<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dom tajemniczy
Wydawca Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy
Data wyd. 1891
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Pantins de madame le Diable
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.
Piwnice „dobrego kuma.“

Na parę minut przed przyjazdem Kerjeana i Bandrilla, nocni włóczędzy, potłukli kamieniami latarnie miejskie na rogu ulicy Bucy, pragnąc, aby na uliczkach sąsiednich panowały zupełne ciemności.
Na Gregoire-de-Tours, bardzo wązkiej, jak wiadomo, i otoczonej wysokiemi budynkami, czarno było jak w kominie.
Przepraszamy za to gminne, ale malownicze wyrażenie,
Trzeci dom na lewo — to jest ten, o którym wspominał Bandrille — miał trochę podobieństwa z Czerwonym domem przy ulicy Hirondelle.
Fronty obu złowrogich posesyj pobudowane z drzewa i cegły, przystrojone były w niezgrabne, szkaradne rzeźby, pomalowane niegdyś krzyczącemi kolorami.
Tylko na ulicy Hirondelle wchodziło się po trzech schodach do drzwi domu, a na ulicy Gregoire-de-Tours, schodziło się do domu po schodach zawsze mokrych i zabłoconych.
Schody te prowadziły do obszernych sklepionych piwnic, przez które trzeba byłe przechodzić, ażeby dostać się na schody jak drabina z poręczą ze sznura, prowadzące na wyższe piętra po przez okrągłą dziurę wybitą w sklepieniu.
Oto przyczyna tej dziwacznej szczególności:
Gigoux, przezwany „dobrym kumem,“ łotr ostatniego rzędu, skazany niegdyś w Bourgos na dziesięć lat więzienia za kradzież z włamaniem, a później zbogacony przez niespodziewaną sukcesyą czterdziestu tysięcy liwrów, użył kapitałów swoich na kupno nieruchomości przy ulicy Gregoire-de-Tours i urządził z niej zajazd, czyli, jak szyld opiewał: „Noclegi.“
Spekulacva okazała się dobrą.
Gigoux postanowił więc dołączyć do swojego domu umeblowanego szulernie i szynk, żeby jednak nie stracić miejsca i skorzystać z piwnic, przerobił je na jednę ogromną salę, ażeby zaś ułatwić sobie nadzór i obejść się bez trzymania portiera, kazał zamurować wejście pierwotne, wstawić drabinę zastępującą schody i przebić sklepienie.
Tym sposobem, mieszkańcy pokojów umeblowanych musieli przechodzić przez piwnicę i byli zawsze naturalnie na oczach gospodarza, który wysiadywał dniem i nocą za ogromnym kontuarem i zdawało się, że nigdy nie sypia.
W szynkowni „dobrego kuma,“ nie tylko były obrzydłe likiery i wina podrabiane, ale grywano także w gry hazardowne, jak w lancknechta, basetle i trąbki.
Gigoux ściągał od wygrywających pewną kontrybucyę, którą mu z niechęcią zawsze uiszczano.
Zwykli goście knajpy, należeli bez wyjątku prawie do szubienicy i zdolni byli do wszystkiego. Złodzieje i mordercy, fałszerze i zbiegli galernicy, jednem słowem, wszyscy, pozostający w jakiemkolwiek nieporozumieniu ze sprawiedliwością, znajdowali tu schronienie, byle stan finansów pozwalał im na opłacanie łaskawości gospodarza.
Jeżeli dobroduszny jaki głupiec zabłąkał się przypadkiem w tę norę przeklętą, wychodził z niej zawsze doszczętnie obrabowany, a szczęśliwy jeszcze, jeżeli został przy życiu.
Luc de Kerjean i Bandrille zeszli ze schodów, na które wychodziło kilkoro drzwi, zaopatrzonych w kraty żelazne.
Zwykle drzwi te bywały uchylone.
Oczom szlachcica, gdy stanął na ostatnim stopniu, ukazała się najistotniejsza jaskinia zbójecka.
Lampy pozawieszane na filarach, rzucały blade fantastyczne światła na szatańskie figury, ubrane po większej części w łachmany.
