Dom tajemniczy/Tom II/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dom tajemniczy |
Wydawca | Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy |
Data wyd. | 1891 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Pantins de madame le Diable |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Posłyszawszy nazwisko, które od wczoraj wieczór nieustanie brzęczało jej w uszach, pani de Simeuse zbladła straszliwie i o mało nie zemdlała, zapanowała jednak nad sobą tak, że mąż i córka nie spostrzegli jej gwałtownego przejścia.
— Gotową jestem przyjąć pana de Kerjean... odrzekła pewnym już głosem, nie dajcie baronowi czekać...
Lokaj wyszedł.
— Nie na rękę mi wcale, że mnie p. Kerjean uprzedził!... mruknął pan de Simeuse. Opóżniłem się! — powinienem ja pierwszy być u niego...
I wyszedł z małego saloniku na przyjęcie gościa.
Zaledwie drzwi się za nim zamknęły, księżna pochwyciła Janinę w objęcia i tak silnie przycisnęła do piersi, że aż ją to trochę ździwiło.
— Dla czego, droga mateczko, zapytała, tak silnie mnie uściskałaś?.. Możnaby myśleć, że oddalasz się odemnie na długo, i że mi jakieś niebezpieczeństwo zagraża...
— Całuję cię, bo cię kocham, wiesz zaś dobrze, że nic na świecie nie może nas rozłączyć na długo... Co do niebezpieczeństwa, o jakiem wspomniałaś, to cóż mogłoby cię dosięgnąć obok ojca i mnie?...
Janina, zaspokojona tą odpowiedzią, ucałowała matkę z kolei.
— Czy to konieczne... zapytała, abym była obecną przy tej wizycie?...
— Nie chcesz tego, moje dziecię?...
— Pan de Kerjean przyszedł mi onegdaj z taką rycerską pomocą, z taką się znalazł brawurą... że winna mu jestem wdzięczność, a jednak... droga mamusiu, młody ten człowiek nie jest mi wcale sympatyczny... wzbudza nawet pewną we mnie obawę... Nie godzi się może tego mówić, nie godzi się być niewdzięczną... ale...
— Uspokój się, kochanko, powiedziała żywo księżna. Instynktowne sympatye i instynktowne antypatye... rodzą się często w sercu mimowoli...
Sercu nie można rozkazywać... W anielskiej duszyczce twojej niema miejsca na niewdzięczność... Nic sobie wyrzucać nie potrzebujesz... Ale słyszę oto ojca i pana Kerjeana... odejdź, jeżeli sobie życzysz...
Janina pocałowała matkę i zniknęła w drzwiach przeciwległych tym, któremi książe wprowadził gościa swego.
Szlachcic bretoński odmienił się od wczoraj.
Widoczne zwykle na jego twarzy ślady nocnych pohulanek i nieporządnego życia zniknęły zupełnie, dzięki eliksirowi, jakiego dostarczyła mu wiedźma, posiadająca tajemnicę zarówno odmładzania jak i zatruwania.
Nic też nie mogło wyrównać, a przynajmniej przewyższyć wykwintności ubrania pana de Kerjean.
Materyał, kolor i krój tego ubrania nic nie pozostawiały do życzenia.
Kilka klejnotów wielkiej, przynajmniej na pozór, wartości, dopełniały stroju, a był między niemi brylant, zadziwiającej wielkości, otoczony rubinami, brylant oprawny w szpilkę złotą, wpiętą w żabot z koronek Alençon.
Znawcy oceniliby tę szpilkę co najmniej na sto tysięcy dukatów, w rzeczywistości zaś, wartą ona była trzysta liwrów, nie była bowiem niczem innem jeno wytworem chemicznych kombinacyj Periny. Kawałek ten kryształu rżnięty prześlicznie, błyszczał nadzwyczaj efektownie i oprócz tego, że nie posiadał ciężkości i twardości, mógł iść o lepsze z kamieniami pierwszej wody.
W ubraniu, o jakiem mowa, w ubraniu godnem księcia, baron de Kerjean imponował miną wielkiego pana, urodą i wytwornemi manierami.
Można było być dostojniejszym; ale niepodobna było być piękniejszym od niego.
Pani de Simeuse zaledwie też poznała w nim owo blade widmo szlachcica, wywołane wczoraj przez wiedźmę.
Nie będziemy powtarzali czytelnikom naszym wstępnej rozmowy przybysza, bo dla nas zakończenie jej jest najważniejsze; dostatecznem też będzie gdy powiemy, że przez cały czas tej rozmowy, baron ani na chwilę nie przestawał składać dowodów wielkiego taktu i wielkiego rozumu.
