<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dom tajemniczy
Wydawca Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy
Data wyd. 1891
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Pantins de madame le Diable
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XL.
Ulica Tombe-Issoire.

Trzecia biła, gdy baron de Kerjean zsiadł z konia na rogu ulicy Tombe-Issoire, gdzie od kilku minut czekał nań René de Rieux.
Skłonili się sobie wzajemnie.
— Tysiąc razy przepraszam pana markiza... zawołał de Kerjean, że kazałem czekać na siebie... ale się przecie nie spóźniłem?...
— Jesteś punktualnym, panie baronie... odrzekł René, ja się tylko pośpieszyłem...
— Czekam na rozkazy... powiedział Luc.
— Wskaż mi pan drogę, a gotów jestem pójść za nim... odpowiedział Rene.
Kerjean zaczął iść, przepuszczając przez grzeczność markiza.
Ulica Tombe-Issoire była właściwie, zawsze prawie pustem przejściem pomiędzy wielkiemi o0grodami i niezabudowanemi placami.
Na całej tej przestrzeni można było naliczyć zaledwie trzy, czy cztery domy, rudery raczej opustoszałe, bo drzwi ich dniami i nocami były pozamykane, a nigdy ciekawa głowa kobiety, albo dziecka nie ukazywały się z po za brudnych małych szybek wązkich okien, gdy się słyszeć dały kroki jakiego przechodnia.
Luc i René szli jakie dwieście kroków, obok wysokiego muru w bardzo złym stanie utrzymywanego, którego wierzchołek zaschnięte zielska pokrywały.
Luc zatrzymał się przed małą spróchniałą furtką, trzęsącą się ze starości na zardzewiałych zawiasach.
— Przybyliśmy na miejsce, panie markizie, rzekł do Renégo.
I jednocześnie popchnął furtkę i usunął się na bok, żeby przepuścić pana de Rieux.
Kerjean wszedł za markizem, zamknął furtkę i zasunął długą ciężką zasuwę, a potem zawołał najswobodniej, prawie wesoło:
— Przyzna pan markiz, że nie przesadzałem niczem, zachwalając tę miejscowość jako najdogodniejszą w tej okoliczności!... Prześliczny to placyk, jakby umyślnie przygotowany dla młodzieńców, których mniej czy więcej ważne powody zmuszają do podrzynania sobie gardeł... W żadnej okolicy Paryża, a znam wszystkie bardzo dobrze, niepodobnaby znaleźć takich dogodności... Czy pan markiz podziela zdanie moje?...
— W zupełności... odpowiedział René, na którego ustach udany czy prawdziwy zapał barona wywołał uśmiech mimowolny.
Niepodobna było zresztą zaprzeczyć, że miejsce doskonale było wybrane.
Bo proszę sobie wyobrazić czworokąt wielkich rozmiarów, gdzie drzewa przed sześćdziesięciu może laty przypadkowo posiane rosły swobodnie.
Były to po większej części drzewa modrzewiowe.
Gdzie niegdzie widać było także dęby i ogołocone z liści lipy podobne do olbrzymich szkieletów, wyciągających ramiona ku niebu.
U stóp ich rosły krzaki ostrokrzewiu i cyprysu, po całym murze pięły się nierówno zeschłe dzikie bluszcze.
Gdzieniegdzie przedstawiały się oczom miejsca zupełnie puste, jakby umyślnie przygotowane na teatr spotkań zbrojnych.
Odgłos kroków głuszyła prawie zupełnie gruba warstwa opadłych z jodeł igieł ciemno-czerwonawych.
W chwili wejścia margrabiego i barona, chmara kruków sfrunęła ze złowrogim krakaniem i zaczęła krążyć po nad drzewami... Niebo było szare zupełnie.
Zimowe, zachodzące już słońce schowało się po za chmury.
Tarcza jego ukazywała się na horyzoncie, jakby jakaś brudna biała plama.
René doznał mimowoli nieprzyjemnego wrażenia.
— Czas prawdziwie pogrzebowy... pomyślał sobie, natura przywdziała po mnie żałobę!...
Baron de Kejean, obeznany z miejscowością, nie był ani smutny, ani zamyślony, twarz jego wyrażała owszem dziwne jakieś zadowolenie, jakby się nie do pojedynku, ale do jakiejś raczej weselszej przygotowywał zabawy.
Przeszedł szybkim krokiem trzy części ogrodu, którego najmniejszy zakątek znał doskonale, i zatrzymał się przy największem pustem miejscu..
Miejsce to miało jakie dwadzieścia do trzydziestu łokci przestrzeni, tak doskonale owalnej, jak gdyby ręka zręcznego rysownika naszkicowała owe kontury.
Potrójny rzęd lip otaczał to miejsce niby olbrzymia ściana.
Przy końcu wznosił się ogromny dąb, a po za tym dębem ze dwadzieścia cyprysów, posplatały czarne prawie swoje gałęzie i stworzyły gąszcz nieprzebyty.
