<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dom tajemniczy
Wydawca Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy
Data wyd. 1891
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Pantins de madame le Diable
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXV.
Kaplica żałobna.

We dwadzieścia godzin po wyjeździe wiernego sługi z listem do Renégo, panna de Simeuse skinęła na matkę, która przy niej czuwała nieodstępnie.
Choroba biednego dziecka czyniła od wczoraj gwałtowne postępy.
Janina nie mogła już teraz nawet przy pomocy księżnej unieść się na łóżku.
Głos jej stał się szeptem zaledwie dosłyszanym.
Potrzeba było pochylić się nad nieszczęśliwą i ucho do jej ust przykładać, ażeby się dowiedzieć, co mówi.
— Słucham cię, córko najdroższa, powiedziała pani de Simeuse, całując męczennicę:
Janina szepnęła:
— Już zaraz skończy się wszystko, dobra mateczko moja... Już was zaraz opuszczę... René przybędzie za późno... Cieszy mnie myśl, że przyjedzie... Będziecie mówić z nim o mnie... Pocieszy was swoją obecnością... Złagodzi cierpienia wasze... A chyba pierwsze to będzie zmartwienie, jakie wam sprawię, mamusiu... Wszak prawda?...
Księżna nie miała siły na odpowiedź.
Janina mówiła dalej:
— Proszę cię, matko moja, powiedz Renému, że go bardzo kochałam i że byłabym go bodaj uczyniła szczęśliwym, gdyby pan Bóg pozwolił mi był zostać jego żoną... Niech zachowa mój portret... ten skromny mały medalion... który mi pozwoliłaś dać mu przed rokiem... Niech nosi go na piersiach jak talizman... Znam ja serce i duszę Renégo... Wiem, że pozostanie wiernym mojej pamięci... jestem oto spokojna... Teraz, matko, nadchodzi chwila rozstania... pożegnajmy się zatem...
— Nie!... wykrzyknęła pani de Simeuse z głośnem łkaniem. Nie chcę... Jeżeli Bóg cię zabierze, to i ja pójdę za tobą...
— Trzeba ci żyć, mateczko!... odrzekła Janina stanowczo, trzeba ci żyć dla biednego ojca. Obecnie tylko ty jedna pozostaniesz mu na świecie... Cóżby się z nim stało, sierotą?... Nie masz go prawa opuszczać...
Księżna chwyciła się za głowę z rozpaczą.
Janina mówiła dalej:
— Pan Bóg ulitował się nademną i tchnął we mnie od wczoraj rezygnację... Zgadzam się z wolą Jego świętą... Czuję się najzupełniej spokojną, widzę, że daleko łatwiej jest umierać, aniżelim myślała... W tej chwili, kiedy to mówię, tak jest mało życia we mnie, że nie żałuję go prawie... Trzeba mi zapomnieć o ziemi, a wznieść się myślą ku niebu... Trzeba obmyć duszę z grzechów, ażeby czysta stanęła przed sędzią Najwyższym... Proszę cię, dobra mateczko, każ mi sprowadzić księdza.
Pani de Simeuse spełniła natychmiast to pobożne życzenie córki.
Siwowłosy starzec, proboszcz parafii sąsiedniej, klęczał wkrótce przy łóżku chorej.
— Bóg rozgrzesza cię przez usta moje i błogosławi ci... szepnął ksiądz, po wysłuchaniu umierającej.
A wychodząc, rzekł sam do siebie:
— Dusza tego dziecka, to dusza anioła...
Janina po spowiedzi wyraziła życzenie, aby cała służba zebrała się przy niej.
Kiedy zeszli się kobiety i mężczyźni, Janina poprosiła księżnej, ażeby w imieniu jej, prosiła wszystkich o przebaczenie, jeżeli niechcący wyrządziła kiedy komu przykrość jaką.
Pani de Simeuse głosem przerywanym od płaczu, powtórzyła słowa córki.
Służba nie mogła odpowiedzieć inaczej, jak tylko łzami.
Kilku z najdawniejszych domowników upadło przy łóżku na kolana i całowali drżącemi usty białą kołderkę, okrywającą młodą ich panią.
Na widok tego rozdzierającego obrazu najtwardsze serce byłoby się zakrwawiło.
