Dom tajemniczy/Tom II/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dom tajemniczy |
Wydawca | Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy |
Data wyd. | 1891 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Pantins de madame le Diable |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wożnica stosownie do rozkazu, zatrzymał się w miejscu wskazanem.
Kerjean zapłacił mu drugie trzydzieści sous, za ten kurs nowy, i poleciwszy czekać na siebie, zniknął w jednej z błotnistych uliczek, które plątały się w owej epoce po za frontem starego kościoła, dzisiaj nie istniejącego wcale.
Nic okropniejszego nad tę uliczkę, podobniejszą do jakiegoś lochu niż do drogi.
Skoro noc zapadła, żaden uczciwy człowiek z tej dzielnicy nie byłby się wejść na nią zaryzykował, gdyż opinię miała bardzo podejrzaną, bo słychać było o częstych na niej napadach.
Baron nie podzielał widocznie tych obaw, albo nic sobie z nich nie robił, śmiało bowiem zagłębił się w ciemności, pamiętając tylko o tem, ażeby trzymać na pogotowin grubą trzcinę swoję.
Dodajmy nawiasem, że laska ta, skoro uderzał nią o kamienie, wydawała dźwięk metaliczny...
Wkrótce pan de Kerjean, przybył pod dom nędzny z pozoru, mający parter tylko i pierwsze piętro.
Na parterze były drzwi i dwa okna, drzwi były zamknięte, a okiennice u okien pozaśrubowywane...
Po przez szpary w nich, wymykały się wązkie smugi światła, a z wewnątrz dolatywały pijane głosy, śpiewy, krzyki i śmiechy.
Po nad drzwiami umieszczony był szyld, którego po ciemku trudno dopatrzeć było, a który usprawiedliwiał hałasy.
We dnie na szyldzie tym można było przeczytać wypisane nierównemi literami dwa wyrazy:
Kerjean poszukał klamki, znalazł ją bez trudności, otworzył drzwi i wszedł do środka.
Najwstrętniejsze knajpy najuboższych dzielnic teraźniejszego Paryża, legowiska wyrzutków miejskich, opisywane przez romansopisarzy, mysie nory, znane policyi tylko, nie dałyby czytelnikom naszym dokładnego wyobrażenia o szynkowni, do jakiej ich wprowadzimy.
Cały parter to jedna olbrzymia sala o ścianach pustych, poodrapywanych i zatłuszczonych, pokryta rysunkami, wykonanemi końcami nożów, sufit miała z belek, podtrzymywany na filarach drewnianych, ociosanych zaledwie.
Wielkie festony z pajęczyny wisiały u każdej belki, żelazne lampki do oleju pozawieszane na każdym filarze, oświetlały wszystkie kąty.
Całe rzędy stołów dębowych, ohydnie brudnych, miały nogi powbijane w podłogę, tak samo ławki i stołki; ostrożność ta była konieczna, a miała na celu nie dozwolenia używania sprzętów tych za broń napastniczą, lub odporną w częstych zajściach nieraz nawet krwawych, jakich sala owa była teatrem.
Gdzie niegdzie na stołach spostrzegać się dawały kubki ołowiane na cienkich łańcuszkach umocowane, ażeby czasami, któremu z gości nie przyszła ochota zabrać kubek po skończonej libacyj.
Z tuzin beczek i baryłek, zawierających wino i wódkę, ustawione były jedne na drugich w rogu sali, najbliższym okna, obok wielkiego kontuaru, na którym stały miary rozmaitej wielkości.
Gospodarz, mały, wątły staruszek, z czerwonemi plamami na policzkach, obsługiwał gości z dwoma silnemi chłopakami, jakich miał do pomocy.
Wszyscy trzej kręcili się nieustannie.
W chwili, kiedy baron wszedł do szynkowni i zamknął drzwi za sobą, o mało się nie udusił obrzydliwym swędem kopcących lampek, odorem wódki i dymem tytoniu, pewna bowiem liczba zwykłych gości, paliła fajki t. zw. holenderskie z białej gliny.
Tak samo, jak i przy ulicy Puits-qui-Parle, Luc przyłożył chustkę uperfumowaną do nosa, ale tak samo jak tam i tutaj przezwyciężył się odrazu, nasunął kapelusz na oczy, żeby twarz zasłonić bardziej jeszcze i zaczął się rozglądać do okoła.
Przy każdym stole, widać było postacie podejrzane, dzikie, same typy bandytów i złodziei kieszonkowych.
Rozmowy prowadzone dziwnym jakimś akcentem, straszliwie, kaleczyły uszy.
Krótko mówiąc, nie był to szynk, ale po prostu nora złodziejska, w całem znaczeniu tego wyrazu.
Wejście Luca zrobiło pewne wrażenie.
Jego tabaczkowy ubiór, zwrócił ogólną uwagę.
Ciche szepty słyszeć się dały wśród ciężkiej dusznej szynkownianej atmosfery.
Błyszczące oczy zwróciły się na intruza; zaczęto go groźnie pokazywać sobie palcami.
