<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dom tajemniczy
Wydawca Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy
Data wyd. 1891
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Pantins de madame le Diable
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.
Układy. Zabezpieczenie.

Skoro tylko zamówiona przez barona Luca kolacya została zastawioną na jedynym stole pokoju, przy którym najskromniej umeblowany pokoik najnędzniejszego hotelu naszej epoki, uchodziłby za wzór przepychu i komfortu, gospodarz wyszedł natychmiast.
Kerjean zasunął za nim drzwi na zasuwkę i zasiadł naprzeciw brata i siostry.
— Mój godny przyjacielu... odezwał się cygan, czy mogę służyć ci szklanką wina, które, jak mi się zdaje, szczęśliwie zostało wybrane, Caramba!...
Luc odsunął ręką szklankę podawaną sobie przez Moralesa.
— Nie chcesz?... no to ja wypróżnię za twoje zdrowie!...
I uczynił to w tej chwili, dając dowód, że zdrowie pana Dawida interesowało go w najwyższym stopniu.
Carmen uważnie przypatrywała się baronowi i mówiła sobie:
— Tak, ja już raz widziałam gdzieś tego człowieka!...
Ale nie mogła sobie przypomnieć ani kiedy, ani gdzie.
Luc z łatwością odgadł, co się działo w umyśle młodej kobiety.
— Senora... rzekł z uśmiechem, — dopomogę twojej pamięci.
Powiedziawszy to, zdjął duży kapelusz z głowy i obtarł chustką zmarszczki, które go o dziesięć lat starszym czyniły.
— A teraz, czy mnie poznajesz?... zapytał baron.
Carmen skinęła głową.
— Caramba!... wykrzyknął Morales. Czy cię poznajemy, szlachetny nasz dobroczyńco, bylibyśmy podłemi duszami, bylibyśmy niegodnemi nowych dobrodziejstw inaczej!... Z pewnością, że nie zapomnimy cię nigdy, szlachetny młodzieńcze, z pewnością, że nie zapomnimy twoich dwudziestu pięciu luidorów... Możesz liczyć na to!...
— Nie macie powodu tak bardzo znów być mi wdzięcznymi za te dwadzieścia pięć luidorów, bo o ile mi się zdaje, nie wiele wam pomogły, zauważył, śmiejąc się de Kerjean.
— Niestety!... wyszeptał cygan, wpadliśmy w matnię, pomiędzy złodziei, którzy nas obrabowali... Napróżno jak lew walczyłem!...
— Nie wierz pan... przerwała Carmen, — on przegrał te pieniądze...
— No, co prawda, to tak było!... zawołał Morales śmiało — a;e miałem nadzieję wygrać, chciałem podwoić, potroić choćby tę sumę!... byłbym tego dokazał... żeby nie to nieszczęście, które się mnie czepiło!
— Jesteś graczem... rzekł baron, i nie wypieraj się, bo ja ci wcale tego nie ganię. Gra, jak każda inna namiętność, dodaje mocy duszy!... Pochwalam cię owszem bardzo...
— Oto morał, który mi się naprawdę podoba, oto szlachcic, który całkiem do mnie pasuje... pomyślał cygan.
— Senora... ciągnął Luc, czy przypominasz sobie, gdzieśmy się ze sobą spotkali?
— W Czerwonym domu...
— Pamiętasz okoliczności, jakie spotkaniu towarzyszyły?...
— Sławna wróżka, której przepowiednie podobno sprawdzają się, nagadała mi rzeczy szczególnych.
— Obiecała ci majątek, władzę, królestwo nawet...
— Obiecała mi to wszystko, żeby sobie zażartować ze mnie, żeby wyszydzić nędzę moją...
— Więc wątpisz, senoro?...
— Lepiej jeszcze... bo nie wierzę...
— Źle robisz, trzeba wierzyć...
— W przepowiednię wiedźmy?...
— Tak.
— Ależ to niepodobieństwo!...
— Dla czego?
— Ta wróżba jest niedorzeczną...
