<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dom tajemniczy
Wydawca Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy
Data wyd. 1891
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Pantins de madame le Diable
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


.

V.
Robotnicy robią dobry interes.

Schody były kamienne, że jednak nie były używane od niepamiętnych czasów, świadczył o tem stan ich zrujnowany i parę stopni zapadłych, które lada chwila groziły zawaleniem.
Schody te prowadziły do sali podziemnej tej samej wielkości, co pomieszczony na nad nią buduar. Cienki piasek pokrywał ziemię, sklepienia i mury doskonale zachowane, nie były nigdzie zrysowane.
Kerjean wziął latarkę i obszedł salę do okoła, przypatrując się ścianom z taką samą dokładnością, jak się przyglądał przedtem posadzce na wyższem piętrze.
Wkrótce spostrzegł ślady późniejszego murowania.
Oznaczył to miejsce kredą trzymaną ciągle w ręku i powiedział:
— Przebijcie te drzwi!...
Kamienie doskonale dobrane i spojone cementem, który nabrał twardości granitu, utrudniały znacznie robotę.
Nakoniec zmordowani i spoceni robotnicy dokonali zadania.
Stos kamieni wznosił się po jednej i drugiej stronie, zamurowane drzwi zostały przebite.
— Powróćcie na górę, powiedział baron, najedzcie się, napijcie i odpocznijcie z godzinę... potem zabierzemy się znów do pracy...
André i Franciszek nie dali sobie dwa razy powtarzać tego rozkazu.
Kiedy mieli na nowo zabierać się do szynki i starego burgunda, Kerjean poszedł sam do drugiej sali, do której wejście zrobione zostało.
Sala ta sklepiona, tak samo jak pierwsza, znajdowała się pod jednym z salonów...
Tu także były jakieś drzwi zamurowane, które potrzeba było przebić.
Po posiłku i odpoczynku, robota na nowo się rozpoczęła.
Trwała aż do rana...
Czworo drzwi zostało kolejno poprzebijane.
Robotnicy wyciągnęli się teraz na dywanie w buduarze i spali, jak we własnych łóżkach, prawie przez połowę dnia.
Luc obudził ich następnie i razem zeszli do podziemi.
Ostatnia sala dotykała do korytarza wązkiego, a długiego na stóp dwadzieścia.
Był on na końcu zamurowany.
— No, moi przyjaciele, odezwał się baron, przewróćcie tę przegrodę, a jeżeli się nie mylę, będzie skończoną najcięższa robota...
André zbliżył się do muru z drągiem w ręku, ale kiedy miał już uderzyć, zatrzymał się z otwartą gębą i szeroko wytrzeszczonemi oczami; twarz jego wyrażała jednocześnie ździwienie i ciekawość.
— No, co?... zapytał Luc, na co czekasz?... dla czego nie zaczynasz?...
— Słucham... odpowiedział robotnik po cichu.
— I cóż słyszysz?... zawołał baron z uśmiechem.
— Słyszę, że ktoś mówi za tym murem...
Luc zadrżał.
— Cóż znowu?... wyszeptał, ktoś mówi... powiadasz?... To niepodobna!... Śni ci się coś chyba?...
— A no... niech pan sam posłucha... odrzekł André, to się pan przekona, czy nie mówię szczerej prawdy...
Baron postąpił kilka kroków naprzód i przyłożył ucho do muru.
Przekonał się zaraz, że robotnikowi wcale się nie zdawało, że rzeczywiście słychać było głosy po za ścianą, chociaż słów rozróżnić nie podobna było.
Na znak Luca, André i Franciszek zbliżyli się do niego.
— Oprócz obiecanych dwudziestu pięciu, po dziesięć luidorów każdemu z was, jeżeli wybijecie tę ścianę prędko, a tak cicho, ażeby nie spłoszyć tych, co się po za nią znajdują. Chciałbym ich koniecznie pochwycić...
— Dobrzeby było zarobić dziesięć luidorów, odpowiedział André, potrząsając głową, ale to, co pan żąda, jest bardzo trudne, a bodaj nawet niemożebne do wykonania... No, ale trzeba sprobować...
Robotnicy zachęceni obiecaną nagrodą, podważali ostremi drągami każdy kamień i wyjmowali go ostrożnie.
Z początku wszystko szło jak najlepiej i Kerjeanowi zdawało się, że będzie w możności pochwycić w tajemniczem schronieniu nieznanych mieszkańców podziemi hotelu Dyabelskiego.
Nie czekał długo na rozczarowanie.
