Dom tajemniczy/Tom II/XXXVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dom tajemniczy
Wydawca Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy
Data wyd. 1891
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Pantins de madame le Diable
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXVII.
Luc i Rene.

René wysiadł z dorożki, podniósł ciężki młotek i puścił go na blachę żelazną.
Zaraz prawie otworzył mu drzwi Malo.
Wierny sługa Kerjeana poznał od razu gościa, ale nie okazał tego po sobie.
Na zapytanie: „Czy pan baron de Kerjean jest w domu,“ odpowiedział bez wahania:
— Nie mogę odpowiedzieć napewno, ale pójdę się dowiem... W razie, jeżeli pan baron nie wyszedł, kogo mam zaanonsować?...
— Markiza de Rieux...
— Niech pan markiz raczy wejść do salonu... Ja zaraz powrócę.
René wydawszy rozkaz stangretowi, ażeby na niego poczekał, udał się za Malo.
Ten wprowadził go na pierwsze piętro do małego pokoiku, poprzedzającego salon, w którym Kerjean przyjmował wiedźmę i księcia de Simeuse.
Tu go pozostawił, a sam poszedł do pokoju dalszego.
— Zdaje mi się, że przynoszę panu baronowi interesującą nowinę, powiedział wchodząc.
— Cóż to za nowina?... zapytał Luc.
— Pan markiz de Rieux zapytuje, czy pan baron przyjąć go zechce?...
Stało się, jak przewidywał Malo.
Kerjean aż podskoczył na fotelu, spojrzał na służącego ze zdumieniem i wykrzyknął:
— Co ty mówisz?... Kogoś ty wymienił... Chyba ja źle słyszałem... powtórz mi raz jeszcze...
Malo powtórzył dobitnie nazwisko Renégo de Rieux.
— Ależ te nieprawdopodobne! tak... nieprawdopodobne!... powtarzał Luc, to byłoby szczególne!...
— Mam honor zapewnić pana, powiedział Malo, że pan markiz de Rieux jest w tej chwili w salonie, to jest w małym saloniku i oczekuje tam na pana barona.
— Szczególne! szczególne!... powtórzył Luc.
— Co mam odpowiedzieć?... zapytał Malo.
— Poproś pana de Rieux do dużego salonu i powiedz, że zaraz będę miał honor stawić się na jego rozkazy.
Służący wyszedł, a Luc czemprędzej zamienił czarny aksamitny szlafrok na stosowniejsze do tak niespodziewanego gościa ubranie.
Ogromne zaniepokojenie barona miało kilka przyczyn ważnych.
Najprzód, i on i Perina przekonani byli, że pan de Rieux nie żyje już od wczoraj.
Nie wiedząc o tem, że René w chwili oddania tajemniczych przesyłek, nie znajdował się w pałacu de Jussac, nie mogli oboje przypuszczać, iżby młody człowiek, nie otworzył szkatułki i nie ucałował włosów Janiny.
Wprawdzie doszła ich wieść o piorunującej tylko śmierci starca, przypuszczali jednakże, że młody marynarz prawdopodobnie zamknął się w swoim pokoju i tam zakończył życie, nie spostrzeżono zaś jego zniknięcia w pośród ogólnego zamieszania z przyczyny zgonu gospodarza.
Luc miał teraz najlepszy dowód, że najzupełniej mylili się w swoich przypuszczeniach.
Ale to jeszcze nie wszystko.
Cóż za powód sprowadzał Renégo do jego szczęśliwego rywala, do rywala, którego musiał być śmiertelnym wrogiem?...
Czyżby fatalnym jakim przypadkiem, natrafił pan de Rieux na prawdę?... czy może podejrzywał sprawców podwójnej zbrodni?... czy zgłasza się jako mściciel?...
Napróżno łotr powtarzał sobie, że podobne przypuszczenie jest nieprawdopodobieństwem, że nieprzenikniona tajemnica osłania popełnione zbrodnie i zbrodniarzy...
Uspakajał się tem, ale doznawał pomimo to jakiejś obawy, jakiejś dotkliwej trwogi.