— Spełnienie jej, zależy od ciebie i odemnie... Tak jest... ta czarująca przyszłość, jaką ci ukazała wiedźma, w mojej jest zupełnie mocy... odemnie zależy zamienić ją w rzeczywistość... odemnie zależy przewyższyć wszystkie marzenia twoje...
— Przewyższyć moje marzenia?... wykrzyknęła cyganka. O! panie baronie, gdybyś je znał, nie powiedziałbyś tego!...
— Są więc tak wielkie?...
— Jak świat cały!... szepnęła Carmen, a oczy jej zabłysły ogniem ponurym.
— Lubię taką odpowiedź i taki zapał!... powiedział Kerjean. Zaczynam rozumieć, że godni jesteśmy pojmować się i pomagać sobie nawzajem, widzę, że urodziłaś się do tej olbrzymiej roli, jaką ci przeznaczenie wskazało.
— Jakąkolwiek będzie ta rola nie zepsuję ja ręczę za to. Gdyby najwyżej losy mnie postawiły, nie dostanę zawrotu głowy.
— Jak się nazywasz?...
— Carmen.
— A więc Carmeno, pozwolisz mi czytać w twojej duszy?..
— Życzę sobie nawet tego.
— A więc będziesz mi odpowiadać z zupełną szczerością?...
— Jak odpowiadałabym przed Bogiem, w godzinie sądu ostatecznego...
— Posiadasz żądzę władzy i złota?...
— Chcę być pierwszą, albo umrzeć... pragnę posiadać wszystkie rozkosze, i przepych, i dumę życia... albo nie żyć...
— A dla okupienia tych rozkoszy i tych bogactw, cóżbyś ofiarowała?...
— Cóż ja mogę ofiarować, albo raczej czego ja odmówić mogę?... Czyś jest dyabłem w ludzkiej postaci i przychodzisz proponować układ o moję duszę?... Widzisz, że się nie boję!... Gdzie jest pergamin... gdzie jest pióro?... Daj!... podpiszę się bez wahania!...
— Nie jestem wcale dyabłem.
— Tem gorzej!...
— Jestem prostym szlachcicem, ale władza moja dorównywa bodaj szatańskiej.
— Mówię zatem jak do szatana: — Czego chcesz odemnie?... — Mojego ciała, czy duszy?...
— Twoje ciało, twoja dusza, twoja wola... wszystko mi jest potrzebne.
— Bierz to wszystko — ja już nie należę do siebie — jestem już własnością twoją. Rozkazuj, a będę posłuszną.
— Gotową jesteś na wszystko?...
— Na wszystko!...
— Nie cofniesz się przed niczem?...
Carmen wzruszyła pogardliwie ramionami.
— Gdyby chodziło nawet...
Kerjean się powstrzymał.
— O zbrodnię?... dokończyła Carmen. Czy to chciałeś powiedzieć?...
— Tak... to właśnie.
— A więc — gdybym się nawet zgubić miała temi słowy — powiadam: tak, gotową jestem na zbrodnię, jeżeli zbrodnia jest drogą, która mnie poprowadzi do celu, jaki osiągnąć pragnę. Czy pan wierzy w moją szczerość, panie baronie, czy odtąd nie będziesz o mnie powątpiewał?...
— Będziesz miała całe moje zaufanie, jeżeli spełnisz ostatni warunek, do którego wielką przywiązuje wage.
— Cóż to za waruneek?...
— Wyjawiając ci moje projekty, wtajemniczając cię w sekrety moje, wykazując ci tajemniczą drogę, po której iść mamy razem, oddaję ci się cały — pozostaję na twojej łasce i niełasce... daję ci nakoniec sposobność zgubienia mnie, gdybyś widziała w tem później interes dla siebie.
— Nie mów mi nic, baronie, przerwała, zachowaj dla siebie swoję tajemnicę. Ja ci ufam zupełnie. Zresztą narażam tylko życie — a to... rzecz, o której mówić nie warto... Zgadzam się na oślep... Chcę być posłuszna w twoich rękach maryonetką, prowadź mnie zatem na swoim sznureczku...
— Niemożebna to na nieszczęście...
— Dla czego?...
— Nie mogę się posługiwać tobą, jak narzędziem bezmyślnem... potrzeba mi inteligencyi twojej... Musisz naprzód o wszystkiem wiedzieć.
