Dom tajemniczy/Tom II/XXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dom tajemniczy |
Wydawca | Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy |
Data wyd. | 1891 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Pantins de madame le Diable |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dwa tygodnie upłynęły, od powyżej opowiedzianych wypadków.
Przez cały ten czas, najzupełniejszy spokój panował w Czerwonym domu.
Po ośmiu dniach nieobecności, Morales, o którym już myślano, że zniknął na zawsze, zjawił się pewnego poranku w okrutnie opłakanym stanie!... Nieszczęśliwy cygan nie miał na sobie kawałka całego ubrania, nawet szpada nie trzymała się przy pasku.
Twarz wybladła, podrapana, świadczyła o walce, a przynajmniej o pobiciu.
Carmen i Perina zaczęły go wypytywać — odpowiedział kłamstwem pracowicie a niezgrabnie przygotowanem.
Podług jego opowiadania, opuścił pokój w chwili wejścia księżnej, żeby lecieć po Malo i Coquelicot i sprowadzić ich do pomocy.
U stóp drabiny w ogrodzie hotelowym, dwóch ludzi rzuciło się na niego, związali go pomimo energicznego oporu, wzięli na plecy i rzucili do piwnicy jakiegoś starego domu nad brzegiem Sekwany...
Tam przez cały tydzień nic dawano mu wcale pożywienia i obchodzono się z nim okropnie...
Nakoniec przy cierpliwości, zdołał zerwać więzy swoje, zdołał uciec przez okienko i co sił przyleciał do Czerwonego domu.
Nędzna bajka, nie warta była komentarzy.
Carmen słuchając brata, uśmiechała się ironicznie.
Wiedźma wzruszała ramionami.
— Widzę, że mi nie wierzycie!... odezwał się Morales z bezczelnością, a ja mówię wam szczerą prawdę!... Cóż to, za kłamcę, za opowiadacza zmyślonych bajek mnie bierzecie?... Caramba!... doprawdy, że mnie obrażacie na seryo!...
— Gdzie to powiadasz, w którą cię stronę zaprowadzono?... spytała Perina.
— Bardzo daleko, nie wiem, jak się ten cyrkuł nazywa... odpowiedział cygan.
— Mógłbyś go jednakże odnaleźć?...
— Wątpię.
— Poznałbyś dom, w którym byłeś więziony?...
— Trudnoby to było, bo widziałem go w nocy tylko.
— A poznałbyś dwóch ludzi, którzy na cię napadli?...
— Byli w maskach, nie widziałem ich twarzy...
— No dosyć... nie mówmy więcej o tem.
Morales nie nalegał.
Bo naprawdę, idąc za instynktem egoizmu, poprzewracał obydwie drabiny i rozumiał doskonale, jak bardzo się źle postawił wobec barona, jeżeli znalazł on sposób wydobycia się cało z awantury.
Złe jednak stało się i zapóźno go było naprawiać.
Morales czując w kieszeni kilka sztuk złota, uważał, że jego kilka luidorów, zapewnią mu niezależną przyszłość, że pozwolą mu żyć, jak mu się żywnie podoba.
Potrzeba było tylko grać i wygrać.
Dwie nadzwyczaj proste rzeczy.
Z tego powodu obrał sobie siedlisko w szulerni i przepędzał tam dnie i noce, nie sypiając i prawie nic nie jadając.
Szczęście uśmiechało mu się początkowo.
Wygrywał dosyć znaczne sumy.
Potem karta się odwróciła i cały kapitalik stopniał jak śnieg na słońcu.
Kiedy już prawie nic nie miał, starał się pomagać szczęściu i zaczął oszukiwać.
Złapano go na gorącym uczynku, odebrano wygrane pieniądze, obito i wyrzucono za drzwi.
Obdarty, z pustym żołądkiem i kieszeniami, nie miał nic lepszego do roboty, jak tylko powrócić do Czerwonego domu, bez względu na to, jakie go tam spotka przyjęcie.
Wiemy już, w jak malowniczych kolorach starał się przedstawić długą swoję nieobecność.