Ale w tym domu, serc z bronzu nie było wcale.
Luc, Perina i Carmen byli nieobecni, nie widzieli swojego dzieła.
Pozostawszy sama z rodzicami, Janina uśmiechnęła się do nich łagodnie.
Ujęła ich ręce i położyła na sercu.
Po chwili głowa jej wolno w tył opadła, powieki się przymknęły.
Zdawało się, że usypia.
Upłynęło parę minut.
Nagle książe i księżna zadrżeli i spojrzeli na siebie z przerażeniem, poczuli, że ręka Janiny lodowacieje, że cera staje się marmurową.
Ale może im się to tylko tak wydaje... może to złudzenie tylko...
Pani de Simeuse, drżąc konwulsyjnie, pochyliła się nad córką, przyłożyła usta do jej czoła i skamieniała prawie.
Z usteczek biednego dziewczątka, żaden oddech nie wychodził.
— Dziecko moje!... krzyknęła przerażona matka, dziecko moje, czy ty mnie słyszysz?.. Odpowiedz mi!... Janino!... obudź się na Boga!... ja się boję snu twego.
Żadnego poruszenia, żadnego słowa odpowiedzi.
Okropna rzeczywistość ukazała się jasno księżnej.
Stanęła przed panem de Simeuse, niby strzaskana statua Macierzyństwa i głośno po dwa razy krzyknęła:
— Nie mamy już dziecka!... nie mamy już córki naszej...
Padła w objęcia starca i wybuchła głośnym płaczem.
Nazajutrz kaplica domowa w pałacu Simeusów, obita białemi draperyami, usiana srebrnemi gwiazdami, przemienioną została w kaplicę żałobną.
Setki świec paliło się w około katafalku, na którym zwłoki spoczywały.
Janina biało ubrana, z wieńcem róż nad czołem, z rączkami na piersiach złożonemi, leżała w otwartej trumnie.
Śmierć, zrobiwszy swoje, uszanowała delikatne rysy dziewicy.
Pomimo woskowej bladości nigdy panna de Simeuse piękniejszą chyba nie była.
Wyglądała na anioła powracającego w niebiosa.
Kilkanaście już godzin leżała w trumnie, a mimo to wyglądała jak żywa, przy spokojnym wyrazie twarzy, przy czarownym uśmieszku i na wpół otwartych usteczkach.
W pośród światła świec pachnących, Janina zdawała się zasypiać głęboko.
Niestety... godzina przebudzenia nigdy nie miała nastąpić.
Śmierć aż nadto pewną była.
Sławni lekarze, którzy nie byli w stanie ocalić nieszczęśliwej, potrafili przynajmniej skonstatować, że dusza uleciała z ziemskiej panny de Simeuse powłoki.
Po jednej i drugiej stronie katafalku księża odprawiali modły za umarłą.
Brama pałacowa otwartą została na rozcież.
Szlachta, panowie, noszący najsławniejsze nazwiska, i damy dworskie, wszystko to przychodziło uklęknąć obok prostych ludzi i biednych kobiet.
Równość chrześcijańska, równość wobec śmierci, panowała tu teraz bezwzględnie.
Po za draperyą w zagłębieniu kaplicy, ukryci przed wszystkiemi, książe i księżna rozpaczali w strasznej boleści swojej, w boleści tem okrutniejszej, że nie objawiała się ani krzykiem, ani łzami.
Upłynął cały dzień i noc cała.
Pan de Simeuse i jego żona chcieli czuwać i modlić się z kapłanami.
Stary, wierny sługa błagał ich, ażeby trochę wypoczęli i i trochę się posilili.
Nie odpowiedzieli mu nawet.
Następnego dnia rano odbyła się scena rozdzierająca.
Koń cały okryty pianą i poraniony ukazał się na pochyłości góry św. Genowefy.
Biedny wierzchowiec padł na rogu ulicy Clovis, tak, jak padł koń służącego Simeusów na wybrzeżu Brest.
Jeździec z gołą głową, blady, pod warstwą kurza, jaka mu twarz pokrywała, miał na sobie mundur błotem cały poplamiony.
Był to René de Rieux.
