Dom tajemniczy/Tom II/XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dom tajemniczy
Wydawca Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy
Data wyd. 1891
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Pantins de madame le Diable
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.
Carmen i pan Dawid.

Przewidywania nie zawiodły Bandrilla.
Zaledwie rozległo się jego wołanie: „Do mnie!... towarzysze Pochodni!...“ gdy dwudziestu gości porzuciło kubki i fajki, i z dobytemi szpadami przedarło się po przez napastujących, ażeby stanąć obok Kerjeana, Bandrilla i Moralesa.
Szanse się zrównoważyły.
Walka była krótka, lecz krwawa.
Szpada Luca przeszyła jednego z przewódców spisku, rapir Bandrilla ugodził drugiego pomiędzy brwi i powalił na ziemię.
Ze strony towarzyszów Pochodni jeden tylko został raniony.
Walka straciła już racyę bytu i ustała tak prędko, jak się zaczęła.
Ciała zabitych przeniesiono w ciemny kąt wielkiej izby, ażeby poleżały tam sobie, dopóki nie nadejdzie pora właściwa do wyrzucenia ich na ulicę, służba zaś „dobrego kuma“ zajęła się uprzątaniem śladów krwi z kamiennej posadzki.
Carmen nic nie rozumiała, co się dzieje przed jej oczami.
Nie mogła sobie wytłomaczyć ani nagłego na jej brata napadu, ani niespodzianej pomocy nieznanych obrońców — bo w ubraniu pana Dawida nie byłaby nigdy poznała barona de Kerjeana, którego raz jeden tylko w Czerwonym domu widziała.
Morales najzupełniej przekonany, że dokonał jednego z walecznych czynów, o jakie tak łatwo w romansach hiszpańskich, wyciągnął z kieszeni starą podartą chustkę i zaczął z najlepszą wiarą ocierać czyste zupełnie ostrze długiej swojej szpady.
— No!... to nam dobrze poszło... szepnął porucznik do ucha baronowi, nie pozostawajmy jednak dłużej w tem przeklętem gnieździe... Ci dwaj, którym zamknęliśmy gęby na zawsze, mieli tu znaczną liczbę partyzantów... Sprawa mogłaby zostać podjętą na nowo... Umykajmy panie Dawidzie, umykajmy co duchu!... Ucieczka w porę, wzmaga wartość zwycięztwa!...
Kerjean skinął głową i zbliżył się do Carmeny.
— Senora, rzekł, to za ciebie, za ciebie jedynie ukaraliśmy tych nędzników... Mogą znaleźć się inni i rozpocząć na nowo... Nie jesteś bezpieczną w tem miejscu... Czy raczysz mi towarzyszyć?...
— O tak, tak... uciekajmy z tych dziur obrzydłych, odpowiedziała żywo cyganka, weszłam tu z prawdziwem przerażeniem i trwogą. Jestem gotową iść z panem.
— I nie opuścimy cię już nigdy... dodał Morales. Staniemy się nierozłącznymi!... Orest i Pylades... Damon i Pythias! Lubię takich dzielnych ludzi, Caramba! Uwielbiam ich, i daję słowo, uznaję pana za równie jak ja walecznego... Prowadź nas, gdzie zechcesz... Ufamy ci bez granic!... Powiedź nas, a pójdziemy za tobą wszędzie... tak jest, wszędzie... chociażby na dno otchłani nawet!...
— Chodźcie zatem!... rzekł baron.
— Chwileczkę jeszcze, jeżeli łaska, bąknął cygan, chwytając za rękę barona. — Czy nie byłoby sposobu, wymódz przed wyjściem zwrot tych dwudziestu czterech liwrów, tak rzetelnie przezemnie wygranych, a tak szkaradnie zrabowanych przez tych łotrów, których ażeby piekło pochłonęło!
Kerjean wzruszył ramionami.
— Nie myśl już o tem głupstwie!
— Przeciwnie, myślę bardzo o tem, myślę, Caramba! Dobre mi głupstwo... Te pieniądze byłyby mi bardzo użyteczne, są mi konieczne nawet.
— Dam ci dwa razy tyle... odrzekł baron.
— Naprawdę?.. Ha!... w takim razie, to nic a nic mnie nie zatrzymuje... Wychodźmy jak najprędzej!.. Czterdzieści zatem ośm liwrów winien mi jesteś... niech będzie lepiej pięćdziesiąt dla równego rachunku... Niema o czem gadać, że z pana grzeczny człowiek!...
Pomimo całej grozy sytuacyi, Luc nie mógł się powstrzymać od śmiechu...
Podał lewą rękę Carmenie, w prawej trzymał obnażoną szpadę i tak mając po za sobą Bandrille i Morelasa, przeszedł bez żadnej przeszkody całą salę podziemną, wszedł na schody i nakoniec znalazł się na ulicy.
Z prawdziwą rozkoszą odetchnął tu chłodnem czystem powietrzem.
— Senora... zapytał Carmeny, gdzie każesz się odprowadzić?...
Cyganka chciała odpowiedzieć, ale ją Morales uprzedził.
