<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dom tajemniczy
Wydawca Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy
Data wyd. 1891
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Pantins de madame le Diable
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
Dochody Dagoberta.

René de Rieux, jakeśmy powiedzieli, poruszył się lekko i słabe westchnienie wyrwało mu się z piersi.
— Powróci do przytomności!... wykrzyknął karzeł.
Nie mylił się bynajmniej...
Młody człowiek wstrząsnął się całem ciałem, usta mu zadrżały... powieki się uchyliły, błędnemi oczami spojrzał do okoła, ale na niczem ich nie zatrzymał.
Przekonało to Dagoberta, że życie powróciło, ale przytomność jeszcze nie.
— Jakby nas wcale nie widział... szepnął Bouton d’Or, pochylając się do karła.
— Bo nie nie widzi i nic nie słyszy... odrzekł karzeł.
— A przecie żyje?...
— Żyje, jak ten, co mu trzy szpady w ciało wpakowano i u którego zaraz wywiąże się gorączka...
Zaledwie skończył to mówić, twarz chorego zaczerwieniła się bardzo, oczy się zamknęły, a niewyraźne jakieś słowa bez związku z ust się zaczęły wydobywać.
— Oto rozpoczyna się i maligna... powiedział karzeł, przykładając palec do pulsu Renégo; wobec gwałtowności, z jaką się rozpoczyna, nie mogę zaręczyć, czy potrafimy wyciągnąć z tej biedy naszę złotą kurkę... No, zrobię wszystko, co umiem... Kto nie ryzykuje, nic niema...
Reszta dnia upłynęła bez ważniejszego wypadku.
Dagobert pilnie doglądał chorego, żeby zaś nie dopuścić zapalenia mózgu, co kwadrans przykładał na rozpalone jego czoło kompresy z zimnej wody.
Około dziesiątej Bouton d’Or, zaopatrzywszy się w długi nóż i sękatą pałkę, wyszedł z hotelu Dyabelskiego, ażeby sprobować szczęścia w okolicach Montrouge...
Powrócił o dwunastej w bardzo złym humorze, bo z próżnemi zupełnie rękoma...
Żaden opóźniony przechodzień nie ukazał się na drodze.
— Czy ty wcale spać nie będziesz?... zapytał
Dogoberta, rzucając się w ubraniu na wiązkę słomy, która mu łóżko zastępowała.
— Nie będę miał czasu na to... odpowiedział karzeł, muszę pilnować rannego...
— Lepiej mu?...
—O nie!... daleko gorzej...
— No to ci winszuję!... Nie dałbym dwóch pistolów za to, że jutro będziemy musieli pogrzeb wyprawiać...
— Może!... odrzekł Dagobert.
Bouton d’Or wyciągnął się na słomie i w kilka minut rozległo się pod sklepieniem głośne chrapanie.
Na raz Dagobert zadrżał, zerwał się ze stołka, ustawionego przy posłaniu markiza de Rieux, podszedł do drzwi i zaczął nasłuchiwać z coraz większem ździwieniem i przerażeniem na twarzy.
Zdawało mu się, że jakieś go kroki i głosy jakieś dochodzą:
Kto atoli mógł wiedzieć o podziemiach?...
Kto i w jakim celu przychodził o północy zwiedzać krypty tajemnicze?...
Chyba, że mu się przewidziało tylko!...
Jedno spojrzenie rzucone pomiędzy szereg wązkich kolumn, ginących w oddali, przekonało karła, że się wcale nie mylił...
Słabe światełko krytej jego latarki, padało wyraźnie na trzech ludzi, poruszających się wśród ciemności.
Ludzie ci tyłem byli obróceni do niego.
Dagobert powrócił do swojej kryjówki, pochylił się nad olbrzymem i szepnął mu do ucha:
— Wstawaj, kumie, wstawaj co duchu...
Bouton d’Or uniósł herkulesowy swój korpus, oparł się na łokciu i zapytał:
— Czego chcesz, do wszystkich dyabłów, co się tam takiego dzieje?...
— Jest ktoś w podziemiach... odpowiedział Dagobert.
— Niepodobna!...
— Patrz i słuchaj...
Olbrzym zerwał się na równe nogi, podszedł z karłem podedrzwi i zobaczył na własne oczy trzech ludzi.
— Cóż ty na to?... spytał Dagobert.
— Ja na to, rzekł olbrzym chwytając za karabin, powiem, że ci ludzie weszli tutaj, ale ztąd nie wyjdą...
— Co chcesz zrobić?...
— Zabić jednego szelmę za drugim.
