Dom tajemniczy/Tom III/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dom tajemniczy |
Wydawca | Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy |
Data wyd. | 1891 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Pantins de madame le Diable |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Uprzedzono w tej chwili pana Boumin, w kancelaryi powstał zamęt wielki, a trwał dotąd, dopóki drzwi się nie otworzyły i nie zjawił się w nich Kerjean.
Pan Boumin, zgięty w pałąk, oczekiwał nań na progu gabinetu, a skoro przybysz zajął miejsce w fotelu, zamknął zaraz drzwi od kancelaryi.
Poczciwy pan Boumin był typem, jakiego nie spotyka się już w naszych czasach, dla tego też opiszemy go po krótce.
Bardzo wysoki, bardzo chudy, ubrany w czarny surdut, wytarty na łokciach, miał małą szpiczastą, zupełnie łysą główkę, a na niej starą pudrowaną perukę, krzywo trochę nałożoną i uniesioną nieco w górę z lewej strony, przez wspaniałe gęsie pióro zatknięte za ucho.
Twarz jakby nożem wyrżnięta, fizyonomia chciwa, czoło płaskie, oczki małe, blado szare, nigdy razem nie patrzały w jednę stronę, nos wązki, na końcu zakrzywiony, wargi cienkie, usta od ucha do ucha.
Ozdóbcie te usta uśmiechem nieustannym, czasami ironicznym, uniżonym bardzo często, a zawsze fałszywym, a będziecie mieli dokładne wyobrażenie o postaci pana Boumin.
Wszystko zresztą było w nim odpowiednie: ręce miał żylaste, czerwone, paznokcie w wiecznej żałobie, nogi szerokie, płaskie, obute w trzewiki z klamrami mosiężnemi, zzieleniałemi od śniedzi.
Potret to dokładny, a wcale nie podobny do notaryuszów tegoczesnych, elegantów, ludzi światowych przedewszystkiem, zarabiających po sto tysięcy franków rocznie!...
Nie powiemy nic o gabinecie, chyba to tylko, że nie podobnaby było znaleźć lepszej ramki dla sylwetki, jakąśmy naszkicowali.
Ze stosów zbutwiałych papierów i pargaminów, pod ścianą nagromadzonych, wydobywała się woń tak szkaradna, że Kerjean zmuszony był przyłożyć do nosa uperfumowaną chustkę.
Pan Boumin nie przestawał się kłaniać, dopóki baron nie przerwał tej uniżoności jego.
— Panie, rzekł tonem poważnym, musiano powiedzieć panu, że przybyłem w ważnym interesie.
— Tak jest, powiedziano mi to, panie baronie. Wielki to dla mnie zaszczyt przyjmować u siebie podobnie znakomitą osobę... dołożę też wszelkich starań, żeby zasłużyć na zaufanie, aby...
— Interes, jaki mnie sprowadza, przerwał Kerjean, może, o ile mi się zdaje, od ręki być załatwiony...
— O co chodzi, panie baronie?...
— Wszak pan prowadzisz interesy panny de Nozeroy, jedynej córki markiza de Nozeroy, zmarłego przed pięćdziesięciu laty...
— Rzeczywiście, panie baronie... Panna de Nozeroy jest moją najdawniejszą klijentką... markiz jej ojciec i markiz jej dziadek, byli klijentami moich poprzedników.
— Do sukcesyi, o jakiej mówimy, należy pewna nieruchomość?...
— Kilka, panie baronie... Kilka... i to bardzo pokaźnych...
— Mnie chodzi o jednę tylko...
— O którą, panie baronie?...
— O hotel przy ulicy l’Enfer...
Po twarzy pana Boumin przemknął wyraz ździwienia.
— Hotel Dyabelski?... wykrzyknął.
— Właśnie.
— Wybaczy, pan baron, odrzekł notaryusz, ale niepojmuję, co pan baron może mi powiedzieć o tym hotelu.
— Chcę najprzód zapytać, jaki dochód roczny?...
Pan Boumin uprzejmie się uśmiechnął.
— O!... odrzekł z miną pełnej uszanowania poufałości, widzę, że pan baron ze mnie żartuje...