Wszystkie nerwy w nim drżały, bo zresztą najpierwszą karą wszelkich przestępców jest właśnie ciągła obawa.
— No przecie się dowiem, o co chodzi!... szepnął, skoro skończył się ubierać. Wolę najgorszą rzeczywistość, aniżeli ten ciągły strach piekielny...
Miał już wychodzić z pokoju, gdy spojrzał w lustro i przeraził się nadzwyczajną bladością swojej twarzy.
Jeżeli markiz de Rieux miał jakie podejrzenie, podobna bladość z pewnością je potwierdzi.
Luc rozumiał to dobrze i dla tego roztarł trochę różu na policzkach z taką szybkością i wprawą, jak to czyni draśnięta zębem czasu piękność, udająca się na dworskie przyjęcie.
Spojrzał znowu w lustro, i tą razą zupełnie był z siebie zadowolony.
Nie pozostawiająca nic do życzenia świeżość cery, świadczyła o zupełnym spokoju jego duszy.
Przybrał uprzejmy uśmiech na usta i pewny siebie przeszedł mały buduar, pomiędzy gabinetem a salonem.
Otworzył drzwi i znalazł się w obecności markiza de Rieux.
René czekał stojąc z kapeluszem w ręku.
Skłonił się poważnie, a wyraz twarzy lubo zimny, wcale miał nie groźny.
Baron przemówił pierwszy:
— Panie markizie, rzekł najzupełniej swobodnie, pozwoli pan zapytać się zapewne, czemu zawdzięczać mam ten tak wielki honor, jaki mnie w tej chwili spotyka?...
— Panie de Kerjean, odparł René, otwartość jest obowiązkiem szlachcica, obaj jesteśmy szlachcicami. Przystąpię więc prosto do celu i bez ogródek odpowiem na pańskie pytanie.
Bardzo mi będzie przyjemnie, odrzekł baron z ukłonem.
Renć mówił dalej:
— Panie de Kerjean, przychodzę jako nieprzyjaciel do pana...
Luc nie wątpił o tem wcale, nie przeszkodziło mu to jednakże, udać wielkie ździwienie.
— Jako nieprzyjaciel?... wykrzyknął. O! panie markizie, te słowa bardzo mnie zmartwiły!... Jakimże sposobem miałem nieszczęście ściągnąć na siebie nieprzyjażń pańską?...
— Utrzymujesz pan, że nie wiesz o tem?...
— No... zapewne...
— Po co to kłamstwo, mój panie de Kerjean? Wiesz pan wszak dobrze, że od roku byłem narzeczonym panny de Simeuse!... wiesz pan dobrze, że kochałem Janinę nad życie... i że kocham ją jeszcze!...
— Wiem o tem, panie markizie, ale nie uważam za stosowne, wyciągać z tego faktu tych samych co pan wniosków... Skoro jesteśmy rywalami... musimy być naturalnie i nieprzyjaciółmi?... Ja również kocham pannę de Simeuse, ale kiedy miałem szczęście być przyjętym przez księcia i księżnę na ich przyszłego zięcia, nie miałem honoru znać pana, ani być przez niego znanym... Nie możesz pan posądzać mnie zatem o nieuczciwy podstęp względem pana... musisz owszem sam uznać... i musisz pozwolić zadać sobie pytanie...
— Jakie?...
— Czy zna pan dobrze wszystkie wypadki, jakie zaszły w pałacu de Simeuse?...
— Wiem dokładnie o wszystkiem.
— Wie pan zatem także, czy miałem prawo do wdzięczności panny Janiny i jej rodziny, i czy nadużywałem tego prawa!... Ja, panie markizie, wcale się nie narzucałem... książe może chyba śmiało to zaświadczyć. Zostałem przyjęty przez serce zupełnie wolne, i nikomu bez wyjątku, nie wolno z tego powodu obrażać mego honoru.
— Nikomu, powiadasz pan?... wykrzyknął René, oprócz mnie chyba tylko, mój panie baronie!...
