Dom tajemniczy/Tom III/XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dom tajemniczy
Wydawca Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy
Data wyd. 1891
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Pantins de madame le Diable
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.
Rachunek doktorski.

Pozostawiliśmy Dagoberta i Bouton d’Ora w katakumbach, gdzie schronili się w chwili wtargnięcia barona Kerjeana do ich kryjówki.
Bandyci zrozumieli doskonale, iż nie mogli być odtąd bezpieczni w podziemiach Dyabelskiego hotelu i że czemprędzej potrzeba im sobie poszukać innego schronienia.
Rzeczywiście, na drugą zaraz noc, Luc ukazał się znowu w podziemiach z kilku dobrze uzbrojonemi ludźmi z pochodniami i przetrząsnął wszystkie zakręty skrypt jak najdokładniej.
Zwiedził nawet część katakumb, zajętą chwilowo przez Bouton d’Ora i Dagoberta; ale, że towarzysze barona z pewnym strachem i odrazą zachowywali się w tem smutnem przybytku śmierci, nie spostrzegli przeto bandytów ukrytych po za prawdziwą z kości ludzkich barykadą.
Nocny patrol oddalił się potem i niezadługo opuścił podziemia.
— Mój kumie, szepnął karzeł do olbrzyma, skoro tylko znikło światło pochodni, już tu niczego dobrego spodziewać się nie możemy, trzeba się zatem wynosić.
— Tak... Ale gdzie pójdziemy?... zajęczał Bouton d’Or.
— Toć znajdziemy przecie jakieś legowisko... Mam już nawet coś na widoku...
— To dobrze... A co zrobimy z rannym?...
— Zabierzemy go ze sobą... Jest mu coraz lepiej i za dwa dni będzie mówił... Za jaki tydzień, chwytniemy wykup pokaźny i wypuścimy na wolność...
— Niech i tak będzie!... Idź naprzód, Dagobercie, ja zabiorę na plecy szlachcica...
W pół godziny później, karzeł i olbrzym wyszli z podziemia, a dla uniknięcia jakiekogokolwiek niepożądanego spotkania, przesuwali się polami, przez płaszczyznę Montrouge.
Na końcu poprzerzynanej głębokiemi bruzdami drogi, na której koła ciężkich wozów, zapadały po osie, znajdowała się w owej epoce, zapuszczona od lat kilku rudera.
Rudera ta, składająca się z jednej jedynej stancyi bez podłogi, zamieszkałą była przez starego kamieniarza, którego jedyną przyjemnością było upić się raz na tydzień porządnie samemu.
Pewnego poranku, kamieniarz ten nie przyszedł, jak zwykle, do kopalni,
— Pijany!... mówili towarzysze pracy.
— Nie jego dzień dzisiaj przecie... dodawali inni.
— Może zmienił dzień właśnie... toć każdy dobry na uczczenie butelki...
I nazajutrz, i dni następnych kamieniarz się jednak nie pokazał.
Przypuszczano, że stary może zachorował, albo może umarł i udano się do niego.
Przybyłych uderzył widok straszliwy.
Kamieniarz został zamordowany w swojem łóżku, z okropnem barbarzyństwem.
Porąbano go na kawałki siekierą.
Ponieważ nieszczęśliwy nie posiadał ani grosza i ponieważ nie wiedziano, ażeby miał jakiego nieprzyjaciela, gubiono się w domysłach, co mogło spowodować tę okrutną zbrodnię niewykrytą naturalnie.
Od tego wypadku nikt nie chciał mieszkać w ruderze, a była tak nędzną, że nikomu ani na myśl nie przyszło, iżby ją rozebrać na materyał.
Chłopi usiłowali ją po parę razy podpalić, ale zdawało się, że ogień nie chce tknąć tego przeklętego mieszkania.
Płomienie gasły, nie zrobiwszy innej szkody, jak tylko osmaliwszy ściany.
Dagobert znał ruderę, o jakiej mowa, i do niej przyprowadził Bouton-d’Ora.
Olbrzym poszedł skraść parę snopków słomy w poblizkiej stodole i gdy ją przyniósł, urządził trzy posłania i instalacya została dopełnioną.
Zgodnie z tem, co utrzymywał karzeł, którego zdolności medyczne mieliśmy sposobność ocenić, rekonwalescencya Renégo szybko postępowała.
Na trzeci dzień po przeprowadzeniu się bandytów do nowego mieszkania, markiz po spokojnie przespanej nocy, otworzył oczy.
Powiódł do okoła wzrokiem ździwionym, ale już zupełnie przytomnym i szepnął głosem osłabionym.
— Gdzie ja jestem?...
Dagobert zbliżył się do chorego.
