Dom tajemniczy/Tom II/XLI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dom tajemniczy |
Wydawca | Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy |
Data wyd. | 1891 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Pantins de madame le Diable |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Caramba!... wykrzyknął Morales, pochylony ciągle nad ciałem Renégo de Rieux, trzy pchnięcia, ofiarowane jednemu szlachcicowi, to co się nazywa porządna porcya!...
— Pracowałem sumiennie i mam nadzieję stosownie być wynagrodzonym!... wtrącił Coquelicot.
— Wiesz co, baronie, dorzucił cygan, który, jak się zdawało, był znowu w łaskach u Kerjeana, że wielki był już czas, aby ci przyjść z pomocą!... Ten młody junak bił się z całego serca, jak prawdziwy opętaniec... Przyjemność była patrzeć na błyskającą jak ognik jego szpadę... przyjemność dla nas naturalnie, bo ty nie odczuwałeś jej, baronie... i gdyby jeszcze pół minuty, byłoby już za późno!... Caramba!... ten nieboszczyk, to był twardy, co się nazywa wspólnik!... Polecę go gorąco mojemu patronowi, św. Jakóbowi.
— I dobrze zrobisz, odrzekł Luc z uśmiechem. Ja mu także pamięć o jego duszy obiecałem, a lubo zdawał się mało być tem wzruszonym, dotrzymam mu obietnicy.
— W takim razie, rzekł z cynizmem Morales, napewno prosto pójdzie do raju...
— Naturalnie, odparł Luc, ale dajmy pokój duszy, a zajmijmy się ciałem...
— Czyż ono tu nie pozostanie, to biedne ciało?... zapytał cygan.
— Nie.
— Cóż więc z niem zrobimy?...
— Ukryjemy należycie...,
— W jaki sposób... Bodaj, że nie mamy żadnego ze sobą narzędzia do wykopania dołu?...
— Zobaczysz Moralesie.. Owiń trupa w jego płaszcz i weź go ty za ramiona, a Coquelicet za nogi...
— No już...
— Teraz chodźcie za mną.
Baron poszedł na czele dwóch ludzi, niosących zwłoki, całe zalane krwią, nieustannie płynącą z trzech ran głębokich, z których najlżejsza była także zapewne śmiertelną.
Skierowali się w najodleglejszą stronę od małej furtki, wychodzącej na ulicę Tombe-Issoire.
Tu prawie w samym rogu łączących się murów ogrodzenia, była jama podziemna, której otwór dziesięć do dwunastu stóp objętości, nie zabezpieczony był żadnem ogrodzeniem, albo choćby barjerką.
Co do głębokości jamy, o tej nie można było zdać sobie sprawy, nawet pochylając się nad otworem, bo gęste powoje i zielska, wyrastające ze szczelin murowanej cembrowiny, tworzyły zasłonę i nie pozwalały przenikać ciemności.
Kerjean zatrzymał się na skraju otworu.
Morales stanął tuż przy nim.
— Co to jest?... u dyabła?... zapytał.
— Opuszczona cysterna, odpowiedział baron.
— Czy w nią rzucimy trupa?...
— Po to was tu przyprowadziłem...
— Caramba!... dobrze obmyślane, nieboszczykowi bardzo będzie wygodnie w tem cichem odosobnionem miejscu... No Coquelicot, poczciwy chłopcze, uważaj na komendę... unieśmy równo ciało, a jak powiem: trzy, puszczajmy...
Dwaj nędznicy zaczęli huśtać w prawo i w lewo smutny swój ciężar.
— Raz! dwa!... wymówił głośno Morales. Trzy!... zawołał nareszcie i ciało poszło w przepaść otwartą.
Przez chwilę słychać było trzask suchych gałęzi, a potem głuchy huk, przepadły zaraz bez echa.
Spłoszony nietoperz wyfrunął z tajemniczej kryjówki i w swojej na oślep ucieczce uderzył w twarz Kerjeana, który się zatrząsł i krzyknął z przerażenia.
Wszystko to nie trwało więcej niż minutę,
Następnie trzej łotrzy pochylili się nad otworem, ale nic nie zobaczyli, rozchylone na chwile gałęzie znowu się popodnosiły i zakryły trupa nieprzeniknionym całunem.
