Dom tajemniczy/Tom III/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dom tajemniczy
Wydawca Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy
Data wyd. 1891
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Pantins de madame le Diable
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
Noc uroczysta.

Upłynął miesiąc od wypadków powyżej opisanych
Wybiła dziesiąta wieczór, ulica l’Enfer przedstawiała widok niezwykły.
Taka smutna, taka opuszczona, taka zazwyczaj ponura, tego wieczoru była rzęsiście oświetloną i ożywioną niezwykle.
Kilka setek lampek, umieszczonych na szczycie muru ogrodowego przy Dyabelskim hotelu, tworzyło sznur ognisty i rozlewało jasne płomienie czerwonawe, niby łuna pożaru, odbijając się na niebie.
Iluminacya bramy, wjazdowej podwórza i fasady hotelowej, śmiało uchodzić mogła za arcydzieło sztuki pyrotechnicznej.
Z kolorowych lampionów powytwarzane były festony, girlandy, korony i herby.
Tłumy ciekawych zalegały ulice, aby przypatrywać się ekwipażom arystokratycznym, które zaczęły ściągać niezwłocznie, bo baron i baronowa de Kerjean zaprosili dwór i kwiat towarzystwa na wielki bal kostiumowy, wyprawiany tej nocy w hotelu:
Kiedy otóż tłumy owe oczekiwały na zjazd z niecierpliwą ciekawością, pewna liczba młodych i silnych mężczyzn, raczej do ludu, niż do mieszczan należąca, bo ubrana w kapoty z grubego sukna o ciemnych kolorach, usuwała się w pojedynkę w ulicę Tombe-Issoire, gdzie panowała ciemność zupełna.
Ludzie ci przechodzili wzdłuż muru znanego nam miejsca ogrodzonego, zatrzymywali się przy małej furtce i pukali w nią trzy razy w sposób szczególny..
Furtka zaraz się wtedy otwierała i zaraz się następnie zamykała.
Każdy z nocnych gości, skoro tylko próg przestąpił, spotykał trzech mężczyzn czarno ubranych, trzymających w jednej ręce gołą szpadę w drugiej nabity pistolet.
— Czego szukasz?... zapytywał jeden z tych trzech ludzi każdego nowo przybywającego.
— Ciemności i złota!... odpowiadał interpelant bez wahania.
— Kto jesteś?...
— Towarzysz Pochodni.
— Dobrze... wejdź...
I każdy z nocnych gości zapuszczał się w głąb po nierównej ścieżce aż do cysterny, istniejącej na końcu.
O kilka kroków od otworu, czuwały dwa szyldwachy.
Jeden trzymał szpadę, drugi latarkę krytą.
Zamiana słów, jakieśmy słyszeli przy wejściu, powtarzała się tu po raz drugi.
Światło puszczone z latarki, oświetlało na sekundę twarz przybysza, a szyldwach ze szpadą mówił krótko:
— Jesteś poznany... przechodź...
Towarzysz pochodni schodził potem w głąb cysterny po przygotowanej umyślnie na ten cel drabinie i zapuszczał się w galeryę podziemia.
Ta sama scena, co na ulicy Tombe-Issoire, miała miejsce w opuszczonej kopalni na płaszczyźnie Montrouge.
Tam także schodzili się towarzysze pochodni, tam także odpowiadali na hasło i znikali w ziemi.
Rozpoczęcie balu naznaczonem zostało na jedenastą dopiero godzinę.
Kerjean sprosił nań cały Paryż.
Uprzedźmy gości i wejdźmy na pierwsze piętro do apartamentu Carmeny, do czarującego buduaru, w którym kończyła toaletę.
Znamy nadzwyczajną urodę cyganki.
Przepyszny strój dodawał jeszcze blasku jej piękności.
A strój miała rzetelnie królewski.
Kerjean chciał tego koniecznie.
Najzręczniejsi krawcy paryzcy skopiowali literalnie ubiór młodej królowej hiszpańskiej z malowidła Velasqueza.
O niczem nie zapomniano, ani o usianych perłami brokatelach złotych, ani o fermoarach z drogich kamieni, ani o gipiurach pajęczych, ani o małym dyademie, w który wchodziły dyamenty rodziny Simeusów.
Cyganka nosiła wspaniałe szaty z całą swobodą i z całym majestatem królewskim.
Oczy jej walczyły z błyskiem korony.
Potrzeba było ugiąć przed nią kolano i przyznać, że tron, to miejsce jedynie dla niej właściwe.
