Dom tajemniczy/Tom II/XXXV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dom tajemniczy
Wydawca Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy
Data wyd. 1891
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Pantins de madame le Diable
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXV.
Artysta.

— Zdaje mi się, że Perina będzie ze mnie zadowolona... powiedział do siebie baron, kiedy opadający kurz pozwolił spojrzeć na szczątki karety. Wiernie radę jej wykonałem... T0 tylko przypadek... któżby śmiał utrzymywać, że to nie prosty przypadek?...
Malo mniej niż jego pan wytrawny, patrzył przerażonemi oczami na zniszczenie, a w duszy się zapytywał: czy nie służy czasami u dyabła w ludzką postać przedzierzgniętego.
Nie było cienia wątpliwości, katastrofa była zupełną.
Mimo to, Luc chciał się przekonać jeszcze, czy starzec się nie podniesie, żeby go oskarżyć. Z nadzwyczajną zręcznością zsunął się po stromej pochyłości, w kilka sekund znalazł się na dnie parowu.
Rezultat piekielnego dzieła taki był, jak sobie tego de Kerjean i Perina życzyli.
Pan de la Tour-Landry już nie żył.
Koła roztrzaskały mu czaszkę... krew płynęła z okropnej rany...
Trup poszarpany prawie w gwałtownym upadku, okropny przedstawiał widok.
Oczy otwarte, zdawały się ciskać swemu mordercy przekleństwo.
Zadrżał i odwrócił głowę.
Teraz, kiedy cel zamierzony osiągnął, teraz się przestraszył dopiero.
Czemprędzej zaczął się drapać do góry. Zadanie dosyć było trudne, bo na każdym kroku osuwały mu się nogi, z rąk wymykało mu się zielsko, którego się przytrzymywał.
Po niesłychanych trudach wydobył się jednakże i odetchnął swobodnie.
Malo przewidując, że panu pilno będzie się oddalić i sam pragnąc jak najśpieszniej opuścić to złowrogie miejsce, trzymał gotowe konie,
Luc owinął się w płaszcz, który porzucił nad brzegiem, w chwili gdy zatrzymał karetę, skoczył co żywo na siodło i spiął konia ostrogami.
Podróż była szybka i milcząca.
Wjechawszy do miasta, de Kerjean nie tracąc czasu na wstępowanie do siebie i na zmianę ubrania, udał się do Czerwonego domu, a Malo odesłał z końmi.
— I cóż?... zapytała Perina, gdy wszedł do dużej sali, jakże ci się udało?...
— Najwyśmieniciej!...
— Markiza niema się potrzeby obawiać?...
— Nie... Markiz już nie żyje.
— Spodziewam się, że niepotrzeba było ani noża, ani pistoletu?...
— Najzwyczajniejszy wypadek na gościńcu, jeden z tych, jakie zdarzają się codzień prawie... Oto jak się stało...
Luc w kilku słowach opowiedział szczegóły zbrodni dokonanej.
Perina, słuchając, kiwała głową z zadowoleniem.
— Dobrześ się sprawił, mój kochany!... wykrzyknęła nareszcie, całą tę małą intrygę przeprowadziłeś po mistrzowsku... Źleby było, gdybyś był się zadowolił słowem honoru markiza... bo umarli tylko nie mówią...
— Mylisz się!... odrzekł baron. Pan de la Tour-Landry nie złamałby był swego słowa, a dowodem tego, że wolał śmierć, niż zobowiązanie niehonorowe...
— Prawda... mruknęła wiedźma, takimi są podobno prawdziwi szlachcice, ale ja takich nigdy nie znałam...
Na tę zniewagę w twarz sobie bez ceremonii rzuconą, de Kerjean zaczerwienił się cały, ale udał, że nie zwrócił na nią uwagi.
— A ty... zapytał — coś zrobiła?...
— Bądź spokojnym... nie traciłam czasu.... ale dopiero za godzinę dowiem się o rezultacie mojej pracy... Idź za swojemi interesami, później przyjdź do mnie... dowiesz się wtedy, czy nasi nieprzyjaciele są w możności walczenia z nami...
Pozostawmy Kerjeana w jego mieszkaniu i dajmy mu możność uwolnienia się od kostiumu pocztyliona, a sami cofnijmy się o kilka godzin do Chatelle, do pałacu Jussac.
René de Rieux miał noc o wiele spokojniejszą od poprzedniej, lubo sen nie skleił mu oczu ani na jednę chwilę.
Nadzieja łagodziła potrosze boleść, a lubo była bardzo słabą, bardzo niepewną, wystarczała do podtrzymania i ożywienia odwagi.
René nie ukrywał wcale przed sobą, że Kerjean miał niezaprzeczone prawa do wdzięczności Simeusów i że trudno będzie wobec tego przekonać księcia, iż wybawca jego córki jest podłym nędznikiem tylko.