Tylko krew na suchych liściach pozostała.
— Artystyczna robota!... mruczał Morales, bo komu u dyabła przyszłoby do głowy tutaj szukać nieboszczyka?... Nawet sam naczelnik policyi, nie zdobyłby się na koncept podobny...
— Nie mamy już tu nic do roboty, odezwał się baron, chodźmy zatem...
Powrócił na miejsce, gdzie odbywał się pojedynek, zakończony morderstwem, podniósł płaszcz, zarzucił go sobie na ramiona, wsunął kilka sztuk złota w rękę Coquelicotowi, który na podziękowanie ukłonił mu się aż do ziemi i powrócił do znajomej nam furtki.
— Wyjdźcie wy pierwsi, rzekł do dwóch nędzników, odsunąwszy zasuwę i otworzywszy furtkę, i zobaczcie, czy ulica zupełnie pusta...
— Pusta jak step arabski... odrzekł Morales, rzuciwszy w prawo i w lewo okiem drapieżnego ptaka.
— No to dobrze, mruknął Kerjean, zamykając drzwi i zasuwając zasuwę.
— A co, baronie — zapytał cygan — czy ty tam pozostajesz?...
— Nie myślę...
— Ciekawym zatem jak wyjdziesz, Caramba, czy nie masz przypadkiem skrzydeł?...
Luc nic nie odpowiedział na te pytania, ale postąpił kilka kroków na prawo i odszukał miejsca, gdzie były porobione w murze nacięcia, na których można było doskonale oprzeć nogę i utrzymać się rękami.
Dzięki tym stopniom, wdrapał się na mur, jak po drabinie, uchwycił silnie za jego wierzchołek i ześlizgnał się na ulicę.
— Caramba!... kochany baronie!... wykrzyknął brat Carmeny — zręczny jesteś, jak małpa i lekki jak kot doprawdy!... Ale po co te wszystkie sztuki gimnastyczne, kiedy miałeś furtkę przecie?...
Kerjean wzruszył ramionami.
— Głowo bez mózgu!... zawołał. Miałem więc był pozostawić drzwi otwarte, aby pierwszy lepszy ciekawiec zobaczył kałuże krwi na placu?...
— Prawda!... mruknął cygan z głębokiem przekonaniem. Jesteś wielkim człowiekiem, jedna tylko moja siostra dorównać ci jest w stanie.
Luc wysłuchał z godną pochwały skromnością tego zasłużonego komplimentu i uścisnął protekcyonalnie rękę Coquelicota, który oddalił się po wynurzeniu gotowości swojej na każde żądanie.
Do Moralesa powiedział:
— Bądź o dziesiątej wieczór w Czerwonym Domu, będę cię potrzebować.
Powrócił na plac Świętego Michała, gdzie Malo czekał go z końmi, i ulicą Świętego Jakóba skierował się w stronę wybrzeża Saint-Paul.
Jadąc myślał sobie:
— Przeszkody jedna za drugą ustępują!... Ktokolwiek stanie pomiędzy mną a fortuną, ten jest na śmierć z góry skazany... Wszystko się dobrze składa!... Dochodzę do celu... dochodzę!... Gdy nadejdzie nareszcie dzień, w którym zostanę od wiedźmy oswobodzony, nie pozostanie mi już ani jeden na ziemi nieprzyjaciel...
Nie pójdziemy z baronem, ani do jego mieszkania, ani do pałacu Simeusów, gdzie jadł kolacyę gdzie znalazł sposobność w kilku słowach, po cichu wypowiedzianych, powiadomić Carmenę o tem, co się stało po południu.
Połączymy się z nim w Czerwonym domu, gdzie w tej chwili właśnie wiedźma wyrażała mu szczere uznanie, bo wiedziała już o wszystkiem od Moralesa.
— Kochana Perino... odpowiedział Luc, musisz mi zrobić pewną za to wszystko przysługę.
— O co ci chodzi... zapytała Perina.
Luc pochylił się do jej ucha i powiedział po cichu.
— Pożycz mi ślepej latarki, motyki i łopaty, jakie ci służyły przy kopaniu grobu dla Janiny de Simeuse...
Zagadnięta spojrzała ze ździwieniem.
— Czy ty także masz podobną robotę do wykonania?... spytała.