— Ja nigdy z nikogo nie żartuję.
— W takim razie widzę z przykrością, że pan baron nie jest powiadomiony dokładnie...
— O czem?...
— O tem, co się działo kiedyś w owym hotelu?...
— Owszem, znam wszystkie szczegóły, legendy, do której czynisz pan aluzyą...
— I obstaje pan baron, pomimo to, przy swoim zamiarze?...
— Obstaję i i proszę mi odpowiedzieć.
— No... więc dochodu niema żadnego... Hotel, ogród i przyległe zabudowania nie znaczą nic w sukcesyi...
— Dla czegóż więc nie ciągnie się z tego wszystkiego odpowiednich korzyści?...
— Bo jest jeden tylko sposób zużytkowania budynków i ziemi, i na ten się zapewne zdecydujemy...
— Jakiż to sposób, jeżeli wolno zapytać?...
— Każemy zburzyć hotel... sprzedamy materyał, jeżeli się zjawi jaki nań nabywca i i wynajmiemy ogród i ziemię, jeżeli się znajdzie kto taki, coby chciał obsiewać ten grunt przeklęty...
— Ten projekt, podług mnie, da bardzo mizerne rezultaty?...
— Ma pan baron najzupełniejszą racyą... ale nie mamy wyboru...
— Jak się panu zdaje, wiele możnaby osiągnąć za materyał i grunt?...
— Z piętnaście tysięcy liwrów... najwyżej.
— A gdyby wam ofiarowano dwadzieścia tysięcy liwrów gotowizną za hotel w takim stanie, jak jest, czybyście się zgodzili na sprzedaż?...
— Bez namysłu, panie baronie... Na nieszczęście niema co myśleć o tem...
— Czy masz pan potrzebne upoważnienie do działania?...
— Mam władzę najzupełniejszą...
— W takim razie weź pan, panie notaryuszu, ćwiartkę pargaminu i pióro...
— Po co?...
— Dla zredagowania aktu.
— Jakiego aktu?...
— Sprzedaży.
— Pan Boumin, spojrzał zdumionemi oczami na barona i rzekł:
— Muszę się przyznać panu baronowi, że nie rozumiem ani słowa, o co panu chodzi?...
— A to jednak bardzo proste...
— Nie tak bardzo!...
— Najzupełniej proste, powtórzył, śmiejąc się baron. Panna de Nozeroy, której pan jesteś pełnomocnikiem, sprzedaje mi hotel przy ulicy l’Enfer, zwany powszechnie hotelem Dyabelskim, za sumę dwudziestu tysięcy liwrów, które wypłacę gotówką, zaraz przy podpisaniu aktu.
Pan Boumin nie chciał wierzyć własnym uszom.
— Co?.. wykrzyknął z widocznem zdumieniem, pan baron kupujesz hotel Dyabelski!...
— Jeżeli pan zgodzisz się na to...
— Ależ na Boga... Co pan baron z nim zrobi?...
— To już do mnie należy!...
— Przyjmuję ofertę z całego serca, ale proszę mi otwartość moję przebaczyć, bo ja doprawdy jeszcze nie wiem, czy pan baron bawi się moim kosztem, czy traktuje rzecz na seryo.
Luc wyjął z kieszeni stos złota, rozłożył je na poplamionej czarnej kitajce, pokrywającej biurko notaryusza i powiedział:
— Te pięćdziesiąt luidorów proszę przyjąć jako zaliczkę na akt mający się przygotować... może to przekona pana nareszcie...
Pan Boumin skłonił się do samej ziemi, schował pięćdziesiąt luidorów do kieszeni, otworzył drzwi i zawołał:
— Panie dependencie główny, proszę pana o wszystkie papiery, odnoszące się do posiadłości „hotel Dyabelski“... Znajdziesz je pan w aktach sukcesyi de Nozeroy...
Chociaż drzwi od gabinetu zaraz się zamknęły, słychać było głuchy szmer, jaki się rozległ w kancelaryi.
Zapewne zdumienie panów dependentów równało się zdumieniu, okazanemu przed chwilą przez pana pryncypała.
