Dom tajemniczy/Tom III/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dom tajemniczy
Wydawca Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy
Data wyd. 1891
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Pantins de madame le Diable
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
Dagobert i Bouton d’Or.

Musimy cofnąć się o dni kilka wstecz i przenieść się po raz drugi na ulicę Tombe Issoire, na której odbywał się pomiędzy Reném de Rieux i Lucem de Kerjean, pojedynek morderstwem zakończony.
W chwili kiedy baron, po wrzuceniu w przepaść ciała swojej ofiary oddalał się z Moralesem i Coquelicotem, dało się słyszeć lekkie trzeszczenie w gąszczu cyprysowym i dziwna jakaś ciekawa głowa ukazała się z pomiędzy gałęzi o dwadzieścia lub dwadzieścia pięć kroków od miejsca walki którą śledziła oczami. Postać ta ludzka zaczęła się zesuwać z drzewa ze zręcznością i szybkością klowna, stanąwszy zaś na ziemi, otrząsnęła się z kurzu.
Osobistością tą był człowieczek mały, chudy i rozrośnięty, karzeł prawdziwy, którego szczególny skład nóg, krótkość korpusu i nadmiernie długie ręce, czyniły bardzo podobnym do małpy z rodzaju orangutangów.
Twarz brzydka aż do śmieszności uwydatniała bardziej jeszcze to podobieństwo.
Musimy dodać, że oczy karła szare, żywe, przysłonięte długiemi wydętemi powiekami, błyszczały złośliwą inteligencyą, prawie powszechną u potworków tego rodzaju.
Karzeł ubrany był w łachmany za szerokie na jego chudą postać, a drapował się w nie jak prawdziwy Guzman d’Afarache.
Sądząc po licznych zmarszczkach twarzy, można mu było przyznać jakie pięćdziesiąt lat wieku, zapewne jednak był młodszym znacznie, skoro ujawnił taką zręczność i taką giętkość członków.
Zbliżył się do otworu cysterny i tak samo jak Luc przed chwilą pochylił się, ażeby zajrzeć do środka.
Wiemy już, że ciało Renégo znikło pod gęstą zasłoną z zieleni.
Mały człowieczek nie zakłopotał się tem wcale, gwiżdżąc jakąś aryę odwrócił się od cysterny i poszedł z powrotem w stronę cyprysu, którego gęste gałęzie były doskonałem schronieniem.
Tuż po za tem drzewem znajdował się kamień płaski okrągły, którego ręce kamieniarza nie dotknęły zapewne nigdy, i który prawie w zupełności mechem był pokryty.
Karzeł pochylił się nad tym kamieniem, uniósł go z nadzwyczajną łatwością, odkrył najwyższy stopień schodów jakie zagłębiały się prostopadle prawie pod ziemią i zapuścił się na te schody.
Kiedy zrównał głowę z ziemią, pociągnął kamień płaski i zakrył otwór w którym się pogrążył.
Po paru sekundach, przejściem, jakiego nawet de Kerjean wcale nie podejrzewał, dostał się do galeryi prowadzącej od opuszczonej cysterny do podziemi hotelu Dyabelskiego.
Przybywszy tam, zatrzymał się, wyjął z kieszeni i przyłożył do ust kość z dwóch stron przedziurawioną i wydobył z niej ton głośny a przeciągły, echem podziemi powtórzony.
Takie same trzy, ale w znacznem oddaleniu odpowiedziały na ten sygnał po chwili.
Upłynęło ze dwie minuty i drżące światełko rozjaśniło ciemność galeryi, a ciężkie przyśpieszone kroki dały się słyszeć w pośród ciszy.
Prawie jednocześnie w oświetlenem kole ukazał się człowiek jakiś wysoki, z kędzierzawemi włosami, o dzikiej fizyognomii, o szerokich ramionach i rękach Herkulesa.
Nowo przybyły, ubrany w płową skórę niby żołdak z szesnastego wieku, ślepy był na jedno oko, a w około ogromnej głowy obwiązaną miał czerwoną podartą chustkę.