— Tak.
— Dla kogo?...
— Dla Renégo de Rieux...
— Czyż trupowi nie dobrze jest tam, gdzie się znajduje?...
— Posłuchaj, a zrozumiesz... Opuszczona studnia, do której wrzuciłem ciało markiza, jest poprostu tą cysterną, o której ci mówiłem w wieczór Tłustego czwartku, gdym cię wtajemniczał w moje projekty przyszłości... Za pomocą przejścia, które znam ja jeden tylko... łączy się ona z podziemiem Dyabelskiego hotelu. Hotel ten za miesiąc najdalej stanie się moją własnością, w głębi bowiem jego podziemi pomieszczone zostaną ogromne moje warsztaty fałszowania pieniędzy...
— Przyznaję... A gdzież wykopiesz grób?...
— W podziemiach...
— Kiedy?...
— Dziś zaraz w nocy... za chwilę...
— Sam pójdziesz?
— Nie... Morales i Malo będą mi towarzyszyć...
— Dobrze.. Dam ci wszystko, czego żądasz...
Perina wzięła lampę i zeszła do dolnej sali z de Kerjeanem.
Cygan szedł za niemi niezbyt spokojny.
Baron wziął łopatę na ramię, motykę i latarkę dał Moralesowi i wyszli obaj z Czerwonego domu przez uliczkę l’Estoufade.
Na końcu uliczki stała jeszcze dorożka, którą przyjechał de Kerjean.
Stangret siedział na koźle, a jakiś człowiek stał przy koniach.
Morales poznał Malo, Luc skinął, służący drzwiczki otworzył.
— Siadaj, rzekł do Moralesa, i sam usiadł obok niego.
— Gdzie jechać?... zapytał Male.
— Ulica l’Enfer... odpowiedział Luc, każę ci stanąć, gdzie będzie potrzeba.
Służący wskoczył na kozioł, stangret trzasnął z bicza i popędził wychudłe szkapy.
Po półgodzinie przybyli na nieskończenie długą ulicę l’Enfer.
Kiedy przejechali trzecią jej cześć de Kerjean zawołał:.
— Stój!...
Powóz zaraz się zatrzymał i trzy siedzące w nim osoby wyskoczyły na ziemię.
Malo wziął łopatę, motykę i latarkę.
— Chodźcie za mą!... powiedział baron do swoich towarzyszów i zaczął iść naprzód pośpiesznie.
Noc była ciemna, ślepa latarka szczelnie zamknięta, słabe jednakże światło, rzadkich wprawdzie latarń ulicznych, pozwalało Moralesowi, nieznającemu wcale tej dzielnicy, rozróżnić po prawej stronie mur wysoki.
Był on w daleko gorszym stanie, niż mur ogradzający plac przy ulicy Tombe-Issoire.
Szerokie dosyć gęste szpary, świadczyły o ostatecznej ruinie.
Zielska różnego rodzaju pozapuszczały korzenie pomiędzy szczerby wypadłych kamieni i kołysały się w różne strony.
Kerjean szedł ciągle przy murze i Morales przypuszczał, iż to się nigdy nie skończy.
Nadeszli nareszcie nad dużą monumentalną bramę z drzewa i żelaza, i ujrzeli po nad nią jakąś tarczę herbową.
Słońce, deszcz i wiatry, nie zdołały uszkodzić owej bramy, i najmniejszej nawet nie potrafiły wyżłobić w niej szparki, aby przez nią możnaby było zajrzeć w podwórze.
Po za bramą znowu mur w dalszym ciągu.
Kiedy Malo zobaczył herb, zrobił szybko znak krzyża świętego i zaczął szeptać słowa modlitwy bretońskiej, mającej skutkować przeciwko złemu duchowi.
Morales spostrzegł to i zbliżając się do Malo, zapytał po cichu:
— Cóż to jest, mój chłopcze?...
Malo przeżegnał się po raz drugi i odpowiedział drżącym głosem:
— Wejście do hotelu Dyabelskiego.
Morales nigdy nie słyszał o podobnym hotelu, mruknął zatem do siebie:
— Caramba!... szkaradna miejscowość jakaś!...
Upłynęło kilka minut od czasu, gdy minęli bramę, a de Kerjean szedł ciągle przy murze.
