Dom tajemniczy/Tom II/XXVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dom tajemniczy |
Wydawca | Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy |
Data wyd. | 1891 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Pantins de madame le Diable |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Luc minął puste pokoje, jakie przechodził René Rieux i tak samo jak tamten znalazł się w kaplicy żałobnej.
Na twarzy miał wyraz głębokiej melancholii, ukląkł przy katafalku i zdumiał wszystkich długą modlitw, a pobożną i korną postawą swoją.
Po godzinie wyszedł i poprosił starego kamerdynera, ażeby uprzedził księcia, iż pragnie się z nim zobaczyć i porozumieć.
Ambroży poszedł z tą misyą, ale powrócił za raz z oznajmieniem, że pan de Simeuse pogrążony w głębokim smutku, nie jest w stanie przyjąć nikogo, nie wyłączając tak nawet zaufanego, jak baron, przyjaciela.
— O! panie baronie, dodał stary, poczciwy sługa, książe pan prawdziwie godnym jest pożałowania... Zaledwie go poznaję, tak się zmienił przez te dwa dni okrutnie... Nie przeżyje tego... na pewno... i księżna... biedna kobieta... także zaledwie się porusza... Patrzeć na nich, to serce się doprawdy kraje...
— Czy księstwo sami?... zapytał Kerjean.
— Nie, panie baronie... Pan René jest z niemi także...
— Pan René?... powtórzył Luc pytająco.
— Markiz de Rieux, narzeczony naszej świętej zmarłej panienki, odpowiedział Ambroży. Przyjechał z Brest przed trzema godzinami. Spodziewał się zastać jeszcze pannę Janinę... Doprawdy strach patrzeć na niego. Dałbym głowę, że oddałby za nią ostatnią kroplę krwi!... Biedna panienka, tak ją wszyscy kochali!...
Dowiedziawszy się, że markiz de Rieux przybył do Paryża i znajduje się w pałacu, Kerjean mimowoli zmarszczył brwi, a czarna chmura przemknęła mu po twarzy.
Zaraz się atoli uspokoił.
— Ambroży, rzekł, ja potrzebuję koniecznie choćby napisać do księcia.
— To niech pen baron raczy pójść za mną, powiedział kamerdyner i poprowadził Luca do gabinetu pana de Simeuse.
Nędznik usiadł przy biurku i po chwilowym namyśle napisał co następuje:
„Niezmiernie tylko ważny powód zmuszą mnie do tego, aby wbrew wszelkim konwenansom prosić Waszej Książęcej Mości o zobaczenie się ze mną w podobnej chwili.
„Boleść państwa za dobrze pojmuję, za serdecznie podzielam, żebym silił się pocieszać Was próżnemi słowy.
„Śmierć ma głębokie tajemnice.
„Adepci zaginionej wiedzy pozostawili różne sekrety, które kładą nieraz w ręce nieumiejętne moc prawie cudowną.
„Pewne przepowiednie, które uważano za kłamliwe, spełniały się w chwili właśnie, kiedy je uważano za niemożliwe.
„O pannie Janinie de Simeuse, o córce pańskiej chcę mówić.
„Radość i szczęście zrozpaczonej matki zależy może od rozmowy, o jaką upraszam.
„Nie wybaczyłby sobie Książe nigdy a nigdy, gdyby mnie wysłuchać dziś nie raczył.
„Ośmielam się zatem oczekiwać z całą ufnością, proszę wierzyć w głęboki mój szacunek i poświęcenie bez granic.
Włożył w kopertę ten bilecik zagadkowy i polecił oddać go zaraz panu de Simeuse.
— Jeżeli nie będzie chciał przeczytać, mówił do siebie Luc, i nie przyjdzie, co zrobić?... Zbrodnia w takim razie została popełniona napróżno!... ale on przyjdzie, przyjdzie niezawodnie...
Oczekiwanie barona nie trwało długo.
Pan de Simeuse wszedł zaraz prawie do gabinetu blady i zmieniony straszliwie.
