Dom tajemniczy/Tom II/XXXVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dom tajemniczy
Wydawca Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy
Data wyd. 1891
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Pantins de madame le Diable
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXVIII.
Dwie wizyty.

Po wyjściu z mieszkania na wybrzeżu Saint-Paul, René kazał zawieźć się do skromnego hotelu przy ulicy Świętego Antoniego, w którym noc zeszłą przepędził, zażądał tu podania sobie papieru i pióra, i zaczął pisać na ćwiartce papieru, na nagłówku której położył napis:

Oto mój testament.

Zaraz prawie jednakże przerwał rozpoczętą robotę, oparł się o stół łokciami, ukrył twarz w dłoniach i zadumał się głęboko.
Najczarniejsze miał przeczucia.
— Jutro, mówił sobie, spotka mnie nieszczęście!... jutro zostanę zabity!... jestem pewny, jestem tego najpewniejszy!...
Nie bał się, jak wiemy, śmierci, ale myśl, że opuszczając tę ziemię, pozostawi bezbronną i nic nie wiedzącą Janinę, w ręku niegodziwca barona, przyprowadzała go do rozpaczy, do wściekłości, która wstrząsała do głębi całą jego istotę.
— Umrzeć dla niej, umrzeć dla jej ocalenia, byłoby to szczęściem najwyższem!... ale zginąć bezużytecznie, zginąć, nie oddawszy ani jednej kropli krwi dla odwrócenia niebezpieczeństwa od ukochanej, to zaprawdę okropne!... Co tu na to poradzić?... Nic!... Mówić?... oskarżać tego nędznika?... Na co się zdało?... Niema dowodów, niema i winy zatem!...
Nagle zadrżał, podniósł głowę; zagasłe spojrzenie ożywiło się na nowo.
— O!... wykrzyknął prawie głośno, to chyba natchnienie z nieba!... Nie dowierza się żyjącemu... odrzuca się oskarżenia rywala... ale słucha się głosu z grobu przemawiającego... Z głębi trumny mojej, odezwę się dla ocalenia Janiny.
Wziął się z powrotem do pisania i skończył rozpoczęty testament.
Cały swój majątek przekazał w nim uboższym krewnym swoim.
Kilka wierszy wystarczyło mu na wyrażenie ostatniej woli.
Włożył papier do koperty, zapieczętował ją, a na wierzchu wypisał nazwisko księcia de Simeuse, naznaczonego na wykonawcę testamentu.
Wziął następnie drugą ćwiartkę papieru i napisał długi list, który w części tu powtarzamy:
„Kochana Janino, pisał René, Janino, którą kilka dni temu jeszcze miałem prawo nazywać narzeczoną moją, a dla której jestem dziś obcym zupełnie, lub co najwięcej dalekim krewnym.
„Janino, w chwili, gdy oczy twoje zatrzymają się na tych słowach, kreślonych ręką moją, serce moje, bijące tylko dla ciebie, już bić przestanie.
„Nie proszę cię ani o pamięć, ani o łzy.
„Padając z ręki przeciwnika, niegodnego mnie, niegodnego nikogo z ludzi honorowych i uczciwych, mam tylko jeden cel, mam jednę tylko myśl jedyną, mam obowiązek ostrzeżenia cię o przepaści, otwierającej się przed twojemi stopami!...
„Janino, na Boga, póki czas jeszcze, wysłuchaj mnie... uwierz mi... Z trumny przemawiam do ciebie... zlodowaciałe usta moje błagają cię!... Zatrzymaj się! Zerwij niemożliwe dla ciebie małżeństwo!... Wypędź nędznika, który cię oszukuje!... Odrzuć ze wstrętem nazwisko shańbione, jakie ci narzucić pragnie.