Nakoniec zatrzymał się.
Mur w tem miejscu tworzył kąt ostry, i o pięćdziesiąt kroków dalej, dosięgał ogrodzenia parku Luksemburskiego.
Luc obrócił się do Malo, wziął od niego latarkę, puścił słaby promień światła i przekonawszy się, że nikogo nie było słychać w blizkości, podszedł jakby do galeryi podziemnej, zrobionej w podmurowaniu, a zamkniętej na grube drzwi opatrzone zamkiem mocnym.
Wyjął z kieszeni klucz, włożył go w zamek, zakręcił, nacisnął klamkę i drzwi się otworzyły ze zgrzytem na zardzewiałych zawiasach.
Malo patrzył na swego pana prawie skamieniały ze strachu.
— Wejdźcie!... rzekł de Kerjean do swych towarzyszy, na drzwi wskazując.
Obaj zamiast zbliżyć cofnęli się o dwa kroki.
— Cóż to?... zapytał Luc ździwiony.
— Niech pan raczy mi przebaczyć... mruknął Malo... ale zdaje mi się, że po za temi otwartemi drzwiami, znajduje się posesya hotelu Dyabelskiego...
— No tak... więc cóż?...
— I pan baron żąda od nas, ażebyśmy tam weszli?
— Rozumie się...
— Pan baron wie o mojem do niego przywiązaniu... wybełkotał Malo drżącym głosem, pan baron wie, że oddałbym za pana ostatnią kroplę krwi, pan baron wie o tem...
Nie mógł dokończyć przemowy.
— Zkąd u licha przyszła ci do głowy ochota wynurzać mi w tej chwili swoje uczucia?... wykrzyknął Luc niecierpliwie: Rozkazuję ci!... więc obowiązanyś wykonać rozkaz.
— Niech pan baron każe rzucić mi się w wodę lub w ogień, nie zawaham się ani na chwilę... ale błagam, niech pan nie wymaga, ażebym przestąpił próg tych drzwi przeklętych...
— Czyś zwaryował?...
— Nie, panie baronie... ale się boję okrutnie...
— Czego się boisz, głupcze?...
Malo nie odpowiedział.
— Hotel Dyabelski jest opuszczony, pusty przeszło od pół wieku... oświadczył baron de Kerjean.
— I właśnie dla tego się go boję, panie baronie!... Żywych się nie obawiam, ale nieboszczycy mnie przerażają, wszyscy zaś wiedzą, że hotel Dyabelski nawiedzany jest przez duchy...
Luc wzruszył najpierw pogardliwie ramionami, potem roześmiał się i rzekł tonem stanowczym:
— Dosyć tych głupich i śmiesznych obaw!... Potrzebny mi jesteś, rozkazuję ci więc, idź!... i to pierwszy...
Malo złożył ręce i znowu zaczął się prosić.
Kerjean tupnął nogą, sypnął pół tuzinem przekleństw, a wyjąwszy z za pasa pistolet, krzyknął:
— Jeżeli mnie natychmiast nie usłuchasz, jakem szlachcic, w łeb ci wypalę!...
Malo znał zanadto dobrze swojego pana, ażeby nie być pewnym, że dotrzyma święcie groźby... Z dwojga złego wybrał mniejsze, i trzęsąc się jak w febrze, wszedł de ogrodu.
Morales zabobonny, jak każdy bretończyk, trząsł się tak, że najwyraźniej można było słyszeć, jak dzwonił zębami, na widok jednak pistoletu Kerjeana zaniechał wszelkiego oporu...
Udał się za Male, nie wymówiwszy przynajmniej głośno, ani jednego słowa, ale bijąc się w piersi, szeptał modlitwy wszystkie, jakie mu na pamięć przychodziły.
Luc wszedł ostatni, zamknął drzwi za sobą, a odsłoniwszy teraz zupełnie latarkę, wypuścił białawe światło.
Oświecił niewielką przestrzeń, co bardziej jeszcze uwydatniało ciemności panujące dokoła.
Ogród był ogromny, (cała dzielnica później na przestrzeni jaką zajmował stanęła), a trzeba go było przejść w prostej linii, ażeby dotrzeć do zabudowań hotelu.