Porzućmy teraz cygana, a powróćmy do pałacu de Simeuse, gdzie nas czekają ważne i bolesne wypadki.
Od kilkunastu dni, atmosfera ciężkiego smutku zaciążyła nad tą wspaniałą rezydencyą.
Joanna była umierającą.
W kilka godzin po otrzymaniu od barona bukietu z przepysznych kwiatów, objawiły się w niej pierwsze symptomaty dziwnej jakiejś choroby.
Symptomaty te przybierały z dnia na dzień, z godziny prawie na godzinę — przebieg coraz groźniejszy.
Biedne dziecko nie cierpiało wcale, ale powolna gorączka ścinała jej krew w żyłach.
Opadła z sił zupełnie.
Po trzech dniach nie mogła już kroku postąpić bez opierania się na ręku matki — po tygodniu nie mogła opuścić łóżka.
Najsławniejsi lekarze paryzcy zostali do chorej zawezwani.
Zdumieni oni byli wszyscy tą dziwną słabością, której nawet nazwiska określić nie umieli, której przyczyny dojść nie byli w stanie.
Na ich pytania po sto razy zadawane, Janina odpowiadała zawsze jedno i to samo:
— Nie umiem panom wytłomaczyć tego, co doświadczam, bo naprawdę nic mi nie dokucza... Widzę dobrze, że życie ze mnie ucieka, nie widzę tego atoli z przyczyny choroby, lecz instynktem przeczuwam... Spostrzegam, że serce coraz mi wolniej bije, że krew ziębnie mi w żyłach, wiem tak samo jak panowie, a może lepiej od was nawet, że zbliża się ostatnia moja godzina... Umrę w sile młodości... a nawet w sile zdrowia... Śmierć ogarnia mnie jak sen zmęczone dziecko... Będą myśleli, że śpię... a ja żyć przestanę...
Można sobie wyobrazić straszną rozpacz księcia i jego małżonki, gdy słyszeli córkę w ten sposób mówiącą; rozpacz ich tem była większą, że widzieli jak Janina niknie im istotnie w oczach. Tłumili jęki, połykali łzy i wmawiali w siebie nadzieje. Księżna w swojej boleści oburzała się na nieumiejętność doktorów.
— Co wy sobie myślicie!... zawołała pewnego dnia gniewem uniesiona. Jakto... opuszczacie moje dziecko... nic mu nie zapisujecie... niczego nie probujecie?...
— Niestety!... czcigodna pani... odpowiedział lekarz królewski, wiedza nasza jest w tym razie bezsilną.
— Więc skazujecie moję córkę?...
— Nie my ją skazujemy, proszę pani, Bóg to wzywa do siebie jednego z aniołów swoich...
— Doktorze... doktorze, miej litość nademną. Powiedz mi, że można ocalić Janinę!
— Bóg tylko może tego dokazać, dla ocalenia księżniczki cud jest koniecznie potrzebny.
— Cud?... wykrzyknęła księżna na pół nieprzytomna z rozpaczy. A więc... ja ją bez was ocalę... ja, jej matka!...
— Miłość macierzyńska istotnie dokazuje czasami cudów... szepnął doktór składając księżnej ukłon pełen serdecznego współczucia,
Pani de Simeuse opadła na krzesło, ukryła twarz w dłoniach i wybuchła głośnym płaczem.
Kiedy podniosła głowę, doktora nie było już w salonie, ale o kilka od niej kroków stał Luc de Kerjean, pogrążony w bolesnem milczeniu.
Biedna matka, pod wrażeniem uniesienia, jakie każda boleść powoduje, podbiegła do barona, porwała go za obie ręce i prawie uklękła przed nim szepcąc po przez łzy jednocześnie:
— Słyszałeś pan tego człowieka?... Skazuje mi moje dziecię!... Nieprawda, że to niepodobna?... Pan, co jesteś taki dobry, taki litościwy, taki szlachetny, pan, panie de Kerjean... pan, którego przeznaczenie, którego jakiś tajemniczy związek łączy z losami Janiny, pan nas nie opuścisz!... Pan ją ocalisz!... O! tak, powiedz mi, że ją ocalisz!...