Baron de Kerjean, nie zważając wcale na burzę, która się w koło niego gromadziła, szedł spokojnie pomiędzy stołami i przypatrywał się ciekawie, każdemu z pijących.
Doszedł już prawie do końca sali i na raz lekkiem skrzywieniem twarzy zdradził, że znalazł kogo szukał,
Skierował się bez wahania do kąta na prawo, gdzie jakaś osobistość dziwnej powierzchowności, siedziała odosobniona, z głową przechyloną, o mur opartą, z oczami zamkniętemi.
Osobistość ta paliła długa fajkę, a na stoliku stała przed nią miarka cynowa, alkoholem napełniona.
Wzrostu więcej niż średniego, w kapeluszu trójgraniastym, oszytym ongi galonami, w małej upudrowanej mąką peruce, osobistość ta wątrobiana i zmęczona, o twarzy pokrytej zmarszczkami, wyrażała brzydotę trywialną i inteligentną zarazem.
Długie, czarne wąsy, zakręcone spiczasto, i szrama, która szła przez lewy policzek od brwi aż do ust, nadawała twarzy coś żołnierskiego.
Ubranie bardzo biedne, musiało kiedyś być wojskowe.
Przy boku widać było długą i mocną szpadę.
Pan de Kerjean zatrzymał się naprzeciw szczególnego tego egzemplarza, a pochyliwszy się ku niemu, trącił go w ramie.
Nieznajomy rzucił się z ponurem warknięciem, niby buldog, któremu kość chcą odebrać.
— Czego chcesz odemnie?... powiedział opryskliwie, idź sobie do wszystkich dyabłów!...
Baron w odpowiedzi na to wyciągnął lewą rękę i rzekł:
— Spojrzyj!..
Oczy dziwnej osobistości padły na pierścionek, na którym były wyrżnięte dwie zapalone pochodnie.
Pierścionek ten posiadał widocznie jakieś tajemne znaczenie, bo nieznajomy zmienił fizyognomię na uległą i pełną szacunku, podniósł trzy palce do wyszarzanego kapelusza i mruknął:
— Przepraszam bardzo pana Dawida, że w ten sposób do niego się odezwałem... ale nie poznałem...
— Dobrze... dobrze, poruczniku Bandrille... przerwał Luc, prosta rzecz, żeś nie wiedział, kto do ciebie mówi, ale teraz wiesz?...
— I jestem gotów na rozkazy... proszę nie wątpić o tem...
Gdy znajomi nasi te kilka słów zamieniali ze sobą po cichu, groźne szepty coraz się bardziej wzmagały.
Bandyci, zebrani w szynkowni, uważali tabaczkowy garnitur za zniewagę dla ich łachmanów i coraz głośniej jęli się domagać, aby wyrzucono nowo przybyłego, jako za kosztownie ubranego.
— Każ być cicho tym łotrom!... powiedział Luc, bo ich gadanie zaczyna mnie niecierpliwić.
Porucznik Bandrille wstał z ławki i głosem donośnym zakomenderował:
— Milczeć tam!... Nie widzicie, dodał, że pan należy do towarzystwa?... Jeżeli jeden z was pozwoli sobie mówić głośno, uszy jego zapoznają się z Perszeronką...
Natychmiast nastało milczenie, a Bandrille dodał z uśmiechem zadowolenia, zwracając się do barona:
— Perszeronka, to ostrze mojej szpady... oni wiedzą, co ona warta...
— Że jesteś dzielnym porucznikiem... odpowiedział Luc, o tem nikt nie wątpi.
Wziął stołek i usiadł naprzeciw osobistości, którą nazywał porucznikiem...
— Teraz... powiedział, porozmawiajmy...
— Pan mnie potrzebuje?... zapytał Bandrille.
— Tak.
— Tej nocy?
— Teraz... natychmiast.
— Jestem gotów...
— Jeżeli mi dobrze usłużycie, hojnie wam zapłacę...
— Wiwat!... mruknął Bandrille podkręcając wąsa, oto słowa, co mnie wzruszają!... oto pomoc, co przychodzi w samą porę, bo pieniądz teraz taki rzadki...
— Wielu ludzi, na których możesz liczyć, w szynkowni się znajduje?... zapytał baron.
— Bandrille podniósł się znowu, wlazł na ławkę, żeby się lepiej rozejrzeć i po chwilowej obserwacyi powiedział:
— Czternastu!
— Zdaje mi się, że to nie dosyć.
— Za pół godziny mogę mieć pięćdziesięciu i więcej jeżeli będzie potrzeba... wiem dobrze, gdzie ich szukać, pełno ich w tej dzielnicy. — Jak zbiorę ludzi, co potrzeba będzie zrobić?...
— Puścić ich na Paryż bez żadnej straty czasu z nakazem przejrzenia wszystkich szynkowni, wszystkich restauracyj i szulerni, z rozkazem wynalezienia tych, których szukam...
— Kogóż takiego?
— Dwojga podróżnych muzykantów, brata i siostry — hiszpanów, o ile mi się zdaje — wczoraj mieszkali w zajeździe świętego Antoniego.
— Jak wyglądają?
— Zaraz ci powiem.