„Objaśniono cię zapewne, że w tym okropnym dniu, w którym cię za nieżyjącą uznano, książe, ojciec twój, zażądał, ażebym wyrzekł się praw moich do twojej ręki dla człowieka, który obiecał wskrzesić cię dla siebie samego. Nic nie wiedziałem o tym panu i odpowiedziałem, jak mi głęboka miłość moja odpowiedzieć nakazywała: „Niechaj należy do innego, jeżeli tego potrzeba, ale niech żyje!“...
„Dzisiaj Janino odpowiedziałbym inaczej.
„Dzisiaj, odpowiedziałbym bez wahania:
„— Niechaj śmierć zatrzyma zdobycz swoję! Córka Simeusów nie może należeć do barona Kerjeana. Bo dziś znam tego kuglarza nikczemnego, a ty poznasz go także wkrótce.“
W dalszym ciągu listu, René opisywał szczegółowo sprawki barona, o jakich dowiedział się od hrabiego de Jussac, opisywał sprawki, dowody których znaleźć się miały w ręku markiza de la Tour-Landry.
Przyczynę gwałtownej śmierci hrabiego i markiza, jednego i tego samego dnia, i o jednej prawie godzinie, przypisywał tajemniczej jakiejś zbrodni, i wyrażał przekonanie, że sprawiedliwość Bozka, a może i ludzka nawet nie puści ich bezkarnie.
„Jeżeli nie śmiesz mi wierzyć, droga Janino, pisał dalej, jeżeli podejrzywasz chęć znieważenia uczciwego człowieka, jeżeli cię brak wdzięczności dla niego przestrasza, nie odmów przynajmniej ostatniej prośbie umierającego, który cię kochał i który konając, powtarzać będzie imię twoje.
„Opóźnienie nie jest zniewagą.
„Nie odpychaj zupełnie Kerjeana, ale odwlecz na rok chwilę waszego połączenia.
„Rok prędko przejdzie, Janino!... Pan Bóg jest sprawiedliwym, przed wybiciem ostatniej godziny dwunastego miesiąca, wszystko się wyjaśni i prawda zatryumfuje.“
René włożył list w kopertę, zawierającą testament, włożył w nią także pierścionek herbowy, jaki nosił na palcu, zapieczętował wszystko potrójną pieczęcią i uczuł się spokojniejszym.
— Teraz, rzekł, niech się spełni przeznaczenie moje!... Zrobiłem, co mi nakazywało serce i sumienie... Bóg niech dokona reszty.
Nazajutrz o godzinie umówionej z malarzem Doyen, margrabia de Rieux pojechał do pałacu przy ulicy Platriere i kazał się wprowadzić do pracowni artysty.
Ten przyjął go z tą samą co przedtem życzliwością, a przywitał temi słowy:
— Jestem gotów, kochany markizie... pracować z prawdziwą przyjemnością i na wczoraj wieczorem miałem już kopię ukończoną. Dziś wyszedłem z domu bardzo wcześnie, ażeby wyszukać złotej oprawy, zupełnie do oryginału podobnej i znowu szczęśliwym trafem powiodło mi się najzupełniej. Chodź... zobacz sam... i osądź...
Poprowadził Renégo do małego, pokrytego korkowym aksamitem stoliczka, na którym jedna obok drugiej leżały obie miniatury.
Młody marynarz krzyknął zachwycony, pochwycił obie ręce artysty i uścisnął je z wdzięcznością prawdziwą.
Rezultat przeszedł wszelkie oczekiwania.
Nie podobna było żadną miarą rozróżnić, który portret jest oryginałem, a który kopią tylko.
René zakłopotał się też widocznie, pragnął zachować dla siebie miniaturę ofiarowaną mu przez Janinę, a teraz poznać jej nie mógł.
Artysta wydobył go z kłopotu, pokazując zaledwie dostrzegalny znaczek na kości słoniowej.
Młody oficer zdjął z szyi złoty łańscuzek i zawiesił na nim miniaturę.
