy sama, uczuła wielkie zaniepokojenie.
Niespodziana wizyta margrabiego przeraziła ja; obawiała się jej następstw.
— Po co on przyszedł?... zapytywała sama siebie, co może mieć za interes do księżnej?...
Obecność tu tego człowieka jest bodaj niebezpieczną dla mnie... Szczęście, że go nie będę widzieć, bo pomimo całej śmiałości mojej, jakżebym potrafiła odgrywać tę moję w obec niego komedyę? Oh! kiedyż nadejdzie nareszcie godzina, w której będę mogła zrzucić maskę fatalną, jaką dźwigam... Oby tylko nie czekać długo... bo już mi sił brakuje...
Carmen prawdę mówiła... Ciągłe udawanie, ciągła obawa, ażeby się nie zdradzić nieuważnem jakiem słowem, konieczność odbierania po tysiąc razy dziennie dowodów macierzyńskiego przywiązania, strasznym były dla niej ciężarem...
Pomimo, że tak bacznie czuwała nad sobą, nad każdym ruchem swoim, nad każdem spojrzeniem swojem, zapominała się czasami na chwilę i albo ziębła w swojej czułości bezwiednie, albo dziwny na twarz uśmiech przybierała, albo odzywała się nie tą bynajmniej mową, do jakiej księżna przyzwyczajoną była.
Nie raz też już dostrzegła Carmen wlepione w nią dziwne spojrzenie matki... lubo bowiem pani de Simeuse nie mogła mieć żadnego podejrzenia, zastanawiała się jednak po cichu nad tajemnicą tak gwałtownej zmiany w córce, i nieraz zapytywała się siebie, czy eliksir długiego życia oddał jej Janinę taką, jaką przedtem była.
Przenikliwa cyganka odgadywała instynktownie i to, cośmy w kilku słowach opowiedzieli, i wiele innych rzeczy, których przytaczanie za dużoby nam czasu zabrało.
Jako wyborna komedyantka, nie pozwalała się sparaliżować jednej chwili zapomnienia, jednej nieuwadze, w obec publiczności podwajała tylko sposobiki artystyczne, ażeby utrwalić złudzenie, iż jest prawdziwą córką Simeusów.
Udawało jej się to zawsze dotąd, ale już przygniatało ją to ciężkie zadanie, denerwowało ją to ciągłe nad sobą czuwanie, oczy jej okrążyła sina obwódka i stała się tak bladą, jak Janina, kiedy otoczona kwiatami i światłem w trumnie spoczywała.
Na szczęście, zadanie jej było już na schyłku samym, udawanie miało się skończyć niebawem.
Zbliżał się dzień na ślub wyznaczony.
Skoro tylko zostanie baronową de Kerjean, opuści zaraz pałac de Simeusów, pójdzie do męża i stosunki z rodziną, której przywłaszczyła sobie nazwisko i przywiązanie, staną się nie tak częstemi. Wtedy nie będzie już potrzebowała kłamać tak ciągle, lubo musi kłamać do śmierci księcia i księżnej.
Oto co powtarzała sobie Carmen, ażeby podtrzymywać swoję odwagę, podczas gdy pani de Simeuse przyjmowała Renégo.
Minuty upływały, a cygance się zdawało, że przyjęcie zanadto się długo przeciąga.
Nakoniec pani de Simense weszła do pokoju, gdzie na nią Carmen z wielką niecierpliwością czekała.
Wyraz twarzy nieszczęśliwej matki świadczył o wielkim wewnętrznym jej niepokoju.
Carmen przelękła się tego wyrazu, wydał się on jej złą wróżbą.
— Matko moja!... wykrzyknęła. Co zaszłe pomiędzy tobą a panem de Rieux?...
— Nic takiego, moje dziecię, coby się przewidzieć nie dało...
— Jednakże płakałaś, mateczko, oczy masz zaczerwienione...
— Prawda... płakałam... René tak cierpi... jego rana tak jest bolesną, iż nie byłam w stanie łez powstrzymać.
— Żałuję go z całej duszy, ale nie mogę nic mu poradzić...
— Musisz przynajmniej pocieszyć do pewnego stopnia tego, który był narzeczonym twoim, i godnym był tego tytułu...
— Pocieszyć go... powiadasz?...
— Od ciebie to zależy...
— Jakto?...
— René wyjeżdża dzisiaj, moja córko... za kilka godzin opuści Paryż... a za kilka dni Francyę...
— Nic lepszego nie może nad to uczynić... Przyznaj sama, droga mateczko?.. Pan de Rieux jest oficerem marynarki, miejsce jego jest na okręcie królewskim...
— Masz racyę, moje dziecię... potrzeba rzeczywiście, ażeby się oddalił, ale gdybyś chciała, Janino, odjechałby mniej zrozpaczonym...
— Cóż zatem mam zrobić, moja kochana mateczko?...
— Uczynić mu łaskę, o którą błaga na klęczkach.
— A ta łaska?.. szepnęła Carmen ze drżeniem.
— Czyż nie domyślasz się tego moje dziecko?...
— Nie... odrzekła cyganka, lubo doskonale rozumiała, co jej księżna ma powiedzieć.
Pani de Simeuse oświadczyła:
— Prosi cię o ostatnie widzenie, o kilka chwil rozmowy...
— Oto właśnie, czego się obawiałam!.. wykrzyknęła Carmen. Oto sprawdzają się moje przeczucia!... Nie... nie... to widzenie stanowczo nie może mieć miejsca!...
— Dla czego, moje dziecię?..,
— Bo byłoby zbyt przykre i dla mnie i dla niego... Pan de Rieux nic nie może mieć do powiedzenia, bo ja go wysłuchać nie mogę... Niechcę go widzieć... nie chcę z nim mówić!...
— Janino, droga Janino... szeptała pani de Simeuse, czyż istotnie taką teraz uczuwasz nienawiść dla nieszczęśliwego Renégo!...
— Wcale go nie nienawidzę, przysięgam ci droga mateczko, ale go nie kocham wcale...
— Chcesz powiedzieć, że go teraz już nie kochasz?...
— Zapytuję swojego serca, i to serce mi odpowiada, że go nigdy nie kochałam...
— Serce twoje myli cię, drogie dziecię, a pamięć cię zawodzi... Pamiętam, jak pewnego dnia pytałam cię o Renégo: Czy pewną jesteś, że kochasz swego narzeczonego?... że kochasz go nad wszystko na świecie?... Odpowiedziałaś mi na to: że nie nad wszystko na świecie, to prawda, ale, że sto razy więcej, niż własne życie, to wątpliwości nie ulega; gdyby mi przyszło zostać żoną innego, albo umrzeć, bez wahania śmierćbym wybrała...
René nie zapomni zapewne tak prędko o tobie, jak ty o nim, bo kocha cię zawsze, pomimo, że niema już żadnej nadziei...
— Chcesz więc, mateczko, ażebym słuchała, jak mi będzie prawił o miłości?... Nie mam ochoty ani prawa, jako narzeczona barona de Kerjean, słuchać wyznań podobnych...
— Wiesz co, iż słysząc cię, możnaby sądzić, że nie znasz wcale Renégo?.. wtrąciła żywo pani de Simeuse. Czy przestając go kochać, zapomniałaś także o tej szlachetnej, prawej naturze?.. O! nie obawiaj się, Janino, pan de Rieux potrafi uszanować narzeczoną pana de Kerjean, tak jak szanował własną narzeczoną swoję; nie powie ani jednego słowa, którego nie miałabyś prawa usłyszeć...
— Wiem o tem, droga mateczko... ale po co to wszystko?...
— René chce ci oddać do rąk własnych ważny jakiś depozyt.
— Cóż to za depozyt?...
— Nie wiem, i nie miałam powodu pytać go o to...
— Niechaj go odda tobie, mateczko...
— Jesteś nielitościwą, Janino... okrutną jesteś!...
— Cóż chcesz, mateczko?... to słabość moja, to szaleństwo moje... przyznaję, ale na samą myśl spotkania się z Reném, zimno mi się robi na ciele, Na Boga! matko, uwolnij mnie od tego z nim spotkania.
— Chciałabym, moje dziecię... chciałabym bardzo...
— Więc nie masz na to sposobu?...
— Tak, René czeka, a ja obiecałam, że przyjdziesz...
— Cofnij obietnicę swoję, mateczko!...
— To już po raz drugi w takim razie Janino, nie dotrzymałabym słowa Renému... Nie, nie uczynię mu podobnej przykrości, nie zadam mu w twojem imieniu nowej dotkliwej boleści, nowej niezasłużonej zniewagi. Szlachcic on, przyjaciel i krewny, zasługuje najzupełniej na nasz szacunek, a bez wahania gotów dla nas życie poświęcić... Odwagi zatem, dziecko kochane... Czyś straciła tę heroiczną prawie siłę woli, jaką w tobie zawsze podziwiałam?... Czyż nie jesteś już córką de Simeusów?...
Carmen zrozumiała, że dalszy opór byłby niewłaściwy, że napróżno zresztą walczyłaby z postanowieniem matki i że potrzeba jej ustąpić koniecznie...
— Zresztą... pomyślała, rzuciwszy szybkie w przeszłość spojrzenie, nie pierwszy raz przecie postawię czoło burzy... Znam położenie, będę się mieć na baczności i wyjdę z próby zwycięzko...
Głośno zaś dodała:
— Muszę ci być posłuszną, matko... Gdzie na mnie czeka pan de Rieux?...
— Na dole, w małym saloniku, moje dziecię kochane...
— Idę zatem do niego...
— Uściskaj mnie jednak przedtem...
— O! z całego serca, mateczko!...
Księżna objęła Carmen, a całując szeptała jej do ucha:
— Bądź dobrą i miej litość dla niego, moje dziecię... Pomyśl, jaki on nieszczęśliwy, co on cierpi dla ciebie...
Cyganka skinęła głową i opuściła panią de Simeuse, żeby się udać do Renégo.
Idąc myślała sobie:
— Co on mi mówić będzie... i co ja mu odpowiem?... Co to za jakiś depozyt, który mnie tylko oddać zamierza?...
Doszedłszy do drzwi małego saloniku, przystanęła trochę, bo nie czuła się panią siebie; truchlała, czy pomieszanie na twarzy nie zdradzi wewnętrznego jej niepokoju...
Ale zapanowała zaraz nad sobą, otworzyła drzwi i próg przestąpiła.