— Jeżeli potrzeba, gotówem oddać krew moję do ostatniej kropelki... odpowiedział baron.
— E!... wykrzyknęła nieszczęśliwa matka, ofiara z krwi pańskiej nie powróci mi gasnącej córki!... Taka ofiara na nic się nie przyda!...
— Słowa pani są okrutne, a ja nie zasłużyłem na nie... Powiedziałem i powtarzam, że jestem gotów na wszystko... ale cóż ja poradzę?...
Rozpacz, kiedy przechodzi pewne granice, dochodzi do szaleństwa, mąci rozum, czyni niesprawiedliwemi i okrutnemi najwznioślejsze natury.
Pani de Simeuse była w tym okresie rozpaczy... wlepiła w barona spojrzenie pełne nienawiści i zapytała go ostro:
— W takim razie, jeżeli pan nie możesz nic uczynić, to po co przychodzisz tutaj?...
— Przyszedłem aby wziąć udział w boleści tego domu, w którym byłem jak syn przyjmowany; przyszedłem dowiedzieć się o osobę, która mnie najwięcej obchodzi na świecie, odpowiedział baron energicznie.
— A więc, mój panie, ta osoba umiera!... a więc wiesz wszystko, czego się chciałeś dowiedzieć... Teraz nic już pana tu nie zatrzymuje...
— Usuwam się zatem, skoro moja obecność tak jest nienawistną pani, usuwam się z rozdartem sercem, i bardzo ciężko ukarany za to, co nie odemnie zależy...
Skłonił się i postąpił naprzód kilka kroków; ale pan de Simeuse słyszał ostatnie słowa i wszedł do salonu.
Zbliżył się do de Kerjeana, ujął jego rękę i rzekł życzliwie:
— Moje kochane dziecko, proszę cię, wybacz nieszczęśliwej matce, wybacz jej rozpacz, bo to ona zabiła w niej wszelkie poczucie sprawiedliwości... księżna zapomniała, cośmy ci winni... ale pamięć jej powróci... Chodź, moje dziecię... ty także kochasz Janinę... potrzebuję podzielić się mojemi łzami z sercem przyjaznem...
Powiedziawszy to, zabrał książe Luca do swojego apartamentu, a pani de Simeuse pośpieszyła do pokoju córki.
Widzieliście nieraz zapewne w kościele, pod ołtarzem, woskowe figury męczenników, leżących w szklanych trumnach pomiędzy palmami.
Tak wyglądała panna de Simeuse, skazana na powolne konanie.
Ta sama bladość, ten sam wyraz bolesny, ten sam bolesny uśmiech.
Janina wydawała się już martwą, a kilka promieni zimowego słońca, które przedarły się do pokoju, czyniły jakby auerolę w około dziewiczego jej czoła.
W chwili, kiedy księżna weszła do pokoju chorej po fatalnym wyroku doktorów, Janina otworzyła oczy, odwróciła głowę ku matce i poruszyła ustami.
Pani de Simeuse zrozumiała, że biedne dziecko mówić coś chciało.
Pochyliła się ku niej, otoczyła ręką i szepnęła:
— Słucham cię, ukochana moja... Co chciałaś powiedzieć?...
— Matko... odezwała się słabym głosem księżniczka, mam cię prosić o coś... czego nie powinnaś mi odmówić, bo to może ostatnia moja prośba...
Łzy dusiły księżnę.
Zamiast odpowiedzieć, skinęła głowa potakująco.
Janina szeptała dalej:
— Chciałabym napisać...
— Napisać?... powtórzyła pani de Simeuse z głębokiem ździwieniem.
— Tak.
— Do kogo, moje dziecię?...
— Do... do... Rénego.
— Biedna, kochana córko... czyż będziesz mogła?..,
— Wiem, że jestem bardzo osłabiona... ale wiem także, że potrafię odzyskać choć na chwilę potrzebne siły... Zresztą list nie będzie długi...