Zbliżył się do małego chudego człowieczka i zmierzył go od stóp do głów wyzywająco.
Nic nie mogło być ciekawszego nad ten kontrakt dwóch typów, jeden wyobrażający siłę brutalną, drugi złośliwą przebiegłość.
— Jeżeliś mnie bez powodu przywołał. Dagobercie... przemówił olbrzym groźnym grubym głosem — to jakem Bouton-d’Or, żałuję cię bardzo, bo otrzymasz grad kułaków...
Karzeł wzruszył wzgardliwie ramionami.
— Czyż to możebne... mruknął pół głosem, ażeby się tak mało rozumu mieściło we łbie takim ogromnym?...
— No... no... zawołał olbrzym, gadaj zaraz, czego chcesz odemnie?...
— Chcę ci powiedzieć ważną wiadomość...
— Jaką?...
— Szlachcic oto jakiś został zamordowany w pobliżu.
— Gdzie?...
— W ogrodzeniu przy ulicy Tombe-Issoire.
— W pojedynku?...
— Tak i nie... pojedynek był tylko zasadzką...
— A więc cóż to mnie może obchodzić?... że mniej jednego na świecie szlachcica, to przecie nie takie wielkie nieszczęście...
— Może zmienisz opinię, gdy się dowiesz, co mordercy z trupem zrobili?...
— Pozostawili go na miejscu zapewne...
— Wrzucili go do cysterny, przy końcu tej galeryi.
— Cóż nas to obchodzi?... My nigdy nie przechodzimy tamtędy...
— Zapewne... ale jeżeli to ważna jaka osoba, jak ja twierdzę na pewno, to policya rozpocznie poszukiwania, jeżeli zaś te poszukiwania sprowadzą aż tutaj agentów pana de Sartines, co jest bardzo prawdopodobne, mogą porobić odkrycia, nie bardzo dla nas pożądane...
— Masz racyą, Dagobercie... ale jak uniknąć tej nieprzyjemności?...
— Nie łatwiejszego... Mordercy chcieli ukryć trupa... my więc po prostu zniszczymy to, co oni zrobili.. Chodźmy do cysterny... weźmy szlachcica i przenieśmy go w to samo miejsce, gdzie został zabity... Jeżeli go tam przyjdą szukać, to znajdą od razu i odejdą zadowoleni, nie zapuszczając się dalej...
— Co ty masz za rozum, Dagobercie... więcej on wart doprawdy, niż mój wzrost potężny!... wykrzyknął Bouton d’Or z przedziwną naiwnością.
Potem olbrzym i karzeł w jak najlepszej zgodzie udali się w miejsce, gdzie zniknęło ciało Renégo de Rieux.
Ciało to owinięte w płaszcz wyciągnęli z zielonej otchłani i położyli na piasku w galeryi.
Bouton d’Or uchylił płaszcza twarz zakrywającego.
— Do wszystkich dyabłów!... zawołał, z tego szlachcica prawdziwie ładny był chłopak. Zdaje mi się, że ja go widziałem kiedyś, gdy za psiarczyka służyłem... Wierzę bardzo, że to pan jakiś wielki...
— Przynajmniej wygląda na to... Ażebyś też ty widział, jak on się bił dzielnie. Jego przeciwnik ładnieby był zakończył, gdyby dwóch wynajętych widocznie siepaczy, nie napadło biedaka z tyłu.
— Jeżeli byli za to zapłaceni, to znaczy, że spełnili tylko swój obowiązek... Czy też obrabowali szlachcica, zanim go tu wrzucili?...
— Nie widziałem nic podobnego... zapewne zapomnieli o tym szczególe...
— No to... trzeba zrobić... co nie zostało zrobione.
— Bouton d’Or, kochany towarzyszu, wiesz, że masz dziś wyborne pomysły!... Obrewidujmy trupa czemprędzej, a potem wyniesiemy go ztąd zaraz.
Bandyci przykucnęli przy zwłokach z obrzydłą chciwością drapieżnych zwierząt i zaczęli przeszukiwać kieszenie ubrania Renégo.