Doyen włożył kopię w aksamitne pudełko i podał go swemu gościowi, mówiąc:
— No, kochany markizie, dobrze się zatem wywiązałem z poleconego mi zadania?...
— Stworzyłeś prawdziwe arcydzieło, odpowiedział René, uczyniłeś cud prawdziwy!... Swiadczy to i o olbrzymim talencie i o wyjątkowo szlachetnem sercu twojem.
— Jesteś zatem ze mnie zadowolony?...
— Uczyniłeś mnie ostatni raz szczęśliwym... wdzięczność moję zachowam ci do końca życia.
— A czy zechcesz mi dowieść tej wdzięczności?
— Najszczersze to życzenie moje.
— Wskażę ci niezmiernie łatwy sposób.
— Cóż mi zrobić wypada?...
— Przyjąć tę małą pracę, jako dowód życzliwości mojej i przyjaźni, i ani wspominać nawet o wynagrodzeniu... Czy zgoda?...
Pan de Rieux chciał coś odpowiedzieć, ale Doyen dodał żywo:
— Nie umiem ci wypowiedzieć, jakiej doznałem rozkoszy artystycznej, kopiując te rysy idealne!... Więc nie ty mnie, ale ja tobie jestem właściwie obowiązany.
René uścisnął ponownie ręce malarza i odpowiedział tonem serdecznym:
— Przyjmuję...
Możemy zapewnić, że dwieście luidorów, ofiarowane za szkic wymalowany w kilka godzin, mniejby ucieszyły były artystę, niż te słowa młodego szlachcica.,
— Mój przyjacielu.. rzekł René, muszę cię pożegnać niestety...
— Już... tak prędko?... wykrzyknął malarz.
— Przykro mi to bardzo, ale godziny mam policzone, cały dzień dzisiejszy nie do mnie należy...
— Czy już myślisz opuszczać Paryż, do którego przybyłeś zaledwie?...
— Tak jest, mój przyjacielu... wyjeżdżam...
— W daleką może podróż?...
René skinął głową i powiedział po cichu, ale tak, że go posłyszał artysta:
— Tak.. w długą podróż bardzo... w światy nieznane... z których się nie powraca...
— Proszę cię, nie zapominaj o mnie i pomyśl czasami o swoim przyjacielu malarzu!...
— Dopóki żyć będę, nie zapomnę z pewnością o tobie...
— Czy mogę mieć tę pociechę, że wychodzisz odemnie mniej zrozpaczony, spokojniejszy trochę niż wczoraj?...
— Jestem rzeczywiście spokojniejszy, bo tak zwykle bywa, gdy jakaś niepewność z serca nam spada, gdy się powzięło jakieś stałe postanowienie, — Dziękuję ci bardzo za twoję dla mnie życzliwość... Ceniłem cię zawsze, jako przyjaciela... a teraz jak brata uważam... Nie żegnam cię wcale, ale mówię: do widzenia.
— Tak... do widzenia, odparł René, do widzenia...
— Ale kiedy?...
— Bóg to jeden wiedzieć raczy.
— Okręty królewskie pływają szybko, przerzynają Ocean, jak błyskawica przerzyna chmury... pozwól mi wierzyć zatem, że powrócisz niezadługo...
— Być może, że niezadługo... powtórzył René a po cichu dodał:
— Nigdy!...
Pan de Rieux mylił się jednakże.
Miał jeszcze spotkać się z artystą, który w jego życiu ważną miał odegrać rolę.
Uścisnął po raz ostatni rękę sławnego malarza, opuścił ulicę Platriere, zmieszał się z licznemi przechodniami kwartału le Pont-Saint-Eustache, minął Sekwanę, wszedł pod górę Świętej Genowefy i przystanął na kilka minut przed pałacem Simeusów.
Nogi uginały się pod nim od wielkiego wzruszenia; serce biło gwałtownie, w uszach mu szumiało.
Po chwili siłą woli zapanował jednakże nad sobą.