Kilka kobiet, których wieku trudno było rozróżnić, uwijały się w śród pijanej zgrai, i od czasu do czasu wykrzykiwało coś głosem piskliwym.
Przy końcu piwnicy, w zagłębieniu oświetlonem dużą latarnią zawieszoną u sklepienia, widać było stół okrągły, ciężki, dębowy, przykryty ciemnem suknem.
W około tego stołu cisnęło się z piętnastu mężczyzn, właściwiej z piętnaście widm, noszących na wybladłych twarzach swoich piętna wszelkich namiętności, wszystkich bez wyjątku występków i zbrodni.
Paki zatłuszczonych kart przechodziły z rąk do rąk, garście miedzianej monety, pomiędzy którą błyszczało także kilka srebrnych pieniędzy, leżały rozrzucone na suknie.
Zaczęta partya doszła do szczytu ożywienia.
— I cóż? panie Dawidzie... zapytał Bandrille, czy jest tutaj człowiek pański?...
— A oto on!... odpowiedział de Kerjean.
— Który?... gdzie?...
Baron wskazał na kościstą na wprost siebie sylwetkę, quasi widmo z dziwaczną twarzą Moralesa.
Stał on przy stole, a o całą głowę przewyższał wszystkich innych grających.
Był siny prawie, oczy błyszczały mu ponuro, wielkie zaś krople potu spływały po czole.
Zakrzywionemi palcami rzucał karty jedna po drugiej, bo w tej chwili trzymał właśnie bank w ręku.
— Wiwat!... wykrzyknął Bandrille — wiesz pan co, panie Dawidzie, żeś mi portret tego egzemplarza odmalował po mistrzowsku! Gdyby oczy moje padły były na tę poczwarę, byłbym ją z twojego opisu poznał od pierwszego spojrzenia.
— Zbliżmy się... powiedział de Kerjean.
— Dobrze, ale ujmij mnie pan pod rękę... kiedy zobaczą, że jesteśmy razem, nikt nie będzie śmiał Pana zaczepić.
Propozycya Bandrilla nie bardzo zachwyciła barona.
Zdecydował się na nią jednakże i z pewnym wstrętem wsunął rękę pod ramię swojego towarzysza.
Przeszli całą piwnicę i zbliżyli się do stołu gry.
Znajdowali się już o parę tylko kroków od cygana, gdy spostrzegli Carmen opartą o filar i trzymająca w ręku mandolinę brata.
Śledziła z głęboką uwagą i niepokojem każde poruszenie Moralesa.
Na de Kerjeana i Bandrilla ani spojrzała nawet.
— A to dopiero prześliczne stworzenie!... mruknął ten ostatni.
I dodał, pochylając się do ucha swojego towarzysza:
— E! he!... panie Dawidzie, zaczynam rozumieć, co za ważny powód skłania pana do szukania tych ludzi!... Ta panna warta tego!...
Baron nic nie odpowiedział, obszedł tylko stół do okoła, żeby stanąć na wprost Moralesa.
Cygan wygrywał.
Piramida z miedzi i srebra ciągle się przed nim piętrzyła.
Obok Kerjeana dwóch ludzi rozmawiało coś po cichu.
Byli to dwa draby wysokie.
Tak jak porucznik Bandrille mieli długie wąsy, długie szpady i szczątki wyszarzanych ubiorów kawaleryjskich.
Baron pochwycił kilka ich słów w przelocie i zaciekawiony nadstawił ucha.
— Czy wszyscy są uprzedzeni?
— Wszyscy.
— Szczęście tego cygana jest doprawdy oburzające!... wygrał już szelma co najmniej ze dwadzieścia liwrów. Jeżeli raz jeszcze przeciągnie, chwila będzie najlepszą... Ja dam sygnał, krzycząc jakby się paliło, a wtedy...
— Bachanalia ogólna, nasi rzucą się na pieniądze i na cygana... my zaś przez ten czas porwiemy dziewczynę!...
— A dukat sześcio liwrowy?...
— Dałem ci słowo, że skoro wszystko będzie pomyślnie załatwione, dukat do ciebie należy...
