Dom tajemniczy/Tom III/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dom tajemniczy |
Wydawca | Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy |
Data wyd. | 1891 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Pantins de madame le Diable |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Widok, jaki się w tej chwili przedstawił oczom młodej kobiety, nie da się opisać dokładnie.
Prosimy bo wyobrazić sobie podziemia hotelu Dyabelskiego, oświetlone aż do ostatniego kącika ogniskami, które podniecały fantastycznie podmuchy miechów; prosimy wyobrazić sobie, ogromne kolumny, odbijające ciemno przy czerwonawo-zielonym świetle topionych minerałów i metali; prosimy wyobrazić sobie wreszcie tę atmosferę fantastyczną i ten rój ludzi, o ogorzałych twarzach, uwijających się w około form, do których wlewali gorącą lawę i wprowadzających w ruch dziwacznie wyglądające machiny.
A to jeszcze nie wszystko: inny dziwny kontrast uderzał w oczy i ściągał całą uwagę.
Środkowa część krypt, zajętą była przez stół ogromny, do okoła którego zasiąść mogło swobodnie trzystu przynajmniej biesiadników.
Na tym stole, nakrytym z niesłychanym przepychem srebrami i kryształami, rozstawione były najróżnorodniejsze potrawy.
Stał też na nim regiment butelek różnych kolorów i kształtów, a oświetlało go kilkaset świec jarzących.
— I cóż?.. zapytał Luc, ucieszony zdumieniem i zachwytem Carmeny. Cóż powiesz na to?...
— Majestatyczne to!... odpowiedziała ex-cyganka.
— Widzisz, że twoi poddani nie będą mieli prawa zazdrościć nam tej nocy, powiedział Kerjean, i że bal w podziemiach nie ustąpi w niczem balowi w salonach...
Człowiek, który przed chwilą krzyknął: „Oto nasz pan i wódz!...“ zbliżył się w tej chwili do Luca i z uszanowaniem zapytał o rozkazy.
— Godzina pracy się skończyła, zabawa się rozpoczyna... odpowiedział baron. Niech towarzysze od ognisk odstąpią.. Niech porzucą aż do jutra kowadła, nożyce i pilniki... niech się zbiorą w około stoła i niech posłuchają słów, jakie do nich wypowiem...
— Towarzysze pochodni!... zawołał donośnym głosem interlokutor Kerjeana, oto jaka jest wola pana Dawida...
I powtórzył dosłownie to, co mu był Luc powiedział.
W jednem oka mgnieniu, zaczęto wypełniać rozkazy barona, zaraz też miechy dmuchać przestały, ogień w piecach po trochu przygasał, czerwone światła stopniowo bladły; koła szlifierskie stawały nieruchomo; kowadła zaprzestawały uderzeń jednostajnych; a całego podziemia ludność umilkła i po cichu zaczęła zbliżać się do stołu, aby zajmować przy nim miejsca,
Luc trzymał ciągle pod rękę Carmen, na której ta nowa i oryginalna scena zrobiła wielkie wrażenie, a potem zbliżył się do biesiadników, obiegł spojrzeniem licznych słuchaczy i zapytał:
— Towarzysze pochodni, czy wszyscy tu jesteście?...
— Wszyscy... odpowiedziało natychmiast dwóch ludzi ubranych czarno, podając baronowi podwójną listę, zapisaną nazwiskami i cyframi.
Ci dwaj ludzie byli ci sami, którzy czuwali jeden przy wejściu do cysterny przy ulicy Tombe-Issoire, drugi przy kopalni Montrouge.
Jedno spojrzenie, rzucone na listę, przekonało barona, że członkowie założonego przezeń tajnego stowarzyszenia, znajdowali się w podziemiach w liczbie trzystu kilkunastu osób.
— Towarzysze!... rozpoczął Luc, tak głośno, ażeby słowa jego doszły wyraźnie do wszystkich, najprzód dziękuję wam, żeście odpowiedzieli na moje wezwanie na noc dzisiejszą... Zebranie to uroczyste... a było konieczne...
Chcę wam dać dowód zaufania, jakie mam dla was... Odkryję przed wami wasze własne siły, o których nie wiecie i powiem wam nakoniec, kto jest ten wódz i pan, który liczy na was najzupełniej... ten, co do was dziś przemawia, ten, co od dwóch lat, czy to sam osobiście, czy też przez adjutantów swoich, wyszukiwał was po szynkowniach i norach paryzkich, żeby połączyć w nierozerwany związek, ten, którego nazywacie panem Dawidem, ten, który żywi nieskończone ambicye władzy i bogactwa, który tę bezgraniczną władzę, to nieskończone bogactwo, otrzyma dzięki wam, ale który też wszystko to podzieli z wami... Ten strumień złoty, którego źródło tutaj wytryska, a który wkrótce cały Paryż zaleje, należeć będzie zarówno do was, jak i do niego... Gdy zostaniecie bogatymi, staniecie się silnymi, staniecie ponad zwyczajnymi ludźmi i po nad prawem, staniecie na równi z królami, bo bogacze są królami świata...