I przeszedł śmiałym krokiem podwórze, przybierając na twarz maskę obojętności. Kiedy jeden ze służących poszedł go zameldować księżnej, drugi wprowadził do małego saloniku, który już znamy i w którym niegdyś obok Janiny przepędził najpiękniejszy wieczór w swem życiu.
Wspomnienia szczęśliwej przeszłości, stanęły przed nim i napełniły taką goryczą, że musiał znowu zapanować nad sobą, iżby nie wybuchnąć żalem przepełniającym serce.
— No, no... powtarzał sobie, odwagi... godziny moje policzone... dziś wieczór cierpieć przestanę...
Pana de Simeuse nie było w domu i miał powrócić dopiero po południu; pojechał spełnić święty swój a smutny obowiązek przeprowadzenia z kościoła na cmentarz zwłoki przyjaciela, markiza de la Tour-Landry.
Nie wspominaliśmy jeszcze, że René oddał dnia poprzedniego taką samą śmiertelnym szczątkom hrabiego de Jussac przysługę.
Skoro tylko księżna dowiedziała się, że pan de Rieux czeka na nią, pośpieszyła natychmiast do niego, ujęła za obie ręce i ucałowała z prawdziwie macierzyńską czułością:
— Dziecko moje ukochane, zawołała ze łzami w oczach, przecież cię nakoniec widzę!... Chwała Bogu, żeś do nas powrócił!... O! gdybyś wiedział, jak ja cię gorąco kocham... jak my cię tu wszyscy kochamy... Żebyś wiedział, co ja wycierpiałam, czytając twój list rozpaczliwy!... Rozumiałam tę boleść twoję i dzieliłam ją serdecznie, a pomimo obietnicy, nie wierzyłam, żebyś przyjść zechciał.
— Widzi księżna jednak, że przyszedłem, odpowiedział René z pełnym rezygnacyi uśmiechem; zanadto dobrze znam swoje obowiązki, zanadto wiele mam szacunku dla księcia i dla ciebie, pani, ażebym mógł odejść na zawsze nie pożegnawszy się z wami.
— Więc wyjeżdżasz?...
— Cóż mam robić?... Czyż mogę myśleć o pozostaniu?...
Pani de Simeuse musiała uznać, że René ma racyę, bo nie odpowiedziała nic na to.
— Kiedy wyjeżdżasz?... szepnęła po chwili.
— Dzisiaj... za kilka godzin...
— Gdzie się udajesz?...
— Wiem tylko, że bardzo daleko... Zrzekam się swojej woli, a oddaję się przypadkowi... On niechaj mnie prowadzi, gdzie mu się żywnie podoba...
— Wieleś wycierpiał, mój synu, a jeszcze cierpisz okrutnie. Twoja bladość, twoje zmienione rysy, świadczą wymownie o tem... Przerażasz mnie, dziecko moje, doprawdy... Co będzie, jeżeli ci siły nie dopiszą w podróży!...
René, jak wiemy, głęboko był przekonany, że przed wieczorem żyć już przestanie.
Odpowiedział więc z pewnością siebie:
— Daleko jestem silniejszym, aniżeli się wydaję. Pojadę... i może u celu podróży odnajdę trochę spokoju...
— Oh! niechaj cię Bóg wysłucha... wykrzyknęła pani de Simeuse, niechaj ci pozwoli zapomnieć...
— Dla czegóżby nie... odparł René z goryczą. Serce moje takie samo jest przecie, jak serce innych ludzi, o! utrzymuję, że niema boleści wiecznej... Może zapomnę z czasem...
Po tych słowach nastąpiło chwilowe milczenie, przykre dla obojga rozmawiających.
Księżna przerwała je pierwsza.
— René!... jęknęła głosem wzruszonym, Wyciągając ręce do młodego człowieka błagalnie, przebacz mi, przebacz!...
