Dom tajemniczy/Tom III/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dom tajemniczy |
Wydawca | Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy |
Data wyd. | 1891 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Pantins de madame le Diable |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Luc miał zupełną racyę, gdy w rozmowie, jaką czytelnicy nasi może sobie przypominają, powiedział był do Carmeny:
— Przyjmować będę dwór i miasto, przyjaciółko moja, a najwyżej nawet postawione osoby, będą sobie za zaszczyt uważały zaproszenie moje, pomimo złowrogich wieści, krążących o hotelu Dyabelskim...
Ani jedna bo rzeczywiście nie znalazła się osoba, któraby nie przyjęła wezwania barona, a wielu nawet ze szlachty dobrze postawionych u dworu, starało się o wzięcie udziału w uroczystości, jaką zięć księcia de Simeuse wydawał.
Paryż też rozprawiał z niezmierną ciekawością o przeistoczeniu starego gmachu hotelowego, o filozoficznej odwadze nowego właściciela i o niezrównanych cudach, jakie w tak krótkim czasie potrafił tam zaprowadzić.
Od dwóch tygodni najbardziej światowi ludzie spotykali się słowy:
— Zobaczymy się w hotelu Dyabelskim... podobno będzie tam coś wspaniałego!...
O drugiej po północy zabawa wrzała życiem nadzwyczajnem.
Wspólnik wiedźmy i cyganka przyjmowali na swych salonach przedstawicieli najgłośniejszych rodów Francji.
Książęta kręcili się jak po Wersalu, markizów, vice-hrabiów, baronów trudnoby zliczyć było.
Bal był kostyumowy, maska często zastępowała przebranie, nie anonsowano więc wcale wchodzących na salony.
Malo ubrany cały w czarny aksamit; na szyi miał łańcuch srebrny, jako oznakę swej godności.
Odbierał w przedpokoju karty zaproszenia.
Kamerdyner zapisywał nazwiska przybywających, a lokaj podawał co kwadrans listę tę baronowi.
Ogromne apartamenty pozwalały unikać natłoku, chociaż liczba biesiadników bardzo znaczną była.
Dwa największe salony przeznaczono do tańców.
Salon do konwersacji i salon do gry znajdowały się zaraz obok.
W sali jadalnej, na bufetach wspaniale urządzonych, porozstawiane były arcydzieła sztuki gastronomicznej.
Moralesa przeważnie tu zastać było można w każdej chwili.
Tony orkiestry, złożonej z pierwszorzędnych artystów włoskich, rozbrzmiewały po całym hotelu harmonijnemi dźwięki, krótko mówiąc, bal i urządzenie godne było dostojników zebranych.
W salonie gry na stołach, pokrytych suknem zielonem, migotały stosy złota przy lancknechcie i faraonie.
Małe stoliki rozstawione były dla gier poważniejszych.
Baron de Kerjean miał honor zajmować miejsce w pośród dwóch szlachciców innych i pana de Sartines, głównego naczelnika policyi królewskiej.
Pan de Sartines, mający odegrać ważną rolę w dalszem naszem opowiadaniu, był bez zaprzeczenia jedną z ciekawszych figur ośmnastego stulecia...
Urodzony w r. 1729-ym, przeznaczony przez rodzinę do służby sądowej, przyjęty został do trybunału w r. 1752.
W r. 1755-ym, został naczelnikiem kryminalnym, w r. 1759-ym głównym naczelnikiem policyi po uwolnionym panu Berton.
W długim szeregu naczelników służby bezpieczeństwa, obdarzonych wybitnemi zdolnościami, pan de Sartines był bez zaprzeczenia najsławniejszym.
Jego wysoka postawa, twarz nacechowana godnością i chłodną powagą, spojrzenie pewne, przenikliwe, umiejące przybierać wyraz rozumnej dobroduszności, odpowiadały w zupełności wysokiej inteligencyi i stanowisku, jakie zajmował.
Z zasady pan de Sartines wolał uprzedzać przestępstwa, niż je karać.