Nagle Bouton d’Or wydał okrzyk radości.
— Do równego działu... zawołał żywo Dagobert. Pokaż coś znalazł, pokrako...
— Znalazłem to...
I ex-psiarczyk wzniósł w górę dobrze wypchany woreczek jedwabny.
Zawierał on resztę pieniędzy pożyczonych przez markiza od hrabiego de Jussac.
— Wiele jest?... pytał karzeł, podczas kiedy olbrzym rozkładał luidory na płaszczu ofiary. Porachujmy...
Naliczyli ośmdziesiąt sztuk złota.
Wzięli po czterdzieści i głośno wyrażali uciechę swoję z tego powodu.
— A może się trafią jeszcze jakie klejnoty... rzekł Dagobert, zachęcony gratką niespodziewaną.
I zaczął szukać na nowo, ale już nie w kieszeniach tylko w bieliżnie.
W chwili, kiedy prawą ręką wyciągał z koronek koszuli szpilkę nie wielkiej wartości, zatrząsł się naraz cały.
— Co tam takiego?... zapytał olbrzym.
— A toż ten człowiek nie umarł!... szepnął Dagobert. Poczułem, że mu serce bije...
— O! do dyabła!... odrzekł olbrzym, drapiąc się po głowie. O! to szkaradnie! szkaradnie!... powtarzał.
Na twarzy odbił mu się wyraz niezadowolenia, ale wkrótce się rozpogodził.
Znalazł na złe sposób krótki a nieomylny.
— Nie umarł?... zapytał z gestem złowrogim. No to za chwilę nie będzie można tego powiedzieć...
I wyciągnął z za pasa nóż krótki a szeroki, doskonale wyostrzony, wzniósł go w górę i szykował się uderzyć Renégo w serce.
Ale Dagobert pochwycił go za rękę i zatrzymał właśnie w chwili, gdy ostrze było już tuż nad piersiami markiza.
Bouton d’Or spojrzał na karła okiem rozwścieczonego buldoga, któremu kość odbierają.
— Dla czegóż mi nie pozwolisz ich poprawić?... zamruczał przez zęby.
— Dla czego chcesz zabijać tego szlachcica?... odrzekł karzeł na to.
— Bo jak powróci do życia, upomni się o swoje złoto, a ja wcale tego nie pragnę.
Dagobert wzruszył ramionami.
— Ten szlachcic, odpowiedział żywo, będzie dla nas kurą znoszącą złote jaja, jeżeli mamy szczęście, to jest, jeżeli zadane mu rany nie są śmiertelne...
Dzika twarz Bouton d’Or rozjaśniła się nagle.
Dagobert poruszył słabą stronę nędznika.
Karzeł ciągnął dalej:
— Rozumiesz to tak dobrze jak i ja, że ten szlachcic musi być grubo bogaty, skoro miał w kieszeni tak dobrze zaopatrzony worek. Będziemy go pielęgnować jak można najstaranniej... Jeżeli umrze, przepadną nasze trudy i pochowamy go w jakim kącie... jeżeli się wyliże, nie wypuścimy go na wolność, aż nam zapłaci grubą za to sumę... Oznaczymy ją po głębszym namyśle...
— Czy będzie chciał dać taką sumę?...
— Podziękuje nam jeszcze za to...
— Zgadzam się, ale jak będzie wolny, wyda nas i odkryje policyi tajemnice podziemi?...
— Głupstwo!... Wdzięczność, jaką będzie miał dla nas, jako zbawców, zmusi go do zachowania tajemnicy, zresztą przez cały czas choroby, nie będzie wiedział, gdzie się znajduje, gdy zaś wyzdrowieje, obowiązuję się wyprowadzić go z zawiązanemi oczami, w taki sposób, iż nie podobna mu będzie odgadnąć, zkąd został wypuszczonym...
— Odpowiadasz jednem słowem za wszystko?...
— Za wszystko bezwarunkowo.
— W takim razie rób, co ci się żywnie podoba.