Luc tu się zatrzymał.
— Panie markizie... rzekł, rozglądając się do okoła, bodaj że niepodobna wynaleźć nic lepszego... Jak pan myśli?...
— Tak samo jak pan, panie baronie.
— Więc tutaj?...
— Tutaj panie.
— Ziemia jest miękka... mówił de Kerjean, niema ani kamieni, ani mchu... nic a nic takiego, na czemby się mogła noga poślizgnąć i spowodować upadek... Nie przeciska się tu nadto ani jeden promień słońca... To cacko prawdziwe to miejsce. Przyznam się panu markizowi, że już trzeci raz bić się tu będę z prawdziwą przyjemnością...
— Trzeci raz!... powtórzył René, nie bez ździwienia.
— Ani mniej, ani więcej, panie markizie.
— I jakże przeciwnicy pańscy?...
Kerjean westchnął głęboko i przybrał zasmuconą minę.
— Moi przeciwnicy... wyszeptał, byli to ludzie dzielni, umieli dobrze władać bronią... i robili co mogli... ja tak samo... Niech Bóg ulituje się nad ich duszami!... Nie mam sobie nic do wyrzucenia...
— To znaczy... wykrzyknął oficer marynarki, żeś ich pan wszystkich trzech pozabijał?...
— Tak, niestety!... panie markizie, rękę mam nieszczęśliwą... Cóż robić?... Każdy broni się jak może... Każdemu wszak życie jest miłe... Co robić?... Co roku poświęcam okrągłą dosyć sumkę na nabożeństwa za ich dusze... Jeżeli miałbym nieszczęście zabić pana markiza, będę również pamiętał o tym obowiązku względem pana...
— Uwalniam pana od tej pobożnej ofiary... odrzekł René z pogardą.
Kerjean skłonił się w milczenia.
— Zaczynajmy... proszę pana... odezwał się René.
— W tej chwili, panie markizie.
Powiedziawszy to, Kerjean rzucił na ziemię długi cienki pakiet, owinięty w cienką skórę, potem zdjął płaszcz i powiesił go na najniższej gałęzi jodły.
Pan de Rieux uczynił to samo.
Ostre zimno nie pozwalało im na zdjęcie podług zwyczaju, ubrania zwierzchniego i kamizelek, które krępowały i mniej pewnenmi czyniły ruchy, a stanowiły rodzaj pancerzy na piersiach.
Wyciągnęli szpady z pochew i zmierzyli takowe.
Przypadkowo były jednakowej zupełnie dłogości i mocy.
— Prześlicznie!... zawołał baron, wskazując na długi cienki pakiet, ale ja, dodał, przewidując wszystko zaopatrzyłem się we dwie zupełnie podobne bronie... Będziemy je mogli użyć, gdyby przypadkiem która z naszych się złamała...
René skinął głową.
— Panie markizie, odezwał się Luc, racz pan obrać sobie miejsce...
— Pozostaję, gdzie jestem... odrzekł oficer marynarki, stojący naprzeciw barona, to jest pod dębem i o kilka kroków od gęstego zarośla cyprysów.
Kerjean bardzo zręcznie zajął pierwej swoję pozycyę po przeciwnej stronie, a dla czego tak się urządził, dowiemy się o tem wkrótce.
Trzy czy cztery kruki, które spłoszyło wejście dwóch ludzi, usiadło w tej chwili na najwyższej gałęzi starego dębu, dominującego nad cyprysami.
Złowróżbne ptaki, jakby ciekawe były przebiegu szykującej się walki.
— Przewąchują śmierć!... szepnął René, przeczuwają, że będą miały trupa do obrabiania!...
Ale kruki prawie zaraz zerwały się z wielkim krakaniem i pofrunęły.
Na pewno jakiś niespodziany przedmiot nagle dostrzeżony, spowodował przestrach i zmusił je do ucieczki.
René nie miał jednak czasu zastanawiać się, coby to był za przedmiot, bo baron zaczął nacierać,
René zaczął się zasłaniać, szpady się skrzyżowały.
Była to gra początkowa, zaczepna i odporna.
Przeciwnicy chcieli się z zimną krwią wymiarkować, chcieli zmierzyć siły swoje i nie probowali tych cięć śmiałych, które często bardzo niebezpiecznemi są i dla tych, co je zadają i dla tych, co je otrzymują.
Zaledwie wszakże ostrza się starły, zaledwie zgrzytnęły uderzając o siebie, a już ten spokojny sposób, jakim się walka rozpoczęła, zdradził zręczność i brawurę przeciwników, już zaznaczył, że walka i długą będzie i straszną.
Wkrótce się akcya ożywiła.
Luc i Rieux obaj świetnymi byli graczami, ale gra barona, nie podobna była w niczem do gry markiza.
Kerjean miał rękę giętką, ruchomą, jak stal sprężystą, a oko orle.