Z konieczności musiał nieraz ostro się stawiać i musiał nieraz używać władzy, a jednakże potrafił mimo to zjednać sobie szacunek i co jeszcze rzadsze i trudniejsze, przyjaźń tych, co go otaczali.
W owej epoce prawie ogólnej demoralizacji, rozwiniętej w pełnym rozwoju, w najwyższych zwłaszcza klasach, co zwykłym bywa objawem, kiedy zły przykład idzie od tronu, starał się pan de Sartines unikać skandalów i ocalić honor rodzin rozumnem używaniem władzy, jaką dzierżył w ręku.
Powiększył i udokładnił ministeryum bezpieczeństwa publicznego, poprzyjmował wielu nowych tajnych agentów, ale w każdej okoliczności, sprawiedliwie i po ludzku postępował.
Dbał niezmiernie o zmniejszenie nadużyć szpiegostwa, instytucyi prawie koniecznej, ale niezmiernie trudnej do utrzymania w karbach właściwych.
Szpiegowanie pod jego kierunkiem było często jakby jasnowidzeniem.
Wybrani przezeń, a z właściwym mu taktem agenci, okazywali się z bardzo małemi wyjątkami ludźmi godnemi tego zaufania, jakiem ich obdarzał.
Był nieraz zapewne oszukanym i źle ostrzeżonym, ale zdarzało się to daleko rzadziej, niż za poprzedników jego i następców.
Rząd oddawał mu do dyspozycyi z bezgraniczną hojnością ten metal, który jest nerwem policyi — pieniądz.
Ludwik XV musiał być hojnym, żeby być logicznym, każdemu bowiem wiadomem było, że wymagał od pana de Sartines daleko więcej, aniżeli wymagał tego interes publiczny.
Podniecony temi wymaganiami, rozmiłował się naczelnik pulicyi w trudnych przedsięwzięciach, w nadzwyczajnych odkryciach, bo te świetnie uwydatniały jego przenikliwość i spryt jego agentów.
Krąży o nim z tego powodu tysiąc anegdotek, zanadto jednak są znane, ażeby je tutaj powtarzać.
Pozwolimy sobie przytoczyć dwie tylko, za autentyczność których poręczamy.
Sławny łotr, głośny na świat cały, napełniał w Wiedniu przestrachem wszystkie umysły, z powodu niezliczonej liczby nadzwyczaj śmiałych zbrodni.
Policya austryacka czuwała dniami i nocami, ale nic poradzić nie mogła.
Pewnego dnia naczelnik tej policyi przedstawił komu należało, że zbir, którego pobyt w Niemczech stał się stanowczo niemożebnym, uciekł do Francyi i schował się w Paryżu.
Były pewne wskazówki, które wątpić o tem nie pozwalały.
Minister policyi napisał zaraz do pana de Sartines, prosząc, ażeby zalecił zarządzić poszukiwania, przytrzymać co najprędzej niebezpiecznego ptaszka i odesłać do Wiednia pod silną eskortą. Rysopis zbója naturalnie dołączono.
Upłynęło kilka dni i pan de Sartines odpisał austryackiemu ministrowi co następuje:
„Nędznik, którego pan poszukujesz, nie opuścił granie Austryi. Znajduje się w Wiedniu i od miesiąca nie wyruszył ani na krok z tego miasta.
Mieszka na drugiem piętrze w domu pod numerem 14, na Judengasse, mieszkanie jego ma trzy okna wychodzące na ulicę. Pielęgnuje gwoździki czerwone i białe na jednem z tych okien... Spaceruje sobie co dzień po mieście z zupełną swobodą to w ubraniu węglarza, to znów roznoszącego wodę“.
Nie mamy potrzeby dodawać, że objaśnienia były najdokładniejsze, i że dzięki policyi francuzkiej rabuś został przytrzymany.
Druga niemniej ciekawa i niemniej oryginalna anegdota.
Pan de Sartines w wielkiej był przyjaźni z panem de Berandière, jednym z wybitniejszych sądowników w Lyonie. Kiedy raz zeszli się w Paryżu, wszczęła się między nimi dyskusya co do nieomylności policyi i jej wszystkowiedztwa.