— Panie... zawołał, pomiędzy ludźmi naszej wartości, panować powinna szczerość największa. Takie jest moje zdanie... Caramba!... Oto co panu powiem: sytuacya nasza, mocno jest interesującą... Cudzoziemcy... przybyliśmy przed dwudziestu czterema godzinami do Paryża, mieliśmy wczoraj takie nieszczęście, iżeśmy zapomnieli, jak się nazywa ulica i hotel, w którym pozostawiliśmy nasze bagaże i pieniądze... Stawia nas to w ogromnym ambarasie, co pan łatwo chyba zrozumiesz.
— Mój bracie, czemu nie mówisz prawdy?... przerwała Carmen pomimo znaków Moralesa, — jesteśmy bez pieniędzy, bez bagaży, bez schronienia, i nie wiemy, gdzie się udać!...
— Jutro zmieni się położenie wasze... odpowiedział Luc, ale o tej późnej godzinie nocnej, ja tak samo, jak wy, jestem zaambarasowany i doprawdy nie wiem co począć...
Odwrócił się do Bandrilla, idącego obok Moralesa i zapytał:
— Poruczniku, czy ty masz jakie mieszkanie?..,
Bandrille zakasłał parę razy.
— Hm! hm!... jąkał niewyraźnie z widocznem zakłopotaniem — mieszkanie... ależ naturalnie... że mam mieszkanie...
— Czy nie mógłbyś pan odstąpić go mnie, albo raczej senorze na noc dzisiejszą?...
— Odstąpić senorze?... powtórzył jak echo Bandrille.
— Tak.
— Chciałbym... o!... chciałbym z całego serca uczynić... ale na nieszczęście... jąkał z coraz większem zakłopotaniem porucznik, ale to poprostu niemożebne!...
— Dla czego?...
— Muszę panu powiedzieć, panie Dawid, że nie lubię samotności... smuci mnie ona... do melancholii usposabia... i szkodzi ogromnie... Wyszukuję więc miejsc ożywionych i przesiaduję w nich chętnie od rana do wieczora, i od wieczora do rana... W takich okolicznościach mieszkanie było mi zupełnie bezużytecznem, zrobiłem więc dobry uczynek i oddałem je biednej rodzinie, złożonej z ojca, matki i sześciorga dzieci... O! bardzo to uczciwi ludzie, pełni wdzięczności, modlą się za mnie co rano i co wieczór.
— Uczynek ten honor panu przynosi, poruczniku Bandrille!... odrzekł Luce z uśmiechem. Winszuję ci! — przedstawiasz mi się dzisiejszej nocy w prawdziwie nowem świetle!...
A zwracając się znowu do Carmeny powiedział:
— Czy nie miałabyś, senoro, nic przeciwko temu, abyś na kilka godzin powróciła do oberży przy ulicy Puits-qui-Parle i zajęła dawne mieszkanie?...
Carmen i Morales wykrzyknęli ździwieni.
— Co?.. pan wiesz?...
— Doskonale!... odpowiedział baron.
— Więc znałeś mnie pan przed spotkaniem dzisiejszem?...
— Miałem tę przyjemność.
— Gdzieżeś pan mnie widział mianowicie?...
— Będę miał przyjemność powiedzieć to pani później.
— Ale pomimo dokładnych pańskich informacyj, jest jeszcze coś, o czem nie wiesz pan napewno...
— O czemże takiem?
— Że wczoraj wieczór zmuszeni byliśmy opuścić potajemnie zajazd przy ulicy Puits-qui-Parle, z przyczyny, że nie mieliśmy trzech luidorów na zapłacenie należności... W żaden sposób zatem nie możemy tam powracać...
— Mylisz się, senoro...
— Jakto?...
— Trzy luidory, o jakie się od was upominano, zostały już zapłacone.
— Kiedy?
— Przed chwilą.
— Przez kogo?
— Przezemnię.
— Przez pana?... W jakim celu?...
— W celu osłonienia pani od nieprzyjemności spaść na nią mającej, w skutek skargi, jaką właściciel zajazdu chciał wnieść na was jutro rano.
— Postępowanie pańskie jest niepojęte, podobnym pan jesteś do dobrego geniusza z prześlicznych tradycyj rodzinnego mojego kraju.
— Nie prostszego nad to co robię i mogę tego dowieść... Ja cię szukałem senoro...
— Co?... wykrzyknęła Carmen z coraz większem ździwieniem — pan mnie szukałeś!... Więc to wcale nie przypadkowo znalazłeś się w tej obrzydłej norze, z której wychodziemy?...
— Umyślnie tam przybyłem.
— Dla mnie pan przestąpiłeś próg tego piekła?
— Daję na to słowo!... Niech cię nie dziwi wcale ta natarczywość moja, senoro... ja się ogromnie interesuję tobą.
— Nie mam prawa wątpić o tem... przerwała cyganka — na co własnemi wszak patrzyłam oczami... No, ale nakoniec pozwól mi pan zadać sobie po raz drugi pytanie, co za przyczyna takiego zajęcia się moją osobą?...