Ujął za rękę Luca i uścisnął go czule.
Usiadł potem w fotelu, bo nie mógł utrzymać się na nogach i dał znak gościowi, żeby zajął miejsce obok niego.
— Moje dziecko, szepnął po chwili, przepraszam, że nie przyjąłem cię od razu. Wiesz, że cię kocham i rad widzę, ale tak cierpię, tak jestem złamany na duszy i ciele, że mi wybaczyć należy... Chciałeś się widzieć ze mną, jestem gotów słuchać cię z całą uwagą, mów.
— Pozwoli mi, mości książe, zapytać się naprzód, czy przeczytał list, jaki miałem zaszczyt mu przesłać.
— Przeczytałem, ale chyba nie zrozumiałem, bo w pomieszanym moim rozumie, wyobraziłem sobie, jako jesteś zdania, iż jest możność stanąć do walki ze Śmiercią już nastąpioną. Niedorzeczne to, ale cóż chcesz, głowa moja tak osłabiona!... Musiałem źle przeczytać zapewne...
— Dobrześ książe przeczytał i dobrześ zrozumiał, odparł Kerjean poważnie.
Pan de Simeuse zwrócił na swojego interlokutora pełne obawy spojrzenie.
Patrzył nań jak na waryate, którego pomieszanie nagle się objawiło, |
Luc wytrzymał to spojrzenie i potaknął głową w sposób mający znaczyć:
— Trzymam się tego, co powiedziałem.
— Szlachetnym jesteś,.. wiem o tem... powiedział książe, wierzę więc, żeś nie po to przyszedł do tego smutnego domu, aby szydzić z boleści nieszczęśliwego starca... Wytłomacz się więc, na Boga... Powiedz, co za dziwne, szalone, przynosisz mi nadzieje?...
— Mości książe, odrzekł Kerjean, radość tak samo, jak i boleść zabija. Czy będziesz dość silny, na wytrzymanie gwałtownej radości?...
— O jakiej mówisz radości!... Co może być dla mnie radosnem na tym świecie...
— Jednakże...
— Janina nie żyje... wieczna więc żałoba trwać będzie w mojem sercu...
— Jednakże... powtórzył Kerjean.
Pan de Simeuse wstrząsnął się jak trup zagalwanizowany.
— Odkryj mi znaczenie słów twoich tajemniczych, oświeć mi te ciemności.
— Mości książe, powiedział baron, podwójna wszak była przepowiednia. Groziła pannie de Simeuse śmiertelnem niebezpieczeństwem, ale mówiła także, że ja, ja jeden mogę to niebezpieczeństwo usunąć...
— Czy byłbyś jednym z adeptów tej tajemniczej wiedzy, o której w liście wspomniałeś?... czy posiadałbyś jeden z sekretów cudownych?...
— Może... odparł lakonicznie baron.
Postać księcia w tej chwili przeistoczyła się zupełnie.
Wyprostował się dumnie.
Żywa czerwoność zastąpiła śmiertelną bladość.
Dziwny ogień zabłysnął w zagasłych oczach.
Widocznem było, że biedny starzec, pomimo całej swojej niewiary, czepiał się ślepo niedorzecznej nadziei.
— Synu mój!... zawołał błagalnie, miej litość nademną!... Ja słuchając cię, rozum tracę... Czaję, że nie powinienem ci wierzyć, a jednakże serce mi drży, a dusza się ożywia... Jeżeli radość ma mnie zabić, nic to nie szkodzi!... Jestem na wszystko przygotowanym!... Mów! mów!... co możesz dla nas uczynić?...
— Mogę, odrzekł Luc poważnie i z przekonaniem, mogę wrócić państwu córkę...
De Simeuse wzniósł w górę ręce i oczy z nieopisaną radością, ale trwało to jedno mgnienie tylko.
Ręce zaraz mu opadły, oczy spochmurniały.
— Czy mi nie wierzy książe?... zapytał baron.
— Jakże mam wierzyć, niestety!... Sam siebie łudzisz, mój drogi... Czyż można co ze śmiercią poradzić?...
