Dom tajemniczy/Tom III/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dom tajemniczy |
Wydawca | Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy |
Data wyd. | 1891 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Pantins de madame le Diable |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz po przebudzeniu, René poczuł, że mu daleko lepiej.
Posilił się trochę, wypił pół szklanki czystego wina i mógł już przejść kilka kroków.
— Panie markizie... rzekł Dagobert, jesteś pan już zdrów zupełnie, i zdaje mi się, że za trzy lub cztery dni, będziesz mógł nas opuścić. Pomówmy zatem trochę o naszych interesach... Ponieważ oto podobało się panu pozostawić nam oznaczenie wynagrodzenia za naszę troskliwość i leczenie pana, oznaczyliśmy je na dwadzieścia tysięcy liwrów... Czy to żądanie umiarkowane?... Jak pan myśli?...
— Myślę, że nie jest wcale a wcale wygórowanem...
— Więc pan przystaje?...
— W zupełności...
— Do pioruna!..,. mruknął pod nosem Bouton d’Or, zażądaliśmy za mało!... Byłby dał trzydzieści, a nawet czterdzieści tysięcy liwrów z tą samą napewno łatwością... Rujnuje mnie doprawdy ten nędznik Dagobert!...
— Doskonale, panie markizie... ciągnął dalej karzeł, pozostaje nam tylko zapytać, kiedy nam pan pragnie uiścić się z długu?...
— Złożę go w wasze ręce, gdy tylko będę się mógł udać do Paryża...
Dagobert podrapał się w ucho z miną niezdecydowaną.
— Panie markizie... rzekł nie bez pewnego zakłopotania, wierzymy w zupełności pańskiemu słowu, ale... dalekoby nam było przyjemniej, pan to przecie dobrze rozumie, odebrać tę sumkę teraz, kiedy mamy szczęście mieć pana u siebie...
Słowa powyższe zdradzały tak widoczne powątpiewanie w zapewnienie szlacheckie, że René gwałtownie zmienił się na twarzy, i że krew mu uderzyła do głowy; ale położenie nakazywało mu ogromną ostrożność.
Rozumiał to i zapanował zaraz nad sobą.
— Dobrze... rzekł. Podpiszę wam w każdej chwili przekaz na dwadzieścia tysięcy liwrów, płatny u notaryusza, trzymającego fundusze moje w swojej kasie.
— Czy pewnym jesteś, panie markizie, że notaryusz zna pański podpis?...
— To nie ulega żadnej wątpliwości... Nie ukrywam jednak przed wami, że będzie mocno ździwiony, zobaczywszy przekaz podobny w waszych rękach, że będzie prawdopodobnie chciał dowiedzieć się, zkąd go macie, i że was będzie długo i szczegółowo wypytywał...
— Tak... tak... potaknął Dagobert, to bardzo być może... notaryusz może podejrzywać, czyśmy nie skradli tego kawałka papieru, albo czy nie sfałszowaliśmy podpisu pańskiego... Niech mnie dyabli porwą, czybym wiedział, co mu odpowiedzieć w takim razie, chociażbyśmy bowiem opowiedzieli całą prawdę, nie uwierzyłby ani w jedno nasze słowo, i zamiast nam wypłacić pieniądze, kazałby przytrzymać nas... to jasne i pewne... Jakże więc zrobić?...
— Nie wiem... odrzekł René, szukajcie sami sposobu.
Dagobert pochwycił Bouton-d’Ora za pasek skórzanego ubrania, pociągnął go w kąt izby i długo się z nim naradzał po cichu.
Powrócił następnie do pana de Rieux i powiedział:
— Panie markizie, daj nam pan słowo honoru, że nam przyniesiesz o umówionej godzinie te dwadzieścia tysięcy liwrów w miejsce, w które wskażemy... przysięgnij nam, że nie powiesz nikomu w świecie ani słowa o stosunkach, jakie miałeś z nami, a pozwolimy ci oddalić się, jak tylko będziesz miał dosyć na to siły.
— Daję wam słowo, jakiego żądacie... odrzekł René, daję je wam i jako katolik, i jako szlachcic.