Luc w kilku słowach opisał charakterystyczne i łatwe do poznania fizyognomie Moralesa i Carmeny.
— Wyśmienicie!... odrzekł Bandrille, podobni ludzie nie długo potrafią ukrywać się przed nami... Tej nocy jeszcze będziemy ich mieli..
— Liczę w zupełności na to.
— Skoro cygan i cyganka zostaną odnalezieni, czy mam ich porwać i zatrzymać pod strażą?...
— Niech Bóg broni!... chodzi mi nawet owszem o to, ażeby nie wiedzieli, iż ich poszukuję.
— W takim razie proszę o rozkazy?...
— Bardzo są proste — nie tracić ich z oczu i natychmiast mnie o tem, gdzie są, zawiadomić...
— Gdzie pana znajdę?...
— Na końcu ulicy, obok kościoła, w powozie, do którego wsiądę, skoro tylko ztąd wyjdę.
— Dobrze!...
Powiedziawszy to, porucznik Bandrille wyszedł ze swego kąta, zbliżył się do kilku stolików i pogadał coś z niektórymi z ludzi o podejrzanych minach.
Każdy z nich podnosił się natychmiast i opuszczał szynkownię.
Naraz Bandrille, w chwili, gdy miał rozpoczynać rozmowę z ósmym obdartusem, klasnął w ręce z okrzykiem radości i powrócił do Luca.
— I cóż?... zapytał tenże, zaintrygowany tym szybkim powrotem swojego emisaryusza.
— Ależ doprawdy... odparł tenże przyciszonym głosem, doprawdy, że masz szczęście, panie Dawidzie; możesz się tem pochwalić!...
— Cóż takiego?...
— A no to, że polowanie skończone, chociaż jeszcze się nie rozpoczęło.
— Cyganie odnalezieni?...
— Prawie... Głuchy Rigaut, jeden z naszych, chłop inteligentny i mający język nie od parady, widział ich przed godziną...
— Gdzie?...
— W szulerni — w piwnicy ojca Gigoux, nazwanego „dobrym kumem...“
— W piwnicy?...
— No tak... w piwnicy. Nie rozumiesz pan panie Dawidzie, a jednakże pan wiesz wiele o odwrotnej stronie Paryża... Dziwne to miejsce, powiadam panu!...
— Wskaż mi, gdzie jest szulernia, o której mówisz?...
— Ulica Gregoire-de-Tours, trzeci dom po lewej stronie, wychodząc z ulicy de Bucy...
— Dobrze poruczniku, dziękuję za objaśnienie i proszę...
Baron wetknął kilka sztuk złota w rękę porucznikowi i zabierał się do wyjścia.
— Co to panie Dawidzie!... zawołał bandyta, gdzie u dyabła tak się pan śpieszysz?...
— Na ulice Gregoire-de-Tours ma się rozumieć!...
— Sam jeden?
— Ma się rozumieć. Ale po co te pytania?...
— Bandrille zaczął się śmiać na głos cały.
— Chcesz tam sam pójść, panie Dawidzie, ależ powtarzam ci, że to miejsce bardzo niebezpieczne!...
— Głupstwo... ja się niczego nie boję...
— To pan bardzo źle robisz... Słyszałeś może, że w ostatnią niedzielę rano, znaleziono na placu świętego Sulpicyusza, dwa trupy prawie nagie, pokłute nożami...
— Mówiono mi coś o tem...
— A więc owi ludzie, zostali zamordowani nocą w piwnicy „dobrego kuma“... Jeden miał trzy dukaty, a drugi pięć. Zabito ich w celach rabunku... a następnie pozbyto się ciał, zawlokłszy na plac publiczny.
— Zkąd-że o tem wiesz?...
— Bo byłem tam i... wszystko na własne oczy widziałem. Oburzało to mnie nawet, ale nie mogłem przeszkodzić... Pan jesteś porządnie ubrany, panie Dawid, i masz złoto w kieszeniach. W ciągu pięciu minut jużby się z panem załatwili w piwnicy... Posiekanoby pana na pasztet!... A mnie idzie o pańską skórę, bo masz tęgą głowę i jesteś wspaniałomyślnym!.. Pozwól mi pan towarzyszyć sobie...
— Dobrze... chodźmy zatem.
Luc i Brandille wsiedli do powozu i kazali się zawieźć na ulicę de Bucy.
— Jak myślisz?... zapytał szlachcic podczas drogi, swojego towarzysza, czy moi biedni muzykanci nie są narażeni na niebezpieczeństwo, w norze do której jedziemy?...
— A czy mają pieniądze?... odezwał się na to porucznik.
— Wątpię, bo wczoraj wieczór zmuszeni byli opuścić zajazd przy ulicy Poits-qui-Parle, z powodu nie możności zapłacenia małego długu...
— W takim razie, nie mają się czego obawiać, przynajmniej brat, bo siostra jeżeli taka bardzo ładna, to może nie być zbyt bezpieczną — aleć chyba, że jej nie zabiją...
Powóz zatrzymał się na rogu ulicy de Bucy.
Baron i porucznik wysiedli i poszli w ulicę Gregoire-de-Tours.