— Przyznaję — mówił pan Berandière — że pańscy agenci wiedzą o wszystkiem, co im wiedzieć potrzeba i że węszą jak dobre psy gończe, ślady osobistości podejrzanych, ale utrzymuję stanowczo, że nic nie wiedzą o ludziach, niewdających się w politykę, lub sprawy. porządku publicznego...
— Ja utrzymuję przeciwnie... odrzekł na to pan Sartines.
— Przekonany jestem — ciągnął zapalając się sądownik — że nie należąc do kategoryi podejrzanych, o których przed chwilą wspomniałem, nie ściągam na siebie uwagi pańskiej policyi i że nie dowie się ona, jak żyję i co robię...:
— Mylisz się pan i to grubo...
— Powiadam panu, że wyjadę z Lionu, przybędę do Paryża, przesiedzę tu dni parę i pan nic nie będziesz wiedział o tem... dokończył pan de la Berandière.
Pan de Sartines uśmiechnął się ironicznie...
— Obstaję przy swojem — dodał prawnik — i zakład panu proponuję...
— Przyjmuję z całego serca... O wiele chcesz się pan założyć?...
— O dwieście luidorów, jeżeli łaska...
— Zgoda... rzecz zatem ułożona w zupełności.
Nazajutrz pan de la Berandière odjechał do Lyonu.
Upłynęło od tego czasu sześć miesięcy. Prawnik, jak się zdawało, zapomniał zupełnie o zakładzie. Naraz pewnego poranku zaczął się uskarżać na dreszcze i silny ból głowy, położył się do łóżka i kazał posłać po doktorów, którzy zadecydowali, że choroba jest bardzo poważną... Gorączka rozwijała się tak szybko, że na trzeci dzień uznano stan pacyenta za śmiertelny... Ta pseudo choroba była podstępem tylko do wygrania zakładu. Pan de Berandière, skoro tylko noc nadeszła, kazał zamknąć drzwi, nie przyjmować nikogo i nie uprzedziwszy nawet służącego swojego, wyszedł przebrany z domu, wziął konie pocztowe pod zmyślonem nazwiskiem i popędził do stolicy, wtenczas kiedy wszyscy myśleli, że dogorywa w łóżka.
Przyjechał bez przeszkody do wielkiego miasta około szóstej rano, po forsownej przez cały dzień i całą noc podróży. Wziął pokoik w podrzędnym hotelu na przedmieściu Świętego Antoniego, a że był bardzo zmęczony, spać się zaraz położył.
Gdy się obudził około jedenastej, znalazł na stole przy łóżku kopertę zapieczętowaną, na której wypisane było jego nazwisko i wszystkie tytuły...
Złamał pieczątkę i przeczytał ani mniej ani więcej, jeno zaproszenie na dziś na obiad do naczelnika policyi.
— No, powiedział sobie, kosztować mnie będzie wprawdzie ta zabawka dwieście luidorów, ale to wcale nie za drogo za tak przekonywający dowód, jak policya dzielnie jest zorganizowaną!...
Jeszcze słówko, a damy dostatecznie poznać naszym czytelnikom, najznakomitszego bez zaprzeczenia z ministrów Ludwika XV-go.
Pan Sartines przez cały czas rządów swoich, dbał o czystość i zdrowotność stolicy z taką niezmordowaną gorliwością, że zasłużył tem sobie na największe pochwały i najsłuszniejsze uznanie, on też zaprowadził wielkie ulepszenia w oświetleniu miasta, tak niedbałem i niedostatecznem przedtem.
Latarnie, jakiemi obdarzył Paryż, ustąpiły dopiero miejsca gazowi.
Masa zakładów wzorowych świadczyło o rozumnej jego miłości dobra publicznego.
On stworzył magazyny zbożowe, jemu się należy wdzięczność za bezpłatne szkoły rysunkowe dla rzemieślników.