Gorące podziękowania pani de Simeuse przyjmował ze skromną powagą, a znalazł sposobność okazać wiele serca, podzielaniem radości matki z powodu, że jedyne jej dziecię uniknęło grożącego niebezpieczeństwa.
— Przedstawiwszy się atoli z nadzwyczajną zręcznością w najlepszem świetle, postanowił przystąpić do głównego celu wizyty swej w pałacu Simeusów.
Wizyta ta, to pierwszy atak w kierunku, od którego zależała jego przyszłość, jego majątek i wolność.
Nic też dziwnego, że doznał w tej chwili tego niepokoju, jaki, jak powiadają, szarpie dusze graczy, ręce których rzucają na zielony stolik ostatnią sztukę złota, całą ostatnią nadzieję swoję...
Luc wierzył jednakże, że nie tylko uda mu się jego zamach, ale że przyjdzie mu z łatwością.
— Jakim sposobem mogliby odmówić mojej prośbie? — myślał sobie — jakby mogli odmówić ręki dziewczyny człowiekowi, który ocalił tę młodą osobę i który sam jeden ma możność zostania raz jeszcze jej wybawcą?...
Mimo to wszystko, serce biło mu gwałtownie, a dreszcz przebiegał po całem ciele.
Z wielką trwogą i uszanowaniem rzekł:
— Ośmielam się otworzyć państwu duszę moję, odkryć im moje ambitne i próżne może marzenia... Wiem, że jestem mało znaczącą figurą, ale dobroć księcia i łaskawe przyjęcie, jakiego doznaję, dodają mi odwagi... Wysłuchajcie mnie więe państwo, jak sędziowie, mający wydać o mnie wyrok... bo chcę od was wyrok mój usłyszeć... Trzymacie w ręku waszem szczęście moje lub nieszczęście, a poddam się woli waszej z pokorą...
Pan de Simeuse nie domyślał się jeszcze, do czego zdąża baron, słuchał go więc z ciekawem zdziwieniem.
Księżna lepiej instynktem matki informowana, zrozumiała go z pierwszego zaraz słowa, o co chodzi mianowicie.
Serce się jej ścisnęło, nerwowe drżenie wstrząsnęło całą, tak, że zmuszona była mocno oprzeć się na krześle, na którem siedziała, przyczem powtarzała sobie w duchu: O! moje przeczucia... moje przeczucia!...
Widoczne wzruszenie pani de Simeuse nie uszło baczności barona.
Przez głowę jego przebiegła myśl jasna a szybka, jak błyskawica, że nie znajdzie w matce panny sprzymierzeńca, ale owszem nieprzyjaciela zawziętego.
Ponieważ kości zostały rzucone, ponieważ cofnąć się nie było sposobu, ciągnął zatem dalej:
— Nie potępiaj mnie, książe, nie potępiaj mnie dostojna księżno, gdy wam zdradzę tajemnicę moję: Kocham pannę de Simeuse!...
Książe poruszył się nerwowo.
— Pan kochasz naszą Janinę, panie baronie? zawołał, gdy tymczasem pani de Simeuse głucho jęknęła:
— Czy ja dobrze słyszałam?... czy ja dobrze zrozumiałam pana?...
Baron de Kerjean skłonił się z uszanowaniem.
— Doskonale pani mnie zrozumiała i usłyszała... odpowiedział. Kocham córkę pańską miłością gorącą, pełną uszanowania.
— Ależ pan ją znasz zaledwie... wyszeptała pani de Simeuse... widziałeś ją raz jeden tylko... jakim sposobem możesz ją pan kochać?...
— Czyż potrzeba dwa razy wpatrywać się w słońce, aby być olśnionym jego promieniami?... Odparł żywo Kerjean. Kocham pannę Janinę całą potęgą mojej duszy, całem uczuciem mojego serca i mam zaszczyt prosić o jej rękę.
Powiedziawszy to, baron umilkł dyplomatycznie.
Pan de Simeuse do najwyższego stopnia zaambarosowany, nie był w stanie na razie zdobyć się na odpowiedź.
Księżna przechyliła w tył głowę i zdawała się zemdloną, tak bardzo była bladą.
Pan de Kerjean zrozumiał, że położenie staje się trudnem.
Potrzeba było jak najprędzej przerwać fatalne milczenie, dodał więc pośpiesznie.