Po trochu szmery ucichły, i dependent główny wszedł do gabinetu zwierzchnika ze stosem pargaminów, od których, jak utrzymywali inni dependenci, czuć było okrutnie siarkę.
Pan Boumin wziął papiery, przerzucił szybko, ażeby się przekonać, czy są w porządku i wydał rozkaz przygotowania aktu sprzedaży.
Podwładny spojrzał na pryncypała z osłupieniem.
— Akt sprzedaży Dyabelskiego hotelu?... zapytał po chwili, z miną człowieka, któremu się zdawało, że źle dosłyszał i źle zrozumiał.
— Tak... odpowiedział pan Boumin, z gestem mającym oznaczać: Ja sam nic tego nie rozumiem, ale tak ma być jednakże.
Nazwisko sprzedawcy pan znasz, co do nazwiska i tytułu nabywcy, to pan baron będzie łaskaw nam podyktować...
— Proszę napisać... odezwał się Luc, że nabywcą jest Luc-Stanisław-Reginald baron de Kerjean.
Pan Boumin skłonił się głęboko i dependent główny, sądząc, że obowiązkiem jego jest naśladować pryncypała, skłonił się także.
— Czy już wszystko?... zapytał Luc.
— Potrzebuję wiedzieć dwie rzeczy jeszcze... odrzekł dependent.
— Jakie?
— Sumę, za jaką sprzedaż następuje i sposób wypłaty takowej.
— Dwadzieścia tysięcy liwrów, płacone gotówką... objaśnił pan Bonmin. Idź pan i uwiń się prędko...
Dependent opuścił gabinet z papierami...
— Panie notaryuszu... zapytał Luc, czy na przygotowanie aktu, długiego potrzeba czasu?...
— Dwie godziny najwyżej, panie baronie!
— To wiek cały!... wykrzyknął Luc.
— Niech pan baron zwróci uwagę, że akt musi być podwójny... Nie ma pan jednakże potrzeby oczekiwać tutaj... Jak tylko rzecz będzie gotowa, będę miał honor dostarczyć panu tytuł własności i zażądać jego podpisu...
— Dobrze... zaraz panu wypłacę dwadzieścia tysięcy liwrów...
— Gdzie mieszka szanowny pan baron?...
— Na wybrzeżu Saint-Paul...
— Kiedy będę mógł zastać pana barona w domu?...
Kerjean spojrzał na zegarek,
— Teraz godzina trzecia... będę w domu o szóstej...
— Stawię się punktualnie...
— Do widzenia zatem.
Baron postąpił kilka kroków do wyjścia, ale się zatrzymał i zawrócił.
— Panie notaryuszu... rzekł, chciałbym zwiedzić przyszłą posiadłość moję...
— Pan baron chce dziś jeszcze udać się do hotelu Dyabelskiego?...
— Tak... Czy możesz mi pan w tem dopomódz?...
— Jak najchętniej. Klucze mam u siebie i zaraz je panu baronowi doręczę... Że jednak zamki od niepamiętnych czasów nie były w użyciu, nie zaręczam, czy zdołają otworzyć.
— Musi być chyba ślusarz gdzie w pobliżu...
— Jest jakiś przy wejściu na ulicę l’Eufer.
Kerjean wiedział o tem doskonale, ale chciał udać nieświadomego.
— W razie potrzeby, każę przywołać tego ślusarza.
Pan Boumin otworzył duży mocny kufer, stojący w rogu gabinetu, wyjął pęk zardzewiałych kluczy i podał je z uszanowaniem baronowi.
— Ten, panie baronie... mówił, wskazując największy, otwiera, a przynajmniej powinien otwierać główne wejście...
Kerjean wyszedł z gabinetu, zaledwie zdoławszy powstrzymać notaryusza, który chciał go odprowadzić do karety.
Malo otworzył drzwiczki, baron wszedł na stopień i zajął miejsce obok Carmeny, która nań czekała w karecie.
— Doprawdy, kochany Luc... wykrzyknęła cyganka, traciłam już nadzieję co do twego powrotu...
— Cóż chcesz, kochana Janino, z prawnikiem nie łatwo trafić do końca...
— Doszedłeś jednak przynajmniej?...