— Że nie jesteś w pałacu, mój szlachcicu, to z pewnością już przekonałeś się o tem, jesteś jednak w towarzystwie poczciwych chłopaków, którym się należy wdzięczność za to, że cię przyprowadzili do życia.
Gdyby nie oni, oddawna byłbyś już na tamtym świecie...
René przymknął oczy, bo raziło go jasne dzienne światło.
Silił się zebrać myśli, aby coś sobie przypomnieć.
Wkrótce też przypomniał sobie ostatnie wypadki w jakich brał udział i zakończenie pojedynku przy ulicy Tombe-Issoie.
Nie mógł jednak zdać sobie sprawy, wiele upłynęło czasu od tego pojedynku.
— Przypominam sobie... szeptał, że baron de Kerjean mnie uderzył i zdawało mi się, że umieram.
— Nie wiem, czy pański przeciwnik nazywał się baron de Kerjean... odrzekł Dagobert, ale wiem, że pana kazał poprostu łotrom jakimś zamordować...
— Zamordować?... powtórzył René.
— Zamordować jak najdoskonalej... Miał był na rozkazy dwóch siepaczy, ci napadli pana z tyłu, na wyraźny znak pryncypała.
Słuchając tych słów, pan de Rieux przypomniał sobie nagle, straszne twarze Moralesa i Coqnelicota, pochylone nad nim, w chwili, gdy mu się zdawało, że dusza zeń ulata.
— Tak, tak, prawda... zdaje mi się, że jeszcze widzę tych morderców... Czy to wczoraj było...
— Przed dwoma tygodniami z górą... mój szlachcicu...
René spojrzał na Dagoberta ździwiony.
— Tak... tak... mój obywatelu... zapewniam...
— A cóż się działo zemną przez te dwa tygodnie?...
— Zabraliśmy pana do siebie i pielęgnowali po rodzicielsku prawdziwie, trzymaliśmy cię jak w wacie i przyszedłeś do zdrowia... rany już się pogoiły...
— Co?.. wykrzyknął René, wyście to uczynili dla obcego wam zupełnie człowieka?... O jesteście najlepszymi, najszlachetniejszymi z ludzi!...
Bouton d’Or skrzywił się znacząco.
Dagobert odpowiedział z uśmiechem:
— Pochlebia nam pan, szanowny panie. Nie jesteśmy istotami tak doskonałemi, za jakie nas pan uważa, ale to pewna, że mamy dobre serca, że obchodziliśmy się z panem jak matka z synem.
— Więc... mówił René, od piętnastu dni wy czuwacie nademną?...
— Po całych dniach i nocach... szanowny panie...
— Winienem wam wdzięczność bez granic!...
— Przyznajemy to najchętniej...
— I dam wam dowód tej wdzięczności mojej...
— Liczymy na to... Niewdzięczność jest występkiem brzydkim...,
— Co mogę dla was uczynić?... powiedzcie.
— Bardzo wiele możesz!... szlachcicu.
— Nie jesteście bogaci zapewne?...
— Job na swoim, z przeproszeniem, śmietniku bogaczem był wobec nas.
— Biedni ludzie!... szeptał René. A więc ja jestem bogaty... bardzo nawet bogaty....
Dagobert i Bouton d’Or zamienili tryumfujące spojrzenia.,
— Chcę być narzędziem waszego szczęścia... ciągnął pan de Rieux, chcę godnie wynagrodzić wasze względem mnie postępowanie... ale najprzód proszę, podajcie mi moje ubranie, to, co wisi tam na ścianie...
— Pańskie ubranie!... wykrzyknął Dagobert, co też panu do głowy przychodził... co pan z nim myślisz zrobić?... Daleko pan jesteś jeszcze słabszym, aniżeli ci się zdaje, nie doszedłbyś do drzwi nawet...
— Nie myślę się wcale ubierać... odrzekł René, chcę po prostu wyjąć z kieszeni woreczek, w którym jest kilka sztuk złota...
— O!... odrzekł Dagobert, woreczka niema już w pańskiej kieszeni...
— A gdzież się podział?...
— Zupełnie już pusty... Co chcesz mój szlachcicu!... lekarstwa drogo kosztują... a my za biedni na to, ażeby je za swoje kupować... Czyśmy nie dobrze zrobili?...
— Gdzież tam... odparł René, zrobiliście bardzo dobrze... uprzedziliście mój zamiar...
— Liczyliśmy, że ten woreczek będzie na pewno małą tylko zaliczką na wdzięczność tak bogatego i szlachetnego pana...
Pan de Rieux baczniej się przypatrzył nieznanym postaciom Dagoberta i Bouton d’Ora i odgadł, że się znajduje w obecności ludzi, dla których ocalenie jego miało się stać korzystną spekulacyą.