Położenie jej w ostatniej chwili, było pod każdym względem takie same, jak położenie barona de Kerjean, gdy dnia poprzedniego gotował się stanąć przed obliczem markiza de Rieux.
Widząc wchodzącą Janinę de Simeuse, albo raczej tę, której nikt, oprócz Luca i wiedźmy, nie mógłby zaprzeczyć tego imienia i nazwiska, René poczuł dreszcz w całem ciele.
Wszystka krew z przerażającą gwałtownością spłynęła mu do serca, z bladego stał się sinym, zachwiał się i musiał obiema rękami ująć złoconą poręcz fotelu, stojącego w pobliżu, ażeby nie upaść na ziemię.
Carmen, jak wiemy, nie znała wcale pana de Rieux, zobaczyła go po raz pierwszy.
Uderzyła ją jego twarz szlachetna i piękna, na której widoczne były ślady cierpień, ślady nocy bezsennych i łez obfitych.
Marmurowe jej serce wzruszyło się na chwilę, gdy pan de Rieux stał pod jej spojrzeniem, niby człowiek, kulą w piersi przeszyty.
— Oto, gdzie prowadzi prawdziwa miłość!... pomyślała z pewną goryczą. Oto, jak Janina de Simeuse jest prawdziwie kochaną!... Gdyby mnie był spotkał pierwszą, mnie by był tak pokochał z pewnością!... No... ale tamta umarła i miłość jej do mnie należy.
To wystarczyło dla dumnej cyganki... o tem, czy serce jej odpowiedziałoby uderzeniom serca szlachetnego młodzieńca, czy za jego szlachetną, serdeczną miłość umiałaby odpłacić wzajemnością, o tem nie pomyślała wcale — teraz to ją tylko zajmowało, jak odegrać najlepiej trudną swoję rolę.
— René!... rzekła wolno i poważnie, zbliżając się do młodego marynarza, lepiejby napewno było, żeby to upragnione przez ciebie widzenie, wcale było nie nastąpiło. Tak mi się zdawało przynajmniej. Byłeś innego zdania, jestem zatem. Co mi masz do powiedzenia, mój przyjacielu?... Mów, słucham.
Głos Carmeny, zupełnie podobny do głosu Janiny, wyrwał Renégo niby iskra elektryczna z głębokiego osłupienia w jakiem się znalazł ujrzawszy przed sobą cygankę.
Zatrzymała się o dwa kroki.
— Janino... szepnął, nie podasz mi nawet swojej ręki!...
— Oto masz ją, kochany René, odpowiedziała Carmen bez wahania; oto ręka twojej przyjaciołki, siostry, uściśnij ją, mój bracie!...
— Bracie!... powtórzył de Rieux, opuściwszy piękną rękę, którą mu podano. Prawda... jestem tylko bratem!...
— René... spytała cyganka pieszczotliwie, chcesz, abym ci była siostrą?... wszak prawda?...
Pan de Rieux opuścił oczy i milczał, nie miał odwagi powiedzieć nie, nie miał siły powiedzieć tak.
— Mój przyjacielu, ciągnęła Carmen, matka moja, której zamiary swoje powierzyłeś, mówiła mi o twoim blizkim wyjeździe.
— Cóż cię... wykrzyknął René, cóż cię wyjazd mój obchodzi?... Wszystko, co mnie dotyczy, jest ci obojętnem zupełnie...
— Mylisz się, mój przyjacielu, i popełniasz niesprawiedliwość, odparła cyganka. Nie mogę i nie chcę zapomnieć o związkach krwi, jakie nas łączą ze sobą!... Nie mogę i nie chcę nie pamiętać wspomnień młodości naszej!... Nie, René, nie jesteś mi wcale obojętnym i przysięgam, że gdziekolwiek zaprowadzi cię przypadek, myśli moje i życzenia moje pójdą wszędzie za tobą.
— Jeżeli umrę, Janino, czy poświęcisz mi jednę łezkę chociaż swoję?...
— Gdybyś umarł, mój René, poświęciłabym ci nie jednę, ale wszystkie łzy mojego serca i moich oczu!... Na szczęście, dodała z zalotnym uśmiechem, Jesteś w wieku, w którym o śmierci mówić niema potrzeby, ja zaś przepowiadam ci długą i świetną przyszłość.
— Przyszłość kilku godzin... pomyślał w dachu René.
I dodał po chwili:
— Jakakolwiek będzie ta moja przyszłość, usuwam się tymczasem i bodaj, że w tej chwili mówię do ciebie po raz ostatni, obowiązkiem jest moim zatem, złożyć ci do rąk twych własnych, przedmioty nieocenionej wartości...
O jakich przedmiotach mówił Rene, Carmen, rzecz prosta, nie wiedziała.
Czekała na wyjaśnienie zagadki.
— Najprzód składam ci ten list oto, ciągnął de Rieux, podając cygance ćwiartkę papieru, na której liter prawie nie znać było, tak były zatarte pocałunkami i łzami. To jedyny list, jaki do mnie pisałaś i to list, w którym mi mówiłaś, że czujesz zbliżający się zgon, w którym powiedziałaś:
„Ty, któremu oddałam moje serce, ty, z którym miałam połączyć życie moje, przybądź odebrać ostatnie tchnienie moje, ostatnią myśl moję.“
Jakżeś się zmieniła od tego czasu, Janino!... Zdrową jesteś i silną, odebrałaś mi swoje serce i masz podzielić życie z innym!... Nie wolno mi w takim razie zachować tego listu, zwracam ci go zatem...
Wymawiając ostatnie słowa, René nie mógł zapanować nad wzruszeniem, łzy puściły mu się z oczu, łkanie głos przytłumiło.
Carmen pochwyciła list i, nie spojrzawszy nawet na niego, podeszła do kominka i w ogień rzuciła.
Potem powróciła do margrabiego.
— Odwagi, mój przyjacielu, rzekła, siląc się na uczucie, którego nie doznawała, odwagi!... na Boga, bracie!... dodała, ocierając suche oczy.
— Znajdę ją na to, ażeby umrzeć, szepnął pan de Rieux, ale na to, aby żyć, nie znajdę.
Łzy płynęły mu coraz bardziej, łkanie mówić nie pozwalało.
To też rzekł dopiero po chwili:
— List, który płomienie zniszczyły, był dla mnie wspomnieniem chwil rozkosznych i bolesnych, ale mam droższy jeszcze daleko przedmiot, aż z tym, widzę, będę się musiał rozłączyć... Czy pamiętasz o mojej radości, o mojem upojeniu szalonem, gdyś mi w obecności matki wręczyła ten drogi podarunek, który zdawał się być zadatkiem przyszłości?... Czy pamiętasz słowa wtedy przez ciebie wyrzeczone?... Janino, ty musisz to pamiętać!... Zaklinam cię, powiedz mi, czy tak jest w rzeczywistości?...
Po raz pierwszy od początku tej rozmowy, doświadczała teraz Carmen głębokiego zaniepokojenia.
René odwoływał się do jej pamięci, mówił o faktach, niepodobnych do odgadnięcia, wprowadził ją w obcą dla niej zupełnie przeszłość.
Jak tu nie odpowiedzieć i jak tu się nie skompromitować jaką nietrafną odpowiedzią.
Sytuacya była ciężką, wyjątkową, ale przebiegłość cyganki nasunęła jej zręczny sposób wywikłania się z kłopotu.
— Błagam cię, odpowiedz mi, Janino, czy sobie przypominasz?... powtórzył pan de Rieux.
Carmen przybrała na twarz wyraz zimnej, wyniosłej godności, spuściła oczy i odpowiedziała stanowczo:
— Czyż nie rozumiesz tego, René, że ja nie chcę nic sobie przypominać?...
— Prawda!... potaknął pan de Rieux ponuro. Masz rację, że nie chcesz sobie tego przypomnieć... Przeszłość nie istnieje dla ciebie... Z księgi życia swojego, wyrywasz każdą kartkę, na której wypisane jest nazwisko moje!... Janino, weź to pudełko, znajdziesz w niem medalion, któryś mi ongi ofiarowała... Nie posiadając twego serca, nie mam prawa do twojego obrazu.
Carmen pochwyciła pudełeczko, tak jak przedtem list pochwyciła, ale zamiast go rzucić w ogień, nacisnęła sprężynę i długo przypatrywała się podobiźnie Janiny de Simeuse.
Była to miniatura, którą Doyen skopiował dnia poprzedniego.
Przez cały czas tego egzaminu, René nie spuszczał oczu z młodej kobiety.
Drżał, aby nie poznała podstępu i nie zawołała:
— Napróżno chcesz mnie oszukać, to nie ten sam portrecik... Oryginał zatrzymałeś w swoich rękach... Ja chcę mieć tamten... oddaj mi go....
Uspokoił się dopiero wtedy, gdy Carmen zamknęła pudełeczko i schowała je za stanik.
— Janino, wymówił nieśmiało młody człowiek, teraz już nie posiadam nic twojego, musisz więc być zadowoloną?..,
— Postąpiłeś szlachetnie, przyjacielu, i dziękuję ci z całego serca za ofiarę, która powiększa szacunek mój dla ciebie... Cierpię, patrząc na twoje cierpienie, ale skoro mamy obowiązki, musimy je spełnić przedewszystkiem.
I jakby jej pilno było zakończyć to zanadto długie widzenie, dodała:
— Matka wspominała mi o jakimś depozycie, który miałeś mi powierzyć... gotowa go jestem przyjąć...
— Oto jest... ten depozyt... odpowiedział René.
I podał cygance dużą kopertę, zapieczętowaną trzema herbowemi pieczęciami.
Carmen wzięła ją i spojrzała na adres.
— Dla czego niema żadnego napisu?... zapytała.
— Mogłoby go stanowić jedynie nazwisko twoje...
— Więc to, co pakiet zawiera, dla mnie jest przeznaczone?...
— Tak.
— Mam zatem złamać pieczęcie?...
— Tak, ale nie teraz zaraz...
— Kiedyż zatem?...
— Zanim ci odpowiem, czy pozwolisz mi zadać sobie jedno pytanie?...
— Proszę...
René poruszył ustami, ale nie mógł wymówić słowa, pobladł bardziej jeszcze, bardziej jeszcze zmienił się na twarzy i dopiero po kilku chwilach walki ze sobą, wyszeptał:
— Czy dzień ślubu naznaczony?...