W chwili, kiedy robotnikom błyszczała już przed oczami nagroda przyobiecana, runęła część muru z wielkim łoskotem i tumanami kurzu, a wązki otwór, jaki powstał przy tej sposobności, zanadto był wysoko, iżby można było przedostać się przez niego.
Luc aż podskoczył ze złości.
— To nie nasza wina, powtarzali zakłopotani murarze.
Baron dał im znak, żeby milczeli i nadstawił ucha.
Posłyszał najdokładniej po drugiej stronie kroki przyśpieszone, potem drzwi zatrzaskujące się z dźwiękiem metalicznym, nareszcie zapanowało milczenie.
— Wyfrunęły ptaszki!... zawołał głośno Kerjean, nie zaprzestajcie roboty, śpieszcie się owszem co tchu...
André i Franciszek, nie mając już potrzeby zachowywać ostrożności, powiększyli otwór w kilka minut, odrzucili gruzy i przejście zostało odsłonięte.
Luc pochwycił latarkę i pierwszy wszedł do sklepionego lochu średniej wielkości, który widocznie służył za mieszkanie kilku osób.
Na prostym stole drewnianym stała lampa olejna, tylko co zgaszona, bo dymiło się jeszcze z knota, stały też na nim próżne butelki i resztki jedzenia.
Przy ścianie snopki na pół zgniłej słomy zastępowały łóżka, w jednym z rogów pęk słomy znacznie świeższej i mniej potarganej, miały ślady krwi na sobie.
Te krwawe plamy zwróciły najprzód uwagę Luca, pewny był bowiem, że tajemnicza siedziba, była teatrem mordu jakiegoś.
Szkielet ludzki na wpół owinięty w biały całun, leżał w kącie.
Baronowi zdawało się, że go poznaje, że to ten sam szkielet, który wziął za nadnaturalne zjawisko i który mu narobił takiego przestrachu w noc ową okropną.
Przekonał się ostatecznie, że tak jest, skoro zobaczył róg myśliwski zawieszony na ścianie, i skoro wreszcie znalazł na ziemi łopatę i motykę, przyniesione przez Malo a przepadłe na raz w sposób tak zdumiewający.
Co do Andréa i Franciszka, tych widok szkieletu tak przeraził, że się głośno domagać zaczęli, aby ich jak najprędzej wypuszczono z tego podejrzanego miejsca.
— Jeszcze mi potrzebni jesteście chwilę, rzekł Luc, zaraz wszystko się skończy. Zapewniam was, że niema żadnego niebezpieczeństwa. Ci, co się tu ukrywali, uciekli już i oto im teraz tylko idzie, ażeby w ręce nasze nie wpadli.
Mówiąc to baron, doszedł do drzwi drewnianych na pół spróchniałych i usiłował je otworzyć. Ale zamknięte zostały zewnątrz przez zbiegów.
Kazał je robotnikom wywalić.
— Jedno silne uderzenie młota wystarczy!... wykrzyknął André i uderzył z całej siły.
Młot roztrzaskał drzewo na pół zgniłe, ale rozległ się zaraz metaliczny dźwięk żelaza.
Drzwi wewnątrz drewniane, obite były blacha żelazną!...
— Do dyabła... mruknął André, silniejsze są, aniżeli się wydawało, potrzeba będzie i trochę czasu i sporo siły.
— Zapewne, jeżeli będziecie się koniecznie: przytem upierać, ażeby rozbić żelazo, zauważył Luc, ale uderzając w kamienie, w miejscu, gdzie są zawiasy obsadzone, daleko łatwiej i daleko prędzej poradzicie zadaniu.
Luc miał zupełną racyę, ale i tak potrzeba było dobrej godziny, aby pokonać opór granitu.
Nakoniec osiągnięto cel zamierzony.
Jedno spojrzenie wystarczyło baronowi do przekonania się, że te drzwi prowadziły do krypt ogromnych, do tych krypt hotelu Dyabelskiego, które znał on tak doskonale i gdzie wprowadzaliśmy już czytelników naszych.
Żadna go nie omyliła rachuba.
Tak jak Krzysztof Kolumb, odkrył i on swoję Amerykę.
— Ot... dobrze moi przyjaciele!... powiedział do robotników pseudo pan intendent, część roboty najtrudniejsza i najbardziej uciążliwa już skończona... teraz pozostaje nam tylko zrobić porządek z gruzami. Powróćmy na górę.
Podczas kiedy Franciszek zbierał narzędzia, André spojrzał bystro na Kerjeana i na wpół żartem, na wpół seryo powiedział:
— Et... panie intendencie, wiesz pan co, że my tu robimy dziwną jakąś robotę...
— Dla czego dziwną?...