Mało go to obchodziło zupełnie, szczęśliwym był, że żyje, bo był zemsty spragniony; nie dbał też o to, jak drogo będzie kosztować przysługa, którą mu wyświadczono.
— Dobrze, że liczyliście na mnie, proszę tylko naznaczcie sami sumę, jaką wam dłużny jestem. Jakakolwiek będzie, bądźcie pewni, że naprzód ją akceptuję...
— Oto prawdziwie szlachetne słowa!... zawołał rozpromieniony Dagobert.
— Rzetelnie, godny pan!... mruknął Bouton d’Or.
A głośno zapytał:
— Czy bez urazy, nie jesteś pan przypadkiem jednym z przyjaciół księcia Guemenée?...
— Znam bardzo dobrze księcia... odpowiedział René, ale dla czego chcecie wiedzieć o tem?...
— Czy nie przyjeżdżał pan na polowania w lasach książęcych w Poitou?... ciągnął Bonton d’Or, nie odpowiadając na pytanie Renégo.
— Przyjeżdżałem... dosyć często nawet...
— A więc nic dziwnego, że mi się ciągle zdawało, iż ja znam osobę pańską... Teraz doskonale sobie nawet nazwisko przypominam... Pan jesteś markiz de Rieux...
— Rzeczywiście... odrzekł René ździwiony do najwyższego stopnia, ale jakimże to sposobem?...
— Jakim sposobem?... wiem, kto pan jesteś i jak się nazywasz, dokończył olbrzym. To rzecz prosta i naturalna... służyłem przy psiarni księcia... a chyba musiał pan nawet słyszeć o mnie... Jestem Bouton d’Or, głośny i sławny Bouton d’Or... Dosyć narobiłem w tamtych stronach hałasu... wystąpili przeciwko mnie we dwa tysiące, a i tak mi nic nie zrobili...
Pan de Rieux zadrżał pomimowoli na wspomnienie krwawych czynów, człowieka, którego miał przed oczami.
Wiedział, że ten jego opiekun należał do morderców najgorszego rodzaju.
Olbrzym spostrzegł, jakie zrobił wrażenie.
— Czy pan się mnie boi?... zapytał gburowato...
— Ja się nikogo i niczego nie boję... odparł dumnie René. A zresztą, ocaliłeś mi życie, jakżebym mógł się ciebie obawiać?...
— Bardzo słusznie powiedziane... a jednakże pobladłeś pan i nie wyglądasz już jak przedtem...
Pan de Rieux chciał odpowiedzieć, ale niepodobna mu było słowa przemówić.
Zaćmiło mu się w oczach, poczuł, jakby mu serce bić przestało.
— Za dużo pozwoliliśmy mu mówić... odezwał się żywo Dagobert, omdlał ze zmęczenia... Powinienem był to przewidzieć.
— Niema jednak niebezpieczeństwa, wszak prawda?... zapytał Bouton-d’Or zaniepokojony.
— Żadnego a żadnego... oświadczył Dagobert, podaj no flaszkę z wódką.
— Oto jest...
Karzeł wlał kilka kropel w usta Renégo.
Ożywiło go to odrazu i chciał się unieść.
— Nie ruszaj się pan, bardzo proszę!... wykrzyknął Dagobert. Znam się trochę na medycynie i musisz pan stosować się do tego, co ci zalecam. Za kilka dni będziesz pan już na nogach, ale dzisiaj proszę zachować się spokojnie... Porozmawiamy jutro...
René posłuszny był jak dziecko, opuścił głowę na pęk słomy, służącej za poduszkę i zasnął głęboko.
— A co?... miałem nos, wróżąc ci kurkę o złotych jajach?.. zapytał Dagobert towarzysza. Szlachcic do zgody, jak ryba do wody, dostaniemy wszystko, co nam się podoba.
— Przyznaję, ale wiele mamy zażądać za to?... W tej chwili kwestya to najważniejsza...
Zaczęli szeptać pocichu, układając się o wysokość okupu od markiza de Rieux.
Po długiej i chwilami bardzo ożywionej dyskusyi, oznaczono go na dwadzieścia tysięcy liwrów...
Bouton-d’Or oświadczył otwarcie, że suma ta wydaje mu się za małą, w stosunku do ogromnej fortuny szlachcica, Dagobert jednak dał do zrozumienia wspólnikowi, iż lepiej poprzestać na mniejszem, a zaskarbić sobie łaski pana de Rieux, bo protekcya takiego pana może się stać dla nich zbawienną.
Bouton-d’Or dał się tym argumentom przekonać.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.