Stojąc przed ogromnem lustrem i mając jednę tylko przy sobie pannę służącą, Carmen oświetlona dwoma kandelabrami o ośmiu świecach, ostatecznie poprawiała toaletę.
Ktoś w tej chwili zastukał lekko do drzwi baduaru.
— Zobacz, Brygido... kto to?... powiedziała do pokojówki.
Ta ostatnia otworzyła drzwi i odpowiedziała:
— Pan baron zapytuje, czy pani przyjąć go raczy.
— Wprowadź pana barona...
Kerjean przestąpił próg pachnącego buduaru.
— Ah!... kochana Janino, jakżeś piękna!... wykrzyknął Luc z nieudanym zapałem, wpatrując się w żonę swoję.
Carmen zwróciła się do niego, aby mu podziękować uśmiechem, ale uśmiech ustąpił żdziwieniu.
— Cóż za szczególny kostium wybrałeś sobie?... szepnęła.
— Kostium to okolicznościowy... odrzekł baron. Czyż ten pałac nie nazywa się hotelem Dyabelskim, a ja... czy nie jestem tu gospodarzem?...
Żeby zrozumieć tę odpowiedź, trzeba wiedzieć, że Kerjean przybrał strój, w jakim malarze średniowieczni przedstawiali byli szatana.
Miał na nogach trykoty czarne, jedwabne, ozdobione godłami fantastycznemi, u ramion skrzydła nietoperza z pazurami, nad czołem złote rogi, u pasa w formie płomienia puginał, a pół maskę z czerwonego aksamitu u rękojeści tegoż.
Jeżeli czytelnicy nasi nie zapomnieli portretu Kerjeana, skreślonego na początku książki niniejszej, to mogą mieć dokładne wyobrażenie, jak się przedstawiał w tym stroju.
W obcisłem ubraniu, uwydatniającem zgrabną, elegancką jego postać, z rogami nad bladem czołem, przedstawiał się bardzo zapewne pięknie, ale piękność to była straszna, przerażająca prawie...
Carmen nie odpowiedziała na ostatnie słowa barona.
— Widzę... zauważył Luc z uśmiechem, że nie miałem szczęścia podobać się uroczej mojej królowej... a prawdopodobnie, nie spodobam się i gościom, Ale ty tryumfować będziesz i to mi w zupełności wystarczy... Wierz mi zresztą, że aby ci dogodzić, nie zawahałbym się ani chwili ze zmianą przebrania, ale nie kazałem przygotować innego, a za mało już czasu, na poprawienie popełnionej omyłki... Przyjmij mnie więc tymczasem pod moją szatańską skórą... za pierwszym brzaskiem słońca, przybiorę zwykłą postać...
Poczem zmieniając ton żartobliwy, zapytał:
— Czyś już zupełnie gotowa...
— Zupełnie.
— A maska?...
— A jest ot!...
Mówiąc to, wzięła Carmen z toalety czarną aksamitną maseczkę, oszytą wstążkami, zupełnie taką samą, jak była maska barona, tylko, że innego koloru.
— Pozwól mi podać sobie ramię, powiedział Luc, i chodźmy.
Oboje małżonkowie, albo raczej wspólnicy, opuścili apartament pierwszego piętra i udali się na parter.
Na parterze, jak już mówiliśmy o tem, znajdowały się salony przyjęć.
Przygotowania balowe były od godziny ukończone.
Ludwik XV-ty w swoim Wersalu, w Marly i we wszystkich pałacach swoich, nie potrafiłby zaimponować większą wspaniałością.
Całe urządzenie było tak kosztowne, że na wydatki podobne zdobyć się mógł jedynie szlachcic dwudziesto milionowy.
Armia lokajów w liberyi Simeusów i Kerjeanów, naszywanej złotem i herbami, zajmowała ogromny przedpokój i pierwszy salon.
Tysiące świec pachnących, przeglądało się w lustrach olbrzymiej, jak na ówczesne czasy, wielkości.
Ale największym zbytkiem, w tym iście książęcym przepychu, stanowiły kwiaty, porozstawiane we wszystkich salonach, kwiaty tak rzadkie, a więc tak kosztowne, że najpospolitsze z pomiędzy nich, tulipany holenderskie, dochodziły cen bajecznych.
Przez chwilę Kerjean przypatrywał się z dumą tym wszystkim cudom.
— Oto, jak według mnie należy używać bogactw!... wykrzyknął. Oto spełniły się najpiękniejsze marzenia mojego życia... Powiedzą, że się rujnuję.. albo, rujnuję ciebie, kochana Janino?... Niech sobie mówią, co chcą!... a my róbmy swoje.