— Może mi go podyktujesz?...
— Nie, nie mateczko, to nie byłoby to samo... Potrzeba, aby zostały napisane własną moją ręką, okrutne słowa, które zadadzą bolesny cios mojemu narzeczonemu... bo zapewne wkrótce słowa te będą już wspomnieniem tylko.
Księżna się nie opierała.
Przyniosła maleńką drewnianą tabliczkę, przygotowała papier, umaczała pióro i podała je córce.
Osłabione palce umierającej zaledwie mogły się były poruszać.
— Niestety!... szepnęła księżna, widzisz, że sobie nie poradzisz...
Janina zrobiła wysiłek, jak ten co dźwiga wielki ciężar, krople potu wystąpiły jej na czoło i zarumieniła się lekko.
— Patrzaj mateczko, jakam ja silna.
I rzeczywiście, zaledwie, że ręka trochę jej drżała, a litery stawiała bardzo wyraźnie.
Oto co napisała:
„Uzbrój się w odwagę, mój René, bo sprawię ci wielką boleść...
„Żegnajcie dawne rozkoszne marzenia... żegnaj uśmiechnięta nasza przyszłości...
„Wszystko skończone... Umieram...
„Jestem skazaną, biedny mój przyjacielu; nic w świecie, nic, nie może mnie ocalić, lub chociażby opóźnić zgon mój na jeden dzień tylko.
„Ty, któremu oddałam serce... ty, któremu miałam oddać życie, przybywaj odebrać ostatnie moje tchnienie i ostatnią myśl moję.
„Chciałabym w ostatniej godzinie mieć przy sobie wszystkich, których kochałam... matkę, ojca i ciebie René.
„Błagam Boga, żeby mi tego dozwolił... Ale bardzo się boję... bo czas bardzo już krótki.
„Zresztą, starać się będę zaczekać na ciebie. Przybywaj zatem... przybywaj jak najprędzej...
Kiedy podpis położyła, siły opuściły ją zupełnie i straciła przytomność.
Pani de Simense, żeby ją ocucić, musiała okładać jej skronie zimną wodą i dać silne sole do wąchania.
Pierwsze słowa, jakie wymówiła po odzyskaniu przytomności, były:
— Złóż ten list i zaadresuj, kochana mateczko, bo ja jużbym tego zrobić nie potrafiła... Ale dokonałam, czego chciałam... i jestem bardzo zadowoloną...
Księżna skreśliła na kopercie nazwisko Renégo de Rieux, oficera marynarki królewskiej w Brest.
Janina chciała przeczytać adres.
Uśmiechnęła się, czytając nazwisko narzeczonego.
— Poczty chodzą niezmiernie wolno, powiedziała, a ja nie mogę czekać... Jeżeli mnie więc kochasz, mateczko, wydaj rozkaz, ażeby najwierniejszy ze służących naszych, wsiadł na koń i pojechał natychmiast... Niech sypie złotem po drodze, byleby przybył na miejsce jak najprędzej... Pomyśl, mamusiu, że to ostatnie moje na tym świecie żądanie, ostatnia moja w tem życiu radość...
— Radość cudów czasami dokonywa... Szepnęła pani de Simeuse, wychodząc z pokoju, do którego za chwilę wróciła.
Janina spytała ją spojrzeniem.
— Antoni wyjechał już na Achmecie, najszybszym koniu arabskim ze stajni twego ojca, odpowiedziała księżna. Nie zmarnuje ani jednej chwili, z wiatrami i błyskawicami będzie pędził na przegony.
— Wiele czasu potrzeba, żeby się dostać do Brest?...
— Trzydzieści ośm do czterdziestu godzin... moje dziecko...
— Więc za trzy dni i kilka godzin, René może być w Paryżu?...
— I będzie napewno, moje dziecię...
— O!... szepnęła Janina, tak cicho, żeby ją matka nie słyszała. Wiem, że René uczyni wszystko, co możebne... ale trzy dni... to tak długo... Boże, czy on mnie jeszcze zastanie?...