Rzucony o dziesięć kroków na bruk, zerwał się szybko, doleciał do bramy, minął podwórze i krokiem chwiejnym, niepewnym wszedł do pałacu.
Zatrzymał się przed lokajem, który mu się przypatrywał ze zdumieniem i zapytał głosem nie ludzkim:
— Czy żyje jeszcze?...
Lokaj nie znał lub nie poznał wcale markiza, a zaniepokojony tem szczególnem zjawiskiem, uciekł, nie odpowiedziawszy ani słowa.
René przeszedł kilka pustych pokoi.
Ta pustka serce mu mroziła.
— Śmierć zagościła w tym domu!... rzekł do siebie ponuro. Pan Bóg nie ulitował się nademną!...
Doszedł do kaplicy, uchylił białej draperyi i wszedł do środka.
Wiemy, jaki mu się widok przedstawił.
Zobaczył narzeczoną spoczywającą w trumnie.
Obezwładniony tym widokiem, tą pewnością, spiorunowany tym ciosem okropnym, który mu łamał życie, poczuł, że go siły opadają.
Padł na kolana, uderzył czołem o kamienną posadzkę, a ręką zaciśniętą rozdzierał sobie piersi, wołając gorączkowo:
— Janino jestem!... przyjechałem!... dla czegoś nie czekała na mnie?.. Janino, ja się połączę z tobą... Odeszłaś, więc i ja idę za tobą...
I w napadzie szaleństwa, zapominając o tem, gdzie się znajduje, pochwycił za sztylet i uderzył się w piersi.
Powiedzieliśmy, że siły go opuściły.
Z gorączki i fatygi ręce mu drżały, to też źle skierowana broń, przeszyła ubranie i zaledwie zadrasnęła ciało.
Krew popłynęła jednakże.
René chciał zadać sobie nowe pchnięcie i szukał serca.
Ale jeden z księży pochwycił go za rękę i powiedział:
— Synu mój, chciałeś popełnić wielką zbrodnię. Pamiętaj, żeś w obecności Boga, który zabrania ludziom pozbawiać się życia.
Przywrócony do przytomności prostemi temi słowy, młody marynarz wypuścił sztylet z ręki i wyszeptał:
— Więc żyć trzeba!... żyć!... po co?... Cóż ja będę robił teraz na świecie?...
— A my jednakże żyjemy, moje dziecko... odpowiedział uroczyście książe de Simeuse, który poznał głos Renégo i zbliżył się doń w tej chwili.
De Rieux rzucił się w objęcia starca.
Dwa szlachetne serca, dwie ogromne boleści, zrozumiały się doskonale.
— Dziecko moje, mówił pan de Simense, chodź ze mną, księżna jest tam...
Rozpacz zabija nieszczęśliwą matkę... Twoja obecność pocieszy ją może. — Dobrze pójdę, mój ojcze... ale pozwól mi uklęknąć najprzód przed aniołem, muszę nabrać trochę odwagi i rezygnacyj.
Pochylił się u stóp katafalku i przez kilka minut modlił się gorąco i płakał po cichu.
Nareszcie powstał i poszedł za panem de Simeuse.
Księżna podniosła na niego oczy zagasłe.
Podała mu rękę i dała znak, żeby siadł przy niej.
— O jakże cię ona kochała, rzekła po chwili.Nad życie cię kochała!... Moje serce macierzyńskie prawie że zazdrościło tego przywiązania... Teraz już nie nasza ona... Śmierć nam ją zabrała!... Zabrała ją nam na zawsze!... Na zawsze... na zawsze... Umilkły usta, które na mnie „matko“ wolały, nie uśmiechną się już nigdy do mnie rozkosznie... Nie bije już to drogie, kochające, złote serce... Patrzyłam na umierające dziecko, a sama żyję jeszcze... Czy ty to rozumiesz, René?... Bo ja pojąć tego nie mogę...
Pan de Rieux szlochał.
Księżna powtórzyła po raz drugi:
— Nie... nie... ja tego nie pojmuję...
Wymówiła jeszcze kilka wyrazów urywanych i niezrozumiałych.
Opuściła głowę i zagłębiła się w ponurem milczeniu.
W tej chwili kareta zatrzymała się przed bramą pałacową i wysiadł z niej baron Luc de Kerjean.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.