— Pan nie stanowisz wyjątku, panie markizie, odrzekł Luc z nowym ukłonem.
— Wyrządzasz mi pan śmiertelną zniewagę, zabierając mi skarb, który do mnie należy!...
— Pozwoli mi pan zaprzeczyć temu, panie markizie. Skarb, o którym pan mówi, został panu odebrany, zanim się mnie dostał...
— Podziwiam pańską delikatność, ale w nią nie wierzę...
— Żałuję bardzo, ale nic na to nie mogę poradzić...
— Musisz pan zerwać małżeństwo, które mnie doprowadza do rozpaczy...
Luc skłonił się z uśmiechem.
— Zerwać mam małżeństwo?... powtórzył. Ah! doprawdy panie markizie, chyba, że pan wcale nie liczy na to...
— Wymagam tego stanowczo...
— Za niegrzeczne to żądanie, panie markizie, ale ponieważ wypowiedziane w moim domu, nie robię zeń użytku.
René obiecał sobie być spokojnym, w obec atoli uśmiechniętej obojętności de Kerjeana, krew zaczynała mu uderzać do głowy.
Luc coraz bardziej pewny siebie, przekonany o zupełnej nieświadomości Renégo, myślał sobie w duchu tymczasem:
— Markiz nie jest mi w stanie nic zrobić, po co więc miałbym narażać życie w niepotrzebnem z nim spotkaniu.
René mówił z coraz bardziej wzrastającą złością:
— Panie baronie, oświadczam panu, że to małżeństwo nie może przyjść i nie przyjdzie do skutku!
— Któż mu przeszkodzi, jeżeli wolno zapytać?...
— Jakim sposobem?...
— W sposób najprostszy, zabijając pana...
Luc skrzyżował ręce na piersiach i patrząc śmiało w oczy swego interlokutora, oświadczył mu tym samym tonem wytwornej grzeczności, jakiej się trzymał od samego początku rozmowy:
— Więc pan, panie markizie, proponuje mi pojedynek?...
— Cieszę się bardzo, żeś mnie pan nareszcie zrozumiał... Tak, proponuję panu pojedynek... i to pojedynek śmiertelny! Niechaj Bóg pomiędzy nami rozsądzi.. Racz pan wyznaczyć dzień, godzinę i miejsce...
Kerjean potrząsnął głową.
— Nie... nie zgadzam się na to, odpowiedział.
René cofnął się wzburzony.
— Odmawiasz mi pan?... powtórzył gwałtownie.
— Tak, panie...
— Co za powód tej odmowy?...
— Bo pojedynek ten nie miałby poprostu sensu!... Wszakże ja niczem pana nie obraziłem... nie czuję żadnej dla pana nienawiści... a jestem na drodze do szczęścia, którego dla fantazyi pańskiej nie myślę ryzykować... Oto przyczyny moje, panie markizie, i radzę panu je zrozumieć...
René z desperacyą uderzył się w piersi.
— No!... mruknął ponuro, jakby sam mówił do siebie, miara się zatem przebrała... Spodziewałem się tego... podły tchórzu!... zawołał.
Kerjean poczuł starą krew, odzywającą się w żyłach, ale pohamował to mimowolne, gorączkowe uniesienie, zbladł pod różem pokrywającym policzki, ale na ustach uśmiech zachował.
— Panie markizie... powiedział spokojnie, rzuciłeś pan słowo, które mnie nie może dosięgnąć, powtórz je, jeżeli się ośmielisz, w obec księcia de Simeuse!... Odwróci się on od pana, wzruszając ramionami, i odpowie, że dwa razy w przeciągu piętnastu dni, oskarżony o tchórzostwo szlachcic wyszedł z walki zwycięzko!...
Lituję się nad panem, panie markizie, ale się wcale nie gniewam... żałuję pana bardzo i przebaczam panu...