— Do czego prowadzisz, baronie?... wykrzyknęła cyganka, co ja poradzić mogę?...
— Musisz mi dać broń przeciwko sobie, tak samo, jak będziesz ją przeciwko mnie posiadała...
— Jakto?...
— Rzuć okiem w przeszłość swoję... może znajdziesz w niej bez wielkiego kłopotu zabezpieczenie, jakiego wymagam od ciebie...
Śmiech prawdziwie szatański zaigrał na ustach Carmeny, przyczem ukazały się prześliczne jej białe zabki.
— O! panie baronie, zawołała, muszę przyznać, że nie mogłeś pan nic dowcipniejszego wymyśleć...
Morales zajęty napełnianiem szklanki i spijaniem wina, któremu oddawał największą sprawiedliwość, upuścił w tej chwili butelkę, a ta rozbiła się na podłodze.
— Nieszczęsna!... mruknął, pochylając się do siostry, żeby jej po cichu powiedzieć — co ty sobie myślisz u licha... Chcesz nas koniecznie zgubić?... ani słowa...
— Tchórzu!... odparła cyganka, jeżeli się tak boisz, wolno ci wyjechać dziś jeszcze. Pozostaw mnie mojemu losowi, jakikolwiek on będzie, nie zatrzymuję cię wcale... Zrobiłam już postanowienie, zdecydowałam się postawić wszystko na kartę... Gdyby nawet potrzeba było powiedzieć wszystko naczelnikowi policyi, to mu powiem stanowczo wszystko...
Morales jęknął, a ponieważ nie miał żadnej nadziei przełamania uporu siostry, odkorkował nową butelkę, przyłożył jej szyjkę do ust, i jednem tchem całą wychylił, zapewne, żeby się onieprzytomnić.
Zaintrygowany Kerjean czekał niecierpliwie końca tej małej sprzeczki rodzinnej.
— Przynajmniej nie skompromituj mnie za bardzo... mruknął cygan, stawiając próżną butelkę na stole.
Carmen zwróciła się do barona.
— Żądasz, abym ci broń dała przeciwko sobie, powiedziała z prześlicznym uśmiechem, dostarczę jej panu cały arsenał i proszę wybieraj w niej sobie!... Przedewszystkiem proszę mi się dobrze przypatrzeć i powiedzieć, kto ja jestem?...
Kerjean skłonił się z galanteryą.
— Najpiękniejszą istotą na świecie, odpowiedział, cyganka, której wdzięk i dystynkcya zachwycają mnie i w zdumienie wprowadzają... Czy się mylę?...
— Jestem żoną szlachcica, oficera marynarki, którego rodzina jest zapewne znaną panu, Tancreda de Najac... — Wyszłam po raz drugi za mąż pod fałszywem nazwiskiem, za spadkobiercę czternastu miljonów, za Oliviera Lavailland z Hawru, i nareszcie przed trzema miesiącami skazaną zostałam na śmierć w Nantes, za dwużeństwo i zbrodnię. Dzisiaj, panie baronie, z pokornej sługi twojej, — byłby już szkaradny tylko szkielet, wiszący na szubienicy, gdybym, dzięki usłużności pewnego biednego indyanina, szalenie zakochanego we mnie, nie znalazła była sposobu wymknięcia się z więzienia, z kochanym bratem moim Moralesem, wiernym towarzyszem awantur moich... — W kilku słowach... jak pan widzisz... opowiedziałam mu całą moję Odyseę... Zdaje mi się, że masz pan w niej zabezpieczenie najzupełniejsze, że możesz liczyć na moję dyskrecyę i zupełne oddanie się sprawie, jaką przedsięwziąć mamy... Czy mam opowiedzieć panu, kilka jeszcze szczegółów?...
— Byłoby mi to bardzo przyjemnem, odpowiedział Kerjean, bo ździwienie jego wzrastało z każdem słowem Carmeny.
Morales odezwał się znowu głosem płaczliwym:
— Caramba! Caramba!.. siostro moja, nie skompromituj mnie za bardzo!...
— Zaczynam... powiedziała cyganka.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.