Carmen przypatrywała się panu de Rieux z wielką nieufnością.
I uznała za stosowne nie powiedzieć mu dokładnej daty.
— Jak, czas jest już oznaczony, dzień jest już obrany...
— Kiedyż ślub nastąpi?...
— Od jutra za tydzień...
Skłamała, jak o tem wiemy.
Ślub jej z Kerjeanem miał odbyć się za dni cztery.
— A więc... zaczął René pewniejszym niece głosem, za cztery dni rozedrzyj tę kopertę, przeczytuj, co zawiera i oby Bóg raczył rzucić promyk światła w ciemności, jakie cię otaczają!... oby oddalił od ciebie wszelkie wiszące nad głową twoją niebezpieczeństwa!.. Błagam go o to gorąco z całej duszy!...
Carmen zadrżała.
Że pan de Rieux coś wiedział, albo coś odgadywał, niepodobna było wątpić.
— René!... wykrzyknęła, słowa twoje kryją jakąś tajemnicę... Co mi chcesz dać do zrozumienia... Co za ciemności mnie otaczają?... Co za niebezpieczeństwo mi zagraża?...
— Janino, odpowiedział młody marynarz, nie pytaj mnie o to, bo ci nie mogę dać odpowiedzi.
— Dla czego?...
— Dla tego, żeś w tej chwili podobną do tych, o których Pismo Święte powiada: „macie oczy, żeby nie widzieć, uszy, żeby nie słyszeć...“ Nie chciałabyś mi uwierzyć...
— To, czego nie chcesz mi powiedzieć, napisałeś zapewne?...
— Tak...
— Znajdę więc w kopercie rozwiązanie dziwnej zagadki?...
René skinął głową potakująco.
— Dla czego, proszę cię, ciągnęła cyganka, przypuszczasz, że za trzy dni uwierzę temu, czemu dzisiaj nie chciałabym dać wiary?...
— Dowiesz się z tego listu, odrzekł pan de Rieux.
— A gdybym cię poprosiła, żebyś mi powiedział?...
— Byłoby to bezużyteczne, prośby twoje musiałyby pozostać niewysłuchanemi.
— A więc, odrzekła cyganka, wlepiając badawcze spojrzenie w marynarza, żeby wyczytać, jakie wrażenie sprawią na nim jej słowa, zapytam się o to barona de Kerjean, bo on musi wiedzieć o tem, co chcesz ukryć przedemną...
— Janino!... wykrzyknął de Rieux, prawie z uniesieniem, na Boga, na miłość matki twojej, zaklinam cię, ani słowa temu człowiekowi!... Niech on nie wie o tych papierach, niech się nawet nie domyśla, że się w ręku twem znajdują, bo inaczej wszystko stracone!.. Jak Bóg na niebie, nie cofnąłby się przed niczem, ażeby je pochwycić... Gotów ogień pod ten dom podłożyć, ażeby zniszczyć te dowody...
Carmen dowiedziała się więc wszystkiego, co chciała, była teraz przekonaną, że list zawierał straszne jakieś oskarżenie przeciwko baronowi.
Pan de Rieux zatem stawał się niebezpiecznym.
— Zaradzimy temu... pomyślała w duszy.
A słodziutkim, łagodnym głosikiem, rzekła głośno:
— René, przyjacielu mój, proszę cię, uspokój się... Stanie się, jak chcesz, nikomu w świecie, nawet matce, jeżeli tego żądasz, nie powiem, co zaszło między nami. Za trzy dni, ani później ani wcześniej, otworzę kopertę i dowiem się, coś napisał...
— Przyrzekasz mi to, Janino?... zapytał René z radością.
— Przyrzekam ci to, a wiesz dobrze, że każda z Simeusów umie dotrzymywać obietnicy.
— Wierzę ci, Janino, wierzę i dziękuję sercem całem. Dzięki temu odjadę spokojniejszy, a pożegnam cię z mniej zrozpaczonem sercem.
— Do widzenia tylko!... musisz mi powiedzieć, kochany bracie... powiedziała cyganka.
— Nie... ja żegnam cię, Janino, żegnam na zawsze!... oświadczył René. Nie zobaczymy się już nigdy na tym świecie!...
— Liczę na to, pomyślała w duchu Carmen.
Za chwilę pan de Rieux wyszedł z salonu i nie odwracając głowy po za siebie, opuścił pałac, którego próg, jak sądził, przestąpił po raz ostatni.
— No... rzekł do siebie, jeżeli Pan Bóg da, że ją śmierć moja ocali, umrę zupełnie szczęśliwy...
Spojrzał na zegarek.
Była godzina punkt druga.
O trzeciej, jak sobie przypominamy, miał się spotkać z Lucem Kerjean na rogu ulic l’Enfer i Tombe-Issoire, czyli bardzo niedaleko od miejsca w którem się znajdował.
Szło o przepędzenie pozostającego mu wolnego czasu.
Zaczął iść wązkiemi uliczkami, kierując się w stronę Luksemburgu.
Pozostawmy go kroczącego z duszą przepełnioną rozkosznemi wspomnieniami minionej przeszłości, a powróćmy do Carmeny.
Zaledwie drzwi saloniku zamknęły się za oficerem marynarki, odetchnęła ona swobodnie, jakby się pozbyła ciężaru niecierpliwie dźwiganego.
Podeszła do jednego z okien i widziała, jak René minął dziedziniec, jak wszedł do bramy i zniknął na ulicy Wały św. Wiktora.
— Nareszcie skończyło się!... powiedziała sobie z zadowoleniem. Zdaje mi się, że się znalazłam, jak niepodobna lepiej, i że nie mam sobie nic zgoła do wyrzucenia... Biedny, młody głuptasek!... jak on cierpi okrutnie... Mimowoli nim się zajmuję, mimowoli go żałuję i nie życzyłabym mu nic złego, gdyby nie był niebezpiecznym, gdyby mi nie stał na przeszkodzie!... O! gdybym naprawdę była Janiną de Simeuse, czuję, jakbym go silnie kochała... Ale jestem cyganka, Carmeną tylko, René więc nie może być dla mnie niczem innem, jeno nieprzyjacielem zawziętym... Ten pakiet dostarczy mi zapewne nowego na to dowodu.
I złamała pieczątkę koperty, zawierającej testament oraz list do Janiny adresowany.
W chwili, kiedy pierwsze wiersze przebiegała oczyma, otworzyły się drzwi i Kerjean bez anonsowania się, jak zwykle, wszedł do pokoju.
Carmen chciała poskoczyć do niego, ale on palec do ust przyłożył i tym gestem zalecił ostrożność wspólniczce.
Przychodził codzień tutaj, ale księżna, a często i książe obecnemi byli przy jego wizytach, co przeszkadzało poufnej rozmowie z cyganką.
Nie była ona z tego powodu powiadomioną o żadnem z wypadków, jakie tak szybko następowały po sobie.
Nie wiedziała o śmierci hrabiego de Jussac i markiza de la Tour-Landry, nie wiedziała o niebezpieczeństwie zawisłem chwilowo nad głową Luca.
Dla wiadomych nam powodów przyśpieszył on dziś odwiedziny swoje w pałacu Simeuse i tu dowiedział się na wstępie, iż pan de Rieux był u księżnej.
Dreszcz go przeszedł na tę wiadomość.
Zachował jednakże krew zimną, ażeby powiedzieć lokajowi:
— Nie przeszkadzaj księżnej pani. Nie chcę jej rozmowy z panem de Rieux przerywać. Poczekam w dużym salonie.
Słudzy wiedzieli o blizkim małżeństwie barona, uważali go więc jako przyszłego swego pana i byli mu naturalnie posłuszni.
Kamerdyner usunął się, nie zrobiwszy żadnej uwagi.
Luc pozostał sam, a pchany ciekawością, zbliżył się do drzwi, uniósł portiery i przyłożył ucho.
Pierwsze słowa, jakie posłyszał, przekonały go, że to Carmen, nie zaś księżna rozmawiała z markizem.
Zdwoił uwagę, aby nie stracić ani jednego z zamienionych wyrazów.
Skoro zmiarkował, że rozmowa jest na ukończeniu i że pan de Rieux ma wychodzić, opuścił miejsce obserwacyi, albo raczej szpiegowania, usunął się w głęboką framugę okna i zapuścił długie fałdy ciężkiej firanki, tak, że go zasłoniły zupełnie.
René przeszedł salon, nie domyślając się, że ten, którego nienawidził i którym pogardzał, tak się blizko znajduje.
Kerjean również jak Carmen patrzył na rywala, mijającego dziedziniec, pałacowy i wychodzącego za bramę.
Zaraz potem wysunął się ze swego ukrycia, otworzył drzwi i znalazł się obok cyganki.
— Dawaj prędko!... zawołał, wskazując na list, jaki trzymała w ręku.
Parę minut wystarczyło łotrowi do przeczytania pisma od początku do końca.
Szczególny uśmiech ukazał się mu na ustach.
— Doprawdy, rzekł o tyle głośno, ażeby być usłyszanym przez cygankę, ten człowiek jest wrogiem naszym potężnymi... Spojrzeniem przenika ciemności, a czego nie odgaduje?... Jeżeli kto to on jeden tylko może mnie na seryo przestraszać!...
— Cóż to takiego?... spytała Carmen.
— Masz, kochana Janino, odparł baron, zwracając list cygance, która w miarę czytania, bladła także z przestrachu.
— O!... odezwała się nareszcie, miałam racyę przewidując niebezpieczeństwo!... Bardzo było blizkiem widocznie!... Zmiłuj się, baronie, cóż jest prawdą w tych oskarżeniach okrutnych?...
— Wszystko!... odpowiedział nędznik lakonicznie.
— Więc panowie: Jussac i de la Tour-Landry?...
— Grozili nam obadwaj i usunęliśmy z Periną jednego dnia obudwu...
— Zręcznie... tajemniczo... bez świadków?...
— Czyż możesz pytać o to!...
— W takim razie, zkądże pan de Rieux może wiedzieć?...
— Nic nie wie, ale wszystko odgaduje. Najsprytniejszy z agentów pana de Sartines, nie mógłby w tej chwili walczyć z przenikliwością jego... A dla czego?.. Dla tego po prostu, że jest zakochanym, że chce zgubić rywala...
— To ciekawe, nie prawdaż?... to dziwne?... i przedewszystkiem przerażające!... Jakiś instynkt mnie ostrzega, że René zgubi nas jednakowoż...