W salonie, który poprzedzał buduar, przechadzał się Morales, przybrany w bogaty błyszczący strój granda hiszpańskiego klasy pierwszej, z czasów Karola­‑Piątego.
Cygan z przyjemnością przeglądał sę w lustrach, to na wprost, to z profilu i z naiwnością podziwiał swoję wspaniałą minę, a dumną postawę.
Przy boku miał długą szpadę na złotym pasku, w aksamitnej pąsowej pochwie, z rękojeścią wysadzaną drogiemi kamieniami.
Kerjean pasował brata swej żony na godność mistrza ceremonii, pod pseudonimem markiza del Rio­‑Santa.
Morales brał tytuł ten na seryo i czuł się szlachcicem aż po same paznogcie długich swoich kościstych palców.
Dziesiąta wybiła w tej chwili na salonowych zegarach.
— Kochany markizie, rzekł Luc do cygana, pani baronowa i ja, znikniemy na godzinę... Rozkazuję ci nie opuszczać salonu, oświadczam, że nie wolno ani jednej żywej duszy wejść pod jakimkolwiek pozorem do buduaru.
— Bądź spokojny, baronie!... odpowiedział Merales. Przysięgam ci, że nikogo tam nie wpuszczę, gdyby nawet przyszło szpady użyć, Caramba!...
Kerjean uśmiechnął się na tę odpowiedź i razem z Carmeną wszedł do buduaru.
— Gdzie mnie prowadzisz?... zapytała młoda kobieta, podczas, gdy baron unosił dywan i odkrywał klapę ukrytą w posadzce.
— Prowadzę cię do podziemi twojego państwa, królowo moja... odpowiedział Luc na to.
— Czy czas jest stosowny tylko?...
— Stosowniejszy, aniżeli ci się wydaje.
— Moje wspaniałe ubranie i klejnoty, nie odpowiadają bodaj podobnej nocnej wizycie.
— Przeciwnie, ten kostium królowej, zupełnie się nadaje do okoliczności. Mam cię przedstawić właśnie twoim poddanym.
— Czy znajdziemy zebranych, tych moich, jak ich nazywasz, poddanych?...
Wszyscy są zebrani... czekają na powitanie monarchini. Dzisiejszej nocy wesele dla wszystkich! bal w salonach i bal w podziemiach... Załóż maskę i chodź za mną, piękna władczyni...
Kerjean włożył także maskę i podał rękę Carmenie, żeby jej pomódz zejść ze schodów, stanowiących łatwą i i śpieszną komunikacyę pomiędzy buduarem a kryptami.
Lampa zawieszona na ścianie, oświetlała zejście.
Baron i cyganka przeszli sale sklepione, w których z taką pilnością pracowali André i Franciszek i doszli do małej sekretnej sali, tej samej, co tak długo służyła za schronienie Dagobertowi i Bouton d’Orowi.
Nowe zasuwy wewnątrz przybite, pozwalały zamykać drzwi żelazne.
Zanim poodsuwał te zasuwy, Kerjean się zatrzymał,
— Słuchaj... rzekł do Carmeny.
Młoda kobieta nadstawiła uszu i wyraz głębokiego ździwienia odbił się na jej twarzy.
Nie można sobie było wyobrazić coś dziwniejszego nad ten przygłuszony hałas, jaki po przez żelazne drzwi dochodził.
Można go było porównać do brzęczenia roju olbrzymiego.
Chwilami dźwięki srebrne i silne głośne uderzania, przerywały te ciągłe monotonne szmery.
To znów rozlegały się jakieś głosy i rozdzierające jęki, podobne do głosów wydobywających się z metalu, topionego na ogniu.
Niezmierna ciekawość opanowała Carmenę.
— Wszystko to bardzo dziwne!... wyszeptała. Co się tam dzieje?... Otwórz mi... chcę zobaczyć.
Luc uczynił zadość żądaniu, a jednocześnie jakiś człowiek dziwacznie ubrany, stojący przy drzwiach na straży, krzyknął donośnym głosem:
— Oto pan nasz!... towarzysze pochodni!...
Trzysta okrzyków zmieszało się w jeden i odpowiedziało:
— Niech żyje pan Dawid!...

— Więc oni cię nie znają?... zapytała po cichu cyganka.
— Poznają mnie za chwilę, odpowiedział baron. Patrz tylko, Janino, patrz!...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.