— Wszystko zostało ułożone... Piszą już akt sprzedaży... pozostanie mi tylko podpisać, a dopełnię tej formalności za dwie godziny...
Malo z kapeluszem w ręku przy drzwiach oczekiwał.
— Gdzie pan baron każe jechać?... zapytał.
— Na ulicę l’Enfer do hotelu Dyabelskiego... odpowiedział baron.
Wierny sługa nie stracił miny. Zapewne przy Swietle słonecznem zapomniał o strachach nocnych.
Powtórzył rozkaz stangretowi i zajął miejsce za karetą; konie ruszyły kłusem.
Dependenci pana Boumin pchali się tymczasem jeden przez drugiego do okien, ażeby przypatrzyć się wspaniałemu ekwipażowi.
— Zwiedzimy twoje przyszłe królestwo, piękna moja królowo... powiedział de Kerjean do Carmen.
Na nieszczęście... dodał z uśmiechem, żaden z twoich poddanych nie znajdzie się na twoje przyjęcie...
Konie były dobre, a stangret ich nie oszczędzał.
Kareta wkrótce zatrzymała się przed monumentalną bramą.
Luc i Carmen wysiedli.
Młoda kobieta spojrzała na bramę i mury, a różowe jej usteczka skrzywiły się z wyraźnem niezadowoleniem.
Nie uszło to uwagi barona i odpowiedział wierszem:
— „Nie trzeba sądzić ludzi z pozoru.“
Wyjął z kieszeni pęk kluczy oddanych mu przez notaryusza, wybrał największy, włożył w zamek i chciał przekręcić, ale nie mógł tego dokonać.
Jak przewidział pan notaryusz, gruba rdza obsiadła sprężyny i klucza nie można było przekręcić.
Carmen, z natury bardzo niecierpliwa, jak koń tupała nogami, a niecierpliwość jej wzrastała coraz bardziej, gdy przechodnie żdziwieni widokiem pojazdu stojącego przed hotelem Dyabelskim, zaczynali się skupiać około Luca i młodej jego małżonki.
— Niezgrabny jesteś, mój kochany baronie... rzekła po cichu cyganka, skończ już raz, proszę cię, bo inaczej wsiadam i każę stangretowi natychmiast zawrócić...
— Ależ... odrzekł Luc, trochę spokoju i cierpliwości!... Sam dyabeł nie otworzyłby tym kluczem swojego własnego mieszkania...
— No to żegnam... Pozostań tu sobie do jutra, jeżeli ci się podoba... ja nie chcę być przedmiotem ciekawości tych wszystkich głupich mieszczuchów... Powracam na wybrzeże Saint-Paul.
— Janino, proszę cię... jeszcze minutę...
— Ani sekundy... odjeżdżam...
— Każę zawołać ślusarza, i drzwi nam otworzą...
— Pewny jesteś?...
— Najpewniejszy.
— No to czekam... ale niechże się ślusarz śpieszy...
Malo otrzymał stosowny rozkaz i poleciał.
Powrócił niezadługo, prowadząc za sobą człowieka, zaopatrzonego we wszystkie ślusarskie narzędzia.
Człowiek ów zabrał się do roboty, i zamek o0tworzył się z przeciągłem zgrzytnięciem, na odgłos którego zadrżeli wszyscy przechodnie, skupieni w gromadkę.
— Dobrze, mój przyjacielu... rzekł Kerjean do ślusarza, ale to jeszcze nie wszystko... Pójdziesz za nami i pootwierasz, jeżeli będzie potrzeba, drzwi wewnętrzne...
Chłopak cofnął się o dwa kroki.
— Oh! co nie... to nie!... odpowiedział.
— Nie pójdziesz z nami?...
— Nie...
— Dla czego?...
— Bo to niemożebne...
— Zostaniesz dobrze zapłacony, mój chłopcze...
— Co mi tam dobra zapłata... ja za żadne skarby świata nie wszedłbym do tego domu, bobym nie wyszedł już z niego, tu dyabeł nieustannie wyprawia harce i skręciłby mi kark jeszcze!...
Lue wzruszył ramionami, ale nie nalegał.
— Zostaw nam zatem swoje narzędzia... powiedział.