— Zobaczysz, że wyjdziesz dobrze na tem. Teraz zaś pomóż mi, mój chłopcze... podniesiemy szlachcica i przeniesiemy do mieszkania.
— W to się wcale nie wtrącaj!.. wykrzyknął Bouton d’Or, ja mu sam doskonale poradzę.
Olbrzym pochwycił ciało Renégo, zarzucił je sobie na lewe ramię i ani nawet poczuł ciężaru.
Dagobert podniósł latarkę i poszli w głąb podziemi.
W czasie drogi, płaszcz ofiary obsunął się i zleciał.
Ani karzeł, ani olbrzym nie spostrzegli tego.
Gdy przeszli przez krypty, Dagobert otworzył drzwi żelazne, prowadzące do znanej nam już sali.
Była to właśnie ta sama sala, do której z rozkazu Luca, dwaj sprowadzeni robotnicy, drzwi byli wybili.
Karzeł zapalił lampkę żelazną.
Bouton d’Or zaimprowizował rodzaj łóżka z dwóch pęków słomy.
Ciało Renégo de Rieux złożono na tem posłaniu, a Dagobert zdjął z nieszczęśliwego ubranie, ażeby obejrzeć rany i przekonać się, o ile są niebezpieczne.
Tych ran było trzy, jak nam wiadomo. Dwie zadane podstępem z tyłu, trzecia w samym środku piersi, pochodziła od pchnięcia szpady Kerjeana, zadanego w chwili, gdy Morales i Coquelicot mordowali nikczemnie markiza.
Dagobert wszystkie krwawiące się jeszcze, obmył świeżą wodą, a potem używając noża w miejsce skalpelu, przyjrzał się im okiem znającego rzecz swoję chirurga.
Potem bandyta, z pewną istotnie wprawą zabrał się do opatrunku.
— Cóż tam, kumie?... zapytał Bouton d’Or, po pewnej chwili Dagoberta.
— Przeciwnik i dwaj zbirzy, którzy mu dopomagali, bardzo byli niezręczni!... odpowiedział karzeł. Rany są dosyć głębokie, ale nie śmiertelne i jak mi się przynajmniej zdaje, bez wielkiego trudu ocalimy życie kurce niosącej złote jaja...
Jakby na potwierdzenie tej szczęśliwej przepowiedni, pan de Rieux lekko się poruszył, a słabe ledwie dosłyszane westchnienie, z ust mu się wyrwało.
— Odzyska wkrótce przytomność... szepnął karzeł.
Nadeszła chwila objaśnienia naszych czytelników, kto byli Dagobert i Bouton d’Or, tajemniczy mieszkańcy Dyabelskiego hotelu, tak w samą porę przybyli z pomocą panu de Rieux.
Biograficzny szkic tych nowych dwóch postaci, zajmie nam miejsca trochę.
Olbrzym, urodzony w Poitou, w posiadłości księcia de Guemenée, został w dwudziestym roku żołnierzem, a dał się dobrze poznać w stronach rodzinnych z gwałtowności swojej i brutalstwa.
Jeden z najzapamiętalszych łotrów w pułku, uciekł wkrótce z wojska i silna tylko protekcya księcia zdołała go ocalić.
Książe uwierzył w jego obietnice poprawy, a myśląc, że twarda, dzika natura, zgodzi się ze zgrają psów, jaką wielkim kosztem utrzymywał w posiadłościach, do polowań na dziki i wilki, dał mu miejsce psiarczyka.
Jakiś czas olbrzym sprawował się jako tako.
Lubił namiętnie polowania, był niezmordowany, trąbił z nadzwyczajną siłą, mógł więc mieć nadzieję, że dojdzie z czasem do godności ujeżdżacza.
Ale pewnego dnia, dzika jego natura wzięła znowu nad nim górę; w jakiejś nic nieznaczącej sprzeczce, poturbował prawie śmiertelnie jednego z towarzyszów swoich.