— Instynkt twój jest bezzasadny... Za godzinę, pan markiz, nie będzie mógł zgubić nikogo, bo sam, przysięgam ci na to, zgubionym zostanie...
— Prawda... przypominam sobie... że będziecie się bić dziś ze sobą...
Pisze to w swoim liście... i nawet dodaje, że napewno zostanie zabitym... — Muszę przyznać, iż jest wróżbitą znakomitym...
— Rezultat pojedynku zawsze jest niepewny przecie...
— Nie ze mną, kochana Janino... daję ci słowo na to... Ja nie jestem z tych, co się zdają na przypadek, bo ja wiem, że szczęście często zawodzi... już zarządziłem odpowiednie środki ostrożności...
— Poznaję... szepnęła Carmen ze znaczącem spojrzeniem, iż już na swoję stronę szalę przeważyło!...
— Naturalnie... odrzekł baron. Nic nie może przeszkodzić nam w dążeniach do celu. Kiedy wpół do czwartej wybije na tym oto zegarze... odmów modlitwę za duszę pana Renégo de Rieux, poległego w samym kwiecie wieku...
Cyganka próbowała się uśmiechnąć na ten żart złowrogi, musimy atoli powiedzieć na jej pochwałę, iż zabrakło jej na to sił i odwagi.
— Co mam z tym fantem zrobić?... zapytała mnąc w ręku list Renégo.
— Spalić jak najprędzej ten wielce niebezpieczny papierek, i podziękować dobrej gwiazdce naszej, że nie pozwoliła, aby wpadł w ręce księcia albo księżnej. To byłoby bardzo niedobrze..
— A testament?...
— Gdybyśmy wiedzieli, co zawiera, moglibyśmy oddać podług adresu, ale kto wie, czy i tam niema jakiego oskarżenia?...
— Skazujesz go zatem tak samo na spalenie...
— Rozumie się... Spadkobiercy markiza de Rieux, urządzą się, jak będą mogli... Spal to, kochana Janino!... spal!...
Carmen rzuciła testament do ognia.
Koperta, na której wypisane było nazwisko pana de Simeuse, kończyła się dopalać w chwili właśnie, gdy weszła księżna.
Zdawała się ździwioną trochę tem, że zastała tu córkę i barona, o przybyciu którego nie wiedziała, — przyjęła go pomimo to ze zwykłą uprzejmością, i wziąwszy Carmenę na bok, zapytała po cichu:
— A René?...
— Odszedł, mateczko...
— Pocieszony?...
— Spokojniejszy przynajmniej...
— Nie spotkał się z baronem?...
— Nie, dzięki Bogu...
— Czy trwa w postanowieniu wyjazdu?
— Tak... a ja nie ukrywałam wcale przed nim, że pochwalam z całej duszy to jego postanowienie...
— Biedny René!... Niech go Bóg prowadzi szczęśliwie...
— Będziemy się modlić za niego, kochana mateczko...
— Czy oddał ci depozyt, o którym mówił?...
— Ten mniemany depozyt był tylko pretekstem dla zobaczenia się ze mną... Nie było wcale o nim mowy...
Pani de Simeuse nie mogła się o nic więcej w obecności de Kerjeana wypytywać i rozmowa stała się ogólną, ale nie trwała długo bo zbliżała się godzina pojedynku, a baron zanadto dobrze był wychowanym, iżby się miał o minutę chociażby tylko opóźnić.
Sciągnąć przeciwnika w zasadzkę i zabić go podstępnie — były to rzeczy zwyczajne dla barona, ale dać czekać na siebie, o nigdy!.. przenigdy!...
Podobne uchybienie zdawało się niepodobieństwem.
Pożegnał księżnę i księżniczkę.
Pani de Simeuse zaprosiła go na kolacyę.
Przyjął inwitacyę z oznakami wielkiej radości i wdzięczności, pocałował z szacunkiem rękę przyszłej matki, pożegnał raz jeszcze czule Carmen, a na wyjściu szepnął jej do ucha:
— Opowiem ci wieczór o wszystkiem, co się stało...
Podszedł do konia, którego Malo trzymał na dziedzińcu, skoczył na siodło i najkrótszą drogą pojechał na ulicę I’Enfer.


XL.
Ulica Tombe-Issoire.

Trzecia biła, gdy baron de Kerjean zsiadł z konia na rogu ulicy Tombe-Issoire, gdzie od kilku minut czekał nań René de Rieux.
Skłonili się sobie wzajemnie.
— Tysiąc razy przepraszam pana markiza... zawołał de Kerjean, że kazałem czekać na siebie... ale się przecie nie spóźniłem?...
— Jesteś punktualnym, panie baronie... odrzekł René, ja się tylko pośpieszyłem...
— Czekam na rozkazy... powiedział Luc.
— Wskaż mi pan drogę, a gotów jestem pójść za nim... odpowiedział Rene.
Kerjean zaczął iść, przepuszczając przez grzeczność markiza.
Ulica Tombe-Issoire była właściwie, zawsze prawie pustem przejściem pomiędzy wielkiemi o0grodami i niezabudowanemi placami.
Na całej tej przestrzeni można było naliczyć zaledwie trzy, czy cztery domy, rudery raczej opustoszałe, bo drzwi ich dniami i nocami były pozamykane, a nigdy ciekawa głowa kobiety, albo dziecka nie ukazywały się z po za brudnych małych szybek wązkich okien, gdy się słyszeć dały kroki jakiego przechodnia.
Luc i René szli jakie dwieście kroków, obok wysokiego muru w bardzo złym stanie utrzymywanego, którego wierzchołek zaschnięte zielska pokrywały.
Luc zatrzymał się przed małą spróchniałą furtką, trzęsącą się ze starości na zardzewiałych zawiasach.
— Przybyliśmy na miejsce, panie markizie, rzekł do Renégo.
I jednocześnie popchnął furtkę i usunął się na bok, żeby przepuścić pana de Rieux.
Kerjean wszedł za markizem, zamknął furtkę i zasunął długą ciężką zasuwę, a potem zawołał najswobodniej, prawie wesoło:
— Przyzna pan markiz, że nie przesadzałem niczem, zachwalając tę miejscowość jako najdogodniejszą w tej okoliczności!... Prześliczny to placyk, jakby umyślnie przygotowany dla młodzieńców, których mniej czy więcej ważne powody zmuszają do podrzynania sobie gardeł... W żadnej okolicy Paryża, a znam wszystkie bardzo dobrze, niepodobnaby znaleźć takich dogodności... Czy pan markiz podziela zdanie moje?...
— W zupełności... odpowiedział René, na którego ustach udany czy prawdziwy zapał barona wywołał uśmiech mimowolny.
Niepodobna było zresztą zaprzeczyć, że miejsce doskonale było wybrane.
Bo proszę sobie wyobrazić czworokąt wielkich rozmiarów, gdzie drzewa przed sześćdziesięciu może laty przypadkowo posiane rosły swobodnie.
Były to po większej części drzewa modrzewiowe.
Gdzie niegdzie widać było także dęby i ogołocone z liści lipy podobne do olbrzymich szkieletów, wyciągających ramiona ku niebu.
U stóp ich rosły krzaki ostrokrzewiu i cyprysu, po całym murze pięły się nierówno zeschłe dzikie bluszcze.
Gdzieniegdzie przedstawiały się oczom miejsca zupełnie puste, jakby umyślnie przygotowane na teatr spotkań zbrojnych.
Odgłos kroków głuszyła prawie zupełnie gruba warstwa opadłych z jodeł igieł ciemno-czerwonawych.
W chwili wejścia margrabiego i barona, chmara kruków sfrunęła ze złowrogim krakaniem i zaczęła krążyć po nad drzewami... Niebo było szare zupełnie.
Zimowe, zachodzące już słońce schowało się po za chmury.
Tarcza jego ukazywała się na horyzoncie, jakby jakaś brudna biała plama.
René doznał mimowoli nieprzyjemnego wrażenia.
— Czas prawdziwie pogrzebowy... pomyślał sobie, natura przywdziała po mnie żałobę!...
Baron de Kejean, obeznany z miejscowością, nie był ani smutny, ani zamyślony, twarz jego wyrażała owszem dziwne jakieś zadowolenie, jakby się nie do pojedynku, ale do jakiejś raczej weselszej przygotowywał zabawy.
Przeszedł szybkim krokiem trzy części ogrodu, którego najmniejszy zakątek znał doskonale, i zatrzymał się przy największem pustem miejscu..
Miejsce to miało jakie dwadzieścia do trzydziestu łokci przestrzeni, tak doskonale owalnej, jak gdyby ręka zręcznego rysownika naszkicowała owe kontury.
Potrójny rzęd lip otaczał to miejsce niby olbrzymia ściana.
Przy końcu wznosił się ogromny dąb, a po za tym dębem ze dwadzieścia cyprysów, posplatały czarne prawie swoje gałęzie i stworzyły gąszcz nieprzebyty.
Luc tu się zatrzymał.
— Panie markizie... rzekł, rozglądając się do okoła, bodaj że niepodobna wynaleźć nic lepszego... Jak pan myśli?...
— Tak samo jak pan, panie baronie.
— Więc tutaj?...
— Tutaj panie.
— Ziemia jest miękka... mówił de Kerjean, niema ani kamieni, ani mchu... nic a nic takiego, na czemby się mogła noga poślizgnąć i spowodować upadek... Nie przeciska się tu nadto ani jeden promień słońca... To cacko prawdziwe to miejsce. Przyznam się panu markizowi, że już trzeci raz bić się tu będę z prawdziwą przyjemnością...
— Trzeci raz!... powtórzył René, nie bez ździwienia.
— Ani mniej, ani więcej, panie markizie.
— I jakże przeciwnicy pańscy?...
Kerjean westchnął głęboko i przybrał zasmuconą minę.
— Moi przeciwnicy... wyszeptał, byli to ludzie dzielni, umieli dobrze władać bronią... i robili co mogli... ja tak samo... Niech Bóg ulituje się nad ich duszami!... Nie mam sobie nic do wyrzucenia...
— To znaczy... wykrzyknął oficer marynarki, żeś ich pan wszystkich trzech pozabijał?...