— Narzędzia?... powtórzył robotnik.
— Tak.
— A czy pan będzie umiał ich użyć.
— Lepiej może od ciebie...
— No... to proszę... Szkoda, że pan odrazu nie powiedział, iż pan się zna na tem... nie byłbym sam otwierał...
Malo wziął skórzane pudełko, zawierające narzędzia ślusarskie, i Luc z Carmeną weszli na podwórze.
Panował tu chaos prawdziwy...
Pomiędzy kamieniami zalegała wszędzie wysoka trawa a korzenie drzew, wyrosłych z nasion, wiatrami tu przyniesionych, psuły schody granitowe do przedsionka prowadzące.
Fronton ogromnej budowli z kamienia i cegły, oświecały blade promienie zimowego słońca.
Okiennice podobne do skrzydeł nietoperza, poprzybijanych na murze starego wiejskiego folwarku, wisiały spróchniałe na ochwierutanych zawiasach.
Nowy grymas, bardziej jeszcze charakterystyczny od pierwszego, ukazał się ustach Carmeny.
— Wiele płacisz za to, baronie?... spytała.
— Dwadzieścia tysięcy franków.
— Obawiam się, czyś nie zrobił złego interesu...
Baron uśmiechnął się i w miejsce odpowiedzi zaczął skwapliwie próbować otworzenia drzwi do sieni za pomocą wytrychu.
Prędzej tego dokazał, aniżeli się Carmen spodziewała.
Weszli.
Sień była ogromna, na pozór dziwna i straszna. Podłoga ułożona była z płyt marmurowych czarnych i białych.
Dwanaście nisz wysokich i głębokich widniało w ścianach.
Każda z tych nisz zawierała wykuty z czarnego marmuru posąg murzyna naturalnej wielkości, ze świecznikiem w ręku.
Świeczniki te zapalano tutaj ongi w dnie uroczystych przyjęć.
Oczy posągów białe były równie jak zęby.
Wyglądały niby żywe i niby wpatrywały się w każdego przychodnia wzrokiem bez wyrazu, a z dziwnym uśmiechem.
W głębi przedsionka, po przez zakurzone szyby drzwi szerokich, widać było schody prowadzące na pierwsze piętro do sieni przed kaplicą.
— I cóż, moja kochana... zapytał de Kerjean, cóż ty na to wszystko mówisz?...
— Brrr... odpowiedziała ex‑cyganka, wstrząsając się cała, wszystko to jakieś straszne... złowrogie!...
Te kamienie czarne i białe, te figury z wytrzeszczonemi oczyma, ta ciężka atmosfera i ta cisza pustkowia, o dreszcze mnie i zawrót głowy przyprawiają...
— Chodź!... chodź... powiedział de Kerjean, otwierając drzwi oszklone i wchodząc na schody.
Nie będziemy im towarzyszyć w dalszych oględzinach tych komnat ogromnych a zrujnowanych.
Powiedzmy tylko, że skoro się nareszcie skończyły, Carmen, bardziej niż kiedykolwiek przekonaną była, iż baron nabył niemożebną do zamieszkania posesyę i nie ukrywała wcale tego przekonania.
— Zobaczysz, że za miesiąc, piękna moja... odpowiedział Luc z szyderczym uśmiechem, stara ta rudera stanie się pałacem, godnym królowej nocy!...
Carmen potrząsnęła głową z pewnem niedowierzaniem.
— Zobaczysz!... powtórzył de Kerjean.
∗
∗ ∗ |
Pan Boumin dał dowód punktualności pedantycznej.
Punkt o szóstej, Malo wprowadził go do salonu mieszkania na wybrzeżu Saint-Paul.
Notaryusz królewski przyniósł akt sprzedaży w dwóch egzemplarzach, na pięknym pargaminie przygotowany.
Wypadało go tylko przeczytać, zaopatrzyć podpisami i wypłacić sumę umówioną.
Arystides Boumin otrzymał dwadzieścia tysięcy liwrów w złocie i srebrze, i skłoniwszy się z kilkadziesiąt razy do samej ziemi, wyszedł.
Hotel Dyabelski stał się własnością Luca de Kerjean.