— Litość tego nędznika... jego przebaczenie!... mówił René z coraz większą wściekłością. O tego już nadto!... ja się zniżam aż do niego, a on zdaje się nie rozumieć honoru, jaki mu czynię!... Czyż potrzeba zmusić go do pojedynku?... czy należy wypoliczkować plugawca...,
— Pozwól pan dać sobie dobrą radę, panie markizie, wtrącił Luc, i racz z niej skorzystać. W tej chwili masz pan gorączkę i malignę... powróć do siebie, połóż się do łóżka i poślij zaraz po doktora...
— On ze mnie szydzi, ten nędznik!... zawołał oficer marynarki, znieważa mnie, ten fałszerz!... On myśli, że ja go nie znam!.. Baronie de Kerjeanie, upodlony potomku rodu, który zniesławiłeś, przysięgam ci, że będziesz się bił ze mną, gdyby mi przyszło nawet wypoliczkować cię publicznie twojemi fałszywemi banknotami, tak, jak cię policzkuję tą oto rękawiczką...
I w chwili, kiedy wymówił te potępiające słowa, rękawiczka rzeczywiście dotknęła twarzy barona.
Kerjean zerwał się, gotów jak jaguar rzucić się na swoję zdobycz i zdusić ją własnemi rękami. Słowa „fałszerz,“ i „fałszywe banknoty“, przekonały go, że potrzeba coś zrobić koniecznie, bo René wie za wiele.
Powstrzymał się jednakże, nie przez obawę i nie przez niechęć spełnienia nowej zbrodni, ale z powodu wielkich kłopotów, jakieby mogło spowodować to gwałtowne morderstwo.
O wizycie markiza w mieszkaniu na wybrzeżu Saint-Paul, mógł wiedzieć wszakże nie jeden.
Gdyby René się nie ukazał, czemby można było wytłómaczyć jego zniknięcie, co zrobić z trupem?...
Lepiej daleko opóźnić o kilka godzin zemstę i oddalić niebezpieczeństwo.
Kerjean zwyciężył się w walce z samym sobą, ale się dusił z gniewu.
Odwiązał, albo raczej rozerwał koronkowy krawat, ściskający mu szyję.
Zbliżył się do okna, otworzył je i pełnemi piersiami zaczął oddychać mroźnem, lodowatem powietrzem.
Po kilku chwilach odzyskał krew zimną.
Zamknął okno i powrócił do Renégo de Rieux, który blady, ale stanowczy, czekał go z głową podniesioną, z pogardą w oczach.
— Panie markizie... wycedził chłodno, miałeś pan racyę utrzymywać, żeś przyszedł tu jako nieprzyjaciel... Ślepa, pożerająca cię nienawiść, każe ci zapominać, że szlachcic bez uchybienia godności własnej, nie może znieważać innego szlachcica we własnym domu.
— Dosyć tych peror, mój panie!... zawołał gwałtownie René, udawanie szlachetności zupełnie panu nie przystoi...
De Kerjean nie zważając na tę przerwę, ciągnął dalej:
— Nie będę wcale tego dochodził, co za znaczenie mogły mieć ostatnie słowa pańskie i na czem pan opierasz niegodne, fałszywe swoje oskarżenie, którem pogardzam najzupełniej, ale podobna zniewaga wymaga istotnie krwi...
— A! więc przecie pan to uznajesz!... zawołał René, więc będziesz się pan bił nareszcie?...
— Tak...
— To bardzo szczęśliwie dla mnie, panie de Kerjean, bo w ogóle trudno jest pana do rozprawy honorowej namówić...
— Przyjmuję pojedynek... oświadczył Luc, bo stał się teraz koniecznym, ale przyjmuję go pod pewnemi warunkami...
— Zobaczmy te warunki, jeżeli zgodne są z wymaganiami honoru, to nie napotkają żadnych z pewnością trudności...
— Spotkanie nasze będzie miało miejsce dopiero jutro po południu...
— Właśnie chciałem żądać tego.
— Będziemy się bić na szpady...
— I ja byłbym tę broń wybrał...
— Pojedynek zakończyć się musi śmiercią jednego z nas..
— Wiesz pan dobrze, że to jedyne moje życzenie...