Baron de Kerjean, jak powiedzieliśmy wyżej, grał razem z naczelnikiem policyi.
Pan de Sartines lubił tę zabawkę i grał dobrze i grubo, być może, że wygrywał z przyjemnością, ale faktem jest, że umiał przegrywać z godnością.
Dzisiejszego wieczoru miał wyjątkowe szczęście.
Każda lewa wyobrażała wartość dwudziestu pięciu luidorów, a miał już z dziesiątek takich lew na Kerjeanie.
Ten ostatni przyjmował swoje niepowodzenie z filozoficzną obojętnością i niezamąconym humorem.
Rozmawiano, jak się łatwo tego domyśleć przedewszystkiem o przestępstwach o których naczelnik policyi powinien wiedzieć najpierw i najdokładniej ze wszystkich.
Pan de Sartines rozwijał właśnie bardzo rozumnie ciekawą niezmiernie teoryę.
Utrzymywał mianowicie, że złoczyńcy tak samo, jak inni ludzie ulegają wpływowi mody, dziwnej i niewytłomaczonej, że ta moda popycha w danych chwilach do pewnych kategeryj zbrodni, jakie się w danym czasie powtarzały do nieskończoności i jakie stawały się coraz rzadszemi, skoro tylko moda przemijała.
— Jakaż zbrodnia jest obecnie w modzie?... zapytał Luc z uśmiechem.
— Fałszowanie monety... odpowiedział pan de Sartines.
— A! a!... zawołał baron, więc teraz panowie fałszerze zabrali się do dzieła!...
— Rywalizują między sobą pilnością i zręcznością i otrzymują zadziwiające rezultaty, któreby na podziw zasługiwały, gdyby nie zasługiwały na postronki i koła!...
— Więc panie naczelniku, fałszywe pieniądze ukazują się obecnie w Paryżu?...
— Miasto jest po prostu zalane niemi.
— Od jak dawna?...
— Od dwóch tygodni blizko. Potop ten coraz się bardziej powiększał... Bankierzy są przerażeni, przemysłowcy zarzucają mnie prośbami o powstrzymanie tego potoku, co grozi pochłonięciem wszystkiego.
— Że pan wkrótce zadosyć uczynisz tym prośbom, o tem nie można wątpić...
— Mam przynajmniej nadzieję...
— Jakąż monetę starają się najwięcej naśladować?... złotą czy srebrną?...
— Sztuki złote dwudziestocztero i czterdziestoośmio liwrowe z portretem władcy naszego, ukochanego Ludwika XV-go, z datą 1772-go roku, to jest roku bieżącego...
— I powiada pan naczelnik, że pieniądze dobrze są naśladowane?...
— Doskonale... stempel menniczny nie wybiłby ich dokładniej... Oh! ci fałszerze, to zręczni jacyś ludzie, a muszą mieć do rozporządzenia ogromne zbiory narzędzi!...
— Ależ waga?...
— Zupełnie taka sama, jak luidorów prawdziwych.
— Dźwięk?...
— Jednakowy...
— Pan naczelnik widział te falsyfikaty?... miał je pan w ręku?...
— Nawet w tej chwili mam przy sobie pięć czy sześć sztuk podrobionych... Ciekawyś pan je zobaczyć?...
— Co prawda, to nawet bardzo...
Pan de Sartines sięgnął do kieszeni i podał parę sztuk złota Kerjeanowi, a ten zaczął się im z nadzwyczajnem zajęciem przypatrywać.
Partya została na kilka minut przerwaną.
— Muszę przyznać, odezwał się Kerjean nareszcie, że nie potrafiłbym rozróżnić sztuk fałszywych od prawdziwych...
— Na oko to po prostu niepodobieństwo.
— No więc, jakże się można przekonać?...
— Silne uderzenie, naprzykład na kowadle młotem, rozbija te liczmany na piasek...
— To bardzo ciekawe doprawdy... Na nieszczęście, nie zawsze można mieć kowadło pod ręką, ażeby przeprowadzić próbę...