— Tak, niestety!... panie markizie, rękę mam nieszczęśliwą... Cóż robić?... Każdy broni się jak może... Każdemu wszak życie jest miłe... Co robić?... Co roku poświęcam okrągłą dosyć sumkę na nabożeństwa za ich dusze... Jeżeli miałbym nieszczęście zabić pana markiza, będę również pamiętał o tym obowiązku względem pana...
— Uwalniam pana od tej pobożnej ofiary... odrzekł René z pogardą.
Kerjean skłonił się w milczenia.
— Zaczynajmy... proszę pana... odezwał się René.
— W tej chwili, panie markizie.
Powiedziawszy to, Kerjean rzucił na ziemię długi cienki pakiet, owinięty w cienką skórę, potem zdjął płaszcz i powiesił go na najniższej gałęzi jodły.
Pan de Rieux uczynił to samo.
Ostre zimno nie pozwalało im na zdjęcie podług zwyczaju, ubrania zwierzchniego i kamizelek, które krępowały i mniej pewnenmi czyniły ruchy, a stanowiły rodzaj pancerzy na piersiach.
Wyciągnęli szpady z pochew i zmierzyli takowe.
Przypadkowo były jednakowej zupełnie dłogości i mocy.
— Prześlicznie!... zawołał baron, wskazując na długi cienki pakiet, ale ja, dodał, przewidując wszystko zaopatrzyłem się we dwie zupełnie podobne bronie... Będziemy je mogli użyć, gdyby przypadkiem która z naszych się złamała...
René skinął głową.
— Panie markizie, odezwał się Luc, racz pan obrać sobie miejsce...
— Pozostaję, gdzie jestem... odrzekł oficer marynarki, stojący naprzeciw barona, to jest pod dębem i o kilka kroków od gęstego zarośla cyprysów.
Kerjean bardzo zręcznie zajął pierwej swoję pozycyę po przeciwnej stronie, a dla czego tak się urządził, dowiemy się o tem wkrótce.
Trzy czy cztery kruki, które spłoszyło wejście dwóch ludzi, usiadło w tej chwili na najwyższej gałęzi starego dębu, dominującego nad cyprysami.
Złowróżbne ptaki, jakby ciekawe były przebiegu szykującej się walki.
— Przewąchują śmierć!... szepnął René, przeczuwają, że będą miały trupa do obrabiania!...
Ale kruki prawie zaraz zerwały się z wielkim krakaniem i pofrunęły.
Na pewno jakiś niespodziany przedmiot nagle dostrzeżony, spowodował przestrach i zmusił je do ucieczki.
René nie miał jednak czasu zastanawiać się, coby to był za przedmiot, bo baron zaczął nacierać,
René zaczął się zasłaniać, szpady się skrzyżowały.
Była to gra początkowa, zaczepna i odporna.
Przeciwnicy chcieli się z zimną krwią wymiarkować, chcieli zmierzyć siły swoje i nie probowali tych cięć śmiałych, które często bardzo niebezpiecznemi są i dla tych, co je zadają i dla tych, co je otrzymują.
Zaledwie wszakże ostrza się starły, zaledwie zgrzytnęły uderzając o siebie, a już ten spokojny sposób, jakim się walka rozpoczęła, zdradził zręczność i brawurę przeciwników, już zaznaczył, że walka i długą będzie i straszną.
Wkrótce się akcya ożywiła.
Luc i Rieux obaj świetnymi byli graczami, ale gra barona, nie podobna była w niczem do gry markiza.
Kerjean miał rękę giętką, ruchomą, jak stal sprężystą, a oko orle.
Szybkość i siła ciosów czyniły z niego wroga strasznego, wroga jednego z tych, których broń, podobna do piorunu, częściej zabija niż rani.
Pan de Rieux pod ruchami szpady Kerjeana, wydawał się tak swobodnym, jak gdyby widział przed sobą nieszkodliwy korek floretu..
Widocznie się oszczędzał, widocznie czekał na późniejszy gorętszy atak przeciwnika, a gotów był do odparcia go i pchnięcia.
Ale zaraz, gdy uczuł szpadę swoję uderzającą o szpadę Kerjeana, zmienił się do niepoznania.
Wzrok stracił ponury wyraz zniechęcenia, oczy mu żywo błyszczeć zaczęły, krew zarumieniła policzki, uśmiech wywyższył górną wargę.
Bo odkąd poczuł, że jego siła i jego zręczność, czyniły partyę pomiędzy nim a baronem zupełnie równą, nadzieja powróciła mu do duszy.
— Toć, mówił sobie, Pan Bóg jest sprawiedliwy. On sam między nami rozsądzi. Trzymam życie tego człowieka w swoim ręku, tak samo, jak on trzyma w swojej mocy moje... Jeden z nas musi zginąć, dla czegóż ja nim mam być koniecznie?... Jeżeli ja pokonam, ja też zdruzgoczę przeszkodę, która mnie dzieli od Janiny... Ukarzę nikczemnika, mordercę i odzyskam narzeczoną!... O! dowiodę panu baronowi, że teraz pragnę żyć znowu.
Tak myślał sobie René, a pod wzrastającą nadzieją ustępowały złowrogie jego przeczucia, jak kruki, co ze starego dębu sfrunęły.
Luc podwajał tymczasem usiłowania, liczył na łatwe zwycięztwo, więc go zawód doprowadzał do wściekłości.
Policzki mu płonęły, z czoła spływał pot wielkiemi kroplami, przyśpieszony oddech świadczył o gwałtownem biciu serca.
René wierny postanowieniu, wyczerpania sił przeciwnika, zasłaniał się i odpychał swobodnie najniebezpieczniejsze jego cięcia.
Głuche przekleństwo wyrwało się z ust Kerjeana.
— Panie baronie, zapytał René z ironią, czyż byś był już zmęczonym?...
Kerjean odpowiedział gradem cięć piorunującej szybkości, ale zawsze koniec jego szpady napotykał przed sobą, jakby niepokonaną tarczę, broń oficera marynarki.
René uśmiechał się ironicznie.
Nagle zadrżał gwałtownie.
Jakiś szmer niepojęty dał się słyszeć w gęstwinie cyprysów.
Odwrócił na wpół głowę.
Ciemne gałęzie poruszały się, ale niedostrzegł w nich nikogo.
Ruch Renégo nie trwał dłużej, niż dziesiątą część sekundy, dosyć tego jednak było, ażeby go szpada Kerjeana drasnęła powyżej pięści.
Skaleczenie było mało znaczące i nie mogło przerwać walki, ale na widok krwi, pan de Rieux krzyknął rozłoszczony i zapominając o wszelkiej ostrożności, zamiast się bronić, zaczął nacierać z nadzwyczajną siłą.
Pojedynek stał się wtedy przepysznem widowiskiem.
René bił się w sposób szczególny, okropny, to rzucał się na boki, to schylał się na sposób włoski pod szpadę Kerjeana, którego ramienia dotknął już dobrze dwa razy.
Luc czuł, że mu zaczyna brakować siły i zręczności do bronienia się od tych natarć nieprzewidzianych i gwałtownych ataków.
Życie jego na seryo było w niebezpieczeństwie.
Widział to, czuł to doskonale.
Lada chwila szpada markiza znajdzie drogę do jego piersi i przeszyje mu serce.
Biała piana w kątach ust mu się pokazała,
Broń Renégo fruwała niby błyskawica i coraz szybciej zakreślała śmiertelne koła.
Stanowcza chwila była już bardzo blizką.
Sprawiedliwość Bozka pewną się być zdawała.
Naraz przenikliwe gwizdnięcie wyrwało się z zaciśniętych ust barona.
Gwizdnięcie to było sygnałem.
Gęste krzaki cyprysów rozchyliły się... dwóch drabów wyskoczyło z dobytemi szpadami i od razu natarło na pana de Rieux z tyłu.
Luc rzucił się teraz śmiało naprzód i ugodził w same piersi markiza.
Szpada wypadła z rąk Renégo.
— Podły nędzniku!... wykrzyknął słabym głosem, morderco!...
Strumień krwi buchnął mu z ust i zmusił do milczenia.
Upadł najprzód na jedno kolano, potem runął na ziemię twarzą do góry.
Usłyszał jeszcze słowa:
— Nie żyje!...
Zobaczył dwie wykrzywione dyabelskie postacie pochylone nad sobą: Moralesa i Coquelicota i przestał słyszeć i widzieć...


XLI.
Tajemnica.

— Caramba!... wykrzyknął Morales, pochylony ciągle nad ciałem Renégo de Rieux, trzy pchnięcia, ofiarowane jednemu szlachcicowi, to co się nazywa porządna porcya!...
— Pracowałem sumiennie i mam nadzieję stosownie być wynagrodzonym!... wtrącił Coquelicot.
— Wiesz co, baronie, dorzucił cygan, który, jak się zdawało, był znowu w łaskach u Kerjeana, że wielki był już czas, aby ci przyjść z pomocą!... Ten młody junak bił się z całego serca, jak prawdziwy opętaniec... Przyjemność była patrzeć na błyskającą jak ognik jego szpadę... przyjemność dla nas naturalnie, bo ty nie odczuwałeś jej, baronie... i gdyby jeszcze pół minuty, byłoby już za późno!... Caramba!... ten nieboszczyk, to był twardy, co się nazywa wspólnik!... Polecę go gorąco mojemu patronowi, św. Jakóbowi.
— I dobrze zrobisz, odrzekł Luc z uśmiechem. Ja mu także pamięć o jego duszy obiecałem, a lubo zdawał się mało być tem wzruszonym, dotrzymam mu obietnicy.
— W takim razie, rzekł z cynizmem Morales, napewno prosto pójdzie do raju...
— Naturalnie, odparł Luc, ale dajmy pokój duszy, a zajmijmy się ciałem...
— Czyż ono tu nie pozostanie, to biedne ciało?... zapytał cygan.
— Nie.
— Cóż więc z niem zrobimy?...
— Ukryjemy należycie...,
— W jaki sposób... Bodaj, że nie mamy żadnego ze sobą narzędzia do wykopania dołu?...
— Zobaczysz Moralesie.. Owiń trupa w jego płaszcz i weź go ty za ramiona, a Coquelicet za nogi...
— No już...
— Teraz chodźcie za mną.
Baron poszedł na czele dwóch ludzi, niosących zwłoki, całe zalane krwią, nieustannie płynącą z trzech ran głębokich, z których najlżejsza była także zapewne śmiertelną.