— Nazwisko panny de Simeuse nie zostanie przytem wspomniane, przyczyna naszego starcia pozostanie tajemnicą dla wszystkich...
— Daję na to słowo honoru...
— Będziemy się bić bez świadków...
Błysk instynktownej niewiary przemknął w umyśle Renégo.
— Bez świadków?... a to dla czego?... zapytał.
— Dla tego, że świadkowie chcieliby skorzystać z praw przysługujących sobie, chcieliby się przed pójściem na plac dowiedzieć o przyczynie naszej nienawiści, a w usposobieniu w jakiem się w obec siebie znajdujemy, trudnoby było wymyślić jakiś powód, z którego nie wyszłaby na jaw prawda.
Pan de Rieux zastanowił się chwilę.
Ale że postanowił nie cofać się przed żadnem niebezpieczeństwem, odpowiedział:
— Dobrze... Zgadzam się i na to nawet...
— Liczyłem na to, odparł Kerjean, nie pozostaje nam więc teraz nic innego, jak zdecydować godzinę i miejsce. Będzie pan łaskaw wybrać godzinę i wyznaczyć miejsce spotkania?...
— Niech pan wybiera, ja zgadzam się z góry na wszystko.
— Znam pewną w Paryżu miejscowość, otoczoną murem i zupełnie pustą, i sądzę, że tam będzie nam bardzo wygodnie, że tam nikt nam nie przeszkodzi... Jest to obszerny plac na ulicy Tombe-Issoire... Ale może pan woli inne jakie miejsce...
— Plac, o którym pan wspominasz, uznaję za zupełnie odpowiedni, lubo nie wiem, gdzie się znajduje...
— Będę czekał na pana markiza punkt o trzeciej na rogu ulic l’Enfer i Tombe-Issoire i sam pana zaprowadzę.
— Przyjmuję chętnie przysługę pańską, a zapewniam, że nie pozwolę czekać na siebie.
Słowa te zakończyły rozmowę, to spokojną, to znowu gwałtowną — to pełną grzeczności, to grubijańską nad wyraz.
René skłonił się teraz poważnie baronowi, który odprowadził go z wielką uprzejmością aż na ostatni stopień schodów, gdzie się rozstali z sobą, powtórzywszy:
— Do jutra, panie markizie.
— Do jutra, panie baronie.
— Jutro zatem, mruknął Kerjean, skoro sam pozostał, jutro zatem René de Rieux połączy się z panem de Jussac i markizem de la Tour-Landry. Trudno... sam chciał przecie tego!...
Wchodząc na schody i mrucząc sobie ciągle te nie bardzo obiecujące dla oficera marynarki wyrazy, powrócił Luc do swojego pokoju i pociągnął za taśmę od dzwonka.
Malo przybiegł natychmiast.
— Co pan baron rozkaże?... zapytał.
— Zdejmiesz tę liberyą, pójdziesz na ulicę Arbre-Séc do Gorju, któremu powiesz od pana Dawida, ażeby o dziesiątej wieczór pozbył się wszystkich swoich gości, ale ażeby nie zamykał szynku przez noc całą...
— Dobrze, panie baronie, co więcej?...
— O dziesiątej wieczór, przebrany za żebraka, udasz się pod pierwszą arkadę mostu Nôtre-Dame...
— Dobrze, panie baronie... co więcej?...
— Będzie tam czekał na Coquelicota...
— Znam go doskonale.
— Powiesz mu, że jest dobry dla niego zarobek i przyprowadzisz do szynkowni Gorju...
— Z pewnością nie da się prosić. Ale wypada przewidzieć wszystko, panie baronie. Jeżeli przypadkiem nie zastanę Coquelicota tej nocy, to co mam zrobić w takim wypadku?...
— O północy opuścisz most, przyjdziesz sam do Gorju, ja tam już będę...
Malo wyszedł.
— Szkoda Bandrilla... powiedział sobie Luc. Był to łotr śmiały i na wszystko zdecydowany, ale trudno... zanadto był inteligentny, a inteligencya to przymiot fatalny!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.