Dom tajemniczy/Tom II/XXXVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dom tajemniczy
Wydawca Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy
Data wyd. 1891
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Pantins de madame le Diable
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXVI.
Smutny dzień.

Musimy czytelnikom naszym wytłomaczyć katastrofę niespodzianą, jaka przykuła Renégo do progu hotelu de Jussac.
W godzinę po wyjeździe z Chatelle z wizytą do malarza, człowiek jakiś, podejrzanej powierzchowności, wysoki i chudy niesłychanie, ubrany w strój komisyonera, człowiek, którym był nie kto inny, jeno Morales przebrany, a przysłany przez Perinę, wiedźmę, przyniósł i pozostawił u szwajcara pałacowego dwa pakiety, z prośbą o doręczenie onych podług adresów.
Na jednym położony był napis: „Dla pana hrabiego de Jussac, od dawnej przyjaciółki.“
Na drugim odmiennym charakterem wypisany był tytuł i nazwisko Renégo.
Obadwa pakiety odniesione zostały panu de Jussac..
Starzec, pakiet zaadresowany do markiza, polecił odnieść do jego pokoju, sam zaś zaintrygowany bardzo tajemniczą przesyłką, odwinął potrójne owinięcie z szarego papieru, pod którem ukrywała się przesyłka przyjaciółki.
— Co to mogła być za jedna?...
Pan de Jussac napróżno szukał tego w pamięci: niczego się nie mógł domyśleć, a czytelnicy nasi wiedza dobrze z jakiej przyczyny...
Pod ostatniem zawinięciem znajdowało się pudełko pąsowe aksamitne, nadzwyczaj eleganckie...
Stary uśmiechnął się dobrodusznie.
— Klejnoty jakieś... dla mnie?... to zdaje się nieprawdopodobne... Chyba tajemnicza moja przyjaciółka, pomyliła się w adresie... Prędzej to właściwemby było dla jakiej elegantki, niż dla starego jak ja człowieka!... No... zobaczmy, co to tam takiego...
Nacisnął sprężynkę pudełka, i zobaczył nie klejnoty, lecz prześliczny flakonik kryształowy, oprawiony przepysznie w złoto.
Pan de Jussac roześmiał się serdecznie.
— Coraz lepiej!... zawołał prawie głośno. Czy sądzą, że stary marynarz przyzwyczajony do ostrych wiatrów morskich i do ostrego zapachu smoły, zdolnym jest rozlewać wonne perfumy na koronki swoich żabotów?... Z pewnością to pomyłka, albo żart niewczesny jakiś... Zagadkę mam przed oczami, nie potrafię jej jednak rozwiązać.
Mówiąc to hrabia otworzył machinalnie złotą przykrywkę i przysunął do nosa flakonik.
— Trzeba przyznać, powiedział z widoczną przyjemnością, że perfumy szczęśliwie wybrano... Albo się mylę, albo esencya ta różana pochodzi wprost z Konstantynopola... Dawna przyjaciółka, nie zapomniała widocznie, że róża jest moim kwiatem ulubionym...
Pan de Jussac zamknął flakonik, położył go na stole i zszedł do ogrodu na codzienną ranną przechadzkę.
Ale zaledwie pochodził parę minut zwykłym krokiem po wysypanej piaskiem i wysadzonej kasztanami alei, zachwiał się, jakby doznał zawrotu głowy.
Kamerdyner, znajdujący się przypadkiem w oknie na parterze, przybiegł do niego.
— Czego chcesz, Jakóbie?... zapytał hrabia, ja się już czuję lepiej...
— Zdawało mi się, że pan hrabia jest trochę cierpiący... odpowiedział służący.
— Nie... zaciemniło mi się trochę w oczach, ale to nic... najzupełniej nic...
— Pan hrabia pozwoli sobie zwrócić uwagę, że twarz jego jest daleko czerwieńszą niż zwykle... Możeby dobrze było posłać po doktora?...
— Niema potrzeby, Jakóbie! niema potrzeby!... czuję wprawdzie, że mi głowa trochę cięży, ale przechadzka i świeże powietrze najlepiej na to poradzą... Nic mi nie potrzeba.
Służący odszedł, a pan de Jussac zaczął się przechadzać na nowo.
Prawie jednak w tej chwili zaczął wołać głośno:
— Jakóbie! Jakóbie!...
— Co pan hrabia sobie życzy?... zapytał podbiegając kamerdyner.
— Miałeś racyę, mój Jakóbie... szepnął starzec. Coś się ze mną dzieje dziwnego... Drzewa kręcą mi się przed oczami, ziemia mi się z pod nóg usuwa... Nigdy nie doświadczałem nic podobnego...
— Czy mam posłać po doktora?...