Skierowali się w najodleglejszą stronę od małej furtki, wychodzącej na ulicę Tombe-Issoire.
Tu prawie w samym rogu łączących się murów ogrodzenia, była jama podziemna, której otwór dziesięć do dwunastu stóp objętości, nie zabezpieczony był żadnem ogrodzeniem, albo choćby barjerką.
Co do głębokości jamy, o tej nie można było zdać sobie sprawy, nawet pochylając się nad otworem, bo gęste powoje i zielska, wyrastające ze szczelin murowanej cembrowiny, tworzyły zasłonę i nie pozwalały przenikać ciemności.
Kerjean zatrzymał się na skraju otworu.
Morales stanął tuż przy nim.
— Co to jest?... u dyabła?... zapytał.
— Opuszczona cysterna, odpowiedział baron.
— Czy w nią rzucimy trupa?...
— Po to was tu przyprowadziłem...
— Caramba!... dobrze obmyślane, nieboszczykowi bardzo będzie wygodnie w tem cichem odosobnionem miejscu... No Coquelicot, poczciwy chłopcze, uważaj na komendę... unieśmy równo ciało, a jak powiem: trzy, puszczajmy...
Dwaj nędznicy zaczęli huśtać w prawo i w lewo smutny swój ciężar.
— Raz! dwa!... wymówił głośno Morales. Trzy!... zawołał nareszcie i ciało poszło w przepaść otwartą.
Przez chwilę słychać było trzask suchych gałęzi, a potem głuchy huk, przepadły zaraz bez echa.
Spłoszony nietoperz wyfrunął z tajemniczej kryjówki i w swojej na oślep ucieczce uderzył w twarz Kerjeana, który się zatrząsł i krzyknął z przerażenia.
Wszystko to nie trwało więcej niż minutę,
Następnie trzej łotrzy pochylili się nad otworem, ale nic nie zobaczyli, rozchylone na chwile gałęzie znowu się popodnosiły i zakryły trupa nieprzeniknionym całunem.
Tylko krew na suchych liściach pozostała.
— Artystyczna robota!... mruczał Morales, bo komu u dyabła przyszłoby do głowy tutaj szukać nieboszczyka?... Nawet sam naczelnik policyi, nie zdobyłby się na koncept podobny...
— Nie mamy już tu nic do roboty, odezwał się baron, chodźmy zatem...
Powrócił na miejsce, gdzie odbywał się pojedynek, zakończony morderstwem, podniósł płaszcz, zarzucił go sobie na ramiona, wsunął kilka sztuk złota w rękę Coquelicotowi, który na podziękowanie ukłonił mu się aż do ziemi i powrócił do znajomej nam furtki.
— Wyjdźcie wy pierwsi, rzekł do dwóch nędzników, odsunąwszy zasuwę i otworzywszy furtkę, i zobaczcie, czy ulica zupełnie pusta...
— Pusta jak step arabski... odrzekł Morales, rzuciwszy w prawo i w lewo okiem drapieżnego ptaka.
— No to dobrze, mruknął Kerjean, zamykając drzwi i zasuwając zasuwę.
— A co, baronie — zapytał cygan — czy ty tam pozostajesz?...
— Nie myślę...
— Ciekawym zatem jak wyjdziesz, Caramba, czy nie masz przypadkiem skrzydeł?...
Luc nic nie odpowiedział na te pytania, ale postąpił kilka kroków na prawo i odszukał miejsca, gdzie były porobione w murze nacięcia, na których można było doskonale oprzeć nogę i utrzymać się rękami.
Dzięki tym stopniom, wdrapał się na mur, jak po drabinie, uchwycił silnie za jego wierzchołek i ześlizgnał się na ulicę.
— Caramba!... kochany baronie!... wykrzyknął brat Carmeny — zręczny jesteś, jak małpa i lekki jak kot doprawdy!... Ale po co te wszystkie sztuki gimnastyczne, kiedy miałeś furtkę przecie?...
Kerjean wzruszył ramionami.
— Głowo bez mózgu!... zawołał. Miałem więc był pozostawić drzwi otwarte, aby pierwszy lepszy ciekawiec zobaczył kałuże krwi na placu?...
— Prawda!... mruknął cygan z głębokiem przekonaniem. Jesteś wielkim człowiekiem, jedna tylko moja siostra dorównać ci jest w stanie.
Luc wysłuchał z godną pochwały skromnością tego zasłużonego komplimentu i uścisnął protekcyonalnie rękę Coquelicota, który oddalił się po wynurzeniu gotowości swojej na każde żądanie.
Do Moralesa powiedział:
— Bądź o dziesiątej wieczór w Czerwonym Domu, będę cię potrzebować.
Powrócił na plac Świętego Michała, gdzie Malo czekał go z końmi, i ulicą Świętego Jakóba skierował się w stronę wybrzeża Saint-Paul.
Jadąc myślał sobie:
— Przeszkody jedna za drugą ustępują!... Ktokolwiek stanie pomiędzy mną a fortuną, ten jest na śmierć z góry skazany... Wszystko się dobrze składa!... Dochodzę do celu... dochodzę!... Gdy nadejdzie nareszcie dzień, w którym zostanę od wiedźmy oswobodzony, nie pozostanie mi już ani jeden na ziemi nieprzyjaciel...
Nie pójdziemy z baronem, ani do jego mieszkania, ani do pałacu Simeusów, gdzie jadł kolacyę gdzie znalazł sposobność w kilku słowach, po cichu wypowiedzianych, powiadomić Carmenę o tem, co się stało po południu.
Połączymy się z nim w Czerwonym domu, gdzie w tej chwili właśnie wiedźma wyrażała mu szczere uznanie, bo wiedziała już o wszystkiem od Moralesa.
— Kochana Perino... odpowiedział Luc, musisz mi zrobić pewną za to wszystko przysługę.
— O co ci chodzi... zapytała Perina.
Luc pochylił się do jej ucha i powiedział po cichu.
— Pożycz mi ślepej latarki, motyki i łopaty, jakie ci służyły przy kopaniu grobu dla Janiny de Simeuse...
Zagadnięta spojrzała ze ździwieniem.
— Czy ty także masz podobną robotę do wykonania?... spytała.
— Tak.
— Dla kogo?...
— Dla Renégo de Rieux...
— Czyż trupowi nie dobrze jest tam, gdzie się znajduje?...
— Posłuchaj, a zrozumiesz... Opuszczona studnia, do której wrzuciłem ciało markiza, jest poprostu tą cysterną, o której ci mówiłem w wieczór Tłustego czwartku, gdym cię wtajemniczał w moje projekty przyszłości... Za pomocą przejścia, które znam ja jeden tylko... łączy się ona z podziemiem Dyabelskiego hotelu. Hotel ten za miesiąc najdalej stanie się moją własnością, w głębi bowiem jego podziemi pomieszczone zostaną ogromne moje warsztaty fałszowania pieniędzy...
— Przyznaję... A gdzież wykopiesz grób?...
— W podziemiach...
— Kiedy?...
— Dziś zaraz w nocy... za chwilę...
— Sam pójdziesz?
— Nie... Morales i Malo będą mi towarzyszyć...
— Dobrze.. Dam ci wszystko, czego żądasz...
Perina wzięła lampę i zeszła do dolnej sali z de Kerjeanem.
Cygan szedł za niemi niezbyt spokojny.
Baron wziął łopatę na ramię, motykę i latarkę dał Moralesowi i wyszli obaj z Czerwonego domu przez uliczkę l’Estoufade.
Na końcu uliczki stała jeszcze dorożka, którą przyjechał de Kerjean.
Stangret siedział na koźle, a jakiś człowiek stał przy koniach.
Morales poznał Malo, Luc skinął, służący drzwiczki otworzył.
— Siadaj, rzekł do Moralesa, i sam usiadł obok niego.
— Gdzie jechać?... zapytał Male.
— Ulica l’Enfer... odpowiedział Luc, każę ci stanąć, gdzie będzie potrzeba.
Służący wskoczył na kozioł, stangret trzasnął z bicza i popędził wychudłe szkapy.
Po półgodzinie przybyli na nieskończenie długą ulicę l’Enfer.
Kiedy przejechali trzecią jej cześć de Kerjean zawołał:.
— Stój!...
Powóz zaraz się zatrzymał i trzy siedzące w nim osoby wyskoczyły na ziemię.
Malo wziął łopatę, motykę i latarkę.
— Chodźcie za mą!... powiedział baron do swoich towarzyszów i zaczął iść naprzód pośpiesznie.
Noc była ciemna, ślepa latarka szczelnie zamknięta, słabe jednakże światło, rzadkich wprawdzie latarń ulicznych, pozwalało Moralesowi, nieznającemu wcale tej dzielnicy, rozróżnić po prawej stronie mur wysoki.
Był on w daleko gorszym stanie, niż mur ogradzający plac przy ulicy Tombe-Issoire.
Szerokie dosyć gęste szpary, świadczyły o ostatecznej ruinie.
Zielska różnego rodzaju pozapuszczały korzenie pomiędzy szczerby wypadłych kamieni i kołysały się w różne strony.
Kerjean szedł ciągle przy murze i Morales przypuszczał, iż to się nigdy nie skończy.
Nadeszli nareszcie nad dużą monumentalną bramę z drzewa i żelaza, i ujrzeli po nad nią jakąś tarczę herbową.
Słońce, deszcz i wiatry, nie zdołały uszkodzić owej bramy, i najmniejszej nawet nie potrafiły wyżłobić w niej szparki, aby przez nią możnaby było zajrzeć w podwórze.
Po za bramą znowu mur w dalszym ciągu.
Kiedy Malo zobaczył herb, zrobił szybko znak krzyża świętego i zaczął szeptać słowa modlitwy bretońskiej, mającej skutkować przeciwko złemu duchowi.
Morales spostrzegł to i zbliżając się do Malo, zapytał po cichu:
— Cóż to jest, mój chłopcze?...
Malo przeżegnał się po raz drugi i odpowiedział drżącym głosem:
— Wejście do hotelu Dyabelskiego.
Morales nigdy nie słyszał o podobnym hotelu, mruknął zatem do siebie:
— Caramba!... szkaradna miejscowość jakaś!...
Upłynęło kilka minut od czasu, gdy minęli bramę, a de Kerjean szedł ciągle przy murze.
Nakoniec zatrzymał się.