— Muszę nadmienić, że pojmuję dobrze całą śmiałość mego żądania. Nie jestem przecie z rodu książąt, ażebym miał prawo sięgać po rękę córki Simeusów... nie mam też takiej fortuny, któraby mogła usprawiedliwiać szalone nadzieje moje... O!... czemuż nie urodziłem się na tronie!... Z jakąż rozkoszą złożyłbym koronę i stóp uroczego dziecięcia!... Jestem prostym tylko szlachcicem, ale pochodzę ze szlachty bardzo starej, ale spokrewniony jestem cd wieków z najmożniejszemni rodzinami Francyi... Majątek mam skromny... posiadam zaledwie kilka dziesiątków tysięcy dukatów renty i stary zamek po ojcach nad brzegiem Oceanu...
Ale cóż to wszystko znaczy, wobec tego, czego państwo żądać macie prawo?.. Mniej niż nic!.. wiem o tem. To też powiadam tylko: kocham pannę Janinę z całej duszy, i jeżeli zgodzilibyście się oddać mi ją za małżonkę, przysięgam na mój honor szlachecki, że uczyniłbym ją szczęśliwą.
Znowu milczenie zapanowało po tych słowach, wypowiedzianych z porywającym zapałem.
Pan de Simeuse podniósł teraz głowę, pochyloną na piersi, podczas przemowy Kerjeana.
Chciał coś powiedzieć.
Baron nie dał mu przyjść do słowa.
— Błagam pana!... wykrzyknął, błagam pana jak o łaskę, nie odpowiadaj mi w tej chwili... Do czasu, dopóki nie usłyszę z ust waszych wyroku, pozostanie mi przynajmniej nadzieja... Pozwólcie mi chociaż do jutra pieścić się najwyższem mojem szczęściem. Jutro przyjdę zapytać się o słowo, które uczyni mnie najszczęśliwszym, albo najnieszczęśliwszym z ludzi... Jakikolwiek atoli los mi wypadnie, potrafię, jeżeli będzie tego potrzeba, zamknąć cierpienie moje w rozdartem sercu... Nie usłyszycie ani krzyku, ani jęku rozpaczy, oczy moje pozostaną suche a usta uśmiechnięte, Wyjdę z tego pałacu, tak, jak wychodzę dzisiaj, wyjdę ztąd z pozorem człowieka zupełnie szczęśliwego i zaraz jutrzejszego wieczoru opuszczę Paryż, w parę dni Francyę i uwiozę z sobą w jaką daleką krainę niezatarte nigdy wspomnienia panny Janiny i boleść niczem nieukojoną.
Wypowiedziawszy to wszystko, de Kerjean pożegnał gospodarzy z pełną dystynkcyi powagą, poczem skierował się ku drzwiom i wyszedł z saloniku.
Książe przyszedł w tej chwili do siebie i pośpieszył za gościem swym do dużego salonu.
Odprowadził go nie do przedpokoju, ale aż do peronu, przed którego stopniami stał elegancki ekwipaż, w którym przybył pan baron.
Przez cały ten czas nie przemówili do siebie ani jednego słowa.
Bretończyk wskoczył do karety i raz jeszcze przez okno skłonił się księciu i raz jeszcze powiedział:
— Do widzenia, do jutra!...
Skoro wydostał się z podwórza, zaczął sam ze sobą rozprawiać.
— Do wszystkich dyabłów, rzekł, sprawa ta postępuje daleko coś wolniej, aniżeli przypuszczałem!... Księżna nie jest mi przychylną, to jasne jak dzień!... Dla czego?... Nie wiem, ale muszę się dowiedzieć... Gdybym był nie zdobył się na tyle przezorności, żeby odwlec odpowiedź, nie udałoby mi się było z pewnością... Do jutra może się namyślą... Noc przynosi zwykle dobre rady... Nie mogą przecie obejść się bezemnie, a przynajmniej tak myślą, co na jedno wychodził... Pogróżka wyjazdu w długą daleką podróż, może zrobić na nich wrażenie... Zresztą trzymam ich jeszcze z innej strony... Przypadek rzucając mi na drogę tę cygankę, ten żywy portret pięknej księżniczki stoi na zawołanie moje!... Niech się strzegą państwo de Simeuse!... Dzięki temu zadziwiającemu podobieństwu, córka ich, jeżeli mi się spodoba, może zostać grubo skompromitowaną!... a wtedy... chętnie mi ją oddadzą!... Niechaj więc jak chce decyduje sobie Simeuse, ja jednak dojdę do celu!... Dojdę!...
przysięgam to sobie!...
Powiedziawszy to, baron Luc de Kerjean zatarł z radością ręce.