— Wiem o tem, ale...
— Ale co?...
— Ale pańska córka nie umarła... dokończył baron.
Pan de Simeuse uśmiechnął się boleśnie,
— Od dwóch dni, jęknął, Janina leży w trumnie, od dwóch dni doktorzy wypowiedzieli ostatnie fatalne słowo...
— Doktorzy powiedzieli prawdę, zapatrując się z punktu nauki, jaką posiadają. Ale ja wiem rzeczy, o których ani pojęcia nie mają... I przysięgam... na moję wiarę chrześcijanina, na mój honor szlachecki, przysięgam, że nie tylko mam nadzieję, ale mam pewność tego, co mówię.
— A więc!... wykrzyknął książe, przekonany nagle uroczystością przysięgi, jest powiadasz nadzieja!... Można jeszcze ocalić moję córkę...
Baron skinął lekko głową.
— Powiedz pan to doktorom, odrzekł Kerjean, a wzruszą ramionami i będą mieli racyę. Tak jest, panna de Simeuse może być ocaloną, ale jedna tylko osoba może tego dokonać!... Tą osobą ja jestem, i ja kosztem własnego życia, dokonam tego cudu.
— Kosztem własnego życia!... powtórzył starzec.
— Tak, mości książe,
— I miałbyś odwagę spełnić podobną ofiarę!.. zawołał pan de Simeuse z mimowolnem drżeniem.
Kerjean nie odpowiedział na to pytanie.
— Mości książe, rzekł po chwili, pozwól opowiedzieć sobie w krótkości, dziwną okoliczność, dzięki której znajduje się w rękach moich ta moc niesłychana.
Pan de Simense skłonił się życzliwie.
— Pradziadek mój, zaczął Kerjean, bretończyk starej daty, zbudowany był, jak mówi pospólstwo, z wapna i piasku, czyli wykuty z granitu... Ożenił się w dwudziestym piątym roku życia i przez piętnaście lat żył przykładnie ze swoją żoną, ale nie miał potomstwa... W tym czasie zmarła barowa de Kerjean. W pięć lat po jej śmierci, pradziad mój zachorował tak niebezpiecznie, że lekarze po trzech dniach, zdeklarowaji, iż nic z niego nie będzie.
Nakryto go tedy płótnem, dano gromnicę w rękę i zajęto się przygotowaniami do pogrzebu.
W braku spadkobierców bliższych, zbiegli się dalsi krewni, ażeby rozdrapać pozostałość po nieboszczyku.
Kiedy sukcesorzy, ciesząc się perspektywą obłowu, wyśpiewywali wesoło podczas orgii, jaką sobie zaraz nocą w zamku wyprawiali i kiedy spijali najlepsze wina z piwnic za zdrowie nieboszczyka, stary sługa bardzo przywiązany do mojego pradziadka, oświadczył im, iż sam czuwać będzie przy zwłokach i zamknął się w pokoju ze zmarłym.
Nazajutrz rano mniemany nieboszczyk starzec ośmdziesięcioletni opuścił łóżko, ubrał się, powyrzucał własnoręcznie za drzwi sukcesorów, za prędko używających po nim spadku, poczem zjadł z apetytem śniadanie i wybrał się na łowy.
Utrzymują, że po wskrzeszeniu, wyglądał młodziej o jakie przynajmniej lat czterdzieści, a i książe nie będzie o tem wątpił, gdy mu powiem, iż we dwadzieścia lat później, to jest w setnym roku życia, ożenił się po raz drugi z młodą ubogą szlachcianką i został ojcem chłopaka, który był dziadkiem moim.
Pradziadek umarł w sto czterdziestym roku, wcale nie z choroby i nie na łóżku, ale w skutku spadnięcia z konia w skałach Roscoff.
Spiczasty kawał granitu rozbił mu piersi i położył na miejscu.
Nie odgadujesz jeszcze książe, do czego prowadzę, ale chwila cierpliwości, a wszystko się wyjaśni.