Umilkł na chwilę.
Szmer przyjazny przyjął ostatnie słowa barona, który tak znowu prawił dalej:
— Nazwałem was „Towarzyszami pochodni“ i nigdy bodaj nazwa trafniejszą nie była!...
Jesteście synami nocy, pochodnia gwiazdą jest waszej pracy... a stanie się w razie potrzeby mściwą bronią waszą!... Pochodnia oświeca ale i podpala... Po co nam jednak wspominać nawet o zemście!... Zanadto jesteśmy potężni, ażeby nieprzyjaciele, ktokolwiek oni są, śmieli nas zaczepić, a w szeregach naszych nie ma też i nie może być zdrajcy, bo któżby potrafił tak drogo opłacać zdradę, jak my wierność opłacamy?... Powtarzam też, że wierzę, że przekonany jestem, jako wszelka zdrada jest niemożliwą!...
Do kogo zresztą udałby się nędznik, pragnący sprzedać swych braci. Mamy wspólników w najwyższych warstwach społecznych... mamy ich nawet na stopniach tronu!... Bodaj, czy łotr nie natrafiłby napewno na jakiego sprzymierzeńca Pochodni, a wtedy ukaranym byłby wpierw, nim zbrodni dokonał i padłby niby piorunem rażony, zanimby nikczemny cel osiągnął.
Teraz okrzyki uznania rozległy się zewsząd i przerwały na chwilę słowa Kerjeana,
— Tvwarzysze, odezwał się on po chwili, muszę wam dać dowód prawdziwości słów moich, muszę wam odsłonić rzetelne nazwisko moje, muszę wam pokazać prawdziwą twarz moję, muszę wam nakoniec przedstawić tę, która, zostawszy żoną moją, odsuwa od nas precz wszelkie niebezpieczeństwa... zapewnia nam bezkarność i tryumf.
Towarzysze!... te olbrzymie krypty, które wam za siedlisko obrałem, to podziemia hotelu Dyabelskiego... Za kilka chwil dygnitarze dworu, ministrowie, sam nawet naczelnik policyi, będą nad waszemi głowami na balu u mnie... Pan Dawid, obywatel paryzki, nie istnieje odtąd wcale... Miejsce jego zajął szlachcic spokrewniony z najpierwszemi rodzinami kraju... baron Lue de Kerjean, zięć księcia de Simeuse.
Wymawiając nazwisko swoje, Luc zdjął jednocześnie maskę,
Od pełnych zapału okrzyków, które się po kilkakrotnie po tym wypadku ozwały, aż się zatrzęsły sklepienia.
Baron położył rękę na sercu, skłonił się z dumnym uśmiechem, a potem szybkim ruchem zerwał czarną maskę, zakrywającą twarz Carmeny.
— Synowie nocy, towarzysze pochodni!... oto królowa wasza!..
Zachowanie się Luc de Kerjeana wywołało zapał nie do opisania,
Jaśniejąca piękność młodej kobiety wzmogła go w gorączkę prawdziwą.
— Niech żyje nasza królowa!... zawołali, albo raczej zawyli towarzysze pochodni.
Widać było pomiędzy nimi starych wytrawnych łotrów, o twarzach ponurych i sercach z bronzu, olśnionych jednak, oczarowanych i upojonych tem przepięknem zjawiskiem.
Przebijali się oni przez tłum, który coraz bardziej cisnął się w około nowej władczyni i klękali u jej stóp, żeby przycisnąć do ust rąbek jej sukni...
Pierwszy raz bodaj w życiu Carmen czuła się opanowaną potężnem wzruszeniem...
Serce biło jej silnie w piersi; łzy mimowoli do oczu się cisnęły.
Widziała się silną i potężną... miała poddanych swoich...
Byli oni wprawdzie zbiorem istot najnikczemniejszych, byli szumowinami i wyrzutkami społeczeństwa... ale cóż ją to obchodziło?... Uznali ją za królową... bili przed nią czołem...
Przez całe te parę minut Carmen, cyganka, istota nie zdolna pojmować miłości, kochała de Kerjeana, który jej taki tryumf przygotował.
Luc powiedział obecnie słów jakichś parą do do jednego z towarzyszów, który się bliżej znajdował, a ten wziął natychmiast dwa kubki ze stołu i napełnił oba winem.