— To cała tajemnica... te podziemia... te klapy... te sekretne przejścia... Czy my bodaj nie przygotowujemy jakiej pracowni dla fałszerzy pieniędzy?...
Na ustach Kerjeana ukazał się uśmiech przymuszony.
— Nie zgadłeś, mój chłopcze!... odrzekł klepiąc go po ramieniu, daję ci słowo, że nie zgadłeś... dalekim jesteś od prawdy...
— No, to jeszcze jedno pytanie...
— Słucham...
— A to musi się chyba w tem wszystkiem ukrywać jakaś historya romansowa, kochanek jakiś będzie się przedostawał przez te wszystkie korytarze...
— Dyskrecya nie pozwala mi dać ci odpowiedzi...
André mrugnął okiem w sposób znaczący i szepnął:
— Rozumiem!... A bardzo ładna ta dama?...
— No... tak... tak... ładna... bardzo ładna...
— Zapewne jest jakiś zazdrośnik?...
— Są zawsze zazdrośnicy.
— Brawo!... bawi mnie to... znam ja świat... wiem, co się zwykle przytrafia zazdrosnym. Teraz, kiedy wiem, o co chodzi, z ochotą pracować będę, jestem niewolnikiem piękności...
André i Franciszek pod nadzorem Luca uporządkowali i zsypali na kupę pod ścianę wszystkie gruzy z drzwi powybijanych.
Naprawili, jak mogli, schody wiodące do buduaru, i obsadzili kwadrat wyrżnięty w posadzce, dzięki dwom zawiasom mosiężnym, jako klapę łatwą do uniesienia.
— Oto nie źle się udało, powiedział André, patrząc z zadowoleniem na swe dzieło, ale...
— Ale co?... zapytał Luc.
— Potrzeba zdjąć cały dywan, i nie rozkładać go już więcej, inaczej bowiem, cała robota nasza na nicby się nie zdała.
— Dla czego?
— Bo jeżeli dywan z powrotem przybijemy, klapy nie będzie można otworzyć...
Luc uśmiechnął się ironicznie.
— A nie masz żadnego sposobu, żeby zaradzić złemu?... zapytał.
— Doprawdy, że nie... możnaby wyrżnąć dywan na szerokość otworu, ale żeby to zrobić najstaranniej, zawsze ślad pozostanie, a tego być nie może...
Czy więc mamy zdjąć dywan?...
— Ani się ważcie!...
— Masz pan więc jaki sposób?...
— Mam...
— Ciekawy jestem jaki?...
Luce wyjął z kieszeni coś dwanaście małych rurek mosiężnych, długich na palec i wyjął tyleż dużych gwoździ tej samej co rurki długości z silnemi łebkami.
— Czy te marne narzędzia są tym pańskim sposobem?... zapytał André z niedowierzaniem.
— Ma się rozumieć...
Człowiek wzruszył znacząco ramionami.
Baron ciągnął dalej:
— Podnieście dywan, jakbyście go chcieli przybijać...
— Już to zrobione...
— Teraz unieście trochę brzegów i wśrubujcie w posadzkę te rurki — o półtorej stopy jedna od drugiej.
André i Franciszek uczynili, co im rozkazane.
Kerjean powiedział znowu:
— I po nad każdą rurką zróbcie w dywanie dziurkę końcem cyrkla... Cóż na to powiecie?...
— Doprawdy... odrzekł André, przyznaję, że masz pan świetne pomysły, i że mnie nigdyby nic podobnego do głowy nie przyszło... Prawda, przyznaję, że przy pańskim sposobie, dość jest pół minuty, aby unieść dywan i tyleż czasu, aby go umieścić z powrotem...
— Oto są pieniądze, jakie wam obiecałem i pięć luidorów naddatku... powiedział Luc, kładąc, trzydzieści luidorów do ręki Andréa. Wypocznijcie... dokończcie tej szynki i tego pasztetu, i wypijcie za moje zdrowie butelkę wina hiszpańskiego. Za dwie godziny odprowadzę was do Paryża...
Luc wyszedł z buduaru.
André i Franciszek zabrali się do jedzenia, uwinęli się z niem prędko, a stare wino do ostatniej kropelki wysuszyli.
— Ten pyszny napój... mówili, godnym jest koronowanej choćby głowy...
W chwili, kiedy stawiali na stole próżne szklanki, Kerjean się ukazał.
— Oto wasze maski, rzekł, załóżcie je, proszę, bo zaraz odjeżdżamy...
Robotnicy założyli maski, Luc wziął ich za ręce, tak samo, jak nocy poprzedniej i poprowadził przez ogród do małej furtki, którą otworzył.