— Strzeż się Bouton d’Or!.. zawołał gwałtownie karzeł. Jeden krok nierozważny potrafiłby wszystko zgubić... Ci ludzie należą prawdopodobnie do policyi, szukają prawdopodobnie trupa, któregośmy zabrali... Trzeba, żeby sobie wyszli ztąd, tak jak i weszli, bo założę się, że na dworze czekają na nich towarzysze... Przypatrz im się dokładniej, a za chwilę postanowimy, co nam zrobić wypada... Zostań tutaj i poczekaj na mnie... ja za chwilę powrócę... Pamiętaj, żeś zawsze dobrze wychodził na słuchaniu rad moich...
Karzeł opuścił Bouton d’Ora i szybkim krokiem a po cichutku pośpieszył w stronę nieznajomych, ukrywając się ciągle przez ostrożność po za kolumnami.
Za, chwilę zginął zupełnie w ciemności.
Tak jak obiecał Bouton d’Orowi, nieobecność jego nie trwała długo.
Powrócił za chwilkę i nie czekając na zapytanie olbrzyma powiedział:
— Myliłem się, mój kumie... policya niema żadnego udziału w tem, co się dziś dzieje tutaj...
— Któż to są zatem ci ludzie?...
— Przeciwnik naszego rannego, w towarzystwie jednego z siepaczy, jacy mu dziś przy pojedynku asystowali, i ze służącym, którego pierwszy raz widzę... Służący i siepacz wydają się obumarłymi ze strachu... Mają łopatę i motykę... zamiarem ich zatem jest wykopać dół i pochować zamordowanego szlachcica...
— Co oni sobie, durnie, pomyślą, gdy ciała na miejscu nie znajdą?...
— Pomyślą, że je dyabeł porwał... i nie pomylą się tak bardzo...
— A my co zrobimy?...
— Zagramy małą komedyjkę, i takiego im strachu napędzimy, że im odejdzie ochota zaglądać do posiadłości naszych...
— Czy nie lepiejby było pozbyć się plugawców odrazu?...
— Bouton-d’Or, przyjacielu, ty zawsze powracasz do swojego ulubionego sposobu... W zasadzie dobry on, muszę to przyznać, ale w okolicznościach, w jakich się znajdujemy nie wart nic. Szlachcic, dyrygujący siepaczami, zanim zszedł tutaj, porobił bodaj wszelkie ostrożności.. Być może, że gdzie w blizkości pozostawił ludzi swoich, a w takim razie zniknięcie jego nie przeszłoby niepostrzeżone... Wierz mi, kumciu, że lepiej zrobimy, strasząc ich, aniżeli siły przeciwko nim używając... Pomóż mi tylko... a zobaczysz...
Olbrzym przystał na żądanie Dagoberta, ten zaś przyłożył świeży kompres na czoło Renégo, wziął latarkę i rzekł do Bouton-d’Ora:
— Weź róg myśliwski, okręć sznur do okoła pasa i chodź za mną...
Czytelnicy nasi znają sceny, jakie się przesuwały przed oczami Luca Moralesa i lokaja Malo, i jakie takiego piekielnego nabawiły ich przestrachu.
Wszystko im się teraz wyjaśniło, pojęli co znaczyło światełko, ujrzane przy końcu galeryi prowadzącej do cysterny, jak również zatrzaśnięcie drzwi żelaznych i róg myśliwski, wygrywający pod sklepieniami fanfarę piekielną...
Owo widmo, na widok którego de Kerjean nawet zlodowaciał, nie było zatem niczem nadzwyczajnem.
Przypominamy sobie, że jedna z wewnętrznych krat żelaznych w kryptach, prowadziła do katakumb.
Dagobertowi łatwo przyszło odnaleźć pomiędzy stosami kości jakiś szkielet, dobrze zachowany. Podsadzony przez Bouton d’Ora na gzems jednej z kolumn, trzymał on w jednem ręku końce sznura, na którym uwiązany był szkielet, a drugą kierował nań światło latarki,
W chwili, kiedy de Kerjean dał ognia z pistoletów, Dagobert puścił sznur i zagasił latarkę... Reszta jest nam wiadomą.
Zemdlenie barona dowiodło bandytom, że im się sztuczka doskonale udała.
Upłynęło dni kilka.
Dzięki staraniom Dagoberta, minęło niebezpieczeństwo w stanie zdrowia Renégo.
Gorączka się zmniejszyła, ale osłabienie tak było jeszcze wielkie, że chory zaledwie wiedział, iż żyje, a chwilami nie zdolny był zrozumieć, co do niego mówią.