— Zgoda!... poprzestajemy na tem przyrzeczeniu szlachetnego pana, który nam biedakom zawdzięcza życie...
— Wasze zaufanie zostanie wynagrodzone... odpowiedział René, macie prawo do mojej wdzięczności... i bądźcie pewni, że nie okażę się niewdzięcznym...
Na trzeci dzień po tej rozmowie, René czuł dosyć siły na to, aby się udać do Paryża...
— Naznaczcie mi spotkanie na dziś wieczór... rzekł dokończając ubrania, bo dziś wieczór będę miał dla was pieniądze...
— Panie markizie... zapytał Dagobert, czy pan niema obawy stawić się w dzielnicy Luksemburgskiej?...
— Żadnej.
— Czy pan zna ulicę Tombe-Issoire?...
— Doskonałe.
— Czy pan potrafi odnaleźć tę małą furtkę w murze, po za którym odbywał się pojedynek?...
— Nic łatwiejszego, furtka, jak sobie przypominam, jest na lewo w samym środku tegoż muru...
— Tak, tak, właśnie. A więc, panie markizie, ja i Bouton-d’Or będziemy czekali pana punkt o dziesiątej na wprost tej furtki...
Odrazu pan nas nie zobaczy, ale się pokażemy, skoro pan tylko dojdzie do tego miejsca...
Stawię się punktualnie...
— Niech pan markiz nie zapomina, że ma być sam jeden tylko... Jeżeliby kto panu towarzyszył, albo szedł za panem, musimy to uznać za podstęp...
— Sam jeden przybędę...
— Jeżeli się pan obawia, ażebyśmy nie wprowadzili go w jaką zasadzkę, może się pan od stóp do głów uzbroić...
— A to po co?... Powiedziałem już wam, że się niczego nie obawiam...
— Więc o dziesiątej, panie markizie...
— O dziesiątej...
René bardzo blady i osłabiony jeszcze, opuścił ruderę płaszczyzny Montrouge i pociągnął ku Paryżowi, do którego miał około ćwierć mili tylko.
Z pewną trudnością przebył tę krótką przestrzeń, bo nogi uginały się pod nim, bo mu w uszach szumiało, bo zimny pot wystąpił na czoło i skronie.
Jednakże w miarę jak szedł, osłabienie ustępowało i doszedł nareszcie bez żadnego wypadku do rogatki l’Enfer.
Tu wziął dorożkę i kazał się zawieźć na ulicę Pas-de-la-Mule do pana Boumin, notarynusza, którego już znamy.
Pan Boumin aż krzyknął, zobaczywszy swojego klijenta.
— I cóż?... zapytał René, czy kochany pan mnie nie poznaje?... Tak mi się pan przypatruje, jakbym z tamtego świata powracał...
— Bo też, pan markiz, zupełnie na to wygląda... odpowiedział pan Boumin.
René zbliżył się do lustra wiszącego w gabinecie notaryusza, i zrozumiał jego ździwienie.
Lustro nie było znane w chałupie w Montrouge, pan de Rieux nie mógł tam widzieć, jaka zmiana zaszła w jego osobie przez ubiegłe trzy tygodnie.
Przeraził się sam siebie.
Chudym był, jak Morales, twarz mu wybladła, oczy zapadły i podsiniały, słowem zmieniony był do niepoznania.
— Byłem bardzo chory, kochany notaryuszu, powiedział, walczyłem pomiędzy życiem a śmiercią, a nawet skazany już byłem przez doktorów...
— Szczęście, że pan markiz wyzdrowiał!... wykrzyknął z radością pan Boumin i dodał: Ośmielę się zapytać, czemu mam przypisać honor wizyty pańskiej?...
— Przychodzę po pieniądze, kochany panie.
— Kasa moja stoi do rozporządzenia pana markiza...
René kazał sobie wypłacić sumę daleko większą, aniżeli ta, jakiej potrzebował na wieczór, wydał pokwitowanie, a następnie z pewnem wahaniem zdecydował się przystąpić do rzeczy, która mu wielką przykrość sprawiała.