Mur w tem miejscu tworzył kąt ostry, i o pięćdziesiąt kroków dalej, dosięgał ogrodzenia parku Luksemburskiego.
Luc obrócił się do Malo, wziął od niego latarkę, puścił słaby promień światła i przekonawszy się, że nikogo nie było słychać w blizkości, podszedł jakby do galeryi podziemnej, zrobionej w podmurowaniu, a zamkniętej na grube drzwi opatrzone zamkiem mocnym.
Wyjął z kieszeni klucz, włożył go w zamek, zakręcił, nacisnął klamkę i drzwi się otworzyły ze zgrzytem na zardzewiałych zawiasach.
Malo patrzył na swego pana prawie skamieniały ze strachu.
— Wejdźcie!... rzekł de Kerjean do swych towarzyszy, na drzwi wskazując.
Obaj zamiast zbliżyć cofnęli się o dwa kroki.
— Cóż to?... zapytał Luc ździwiony.
— Niech pan raczy mi przebaczyć... mruknął Malo... ale zdaje mi się, że po za temi otwartemi drzwiami, znajduje się posesya hotelu Dyabelskiego...
— No tak... więc cóż?...
— I pan baron żąda od nas, ażebyśmy tam weszli?
— Rozumie się...
— Pan baron wie o mojem do niego przywiązaniu... wybełkotał Malo drżącym głosem, pan baron wie, że oddałbym za pana ostatnią kroplę krwi, pan baron wie o tem...
Nie mógł dokończyć przemowy.
— Zkąd u licha przyszła ci do głowy ochota wynurzać mi w tej chwili swoje uczucia?... wykrzyknął Luc niecierpliwie: Rozkazuję ci!... więc obowiązanyś wykonać rozkaz.
— Niech pan baron każe rzucić mi się w wodę lub w ogień, nie zawaham się ani na chwilę... ale błagam, niech pan nie wymaga, ażebym przestąpił próg tych drzwi przeklętych...
— Czyś zwaryował?...
— Nie, panie baronie... ale się boję okrutnie...
— Czego się boisz, głupcze?...
Malo nie odpowiedział.
— Hotel Dyabelski jest opuszczony, pusty przeszło od pół wieku... oświadczył baron de Kerjean.
— I właśnie dla tego się go boję, panie baronie!... Żywych się nie obawiam, ale nieboszczycy mnie przerażają, wszyscy zaś wiedzą, że hotel Dyabelski nawiedzany jest przez duchy...
Luc wzruszył najpierw pogardliwie ramionami, potem roześmiał się i rzekł tonem stanowczym:
— Dosyć tych głupich i śmiesznych obaw!... Potrzebny mi jesteś, rozkazuję ci więc, idź!... i to pierwszy...
Malo złożył ręce i znowu zaczął się prosić.
Kerjean tupnął nogą, sypnął pół tuzinem przekleństw, a wyjąwszy z za pasa pistolet, krzyknął:
— Jeżeli mnie natychmiast nie usłuchasz, jakem szlachcic, w łeb ci wypalę!...
Malo znał zanadto dobrze swojego pana, ażeby nie być pewnym, że dotrzyma święcie groźby... Z dwojga złego wybrał mniejsze, i trzęsąc się jak w febrze, wszedł de ogrodu.
Morales zabobonny, jak każdy bretończyk, trząsł się tak, że najwyraźniej można było słyszeć, jak dzwonił zębami, na widok jednak pistoletu Kerjeana zaniechał wszelkiego oporu...
Udał się za Male, nie wymówiwszy przynajmniej głośno, ani jednego słowa, ale bijąc się w piersi, szeptał modlitwy wszystkie, jakie mu na pamięć przychodziły.
Luc wszedł ostatni, zamknął drzwi za sobą, a odsłoniwszy teraz zupełnie latarkę, wypuścił białawe światło.
Oświecił niewielką przestrzeń, co bardziej jeszcze uwydatniało ciemności panujące dokoła.
Ogród był ogromny, (cała dzielnica później na przestrzeni jaką zajmował stanęła), a trzeba go było przejść w prostej linii, ażeby dotrzeć do zabudowań hotelu.
Blade światło latarki łamało się o czarne jak smoła pnie drzew ogromnych z liści ogołoconych, od czasu do czasu rysowały się niewyraźne na zmurszałych podstawach sylwetki figur kamiennych, podobne do olbrzymów białemi całunami okrytych.
W jasny dzień wiosenny, ogród ten musiał wyglądać na las dziewiczy, pełen widm tajemniczych.
Rozumie się, że o alejach, ani nawet choćby dróżkach, mowy być nie mogło, mech, zielska, korzenie kasztanów i lip, zarosły wszystkie ścieżki.
Kerjean zapuścił się śmiało w czarną przestrzeń, jaka się przed nim roztaczała...
Miejscami zbaczać musiał, ażeby uniknąć kolczastych krzewów, ale zaraz powracał znowu na linię prostą.
Morales i Malo postępowali za nim krok w krok, trzymali się literalnie jego cienia.
Śmiałek nie bojący się ani żywych, ani umarłych, był im tarczą przed niebezpieczeństwem, jakiego ciągle się obawiali.
Następnie trzej nocni włóczędzy przybyli do jednego z rogów hotelu Dyabelskiego, budowy ogromnej i wspaniałej, wyglądającej na pałac magnacki postawiony w środku parku.
Przyjdzie czas, że opiszemy zewnątrz i wewnątrz ogromną siedzibę, mającą posłużyć za teatr dla kilku główniejszych scen naszego dramatu, ale to nie teraz jeszcze, teraz pogrążeni jesteśmy w ciemności, poczekajmy niech słońce zaświeci...
Luc — jak łatwo się domyśleć, dobrze przedtem wystudyował miejsce, do których wprowadziliśmy naszych czytelników i noc nie krępowała go wcale.
Obszedł do koła zabudowanie, żeby zajść od tyłu, doszedł do szerokiego sklepionego otworu, przy którym drzwi nie było od lat wielu, i przez otwór ten wszedł do olbrzymiej sali, także sklepionej, gdzie ogromny komin granitowy zajmował prawie całą jednę szeroką ścianę.
Sala ta, to ongi kuchnia hotelowa.
Za dawnych dobrych czasów, rożny z ćwierciami mięsiw, z drobiem i zwierzyną, obracały się nieustannie u ogniska olbrzyma.
Baron śmiały i niewzruszony, towarzysze zaś jego bardziej jeszcze teraz drżący, nie zatrzymali się tu wcale.
Z latarką w ręku wszedł Luc na schody kamienne, zupełnie dobrze zachowane, na pierwsze piętro, minął razem z kamratami kilka pokojów zupełnie zniszczonych, o ile sądzić można było przy słabem świetle latarki — przeszedł dużą sień, wychodzącą na główne szerokie schody, otworzył jakieś drzwi i wtargnął do kaplicy, arcydzieła kiedyś stylu i ornamentacyi.
Ale obecnie z dawnej tej świetności pozostały szczątki tylko.
Pomiędzy płytami posadzki przeświecały zielonawe szpary.
Drewniane rzeźby, zmurszałe od wilgoci, ze ścian opadały.
Płótna obrazów stały się niby pajęczyna, w ołtarzu żadnych nie było draperyj, w dwa oknach owalnych ani jednej szyby, a sowie gniazda wszędzie.
Morales i Malo spojrzeli po sobie: kaplica w przybytku szatana!...
Nic dziwnego, że mogły się temu ździwić podobnie inteligentne umysły.
Luc podszedł do murowanego ołtarza, opartego o ścianę na wprost drzwi i ukląkł na pierwszym z trzech stopni.
— Caramba!... mruknął Morales, szturgnąwszy łokciem Malo. Czy się pan baron modli?... Zadziwiające, ale cudowne byłoby nawrócenie!...
Morales mylił się najzupełniej niestety... nędznik wcale nie myślał o modlitwie.
Przykląkł dla tego tylko, żeby się przypatrzyć mosiężnym ornamentacyom, zdobiącym biały marmur.
Jednę z nich nacisnął ręką silnie i zaraz zniknęła, jak gdyby marmur tak był miękki, iż mogła się w nim zagłębić.
Zaraz potem rozległ się zgrzyt poruszonej sprężyny.
Baron odskoczył w tył, a ołtarz ku zdumieniu Moralesa i Malo, odsunął się od ściany, obrócił na niewidzialnych zawiasach, a na miejscu, jakie zajmował, ukazał się czarny czworokątny otwór, dostateczny na przejście człowieka.
Jednocześnie ukazał się pierwszy stopień schodów, w murze urządzonych.
Malo jęknął głucho,
— Miłosierdzia!... bełkotał. Czyż potrzeba będzie zapuszczać się w te czeluście piekielne?...
Nie długo czekał na odpowiedź.
Luc stanął przy otchłani i powtórzył rozkaz lakoniczny, któremu nie można się było opierać.
— Wchodźcie!...
Morales postawił nogę na pierwszym stopniu, zamknął oczy i zaczął schodzić.
Malo poszedł za jego przykładem, polecając duszę wszystkim świętym bretońskiego kalendarza.
Kerjean zamykał pochód.
Schody miały sześćdziesiąt stopni, ostatni znajdował się na powierzchni szerokiego korytarza, zaopatrzonego w grube drzwi, opatrzone więziennemi zasuwami i silnemi zamkami.
Baron poodsuwał zasuwy, popchnął jednę połowę drzwi i wprowadził bretończyka i cygana w takie miejsce, na które nie można było spojrzeć bez zachwytu.
Przestąpili progi podziemi Dyabelskiego hotelu i nie mogli zdać sobie sprawy z czegoś bardziej wspaniałego i bardziej imponującego, niż to co uderzyło ich oczy.
Pędzel tylko natchnionego malarza, albo sławny jaki dekorator teatralny, mógłby dać o tem jakie takie wyobrażenie.
Rzeczywiście, podziemia te, o romańskich łukach, sklepieniach co najmniej na jakie czterdzieści stóp wysokich, wsparte na niezliczonej liczbie kolumn okrągłych, z granitu wykutych, ciągnęły się nie tylko pod pałacem, ale sięgały prawie do końca ogrodów.
Trzy tysiące osób mogło śmiało zebrać się tu dla składania czci bóstwom panującym ongi w ciemnościach.
Z pewnością tajemnicze te krypty daleko dawniejsze były od pałacu, początkiem swym sięgały z pewnością najdawniejszej epeki wieków średnich.