Luc podał jeden Carmenie, drugi sobie zatrzymał.
— Zdrowie wasze, towarzysze pochodni!... wykrzyknął, wychylając do ostatniej kropli napój, gdy Carmen w swoim tylko usta umaczała.
Nowe okrzyki rozległy się pod sklepieniami krypt, niby grzmot podziemny.
— A teraz... ciągnął Luc, pokażcie towarzysze królowej waszej niektóre z rezultatów waszej pracy...
Kilku ludzi, przyniosło z wielkiem wysileniem na silnych swoich ramionach beczkę, napełnioną do połowy pięknemi nowemi sztukami złota.
Baron wziął garść tego złota i podał go cygance.
— Patrzaj... rzekł, i podziwiaj!.. Czy mogłabyś uwierzyć kiedy, że uda się tak doskonale?... czy przypuszczasz, aby najbystrzejsze oko zdolne było rozróżnić te przepyszne monety od monet wyszłych z pod stępla mennicy królewskiej?... Podrobionej jest tu za dwa miliony, a kosztują mnie one zaledwie czterdzieści tysięcy liwrów. Czy więc nie jesteśmy bogaci?... Towarzysze... powiedział baron głośniej, to wszystko wasze... Napełnijcie kieszenie i siejcie złoto po bruku paryzkim, a nie zapominajcie, że źródło jest niewyczerpane...
Drogocenna beczka wypróżnioną została w jednej chwili.
Upłynęła godzina blizko od czasu przybycia Luca i Carmeny do podziemi.
Jedenasta zaraz miała wybić, potrzeba więc było powracać do apartamentów pierwszego piętra.
Baron pożegnał towarzyszów pochodni, złożył im życzenia wesołej zabawy i wyszedł z Carmeną.
— Widzisz, Janino... rzekł przechodząc puste sale, prowadzące do buduaru, linie rąk twoich prawdę mówiły. Wiedźma nie omyliła się wcale, gdy mi przepowiadała koronę.
— Tę koronę... odpowiedziała Carmen, tobie zawdzięczam... nie zapomnę o tem nigdy!...
— Co myślisz o tem, co się działo przed twojemi oczami?...
— Myślę, że jesteś potężnym organizatorem i że panujesz najzupełniej nad tymi bandytami. Ale zdaje mi się, że popełniłeś błąd jeden wielki.
— Jaki?...
— Że nie pozostałeś, jak dawniej, panem Dawidem dla wszystkich tych ludzi... Poco im było wyjawiać prawdziwe nazwisko?... Czyż to nie może ułatwić zdrady?...
— Prędzej uczyni ją niepodobną!... Wobec tej zbieraniny ludzi, śmiałość tylko dobry skutek zapewnia...
W chwili, kiedy to do ciebie mówię, towarzysze pochodni, wszyscy bez żadnego wyjątku, uważają mnie za niezwyciężonego, z przyczyny, że im się cały oddałem. Ani jeden nie wątpi o moich wysokich stosunkach, z jakiemi pochwaliłem się przed nimi. Wszyscy przysięgliby śmiało, że denuncyacya, zamiast mnie dosięgnąć, obróciłaby się jako broń śmiertelna przeciwko zdrajcy, i że nawet sam naczelnik policyi jest zapłacony za to, żeby zamykał w danym razie oczy. Miej tę samą ufność, co ja, kochana Janino, i wierzaj mi, że to, co zrobiłem, dobrze i z rozmysłem zrobiłem...
Słowa te zakończyły rozmowę.
Baron i cyganka stanęli na najwyższym stopniu schodów i weszli do buduaru.
Klapa się zamknęła. Dywan zajął dawne miejsce.
Otworzyli drzwi salonu.
Wierny rozkazowi Morales, z prawą ręką na rękojeści olbrzymiej szpady, czuwał przy samym progu.
— Dziękuję ci za wierną służbę, kochany markizie del Rio-Santo... odezwał się Luc, proszę jednakże, żebyś nie wydalał się z hotelu... Możesz mi być potrzebnym tej nocy...
— Bądź pewnym, kochany baronie, że mnie znajdziesz w każdej chwili przy bufecie, Caramba!... odpowiedział śmiejąc się cygan. Ale... dodał, jeżeli się nie mylę, goście się zaczynają zjeżdżać.
Nie mylił się w rzeczy samej.
Z uderzeniem jedenastej, kilka karet wtoczyło się w dziedziniec pałacowy, zajeżdżając kolejno przez peron uiluminowany.
— Rola królowej skończyła się, piękna Janino... powiedział Luc do Carmeny i wypada rozpocząć ci teraz obowiązki wielkiej damy i gospodyni domu... Chodź na spotkanie gości...