Jeżeli jednak de la Tour-Landry posiada jeszcze w ręku materyalny dowód występku barona, jeżeli zgodzi się wydać ten dowód i potwierdzić go swojem świadectwem, pan de Simeuse oprzeć się nie potrafi i Janina zostanie oswobodzoną z niebezpieczeństwa gorszego od śmierci, z niebezpieczeństwa zostania żoną człowieka pozbawionego honoru, a więc będzie mogła powrócić do pierwszego swojego narzeczonego.
Młody oficer aż zadrżał na tę myśl z radości, ale zaraz przypomniał sobie, iż ta upajająca otucha, mogła być tylko złudzeniem.
Kto wie, czy się hrabia nie myli?...
Kto wie, czy markiz nie zagubił dowodów zbrodni?...
Kto wie nakoniec, czy Kerjean nie usprawiedliwi się stanowczo z oskarżających go zarzutów?...
Podczas, kiedy ta walka odbywała się w duszy Renégo, oczy jego nie mogły się oderwać od portretu Janiny Simeuse, jaki nosił na szyi na złotym łańcuszku.
Położył ten medalion na stole przed sobą i pożerał go oczami.
Nagle pobladł, nowa ogarnęła go obawa.
— Jeżeli Janina jest na zawsze dla mnie stracona, pomyślał sobie, to i to mi z pewnością odbiorą!...
Ale nie, nie!... tak nie będzie!... podobne żądanie byłoby okrucieństwem!...
Użyję podstępu i nie rozłączę się nigdy z tym skarbem, który właściwie do mnie należy i który spocznie na mojem zimnem sercu, gdy mnie kiedyś złożą do grobu.
René ułożył plan i obiecywał go sobie wykonać zaraz nazajutrz.
Rzeczywiście nazajutrz około dziesiątej, wyszedł z pałacu Jussac, wsiadł do wynajętego powozu i kazał się zawieźć na ulicę Platriere do malarza Doyen, znanego mu oddawna.
W epoce naszego opowiadania, Doyen, lubo nazwisko jego jest dziś prawie zupełnie zapomniane, był bardzo modnym artystą.
Wielcy panowie i piękne panie płacili na wagę złota portrety jego pędzla.
Doyen miał zaledwie lat trzydzieści, był bardzo przystojnym i eleganckim mężczyzną.
Maniery jego, jego gracya i dystynkcya, walczyć mogły o lepsze ze skończonym dworakiem.
Sławiono wszędzie jego rozum i powtarzano dowcipne jego słówka.
Zarabiając masy złota, mieszkał wspaniale, ubierał się przepysznie, wydawał uczty wspaniałe na cześć bogiń komedyi włoskiej i opery, trzymał konie rasowe, wygalowanych lokajów i otaczał się jednem słowem zbytkiem wielkiego pana.
Był też Doyen przyjmowany w najlepszych towarzystwach, nie traktowano go, jako artystę, z pewną poufałością protekcyonalną, ale na równi ze sobą ceniono.
Doyen zajmował przy ulicy Platriere obszerny dom, w którym dziś z pół tuzina rodzin mogłoby się wygodnie pomieścić.
Prywatne jego apartamenty znajdowały się na parterze, pomiędzy ogromnem podwórzem i ogrodem, pierwsze zaś piętro całe zajmowała olbrzymia jego pracownia.
Oszklona część sufitu zalewała od strony północnej pracownię tę świeżem przeźroczystem światłem.
Nieznajomi długo musieli wyczekiwać w przedpokoju, zanim się mogli dostać do mistrza.
René kazał się zaanonsować i natychmiast został przyjętym.
Szczegółowy opis pracowni zająłby za dużo czasu i miejsca, powiedzmy więc pokrótce czytelnikowi, że nieocenione bogactwa rozpościerały się tu na każdem miejscu, z tym artystycznym nieładem, który wartość ich podwajał jeszcze znakomicie.
Przepyszne gobeliny, prześwietne płótna najsławniejszych mistrzów, pokrywały całe ściany; broń, porcelana i osobliwości różnego rodzaju, porozstawiane były na etażerkach z czasów Odrodzenia na sprzętach holenderskich i chińskich.
Były też tu liczne brązy starożytne, liczne posągi z białego marmuru, z Grecyi i Włoch sprowadzone i t. d. i t. d.
Doyen ubrany w kostium domowy, bardzo skromny, a zarazem bardzo bogaty i oryginalny, malował, siedząc na taburecie, przed stalugami pokrytemi aksamitem czerwonym.
Mały murzynek, przybrany fantastycznie w jaskrawe barwy, pozował przed nim razem z przepysznem psem bonońskim, o długich jedwabistych kudłach.
Artysta szkicował obraz, którego kopia po dziś dzień egzystuje.
Zobaczywszy wchodzącego Renégo, dla którego miał wielką sympatyą i szacunek, Doyen położył pędzle i paletę i pośpieszył naprzeciw gościa.
— Witam kochanego margrabiego, wykrzyknął, podając przybyłemu obie ręce. Co za dobry wiatr cię sprowadza do prostego jak ja malarza?... niewidziałem cię przynajmniej od roku?...