— Co ci mam przebaczyć, księżno?... zapytał młody marynarz, ździwiony i zmieszany tym okrzykiem prosto z duszy płynącym.
— René mój, myśmy ci wiele zrobili przykrości... ciągnęła pani de Simeuse, ale przysięgam, że jesteśmy niewinni, że tylko straszna fatalność była tego wszystkiego powodem!... Przysięgam ci, że za cenę naszego życia i ja i książe radzibyśmy powrócić ci szczęście, jakie utraciłeś!... Świadczę się Bogiem, który mnie słyszy, że tak jest, jak mówię... ale nie mogliśmy przecie pozwolić na śmierć naszego dziecka... René, mój synu, zrozumiej nas, wejdź w nasze położenie, uznaj, że niepodobieństwem dla nas było...
— Tak, to niepodobieństwem było!... nieszczęśliwa matko, tak... to prawda!... przyznaję... Pamiętajcież, że ja dobrowolnie skazałem się na tę ofiarę... że zwolniłem was ze słowa...
— Więc nam przebaczasz?...
— Uczyniłbym to z całego serca, gdybyście potrzebowali mojego przebaczenia...
— Oddalasz się zatem, nie mając w duszy żalu do nas?...
— Odjeżdżam, unosząc wspomnienie po tobie, księżno, najlepszej, najszlachetniejszej kobiety, odjeżdżam z miłością syna dla matki...
— Naprawdę?...
— Daję na to słowo honoru, księżno!...
— O! René, nazywać cię synem moim, nie opuszczać cię nigdy i złożyć w ręce twoje przyszłość i szczęście ukochanej dzieciny mojej... cóż to byłaby za rozkosz!... Nie zasłużyliśmy widać na takie wielkie szczęście!...
Powiedziawszy to, pani de Simeuse rozpłakała się głośno.
René z wielką trudnością zapanował nad swojem wzruszeniem i zaledwie łzy powstrzymał.
— Matko... rzekł potem, skoro mi pozwalasz nazywać cię tem słodkiem imieniem... wyświadcz mi jednę ostatnią łaskę...
— Mów, moje dziecię... a czegokolwiek zażądasz, z góry to spełnić obiecuję...
— Powtarzam ci, matko droga, że dziś jeszcze, za kilka godzin, wyjeżdżam zapewne na zawsze...
Pragnąłbym otóż przed opuszczeniem tych progów pożegnać na zawsze tę, której już nie zobaczę nigdy.
— Co?... wykrzyknęła księżna z wyrazem przerażenia na twarzy — chcesz się widzieć z Janiną?...
— To jedyna, ostatnia łaska, o jaką śmiem upraszać... odpowiedział René. Błagam cię, matko, na kolanach, pozwól na tę ostatnią rozmowę.
— Czyż nie otworzysz w ten sposób na nowo wszystkich ran swojego serca?...
— O! nie obawiaj się księżno, nie zabliźniły się one wcale... Przysięgam, że panna de Simeuse nie dozna żadnej przykrości z tej rozmowy... Żadna wymówka, żadna skarga nie wyjdzie z ust moich... Nie będę jej mówił ani o mojej złamanej miłości, ani o zniweczonych nadziejach... Ale muszę ją widzieć... muszę koniecznie!... Mam jej złożyć pewien święty depozyt... muszę jej wyjawić rzeczy, o których ona jedna tylko wiedzieć może.
Pani de Simeuse pochyliła głowę i zamyśliła się głęboko.
Widać było z wyrazu jej twarzy, że staczała zaciętą ze sobą walkę,
Nakoniec odezwała się głosem ponurym, jakby z niechęcią.
— Niech się stanie zadość życzeniu twemu, kochane dziecię... Poczekaj... Janina przyjdzie tu zaraz...
I z pomieszaniem łatwem do zrozumienia, poszła uprzedzić Carmen o wizycie Renégo de Rieux.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.