— Naturalnie, ale jest inny jeszcze sposób daleko prostszy, a równie pewny...
Czoło barona zmarszczyło się gwałtownie, zaledwie zdołał zapanować nad wzruszeniem, jakie go owładnęło i zapytał drżącym trochę głosem:
— A czy tego drugiego sposobu nie raczyłby nam wskazać pan naczelnik?...
— Dlaczego nie?... Mieszanina oto używana przez fałszerzy, topi się nadzwyczajnie łatwo... Dosyć jest dotknąć taki pieniądz do jakiegokolwiek płomienia, a zaraz się rozpłynie...
Zaledwie pan de Sartines skończył te słowa, Kerjean pochwycił jedną fałszywą monetę i przyłożył ją do świecy, nie zważając, że może sobie palce poparzyć.
Skutek był prawie natychmiastowy.
Metal stopił się jak ołów, przyczem jedna ognista kropla upadła na zielone sukno stolika.
— Widzi pan, zauważył pan de Sartines, że to dobry kamień probierczy, nie zdolny omylić nikogo...
Kerjean nic nie odpowiedział, zamyślił się tylko ponuro.
Partya, przerwana doświadczeniem barona, wkrótce została ukończoną.
Naczelnikowi policyi szczęście sprzyjało do ostatka, wygrał od barona około ośmiu tysięcy liwrów.
Przegraną zapłacił baron rulonami po pięćdziesiąt luidorów każdy.
Podczas kiedy dwaj inni gracze regulowali rachunki, pan de Sartines rozłamał jeden rulon i wydobytego luidora przytknął do ognia.
— A ba!... wykrzyknął nagle.
Kerjean pobladł nieznacznie.
Sztuka złota stopiła się tak łatwo, jak kawałek wosku.
Z drugim i trzecim luidorem stało się to samo.
— Doprawdy, że to dziwne... powiedział naczelnik policyi.
Kerjean nie stracił miny, na usta przywołał uśmiech swobodny.
— A więc, panie naczelniku, zalew daleko jest potężniejszy, aniżeli pan przed chwilą przypuszczał... Wierzę teraz, że trudno przewidzieć, gdzie się zatrzyma fatalnie wzbierający potok!...
— Zkąd pan baron masz to złoto?... zapytał pan de Sartines z badawczem spojrzeniem, którego nie mogą się pozbyć ci, co zwykli przeprowadzać badania.
— Złoto to, odpowiedział dobitnie baron, pochodzi z kasy dzierżawców narodowych, otrzymałem je dziś rano w zamian za papiery na okaziciela. Mam tego za sześćdziesiąt tysięcy franków... Bardzo się obawiam, czym nie zrobił niedobrego interesu, przyjmując za doskonałe papiery, bardziej niż wątpliwą monetę.
Baron mówił prawdę, bo rzeczywiście zmieniał bilety na złoto, tylko, że dobre złoto schował w bezpieczne miejsce, a zastąpił je wyrobem własnym, włożywszy go w te same rulony.
— Uspokój się, baronie, odrzekł naczelnik policyi, ale przyślij mi jutro te sześćdziesiąt tysięcy liwrów... Sprawdzi się każdą sztukę, a jeżeli zostałeś pan oszukany na całej sumie, jak na tych kilku sztukach, to wydam rozkaz, aby kasa zamieniła panu te pieniądze, kasyera zaś każe zaraz pod klucz schować... Niepodobna, ażeby nie był wspólnikiem zbrodni, jeżeli wydał tak wielką kwotę fałszywemi monetami...
Luc nie miał czasu podziękować panu de Sartines, bo w przyległym salonie zrobił się nagły tumult i jednocześnie kilku panów podbiegło powiadomić gospodarza, że pani baronowa zemdlała.
Luc zadrżał od stóp do głów.
Carmen, wiedział o tem doskonale, nie należała wcale do rzędu tych kobietek, które tracą przytomność z byle błahej przyczyny.
Posiadała silne nerwy i potężną wolę.
Cóż się tam zatem stało?...
Co się tam mogło stać takiego?...