Nie mógł ani słowa jeszcze przemówić.
Karzeł i olbrzym tryumfowali.
Od owej nocy, nic nie zaniepokoiło ich samotności.
Żadna żywa dusza nie przestąpiła progu podziemi, najpewniejsi zatem byli, że nikt odtąd nie odważy się zajść w ciemne głębie, które za królestwo swoje uważali.
Nigdy prawie nie wychodząc we dnie i wymykając się nocą tylko przez wyjścia prowadzące do opuszczonej kopalni na płaszczyźnie Montrouge, nie wiedzieli zupełnie, że hotel Dyabelski nabyty został przez barona de Kerjean i że całe zastępy robotników pracowały nad nimi; nie domyślali się, jak wielkie zagrażało kryjówce ich niebezpieczeństwo.
Gdy nakoniec wszystkie wewnętrzne i zewnętrzne przeróbki i odnowienia zostały ukończone, Luc podczas ciemnej nocy sprowadził dwóch zamaskowanych robotników, których widzieliśmy przy robocie.
Wiadomo nam, że ostatnia już jedynie ściana zostawała do przebicia.
Nagłe zawalenie się części tej ściany spadło na Bouton d’Ora i Dagoberta, niby piorun z pogodnego nieba.
Karzeł nie stracił jednakże głowy, zgasił co tchu lampę, bo jej światło mogło ich zdradzić, polecił olbrzymowi, ażeby wziął rannego na ręce i wybiegli z nim razem na korytarz, starannie zamknąwszy drzwi zewnątrz, ażeby uniemożliwić pogoń natychmiastową.
— Mamy zatem kilka minut czasu przed sobą... powiedział do kamrata, który osłupiały ze zdumienia jęczał tylko i powtarzał:
— Co się z nami stanie... co mamy począć ze sobą nieszczęśliwi.. Musimy poszukać sobie innego mieszkania...
— Tak nam tu było dobrze... narzekał Bouton a’Or.
— Przyznaję, ale cóż zrobić?...
— Żebym był miał przynajmniej czas zabrać mój karabin i róg myśliwski...
— Co do rogu, odczepisz sobie taki sam z jakiejkolwiek wystawy sklepowej, co zaś do karabinu, toć ich nie braknie w Paryżu... Nie będziesz miał kłopotu wybrania sobie jakiegokolwiek ci się podoba na targu żelaztwem...
— Tak... to prawda... ale mi chodzi o tamten... przyzwyczaiłem się do niego, i uważałem, jak starego przyjaciela...
— No, nie lamentuj... przerwał Dagobert, napróżno czas tracimy, a właśnie zabierają się do wywalenia drzwi...
Śpieszmy się...
— Gdzie idziemy?...
— Do katakumb.
Dwaj bandyci, nie zabrawszy ze sobą latarki, pogrążeni byli w najzupełniejszych ciemnościach, ale, że zakręty podziemi znane im były doskonale, że ciągle w nich przebywając, przyzwyczaili się jak koty widzieć w nocy, jeżeli nie tak dobrze jak w dzień, to przynajmniej o tyle, żeby omijać przeszkody, poszli więc prosto do sztachet żelaznych oddzielających katakumby.
Bonton-d’Or położył pana de Rieux na ziemi, a sam usiadł obok niego ponury i niepocieszony, po stracie karabinu i rogu myśliwskiego.
Dagobert oparł się o sztachety i czekał.
Z tego miejsca, gdyby było widno w podziemiach, mógłby doskonale rozróżnić drzwi żelazne, prowadzące do ich dawnej kryjówki.
Po upływie pewnego czasu, który wydał mu się długim niezmiernie, drzwi te otworzyły się gwałtownie.
Jasne światło wydobyło się na zewnątrz i trzy postacie zarysowały się wyraźnie.
Dagobert zszedł z kilku schodów, jakie prowadziły z katakumb do podziemi, i powiedziawszy do Bouton-d’Ora, ażeby czekał na niego, zniknął.
Po dziesięciu minutach powrócił.
— Wiesz... wykrzyknął, kto jest ten człowiek, co nas tak prześladuje?...
— Zkądżebym wiedział?...
— A więc... to ten wielki pan, którego zdawało mi się, że wystraszyłem na zawsze!... To przeciwnik, albo raczej morderca naszego rannego... To nasz zły geniusz, mój kumciu...
— O!... mruknął Bouton-d’Or, gdybym miał mój karabin!...
— Tym razem pozwoliłbym ci go użyć... odrzekł karzeł, bo nie mamy już nic do stracenia!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.