Powóz czekał na ulicy l’Enfer.
Baron i jego towarzysze wsiedli doń i zaraz pojechali.
Robotnicy prawie w tej chwili zasnęli głęboko. Luc wcale nie był snem tym ździwiony, znał bowiem dobrze własności starego wina hiszpańskiego.
Po dwugodzinnej szybkiej jeździe, kareta się zatrzymała.
Śpiący nagle się przebudzili.
Zdejmijcie maski, wysiądźcie i idxcie do domów, odezwał się baron.
— Gdzież my jesteśmy?...
— Zobaczycie...
I jednocześnie drzwiczki się otworzyły.
André i Franciszek wysiedli z karety ociężali.
Konie natychmiast zawróciły i popędziły galopem.
André spojrzał w około siebie.
Jasny księżyc przeglądał się w spokojnych wodach Sekwany, w tem miejscu prawie, gdzie się dziś wznosi pałac Burbonów.
Kareta już znikła.
Machinalnie André sięgnął ręką do kieszeni od kamizelki, znalazł w niej trzydzieści luidorów.
— Tyle pieniędzy za dwadzieścia cztery godzin roboty!... szeptał robotnik, którego senność opuściła na świeżem powietrzu. To dziwne jednakże!... Powiedzno, Franciszku, czy ty wierzysz w tę historyę, o jakiejś pięknej damie i o zazdrośniku?...
— Dla czegóżbym nie miał wierzyć?...
— Bo ja po namyśle nie wierzę. Wszystko to oszukaństwo jakieś... i czem bardziej się zastanawiam, tem bardziej powracam do pierwszego przekonania, żeśmy pracowali dla fałszerzy.
— O do dyabła!... chociaż... koniec końcem, wszystko nam jedno, jeżeli tylko nie zapłacili nam fałszywemi pieniędzmi.
— Mnie tam wcale nie zupełnie jedno... Pomyślno, co to byłby dla nas za honor i co za zysk przytem, gdybyśmy mogli ująć i oddać w ręce policyi całą zgraję łotrów, którzy okradają biedny naród, dając mu mosiądz w miejsce srebra i złota.
— Zapewne, gdybyśmy mogli... ale nie możemy tego zrobić.
— Kto ci powiedział o tem?...
— A toć nie wiemy nawet, gdzieśmy się znajdowali ostatniej nocy. Wywieziono nas het... gdzieś za Paryż...
— Wątpię bardzo... Czyś nie zauważył tak jak ja, że kareta ciągle się toczyła po bruku?... Jestem najpewniejszym, że byliśmy w samym środku miasta, obwozili nas tylko różnemi drogami, żeby ślad zmylić... Ale ja na wszystko uważam... zanotowałem sobie pewne rzeczy w pamięci i zaraz od jutra zacznę poszukiwanie... Niech mnie dyabli porwą, jeżeli na coś nie natrafię...
— Bądź ostrożny i nie narażaj się na niebezpieczeństwo...
— A! co mnie obchodzi niebezpieczeństwo, jeżeli nam się uda?...
— Elektryzujesz mnie, André, szukać będziemy razem... Ale przedewszystkiem chciałbym się bardzo przekonać, czy dobre są nasze pieniądze... Dodałeś mi dużego bodźca...
— Powróćmy do Paryża... Wynajdźmy jaki otwarty jeszcze szynczek i przekonamy się zaraz...
Obaj robotnicy skierowali się do środka miasta, krokiem niepewnym i chwiejącym, bo głowy im ciężyły, a nogi się plątały.
W stronie Pilliers des Halles, napotkali jednę z tych podrzędniejszych szynkowni, których przez całą noc nie zamykano.
Kazali podać sobie zakorkowaną butelkę wina i André zapłacił za nią otrzymaną od Kerjeana sztuką złota.
Szynkarz wziął pieniądz z widoczną nieufnością.
Przypatrywał mu się na wszystkie strony, poskrobał końcem noża, rzucił parę razy na marmurowy blat kominka, zważył na szali i nakoniec przyniósł resztę.
Widocznie zatem luidory były dobre.
André i Franciszek uradowani podzielili się skarbem i rozłączyli się, ażeby powrócić do swoich mieszkań.
Nazajutrz zaraz rano przyrzekli sobie rozpocząć poszukiwania.
Niestety! obaj biedacy nie mieli się już przebudzić.
Spokojny, głęboki sen, jakim zasnęli, był dla nich snem wiecznym.
Kerjean do starego hiszpańskiego wina domieszał kilka kropel eliksiru wiedźmy, a znamy od dawna ten straszny eliksir właścicielki Czerwonego domu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.