W jakim celu zostały stworzone, trudno byłoby odgadnąć, a Kerjean uznał za zbyteczne wysilać mózg swój na podobne dociekania.
Warstwa białego piasku pokrywała dość grubo ziemię, co nie przeszkadzało wcale, żeby odgłos kroków i słów nabierał tu wielkiej doniosłości.
Załomy po za ciężkiemi kolumnami powtarzały najmniejszy szmer, w tysiącznych a coraz głośniejszych echach.
Na prawo, kiedy światło latarki rozproszyło na chwilę ciemności, ukazało się zagłębienie, zamknięte żelaznemi sztachetami, a czarniejsze jeszcze od panujących dokoła ciemności.
Było to wejście do tej części katakumb, o jakiej baron opowiadał wiedźmie w wieczór 20-go lutego.
Dalej jeszcze, zawsze na prawo, dwanaście schodów prowadziło do wązkiego korytarza, wybitego w skale prawdziwej i łączącego się z jedną z opuszczonych kopalni Kamienia na płaszczyżnie Montrouge.
Kerjean, Morales i Malo, przeszli podziemie w całej długości i dotarli aż do jego skraju.
Cygan i Malo mieli chwilę nadziei.
Zdawało im się niepodobnem do prawdy, aby można było ciągnąć dalej te przechadzkę po wnętrzu Paryża.
Mylili się jednakże grubo; baron skręcił nagle na lewo i przystanął nad brzegiem studni, której otwarty otwór miał pod nogami, a która musiała być bardzo głęboką, sądząc po kłębach lodowatego powietrza, jakie się z niej wydobywało.
Odwrócił się do swoich towarzyszów i rzekł:
— Połóżcie łopatę i motykę i dalej za mną.
Powiedziawszy to, skoczył.
Morales i Malo wydali jednocześnie okrzyk grozy i pochylili się osłupieni nad przepaścią.
Kerjean zniknął im z oczu, ogarnęły ich nieprzeniknione ciemności.
— Mój biedny pan, mruknął Malo, sądząc, że barona pochłonęła przepaść bezdenna. Niestety!.., już go więcej nie zobaczę!...
— Święty Jakóbie, dopomóż mi!... jęknął płaczliwie Morales, jesteśmy zgubieni!... Nigdy, przenigdy nie zdołamy wydobyć się sami z tych miejsc przeklętych!...
Ale w tej chwili rozległ się rozkazujący głos Luca:
— Hej!... Do wszystkich dyabłów!... a czemuż nie idziecie ciemięgi?...
— Powraca!... jęczał Morales, padając na kolana i bijąc się w piersi... wyraźnie z piekieł do nas się odzywa!... Wielki święty Jakóbie de Composletta, zmiłuj się nad sługą swoimi... Nie pozwól mi zginąć tak marnie!... Ja życie moje poprawię...
— Dobry panie!... zawołał Malo drżącym głosem, a gdzie pan się znajduje?...
— Wiesz dobrze gdzie, łotrze ty jakiś!... odpowiedział gniewnie baron. Czy głupota oślepiła i ogłuszyła i ciebie i tego drugiego idyote, Moralesa; czy mam was za łby tu powciągać, łajdaki?...
Słowa te nie wyglądały na przemowę widma, dodały więc otuchy obu zbirom.
Zaczynali pojmować, że baron żyje i że trzeba iść za nim.
W rzeczywistości, studnia miała siedm do ośmiu stóp głębokości.
Można było dostać się do niej albo śmiałym skokiem, jak to baron uczynił, albo też po żelaznej drabinie, umocowanej przy cembrowinie wewnętrznej. Otwór w rodzaju drzwi, prowadził z niej do obszernej galeryj, wiodącej w prostej linij do jakiegoś nieznanego celu.
Baron zniknąwszy na parę sekund z oczu swoich towarzyszy, przestąpił próg owej galeryj, z której widocznie na świat było wyjście.
Malo skoczył, Morales zlazł po drabinie.
Skoro Luc zobaczył ich około siebie, zagłębił się szybko pod pochyłe sklepienie galeryi.
Postąpili wszyscy trzej pareset kroków.
Galerya coraz bardziej się zwężała, a nakoniec stała się tak wązkiem przejściem, że dwie osoby nie mogły iść obok siebie.
Kerjean stanął niespodzianie.
Morales potknął się o niego — Malo o Moralesa.
Na parę kroków przed baronem przejście doszczętnie zarosłe byio dzikiemi ziołami,
Luc odwrócił się do cygana.
— No, Moralesie... zapytał, czy wiesz, gdzie my jesteśmy?...
— A zkądżebym wiedział?... Caramba!... wykrzyknął Morales.
— A więc objaśniam cię, że dochodzimy de miejsca, gdzieś niedawno taki dzielny zrobił ze swojej szpady użytek... Ponad nami rozciąga się ogrodzony plac przy ulicy Tombe-lssoire, a pod temi festonami z ziół, jakie nam zagrodziły drogę, znajdziemy w głębi cysterny zwłoki Renégo de Rieux.
Morales nic nie odpowiedział, ale drżał coraz bardziej.
Malo żegnał się nieustannie. Nie lubił mieć do czynienia z trupami, i to w dodatku o północy i w zabudowaniach hotelu Dyabelskiego.
Kerjean nie bał się ani nieboszczyków, ani widm żadnych zgoła, rozchylił też ostrożnie gęste zielska, żeby nie popsuć dobroczynnej zasłony, co tak doskonale tajemnicze wejście do korytarza skrywała i wszedł do wnętrza cysterny.
Morales i Malo to samo uczynili.
— Ciało tutaj być musi, rzekł baron, wskazując na środek otchłani. Owińcie je dobrze w płaszcz, jeden weźmie za ramiona, drugi za nogi i z powrotem do galeryi.
Mówiąc to, skierował światło latarki na miejsce wskazane.
Skoro baron rozkazywał, potrzeba go było słuchać.
Malo i Morales pochylili się nad ziemią, unieśli zeschłe dzikie zielska i zaczęli szukać starannie.
— Śpieszcie się!... wołał Kerjean, robota przecie łatwa.
Malo, wyprostował się wybladły.
— Co tam takiego?... zapytał Luc.
— Panie baronie, odpowiedział, ja tu nic nie znajduję.
— Ani ja... dodał Morales, dzwoniący głośno zębami.
— Co?... powtórzył zdumiony Kerjean.
— Niema nic!... odpowiedzieli obaj towarzysze.
— Niepodobna!... wykrzyknął baron, źle chyba szukacie!...
— Caramba!... mruknął pod nosem Morales, ciało nieboszczyka więcej przecie zajmuje miejsca, niż jakiś liść zeschły... Żeby było, to byśmy je zobaczyli przecie...
Kerjean sam zabrał się do roboty; sam rozpoczął poszukiwania, przejrzał każdą piędź ziemi i przekonał się na własne oczy, że trupa nigdzie nie było.
— To nie do uwierzenia!... powiedział i na seryo zaczął się zastanawiać, czy nie jest przypadkiem igraszką halucynacyj jakiej. Niepodobna!... niepodobna!... powtarzał nieustannie.
Rzeczywiście zniknięcie zwłok z takiego miejsca i to w ciągu kilku godzin zaledwie, przechodziło w dziwną fantastyczność.
— Czyż to tak trudno wytłomaczyć?... pomyślał Morales, dostrzegłszy niepokój i zdumienie barona. Dyabeł jest tu u siebie, musiał obchodzić zapewne te szkaradne miejsca, znalazł ciało i zabrał je, jak swoje... Caramba!... przecie to bardzo proste!... Po co szukać daleko tego, co samo gwałtem rzuca się w oczy?...
— Czyżbym zabłądził?... szeptał Kerjean. Czyżbym zmylił drogę?... Wszakże do tej cysterny Morales i Coquelicot rzucili trupa z mojego rozkazu?...
Wziął kółko od latarki w zęby, uchwycił się dwoma rękami gałęzi, wyrastających z pomiędzy szczelin muru i dzięki nadzwyczajnej sile, uniósł się nad otwór cysterny i znalazł w pustym placu przy ulicy Tombe-Issoire.
Jednym rzutem oka rozpoznał dokładnie miejscowość.
Nie popełnił żadnej pomyłki, był w miejscu, do którego chciał się dostać.
Zeskoczył z powrotem i znowu zaczął świecić latarką po ziemi; piasek i suche liście dostarczyły mu niezbitych dowodów materyalnych, że ciało leżało tutaj.
Struga krwi widoczną była na piasku... czerwone kreple znajdowały się na liściach...
Baron gestem prawie konwulsyjnym chwycił się obiema rękami za głowę i głośno zawołał:
— Co się mogło stać z tym trupem?... Muszę się tego dowiedzieć koniecznie!... Muszę zbadać tę okrutną tajemnicę, bo czuję, że mnie strach ogarnia!... Tak jest, ja... Kerjean, zaczynam się bać złego ducha, bo on sam jeden tylko mógł unieść zwłoki Renégo!...
Co doświadczali, słuchając tych słów ponurych, Morales i Malo już i tak na pół żywi, mówić tego nie potrzebujemy.
Po długiem milczeniu, Luc odezwał się głosem złamanym:
— Chodźmy!...
Cygan i Malo nie dali sobie powtórzyć dwa razy tego rozkazu i rzucili się jeden za drugim do galeryi, stanowiącej przejście z cysterny do podziemia.
Baron udał się za nimi.
Doszli niebawem do punktu, gdzie galerya się rozszerzała.
Nagle Morales idący przodem, Morales, któremu strach jakby skrzydła do pięt przyczepił, krzyknął i upadł na kolana, Malo zaś cofnął się o kilka kroków i zaczął odmawiać litanię.
— Co tam takiego?... zapytał Kerjean, ciągnący z głową pochyloną i zajęty jedynie tajemnicą swoją.
— Patrz pan!... szeptał Morales, wyciągając rękę w stronę podziemi, patrz pan!...
Kerejean rzucił w dal okiem.
Słabe światełko, podobne do gwiazdki bez promieni, ukazywało się w ciemnościach w znacznem oddaleniu.
— O!... wykrzyknął baron z dziką radością, więc dowiem się przecie!...
Rzucił latarkę na piasek i wydobywszy szpadę, skoczył przed siebie, nie zważając na rozpaczliwe prośby Moralesa i Malo.

Koniec tomu drugiego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.