— Ja bardzo rzadko bywam w Paryżu, artysto kochany, odpowiedział René, a teraz przybyłem zaledwie przed paru dniami. Sprowadza mnie do ciebie powód nadzwyczaj smutny...
— Rzeczywiście... odrzekł Doyen ze współczuciem, teraz, kiedy ci się lepiej przypatrzyłem, widzę na twojej twarzy ślady cierpień nadzwyczajnych... Czyby ci się przytrafiło jakie nieszczęście?...
— Tak... wielkie nieszczęście... Ale błagam, nie pytaj mnie o nic zgoła... zabrakłoby mi odwagi na wypowiedzenie ci moich cierpień...
Malarz skłonił się i uścisnął rękę markiza, a ten ocierał tymczasem zwilżone oczy i przez kilka chwil nic do siebie nie mówili.
Artysta pierwszy przerwał milczenie.
— Kochany markizie... rzekł. Nie wiem jeszcze, co mogę dla ciebie uczynić i czego zażądasz odemnie, ale cię mogę naprzód zapewnić, że o cokolwiek ci chodzi, jestem cały na twoje usługi...
— Dziękuję ci, mój przyjacielu... odrzekł René. Wiem, że jesteś zacnym człowiekiem, wiem, że mnie kochasz i że mogę liczyć na ciebie...
— Najzupełniej... o cóż ci chodzi?...
— Spojrzyj na to.
René wyjął medalion i pokazał go artyście.
Doyen rzucił wzrokiem na miniaturę, i nie mógł powstrzymać okrzyku.
— Ah! cóż za prześliczny portret. Co za piękność cudowna!... Co za spojrzenie urocze!... Co za wyraz!... Nie widziałem nic podobnie doskonałego!... Więc ten portret nie jest zmyślonym?... więc podobna istota egzystuje?...
— Egzystuje.. szepnął René głosem złamanym.
Doyen domyślił się, co to znaczy.
— Kochałeś ją?... powiedział ze smutkiem, kochałeś ją, a ona umarła!... O! mój przyjacielu, jakże cię serdecznie żałuję...
— Chciałbym mieć kopię tej miniatury... rzekł René po chwili milczenia, czy możesz mi ją zrobić?...
— Zapewne!...
— Chciałbym, ażeby kopia była tej samej co oryginał wielkości, i tak do niego podobną, żeby trudno było odróżnić jednę od drugiej... Czy to możebne?
— Możebne i nawet nie tak trudne... Gdy dasz taką samą oprawę, nie potrafisz jednej od drugiej odróżnić...
— Gdy mi to zrobisz, kochany artysto, uczynisz mnie nad wyraz szczęśliwym... Proszę cię tylko, nie pokazuj tego nikomu.
— Bądź najzupełniej spokojnym.
— Jeszcze jedno pytanie... Kiedy będziesz mógł oddać mi kopię?...
— Czy ci pilno?...
— Bardzo...
— A więc, każdemu innemu powiedziałbym za tydzień... tobie powiem za dwa dni... zaraz zabiorę się do roboty...
— Jakże mam ci podziękować, mój przyjacielu?
— Nie dziękując mi wcale... odparł Doyen.
I zaraz odezwał się do dziwacznie ubranego murzyna:
— No, Zebir, zabierz Thanera i idźcie się pobawić w ogrodzie... Dzisiaj nie będziesz już więcej pozował.
Zamienili jeszcze słów kilka i René opuścił pracownię z duszą przepełnioną wdzięcznością dla sympatycznego i uprzejmego artysty.
Malarz pozostawszy sam, przygotował farby i kość słoniową, w chwili jednak gdy miał rozpoczynać pracę, wpatrzył się w medalion Renégo i zadumał się głęboko.
— O! tak... rzekł do siebie, żałuję go z całej duszy, bo czuję, jak bardzo cierpieć musi po stracie takiego skarbu!... Czy potrafi się pocieszyć, kiedy podobnych rysów nie możliwem będzie wydrzeć pamięci i sercu?... Ja nie kochałem tej kobiety, ja jej nie widziałem nigdy, nie wiem nawet, jak się nazywa, a jednak nie zapomnę nigdy odtąd tej boskiej naprawdę twarzy...
I pochwycił ołówek i zaczął szkicować portret.
Zbliżała się godzina, o której hrabia de Jussac i pan de Rieux mieli się udać do markiza de la Tour-Landry.
Młody marynarz powrócił do Chatelle i wysiadł z najętego powozu przed bramą pałacu.
Na podwórzu zastał zebraną całą służbę, a pomieszane jej twarze nie wróżyły nic dobrego.
Kamerdyner wybiegł na przeciw pana Renégo, wznosząc ręce do góry i wołając:
— O! panie margrabio!... panie margrabio... co za okrutne nieszczęście!... ktoby się tego spodziewał jeszcze dziś rano...
Przerażony René de Rieux zaczął się wypytywać.
Odpowiedź była krótka a okropna.
Hrabia de Jussac, tknięty apopleksyą, zakończył życie przed dwoma godzinami, nie odzyskawszy przytomności ani na chwilę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.