Książe okazał się tyle znowu słabym, że przebaczył nadużycie, zapowiadając jednakże, że świadczy to po raz ostatni, i że za pierwszym nowym gwałtownym czynem, odda go w ręce sprawiedliwości.
Nie długo na to czekać trzeba było, ale tym razem wybryk przybrał rozmiary zbrodni.
Rozgniewany naganą, otrzymaną od koniuszego, psiarczyk zastrzelił w uniesieniu nieszczęśliwego wystrzałem z karabinu, a wiedząc, że nie może już liczyć na względność pana, ukrył się w lesie, zabrawszy ze sobą tylko róg i nóż myśliwski, oraz broń z zapasem prochu i kul.
Żył w lesie przez rok blizko, prowadząc życie dziwnie dzikie, sypiał w grotach jemu tylko znanych, ukazywał się niespodzianie po oddalonych wioskach i ściągał kontrybucye z chłopów, którzy pomimo polecenia, aby go przy sposobności przytrzymać, jak dzikie zwierzę, ani nawet ośmielali się myśleć o tem.
Od czasu do czasu, kiedy poczuł, że zanadto, jest naciskanym, zabijał żandarma i ostudzał w ten sposób żarliwość jego towarzyszów.
Doprowadzony do ostateczności tylu bezkarnemi zbrodniami, książe de Guemenée i sędzia kryminalny postanowili raz się rozprawić z łotrem.
Zarządzono ogromną obławę, w której wzięły udział dwa regimenty piesze i wszystka ludność okoliczna.
Otoczono las na kilka mil żywem kołem, które ciągle się zacieśniając, musiało w końcu dojść zbiega, musiało chwycić go w matnię z muszkietów i wideł.
Położenie było rozpaczliwe.
Bouton d’Or powalił jednego z oficerów dowodzących wyprawą; skoczył na jego konia, przemknął pod gradem kul i pędził naprzód przed siebie dopóty, dopóki koń zdolny go był unosić.
Kiedy biedne zwierzę padło nareszcie ze znużenia, poszedł dalej piechotą.
Unikał gościńców, podróżował tylko nocami, w dzień wysypiał się w zbożu i zbierał jałmużnę, której mu nie śmiał odmówić nikt, spojrzawszy na jego postać olbrzymią, dziką minę i karabin w ręku trzymany.
Bouton d’Or dotarł w ten sposób pod Paryż.
Schował róg myśliwski i broń w jakiejś opustoszałej ruderze, a przekonany, że rysopis jego wszędzie zostanie rozesłany, postanowił nie zwracać na siebie uwagi.
Nie zabrał się też od razu do łupienia zwierzyny po lasach, co było jego powołaniem, ale wszedł na służbę do rzeźnika, gdy mu się zaś tu nie długo sprzykrzyło, uciekł z warsztatu i został złodziejem na drogach, prowadzących do stolicy.
Za mieszkanie służyły mu wszystkie piece wapienne, wszystkie kopalnie, jakie co krok napotykać można na płaszczyznach Montrouge.
Pewnego dnia, albo raczej pewnej nocy, zaszedł przypadkiem do kopalni, połączonej wązkiem przejściem z kryptami hotelu Dyabelskiego.
Bouton d’ Or przejrzał to przejście, odkrył tajemnice podziemi i powinszował sobie odkrycia.
Dawało mu ono pewne zupełnie schronienie.
W jakiś czas po tem odkryciu, w noc pochmurną i ciemną, Bouton d’Or napadł na drodze z Paryża do Auteueil jakiegoś przechodnia, którego w ciemności wziął za bezbronnego obywatela.
Ale ten mniemany obywatel posiadał pięść okrutnie silną, a w prawej ręce trzymał grubą pałkę zakończoną ostrem żelazem.
Wymachiwał tą pałką z taką zręcznością i tak szczęśliwie, że Bouton d’Or, po bezużytecznych wysiłkach, padł bezprzytomny na ziemię z na wpół roztrzaskaną czaszką.
Przechodzień pewny, że zabił zbója, poszedł dalej w swoję drogę.