— Myślę, żeby to było dobrze... ale tymczasem podaj mi rękę... nie potrafiłbym powrócić sam do pokoju....
Hrabia de Jussac oparty na ramieniu sługi, miał już wchodzić na stopnie peronu, gdy nagle wydał głośne westchnienie podobne do chrapania,
Jakób spojrzał na pana.
Twarz była zmieniona, oczy krwią nabiegły.
Zachwiał się jak pijany.
Przerażony kamerdyner, chciał podtrzymać starca, ale siły mu nie dopisały i hrabia runął ciężko na piasek twarzą do ziemi.
Jakób zaczął wołać ratunku.
Wszystka służba zbiegła się w okamgnieniu.
Przeniesiono hrabiego, nie dającego znaku życia, na łóżko i czemprędzej posłano po doktora.
Ten ostatni nie kazał czekać na siebie.
Probował puścić krew, ale nie poszła ani kropla.
— Nie mam tu już co robić, oświadczył lekarz, kiwając głową, atak apoplektyczny zabił pana de Jussac. Już nie żyje...
Doktór się nie mylił, ale tak samo, jak wszyscy, nie wiedział o tem, że flakonik kryształowy, przysłany przez osobę tajemniczą i odkorkowany przez hrabiego przed kilku minutami, był jedyną przyczyną piorunującej jego śmierci.
Perina, trzeba jej to przyznać, była kobietą sprytną i okrutną, a z tajemniczej wiedzy o truciznach, umiała ciągnąć korzyści.
Mamy już kilka na to dowodów, a może będziemy ich mieli i więcej jeszcze...
Pan de Rieux z rozdartem sercem wszedł do pokoju nieboszczyka, przepełnionego ludźmi i ukląkł przy łóżku, na którem spoczywały zimne zwłoki jego przyjaciela i opiekuna jego młodości, zwłoki człowieka, który wczoraj jeszcze tyle mu i takiej serdecznej okazywał życzliwości.
Oczy Renégo tyle się już przez kilka dni ubiegłych napłakały, że nie było już w nich łzy ani jednej, ale gorąca, bolesna modlitwa, z duszy płynąca, wzniosła się do Boga za szlachetnego starca.
Podniósł się, przycisnął usta do martwej zimnej ręki hrabiego i wolno wyszedł z hotelu.
Podczas zamieszania, jakie zapanowało w domu, gdy pana w nim zabrakło, zapomniano zupełnie o pakiecie przyniesionym dla młodego marynarza.
To mimowolne zapomnienie było dla tego ostatniego ocaleniem, a przeszkodziło do pewnego stopnia piekielnie obmyślanym planom Periny.
Przesyłka, o której pan de Rieux nie dowiedział się nigdy, była to maleńka szkatułeczka ze srebra cyzelowanego, wytwornej roboty.
Gdyby ją był otworzył, znalazłby na środku, na niebieskim aksamicie, jedwabisty promień ciemnych włosów, których kolor i zapach, dobrze mu były znane.
Byłby się z pewnością domyślił, do kogo należały te włosy i byłby nie omylił się, bo rzeczywiście były to włosy Janiny de Simeuse.
Upojony szczęściem, nie byłby się wcale pan de Rieux zastanawiał, kto mu tę szkatułkę przysyła i byłby przycisnął usta do tego skarbu, droższego mu nad wszystkie skarby świata.
Nie potrzebujemy nawet powtarzać, że ten pachnący promień włosów, zawierał śmierć piorunującą!...
Ale Opatrzność postanowiła inaczej.
Łatwo więc pojąć, jakie myśli nurtowały Renégo, gdy przechodził wolnym krokiem przez pola Elizejskie.
— Niestety!... mówił do siebie z goryczą. Pan Bóg widocznie mnie opuścił. Wszystko się dokoła mnie zapada!... Czyż jestem jedną z tych istot przeklętych, co wloką za sobą nieszczęście?... Czy ten szlachetny starzec padł dla tego, że mnie kochał i że usiłował mi dopomódz?...
Tak myślał René, chociaż nie wiedział i nie mógł wiedzieć, że smutne jego słowa, były strasznej prawdy wyrazem...
Jakkolwiek pozbawiony opieki hrabiego de Jussac, René nie zaniechał zamiaru udania się do markiza de la Teur-Landry.
Stary szlachcie nie może mu odmówić pomocy w sprawie uchronienia od hańby jednego z domów najszlachetniejszych i nie pozwoli na tryumf nędznika...
Z tej racyi, około trzeciej po południu, udał się do hotelu na plac Royale.
Tu dowiedział się od szwajcara, że markiz jeszcze nie powrócił, ale że spodziewają go się lada chwila, wyjeżdżając bowiem z Paryża, zaprosił kilka osób na dzisiaj na obiad, a godzina obiadowa właśnie się przybliża.