Blade światło latarki łamało się o czarne jak smoła pnie drzew ogromnych z liści ogołoconych, od czasu do czasu rysowały się niewyraźne na zmurszałych podstawach sylwetki figur kamiennych, podobne do olbrzymów białemi całunami okrytych.
W jasny dzień wiosenny, ogród ten musiał wyglądać na las dziewiczy, pełen widm tajemniczych.
Rozumie się, że o alejach, ani nawet choćby dróżkach, mowy być nie mogło, mech, zielska, korzenie kasztanów i lip, zarosły wszystkie ścieżki.
Kerjean zapuścił się śmiało w czarną przestrzeń, jaka się przed nim roztaczała...
Miejscami zbaczać musiał, ażeby uniknąć kolczastych krzewów, ale zaraz powracał znowu na linię prostą.
Morales i Malo postępowali za nim krok w krok, trzymali się literalnie jego cienia.
Śmiałek nie bojący się ani żywych, ani umarłych, był im tarczą przed niebezpieczeństwem, jakiego ciągle się obawiali.
Następnie trzej nocni włóczędzy przybyli do jednego z rogów hotelu Dyabelskiego, budowy ogromnej i wspaniałej, wyglądającej na pałac magnacki postawiony w środku parku.
Przyjdzie czas, że opiszemy zewnątrz i wewnątrz ogromną siedzibę, mającą posłużyć za teatr dla kilku główniejszych scen naszego dramatu, ale to nie teraz jeszcze, teraz pogrążeni jesteśmy w ciemności, poczekajmy niech słońce zaświeci...
Luc — jak łatwo się domyśleć, dobrze przedtem wystudyował miejsce, do których wprowadziliśmy naszych czytelników i noc nie krępowała go wcale.
Obszedł do koła zabudowanie, żeby zajść od tyłu, doszedł do szerokiego sklepionego otworu, przy którym drzwi nie było od lat wielu, i przez otwór ten wszedł do olbrzymiej sali, także sklepionej, gdzie ogromny komin granitowy zajmował prawie całą jednę szeroką ścianę.
Sala ta, to ongi kuchnia hotelowa.
Za dawnych dobrych czasów, rożny z ćwierciami mięsiw, z drobiem i zwierzyną, obracały się nieustannie u ogniska olbrzyma.
Baron śmiały i niewzruszony, towarzysze zaś jego bardziej jeszcze teraz drżący, nie zatrzymali się tu wcale.
Z latarką w ręku wszedł Luc na schody kamienne, zupełnie dobrze zachowane, na pierwsze piętro, minął razem z kamratami kilka pokojów zupełnie zniszczonych, o ile sądzić można było przy słabem świetle latarki — przeszedł dużą sień, wychodzącą na główne szerokie schody, otworzył jakieś drzwi i wtargnął do kaplicy, arcydzieła kiedyś stylu i ornamentacyi.
Ale obecnie z dawnej tej świetności pozostały szczątki tylko.
Pomiędzy płytami posadzki przeświecały zielonawe szpary.
Drewniane rzeźby, zmurszałe od wilgoci, ze ścian opadały.
Płótna obrazów stały się niby pajęczyna, w ołtarzu żadnych nie było draperyj, w dwa oknach owalnych ani jednej szyby, a sowie gniazda wszędzie.
Morales i Malo spojrzeli po sobie: kaplica w przybytku szatana!...
Nic dziwnego, że mogły się temu ździwić podobnie inteligentne umysły.
Luc podszedł do murowanego ołtarza, opartego o ścianę na wprost drzwi i ukląkł na pierwszym z trzech stopni.
— Caramba!... mruknął Morales, szturgnąwszy łokciem Malo. Czy się pan baron modli?... Zadziwiające, ale cudowne byłoby nawrócenie!...
Morales mylił się najzupełniej niestety... nędznik wcale nie myślał o modlitwie.
Przykląkł dla tego tylko, żeby się przypatrzyć mosiężnym ornamentacyom, zdobiącym biały marmur.
Jednę z nich nacisnął ręką silnie i zaraz zniknęła, jak gdyby marmur tak był miękki, iż mogła się w nim zagłębić.
Zaraz potem rozległ się zgrzyt poruszonej sprężyny.