— Wkrótce wyjawię ci tę przyczynę... odrzekł de Kerjean, tutaj na ulicy nie miejsce na podobne zwierzenia.
Prowadząc podobną rozmowę, cztery te osobistości doszły najspokojniej do punktu, gdzie schodziły się ulice Sekwany i de Bacy.
Powóz czekał.
Stangret chrapał na koźle, biedne koniska drzemały, pospuszczawszy łby, a śniły zapewne o rozkoszach ciepłej stajni i o obfitym posiłku.
Gdy de Kerjean otwierał drzwiczki, Bandrille zbudził stangreta i usadowił się przy nim na koźle...
Baron, Carmen i Morales wsiedli do powozu i ruszyli na ulicę Puits-qui-Parle.
Koła okute i chwiejące się osie pojazdu taki robiły hałas, tocząc sie po nierównym bruku, że zagłuszały najzupełniej rozmowę; wkrótce też wśród podróżnych zapanowało milczenie.
Kerjean skorzystał z tego, ażeby się zastanowić, kim mogła być w rzeczywistości ta prześliczna istota, której maniery i wyrażenia nie napotykały się bynajmniej pomiędzy włóczęgami w jej rodzaju?...
— Stawiał sobie w tym względzie mnóstwo pytań, ale na żadne, naturalnie, nie mógł znaleźć odpowiedzi.
Umysł Carmeny nie został również bezczynnym.
I ona usiłowała rozwiązać niepojętą dla siebie zagadkę, i ona usiłowała przeniknąć tajemnicze postępowanie nieznajomego, który tak w porę znalazł się na jej drodze.
I ona, rozumie się, napróżno stawiała sobie najrozmaitsze pytania, doszła bowiem do tego wniosku tylko, że chyba baron, bogaty zapewne obywatel, musiał się zakochać w niej gwałtownie.
Powóz zatrzymał się przed zajazdem, w którym wszystkie drzwi były pozamykane, wszystkie światła pogaszone.
— Poruczniku Bandrille!.. zawołał de Kerjean, wychylając się z powozu, trzebaby ich tam pobudzić... zajmij się pan tem z łaski swojej.
Bandrille nie kazał sobie dwa razy powtarzać otrzymanego rozkazu, zeskoczył natychmiast z kozła i zaczął się dobijać waląc w bramę wchodową to silnemi swojemi pięściami, to podkutemi obcasami butów.
Ponieważ nie mógł się doczekać żadnej odpowiedzi, więc użył rękojeści swojej szpady i zaczął nią taki atak, że dom trząsł się aż do fundamentów.
Drzwi chociaż mocne, zaczynały trzeszczeć i groziły wywaleniem.
Nakoniec otworzyło się okno na piętrze i przy bladem świetle księżyca wychyliła się zeń jakaś postać z twarzą zaczerwienioną ze złości, w białej bawełnianej szlafmycy.
Apoplektyczna ta twarz, była twarzą gospodarza.
— Hej! nocne łobuzy!... wrzasnął ów pan głosem rozsierdzonym, hej łotry!... hej bandyci!... hej szelmy bez czci i wiary!... szubieniczniki!... włóczęgi przeklęte, wynoście się jak najprędzej, szczerze wam radzę! Mam pod ręką trzy nabite muszkiety, nie licząc pistoletów i powystrzelam was, łajdaki, jak wilków. Ja was nauczę, rabusie, że nie można bezkarnie porządnych ludzi okradać!...
— Panie gospodarzu!... zawołał Bandrille, nie idzie tu o żaden wcale rabunek i wcale się jegomość nie potrzebnie żołądkujesz... Masz gości, co jak widzisz, powozem przyjechali... Otwieraj drzwi i najlepsze jakie masz tylko pokoje.
Przemowa ta nie wielkie sprawiła wrażenie.
Gospodarz, z pierwszego snu przebudzony, nie był skłonny do wielkiej ufności, żeby więc targom koniec położyć, de Kerjean zmuszony był wysiąść z powozu.
Pokazał się, że jest tym samym obywatelem z Auteuil, który z taką hojnością zapłacił rachunek za cyganów.
Teraz oberżysta zdecydował się zapalić światło i zejść na dół.
Gdy zobaczył Kerjeana, Carmenę i Moralesa, zbiegłych swoich lokatorów, wykrzyknął z podziwienia:
— Tak, to my... powiedział cygan w odpowiedzi na ten wykrzyk. To my, Caramba, musi pana to bardzo cieszyć, żeśmy powrócili, zdaje mi się, że nie zrobiliśmy ci żadnej krzywdy, przeciwnie nawet... Ale a propos pańskiej szynki, zanadto była słona i ogromne mam pragnienie od samego rana... Dajno mi się pan zaraz czego napić.
Kerjean odprawił stangreta, wsunął kilka sztuk złota w rękę Bandrilla i oświadczył mu, że jest wolny, gospodarzowi zaś kazał dać numer towarzyszom swoim, obfitą kolacyę z zimnego mięsiwa i starego wina, i wszedł z niemi razem do ich mieszkania.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.