René pozostawił kartę swoję wizytową, powiedział że powróci i zaczął błądzić smutny w około Bastylii.
Kiedy się zmęczył tak, że już dłużej chodzić nie był w stanie, usiadł na ławce, pomimo dokuczliwego zimna i pogrążył się w smutnych myślach swoich.
Upłynęły mu w ten sposób dwie godziny.
Teraz wstał i poszedł znowu na plac Royale.
Czekał go nowy zawód.
Markiz nie powrócił jeszcze, służba zaczęła się temu dziwić, a nawet zaczęła się niepokoić po trosze.
Opóźnienie pana de la Tour-Landry stawało się nareszcie niepojęte, zaproszeni goście, po długiem oczekiwaniu, rozjechali się do domów.
— Boże mój, Boże... szeptał René, czy ta ostatnia nadzieja miałaby także okazać się złudną?
Nadszedł mroźny wieczór zimowy i pozapalano latarnie, przechodnie śpieszyli się, w ręce chuchając.
Pan de Rieux wszedł do skromnego hotelu, przy ulicy Świętego Antoniego, kazał sobie dać pokój i przynieść jakikolwiek posiłek.
Zaledwie go dotknął... rzucił się na łóżko, a tak był zmordowany fizycznie i moralnie, że zasnął zaraz snem twardym, głębokim, i spał blizko dwanaście godzin.
Spoczynek ten wzmocnił jego siły w sposób nadzwyczajny.
Kiedy się obudził, był zupełnie innym człowiekiem; w zbolałą, złamaną jego duszę — wstąpiła dawna energia.
Ubrał się prędko i po raz trzeci na plac Royale podążył.
Tu powtórzyła się ta sama bolesna scena, co w hotelu de Jussac; przywieziono właśnie do Paryża trupa markiza, poznanego przez pocztyliona ze stacyi Athis-Mons.
Wszyscy przypisywali fatalnemu przypadkowi śmierć pana de la Tour-Landry.
Myśl o zbrodni nie przyszła nikomu do głowy i niktby nawet w nią nie uwierzył.
Starzec nie miał ani jednego nieprzyjaciela, miał przy sobie znaczną sumę, która została nietkniętą.
A zresztą najlepszy dowód wypadku, znalezione na najbliższym drzewie przy drodze, wiszące ciało Cezara.
Nie ulegało wątpliwości, że nieszczęśliwy pocztylion, zrozpaczony katastrofą, spowodowaną jego nieostrożnością, albo niezgrabnością — i bojąc się strasznej odpowiedzialności, jaka na nim ciążyła, stracił głowę i uciekł się do samobójstwa.
To zupełnie logiczne rozumowanie, nie zupełnie było prawdziwem.
Nieszczęśliwy kochanek Madelaine, szukał śmierci i znalazł ją, nie żeby się ukarać za swoję mimowolną nieroztropność, ale żeby zagłuszyć wyrzuty sumienia, że za nędzną sumę, stał się wspólnikiem morderstwa.
Bo Cezar się nie mylił pod tym względem wcale i przed odebraniem sobie życia, rzucił drżącą ręką do głębi parowu przeklęte pieniądze, przyczynę jego zguby.
Dowiedziawszy się o strasznym wypadku, René doznał bolesnego wzruszenia, ale dodać musimy, że się wcale nie ździwił.
Miał od wczoraj jakieś przeczucie, że ostatnia jego nadzieja, jaką pokładał w panu la Tour-Landry, zawiedzie go również i — zapytywał się siebie z przerażeniem, czy w tych następujących na sobie klęskach, ma widzieć palec Boży, czy też szukać ręki ludzkiej.
W około niego znowu zrobiła się próżnia.
— Wszystko zatem skończone!... Ziemia mi się z pod nóg usuwał... Śmierć została sprzymierzeńcem wrogów moich!... Nie mam już na kogo liczyć, oprócz na siebie... Nie poddam się jednakże!... Walczyć będę, dopóki nie zwyciężę, albo nie zginę... Jeżeli baron de Kerjean nie jest podłym tchórzem, wszystko wyjaśnić się musi, bo go na sąd Boga zawezwę.
Sąd Boga w umyśle Renégo, był to po prostu pojedynek.
Wszelka broń go zawiodła, pozostawała mu tylko szpada — i słuszność.
Postanowił skończyć z tem jak najprędzej — postanowił wyzwać barona i przygotować spotkanie na jutro.
Wsiadł do najętego powozu i kazał się zawieźć na wybrzeże Saint-Paul.
René dowiedział się był od pana de Jussac, że baron mieszkał na wspomnianem wybrzeżu, ale nie wiedział w którym domu, wypytał oto strażnika policyjnego i po pewnych poszukiwaniach zatrzymał się przed numerem właściwym.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.