Baron odskoczył w tył, a ołtarz ku zdumieniu Moralesa i Malo, odsunął się od ściany, obrócił na niewidzialnych zawiasach, a na miejscu, jakie zajmował, ukazał się czarny czworokątny otwór, dostateczny na przejście człowieka.
Jednocześnie ukazał się pierwszy stopień schodów, w murze urządzonych.
Malo jęknął głucho,
— Miłosierdzia!... bełkotał. Czyż potrzeba będzie zapuszczać się w te czeluście piekielne?...
Nie długo czekał na odpowiedź.
Luc stanął przy otchłani i powtórzył rozkaz lakoniczny, któremu nie można się było opierać.
— Wchodźcie!...
Morales postawił nogę na pierwszym stopniu, zamknął oczy i zaczął schodzić.
Malo poszedł za jego przykładem, polecając duszę wszystkim świętym bretońskiego kalendarza.
Kerjean zamykał pochód.
Schody miały sześćdziesiąt stopni, ostatni znajdował się na powierzchni szerokiego korytarza, zaopatrzonego w grube drzwi, opatrzone więziennemi zasuwami i silnemi zamkami.
Baron poodsuwał zasuwy, popchnął jednę połowę drzwi i wprowadził bretończyka i cygana w takie miejsce, na które nie można było spojrzeć bez zachwytu.
Przestąpili progi podziemi Dyabelskiego hotelu i nie mogli zdać sobie sprawy z czegoś bardziej wspaniałego i bardziej imponującego, niż to co uderzyło ich oczy.
Pędzel tylko natchnionego malarza, albo sławny jaki dekorator teatralny, mógłby dać o tem jakie takie wyobrażenie.
Rzeczywiście, podziemia te, o romańskich łukach, sklepieniach co najmniej na jakie czterdzieści stóp wysokich, wsparte na niezliczonej liczbie kolumn okrągłych, z granitu wykutych, ciągnęły się nie tylko pod pałacem, ale sięgały prawie do końca ogrodów.
Trzy tysiące osób mogło śmiało zebrać się tu dla składania czci bóstwom panującym ongi w ciemnościach.
Z pewnością tajemnicze te krypty daleko dawniejsze były od pałacu, początkiem swym sięgały z pewnością najdawniejszej epeki wieków średnich.
W jakim celu zostały stworzone, trudno byłoby odgadnąć, a Kerjean uznał za zbyteczne wysilać mózg swój na podobne dociekania.
Warstwa białego piasku pokrywała dość grubo ziemię, co nie przeszkadzało wcale, żeby odgłos kroków i słów nabierał tu wielkiej doniosłości.
Załomy po za ciężkiemi kolumnami powtarzały najmniejszy szmer, w tysiącznych a coraz głośniejszych echach.
Na prawo, kiedy światło latarki rozproszyło na chwilę ciemności, ukazało się zagłębienie, zamknięte żelaznemi sztachetami, a czarniejsze jeszcze od panujących dokoła ciemności.
Było to wejście do tej części katakumb, o jakiej baron opowiadał wiedźmie w wieczór 20-go lutego.
Dalej jeszcze, zawsze na prawo, dwanaście schodów prowadziło do wązkiego korytarza, wybitego w skale prawdziwej i łączącego się z jedną z opuszczonych kopalni Kamienia na płaszczyżnie Montrouge.
Kerjean, Morales i Malo, przeszli podziemie w całej długości i dotarli aż do jego skraju.
Cygan i Malo mieli chwilę nadziei.
Zdawało im się niepodobnem do prawdy, aby można było ciągnąć dalej te przechadzkę po wnętrzu Paryża.
Mylili się jednakże grubo; baron skręcił nagle na lewo i przystanął nad brzegiem studni, której otwarty otwór miał pod nogami, a która musiała być bardzo głęboką, sądząc po kłębach lodowatego powietrza, jakie się z niej wydobywało.
Odwrócił się do swoich towarzyszów i rzekł:
— Połóżcie łopatę i motykę i dalej za mną.
Powiedziawszy to, skoczył.
Morales i Malo wydali jednocześnie okrzyk grozy i pochylili się osłupieni nad przepaścią.
Kerjean zniknął im z oczu, ogarnęły ich nieprzeniknione ciemności.