Kiedy olbrzym przyszedł do siebie, fantastyczny duch jakiś siedział przy nim i okładał mu głowę świeżą wodą.
Dagobert uprawiał wiele rzemiosł w ciągu swojego awanturniczego żywota.
Za młodu był uczniem aptekarskim, później sekretarzem jednego ze sławnych doktorów, przez którego wypędzony za kradzież, był z kolei kuglarzem, kolporterem, kupcem wędrownym i t. d.
Przez dziesięć lat latał po kraju i zapoznał się z dziesięcioma więzieniami przynajmniej.
Stary już, ale żwawy jeszcze, postanowił zamieszkać w dużem mieście i eksploatować kieszenie paryżan.
Śmiałości mu nie brakowało, ale siły niedopisywały, bujna imaginacya wymyślała najpyszniejsze plany, ale wątła postać nie pozwalała na wykonanie takowych.
Marzył ciągle o jakiej spółce, do której dałby swoję inteligencyę, a zyskał potrzebną siłę.
Ale gdzie znaleźć wspólnika...
Nakoniec dostrzegł Bouton d’Ora przy robocie, a chociaż widział, że został on pokonanym, ocenił jego energię zarówno przy ataku, jak i obronie...
— Oto człowiek, jakiego mi potrzeba!... pomyślał sobie i zaraz też zajął się opatrunkiem pobitego.
Ten ostatni niezmiernie ździwiony troskliwością, jakiej się wcale nie spodziewał, zapytał o jej powód z pewnem niedowierzaniem.
— Sza!... odpowiedział karzeł, później porozmawiamy, później powiem ci wszystko, co będziesz wiedzieć potrzebował. Na teraz pomyślmy o opuszczeniu tego miejsca, bo obadwa nie jesteśmy tu bardzo bezpieczni, ja bowiem mam honor być twoim kolegą, bo tak samo jak ty, czerpię dobrobyt z obcych kieszeni...
Uspokojony temi słowy, Bouton d’Or usiłował się podnieść, ale ogłuszony uderzeniem, jakie dostał i bardzo osłabiony utratą krwi, nie był w stanie utrzymać się na nogach bez pomocy Dagoberta.
Oparty na ramieniu karła, poszedł wolno przez pole do zwykłego swojego schronienia,
Doszedłszy do łomów kamiennych, nie mógł iść dalej i zemdlał powtórnie.
Dagobert wyjął z kieszeni flaszkę z wódką, wlał jej kilka kropel w usta Bonton-d’Ora, a ten zaraz się ożywił, chwycił flaszkę i wychylił z niej wszystko do ostatniej kropli.
Obfita libacya przywróciła mu siły w zupełności. W długiej rozmowie, jaka teraz nastąpiła pomiędzy znajomymi, otworzyli oni sobie swoje serca, Dagobert przedstawił swoje plany tak jasno i dokładnie, iż je olbrzym odrazu zrozumiał.
Na poczekaniu zawiązano spółkę, zaprzysiężono zgodę i ziściły się piękne marzenia Dagoberta.
Zaraz tej samej nocy, Bouton-d’Or, obznajomił kolegę z tajemnicami podziemia, a nazajutrz zajęli się urządzeniem wygodnego mieszkania w jednej ze znanych nam sal sklepionych.
Przyszłość pokazała, iż piękne projekty Dagoberta nie były wcale czczą utopią.
Spółka fankcyonowała najlepiej w świecie, obaj złodzieje żyli w najlepszej zgodzie.
Nie obeszło się bez tego, ażeby Bouton-d’Or nie buntował się przeciw słabej ręce, która nim kierowała.
Gwałtowna jego natura budziła się przekleństwami i groźbą.
Dagobert wzruszał tylko ramionami, a Bou ton-d’Or uspokoiwszy się wkrótce, pojmował znowu, że wobec inteligencyi siła powinna ustąpić koniecznie.
Oto jakie było położenie szanownych wspólników w obec siebie, w czasie, kiedy ciało Renégo de Rieux wyciągnęli z cysterny i przenieśli do swojego mieszkania.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.