Kerjean zrozumiał wszystko.
Wielkie niebezpieczeństwo groziło Moralesowi i Carmenie.
Za jaką bądź cenę potrzeba było przeszkodzić zamachowi.
Baron puścił rękę towarzysza i powiedział:
— Bandrille... pałasz w garść... tylko żywo.
— Po co?... zapytał ździwiony bandyta.
— Milcz i słuchaj...
— Rozumiem... i już jestem gotów zupełnie.
Prawa ręka Luca ściskała gałkę kościaną od laski, lewa nacisnęła sprężynę i oczom porucznika ukazał się kawał żelaza.
— A! ha!... mruknął pod nosem, laska była tylko pochwą... Pan Dawid jest ostrożnym człowiekiem...
Baron zmienił miejsce, Bandrille pociągnął za nim.
Zajęli dogodną pozycyę pomiędzy Moralesem i filarem, o który Carmen się opierała.
Cygan położył w tej chwili ostatnią kartę.
— Dama kierowa!... wykrzyknął z tryumfem, wygrałem!... Zawsze miałem szczęście do dam, Caramba!... Trzymają się mnie dotąd uparcie!...
Dwadzieścia cztery liwry w banku, bijcie moi przyjaciele, bijcie!..
Głęboka cisza zapanowała po tych słowach, a w tem jeden z drabów, którego baron podsłuchał, uderzył pięścią w stół i wykrzyknął:
— Ten człowiek... to oszust!... nikt go nie zna tutaj, a ja widziałem, jak zmienił kartę!... On nie wygrał naszych pieniędzy, on nas okradł po prostu!...
— Zabierajmy co swoje i nauczmy łotra!...
— Weźmy się do niego!... odpowiedzieli chórem gracze.
Wszczął się hałas nieopisany i dziesięć rąk podniosło się na cygana, który stał osłupiały, jakby piorun w niego uderzył.
Ale podniesione ręce napotkały miejsce próżne.
Kerjean pochwycił Moralesa za kołnierz i w tył pociągnął, a tym sposobem wyswobodził go z koła napastników.
— Szpada do ręki!... krzyknął, broń się jak możesz... My za tobą.
Morales wystraszony i chwiejący się na długich swoich nogach, wyciągnął swoją zardzewiałą szpadę i bronił się nią niezgrabnie.
Kerjean wyciągnął z laski stal jak brzytwa ostrą.
Bandrille pogwizdywał przez zęby i przytupywał nogą, niby nauczyciel fechtunku w sali zbrojowej.
Carmen według zwyczaju przeklinała brata, że ją wciągnął w takie niebezpieczne położenie.
Kiedy gracze tymczasem rozdzielali się z przekleństwami i kłótnią pieniędzmi wygranemi przez cygana, dwaj drabi, widząc, że pierwsza część ich planu wcale się nie udała, chcieli przynajmniej drugą wykonać lepiej i zbliżyli się do Carmeny.
I znaleźli się wobec trzech ludzi, z których jeden nie wiele był wart wprawdzie, ale za to dwaj inni mogli starczyć za dziesięciu.
Nędznicy cofnęli się — zaraz jednak rzucili się na nowo.
Powtórny ich atak znalazł piekielny opór w baronie i Bandrillu.
Walka w równych warunkach nie trwała dłużej nad kilka minut.
Drabi zaczęli gwizdać i zebrała się do okoła nich gromada bandytów, gotowa do udziału w każdej awanturze.
Czerwone światło latarni odbijało się jaskrawo w dwudziestu szpadach.
— No, mruknął Kerjean, jesteśmy zgubieni!... Szkoda!... Szczęście moje było widocznie zwodnicze...
Bandrille posłyszał te wyrazy.
— Zgubieni?... powtórzył. O! jeszcze nie!... panie Dawidzie!... Jest ich co prawda dwudziestu, ale kto wie, czy nas nie będzie wnet trzydziestu.
I głosem donośnym, którego echo rozległo się po sklepieniu sali, jak odgłos grzmotu, pan porucznik zakrzyknął:
— Do mnie!... towarzysze Pochodni!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.