— Mój biedny pan, mruknął Malo, sądząc, że barona pochłonęła przepaść bezdenna. Niestety!.., już go więcej nie zobaczę!...
— Święty Jakóbie, dopomóż mi!... jęknął płaczliwie Morales, jesteśmy zgubieni!... Nigdy, przenigdy nie zdołamy wydobyć się sami z tych miejsc przeklętych!...
Ale w tej chwili rozległ się rozkazujący głos Luca:
— Hej!... Do wszystkich dyabłów!... a czemuż nie idziecie ciemięgi?...
— Powraca!... jęczał Morales, padając na kolana i bijąc się w piersi... wyraźnie z piekieł do nas się odzywa!... Wielki święty Jakóbie de Composletta, zmiłuj się nad sługą swoimi... Nie pozwól mi zginąć tak marnie!... Ja życie moje poprawię...
— Dobry panie!... zawołał Malo drżącym głosem, a gdzie pan się znajduje?...
— Wiesz dobrze gdzie, łotrze ty jakiś!... odpowiedział gniewnie baron. Czy głupota oślepiła i ogłuszyła i ciebie i tego drugiego idyote, Moralesa; czy mam was za łby tu powciągać, łajdaki?...
Słowa te nie wyglądały na przemowę widma, dodały więc otuchy obu zbirom.
Zaczynali pojmować, że baron żyje i że trzeba iść za nim.
W rzeczywistości, studnia miała siedm do ośmiu stóp głębokości.
Można było dostać się do niej albo śmiałym skokiem, jak to baron uczynił, albo też po żelaznej drabinie, umocowanej przy cembrowinie wewnętrznej. Otwór w rodzaju drzwi, prowadził z niej do obszernej galeryj, wiodącej w prostej linij do jakiegoś nieznanego celu.
Baron zniknąwszy na parę sekund z oczu swoich towarzyszy, przestąpił próg owej galeryj, z której widocznie na świat było wyjście.
Malo skoczył, Morales zlazł po drabinie.
Skoro Luc zobaczył ich około siebie, zagłębił się szybko pod pochyłe sklepienie galeryi.
Postąpili wszyscy trzej pareset kroków.
Galerya coraz bardziej się zwężała, a nakoniec stała się tak wązkiem przejściem, że dwie osoby nie mogły iść obok siebie.
Kerjean stanął niespodzianie.
Morales potknął się o niego — Malo o Moralesa.
Na parę kroków przed baronem przejście doszczętnie zarosłe byio dzikiemi ziołami,
Luc odwrócił się do cygana.
— No, Moralesie... zapytał, czy wiesz, gdzie my jesteśmy?...
— A zkądżebym wiedział?... Caramba!... wykrzyknął Morales.
— A więc objaśniam cię, że dochodzimy de miejsca, gdzieś niedawno taki dzielny zrobił ze swojej szpady użytek... Ponad nami rozciąga się ogrodzony plac przy ulicy Tombe-lssoire, a pod temi festonami z ziół, jakie nam zagrodziły drogę, znajdziemy w głębi cysterny zwłoki Renégo de Rieux.
Morales nic nie odpowiedział, ale drżał coraz bardziej.
Malo żegnał się nieustannie. Nie lubił mieć do czynienia z trupami, i to w dodatku o północy i w zabudowaniach hotelu Dyabelskiego.
Kerjean nie bał się ani nieboszczyków, ani widm żadnych zgoła, rozchylił też ostrożnie gęste zielska, żeby nie popsuć dobroczynnej zasłony, co tak doskonale tajemnicze wejście do korytarza skrywała i wszedł do wnętrza cysterny.
Morales i Malo to samo uczynili.
— Ciało tutaj być musi, rzekł baron, wskazując na środek otchłani. Owińcie je dobrze w płaszcz, jeden weźmie za ramiona, drugi za nogi i z powrotem do galeryi.
Mówiąc to, skierował światło latarki na miejsce wskazane.
Skoro baron rozkazywał, potrzeba go było słuchać.
Malo i Morales pochylili się nad ziemią, unieśli zeschłe dzikie zielska i zaczęli szukać starannie.
— Śpieszcie się!... wołał Kerjean, robota przecie łatwa.
Malo, wyprostował się wybladły.
— Co tam takiego?... zapytał Luc.