Szybkość i siła ciosów czyniły z niego wroga strasznego, wroga jednego z tych, których broń, podobna do piorunu, częściej zabija niż rani.
Pan de Rieux pod ruchami szpady Kerjeana, wydawał się tak swobodnym, jak gdyby widział przed sobą nieszkodliwy korek floretu..
Widocznie się oszczędzał, widocznie czekał na późniejszy gorętszy atak przeciwnika, a gotów był do odparcia go i pchnięcia.
Ale zaraz, gdy uczuł szpadę swoję uderzającą o szpadę Kerjeana, zmienił się do niepoznania.
Wzrok stracił ponury wyraz zniechęcenia, oczy mu żywo błyszczeć zaczęły, krew zarumieniła policzki, uśmiech wywyższył górną wargę.
Bo odkąd poczuł, że jego siła i jego zręczność, czyniły partyę pomiędzy nim a baronem zupełnie równą, nadzieja powróciła mu do duszy.
— Toć, mówił sobie, Pan Bóg jest sprawiedliwy. On sam między nami rozsądzi. Trzymam życie tego człowieka w swoim ręku, tak samo, jak on trzyma w swojej mocy moje... Jeden z nas musi zginąć, dla czegóż ja nim mam być koniecznie?... Jeżeli ja pokonam, ja też zdruzgoczę przeszkodę, która mnie dzieli od Janiny... Ukarzę nikczemnika, mordercę i odzyskam narzeczoną!... O! dowiodę panu baronowi, że teraz pragnę żyć znowu.
Tak myślał sobie René, a pod wzrastającą nadzieją ustępowały złowrogie jego przeczucia, jak kruki, co ze starego dębu sfrunęły.
Luc podwajał tymczasem usiłowania, liczył na łatwe zwycięztwo, więc go zawód doprowadzał do wściekłości.
Policzki mu płonęły, z czoła spływał pot wielkiemi kroplami, przyśpieszony oddech świadczył o gwałtownem biciu serca.
René wierny postanowieniu, wyczerpania sił przeciwnika, zasłaniał się i odpychał swobodnie najniebezpieczniejsze jego cięcia.
Głuche przekleństwo wyrwało się z ust Kerjeana.
— Panie baronie, zapytał René z ironią, czyż byś był już zmęczonym?...
Kerjean odpowiedział gradem cięć piorunującej szybkości, ale zawsze koniec jego szpady napotykał przed sobą, jakby niepokonaną tarczę, broń oficera marynarki.
René uśmiechał się ironicznie.
Nagle zadrżał gwałtownie.
Jakiś szmer niepojęty dał się słyszeć w gęstwinie cyprysów.
Odwrócił na wpół głowę.
Ciemne gałęzie poruszały się, ale niedostrzegł w nich nikogo.
Ruch Renégo nie trwał dłużej, niż dziesiątą część sekundy, dosyć tego jednak było, ażeby go szpada Kerjeana drasnęła powyżej pięści.
Skaleczenie było mało znaczące i nie mogło przerwać walki, ale na widok krwi, pan de Rieux krzyknął rozłoszczony i zapominając o wszelkiej ostrożności, zamiast się bronić, zaczął nacierać z nadzwyczajną siłą.
Pojedynek stał się wtedy przepysznem widowiskiem.
René bił się w sposób szczególny, okropny, to rzucał się na boki, to schylał się na sposób włoski pod szpadę Kerjeana, którego ramienia dotknął już dobrze dwa razy.
Luc czuł, że mu zaczyna brakować siły i zręczności do bronienia się od tych natarć nieprzewidzianych i gwałtownych ataków.
Życie jego na seryo było w niebezpieczeństwie.
Widział to, czuł to doskonale.
Lada chwila szpada markiza znajdzie drogę do jego piersi i przeszyje mu serce.
Biała piana w kątach ust mu się pokazała,
Broń Renégo fruwała niby błyskawica i coraz szybciej zakreślała śmiertelne koła.
Stanowcza chwila była już bardzo blizką.
Sprawiedliwość Bozka pewną się być zdawała.
Naraz przenikliwe gwizdnięcie wyrwało się z zaciśniętych ust barona.
Gwizdnięcie to było sygnałem.
Gęste krzaki cyprysów rozchyliły się... dwóch drabów wyskoczyło z dobytemi szpadami i od razu natarło na pana de Rieux z tyłu.
Luc rzucił się teraz śmiało naprzód i ugodził w same piersi markiza.
Szpada wypadła z rąk Renégo.
— Podły nędzniku!... wykrzyknął słabym głosem, morderco!...
Strumień krwi buchnął mu z ust i zmusił do milczenia.
Upadł najprzód na jedno kolano, potem runął na ziemię twarzą do góry.
Usłyszał jeszcze słowa:
— Nie żyje!...
Zobaczył dwie wykrzywione dyabelskie postacie pochylone nad sobą: Moralesa i Coquelicota i przestał słyszeć i widzieć...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.