— Panie baronie, odpowiedział, ja tu nic nie znajduję.
— Ani ja... dodał Morales, dzwoniący głośno zębami.
— Co?... powtórzył zdumiony Kerjean.
— Niema nic!... odpowiedzieli obaj towarzysze.
— Niepodobna!... wykrzyknął baron, źle chyba szukacie!...
— Caramba!... mruknął pod nosem Morales, ciało nieboszczyka więcej przecie zajmuje miejsca, niż jakiś liść zeschły... Żeby było, to byśmy je zobaczyli przecie...
Kerjean sam zabrał się do roboty; sam rozpoczął poszukiwania, przejrzał każdą piędź ziemi i przekonał się na własne oczy, że trupa nigdzie nie było.
— To nie do uwierzenia!... powiedział i na seryo zaczął się zastanawiać, czy nie jest przypadkiem igraszką halucynacyj jakiej. Niepodobna!... niepodobna!... powtarzał nieustannie.
Rzeczywiście zniknięcie zwłok z takiego miejsca i to w ciągu kilku godzin zaledwie, przechodziło w dziwną fantastyczność.
— Czyż to tak trudno wytłomaczyć?... pomyślał Morales, dostrzegłszy niepokój i zdumienie barona. Dyabeł jest tu u siebie, musiał obchodzić zapewne te szkaradne miejsca, znalazł ciało i zabrał je, jak swoje... Caramba!... przecie to bardzo proste!... Po co szukać daleko tego, co samo gwałtem rzuca się w oczy?...
— Czyżbym zabłądził?... szeptał Kerjean. Czyżbym zmylił drogę?... Wszakże do tej cysterny Morales i Coquelicot rzucili trupa z mojego rozkazu?...
Wziął kółko od latarki w zęby, uchwycił się dwoma rękami gałęzi, wyrastających z pomiędzy szczelin muru i dzięki nadzwyczajnej sile, uniósł się nad otwór cysterny i znalazł w pustym placu przy ulicy Tombe-Issoire.
Jednym rzutem oka rozpoznał dokładnie miejscowość.
Nie popełnił żadnej pomyłki, był w miejscu, do którego chciał się dostać.
Zeskoczył z powrotem i znowu zaczął świecić latarką po ziemi; piasek i suche liście dostarczyły mu niezbitych dowodów materyalnych, że ciało leżało tutaj.
Struga krwi widoczną była na piasku... czerwone kreple znajdowały się na liściach...
Baron gestem prawie konwulsyjnym chwycił się obiema rękami za głowę i głośno zawołał:
— Co się mogło stać z tym trupem?... Muszę się tego dowiedzieć koniecznie!... Muszę zbadać tę okrutną tajemnicę, bo czuję, że mnie strach ogarnia!... Tak jest, ja... Kerjean, zaczynam się bać złego ducha, bo on sam jeden tylko mógł unieść zwłoki Renégo!...
Co doświadczali, słuchając tych słów ponurych, Morales i Malo już i tak na pół żywi, mówić tego nie potrzebujemy.
Po długiem milczeniu, Luc odezwał się głosem złamanym:
— Chodźmy!...
Cygan i Malo nie dali sobie powtórzyć dwa razy tego rozkazu i rzucili się jeden za drugim do galeryi, stanowiącej przejście z cysterny do podziemia.
Baron udał się za nimi.
Doszli niebawem do punktu, gdzie galerya się rozszerzała.
Nagle Morales idący przodem, Morales, któremu strach jakby skrzydła do pięt przyczepił, krzyknął i upadł na kolana, Malo zaś cofnął się o kilka kroków i zaczął odmawiać litanię.
— Co tam takiego?... zapytał Kerjean, ciągnący z głową pochyloną i zajęty jedynie tajemnicą swoją.
— Patrz pan!... szeptał Morales, wyciągając rękę w stronę podziemi, patrz pan!...
Kerejean rzucił w dal okiem.
Słabe światełko, podobne do gwiazdki bez promieni, ukazywało się w ciemnościach w znacznem oddaleniu.
— O!... wykrzyknął baron z dziką radością, więc dowiem się przecie!...
Rzucił latarkę na piasek i wydobywszy szpadę, skoczył przed siebie, nie zważając na rozpaczliwe prośby Moralesa i Malo.