Ale wolał najboleśniejszą prawdę, niż męczącą niepewność.
— Kochany notaryuszu, zaczął, znanem jest panu zapewne wszystko, co ważniejszego stało się w Paryżu?...
— O, ja zawsze jestem dobrze o wszystkiem powiadomiony...
— Zapewne więc będziesz mi pan mógł powiedzieć, ciągnął René drżącym głosem, czy małżeństwo córki książąt de Simeuse jest już faktem spełnionym?...
— Ślub odbył się przed dwoma tygodniami, odrzekł żywo notaryusz. Szczęśliwy małżonek panny Janiny, pan baron de Kerjean, młodzieniec bardzo dystyngowany, którego pan markiz musi znać zapewne, został także klijentem moim i to w okolicznościach najdziwaczniejszych...
Przybity straszną nowiną, jaką posłyszał, René, pomimo, że był na nią przygotowany, musiał walczyć sam ze sobą, ażeby utrzymać pozorny spokój, aby nie zdradzić boleści swej przed notaryuszem.
Rzucił się na krzesło, ocierając zimny pot z twarzy i machinalnie powtórzył ostatnie słowa pana Boumin.
— Tak, panie markizie, ciągnął notaryusz, w okolicznościach nader dziwnych, sam pan to zaraz osądzi.
I opowiedział ze wszelkiemi szczegółami, wizytę barona de Kerjean, oraz nabycie przez tegoż hotelu Dyabelskiego.
— Nie prawda, panie markizie, dodał, kończąc p. Boumin, że to dziwna fantazya, że nie każdemu podobna myśl przyszłaby do głowy?...
René skłonił się potwierdzająco.
Pan Boumin prawił dalej:
— Powiadają, że baron de Kerjean łoży ogromne sumy, aby urządzić z tego hotelu najpiękniejszą rezydencyę w Paryżu!... Utrzymują nawet, że zaraz po ukończeniu robót, a nastąpi to niezadługo, zainauguruje się tam świetnym balem, jakiego jeszcze nigdy w mieście nie widziano... Pan markiz zostanie także zapewne zaproszony...
René nie miał się już o co więcej dowiadywać, pożegnał zatem notaryusza, wsiadł do czekającej na niego dorożki i wydał rozkaz woźnicy, ażeby jechał ulicami najmniej uczęszczanemi, a zatrzymał się przed domem, gdzie zobaczy wywieszoną kartą, że to dom umeblowany i do wynajęcia.
Po godzinie wolnej jazdy, dorożka się zatrzymała.
Stangret zeszedł z kozła, przybliżył się do drzwiczek i powiedział:
— Obywatelu!... znalazłem, jak się zdaje, co ci potrzeba...
— Gdzie jesteśmy?... zapytał René.
— Na ulicy Corisaie.
René wysiadł z dorożki i spostrzegł po lewej stronie, po za sztachetami, aleję wysadzoną lipami, których gałęzie teraz ogołocone, w lecie musiały stanowić przyjemne sklepienie z zieleni.
Na karcie wywieszonej na sztachetach przy dzwonku od furtki, wypisane było:
Pawilon umeblowany z ogrodem, do wynajęcia każdego czasu. — Proszę mocno dzwonić!...
Nie można było sobie wyobrazić nic bardziej odosobnionego w Paryżu.
Na prawo i na lewo sztachet, ciągnęły się długie mury, otaczające obszerne ogrody.
Na przeciw nie było żadnego domu.
Pan de Rieux, stosując się do tego, co było napisane na karcie, pociągnął silnie za rączkę od dzwonka, który się słabo odezwał w głębi.
Upłynęło kilka sekund, gdy starzec ubrany w starą liberyę z poczerniałemi galonami, przeszedłszy aleje powolnym krokiem, zapytał:
— Czy pan życzy sobie zobaczyć pawilon?...
— Tak, odpowiedział René.
Starzec otworzył bramę wielkim kluczem i wprowadził pana de Rieux do ogrodu.
Mury pawilonu były całe pokryte gęstym bluszczem.
Mały ogródek dobrze utrzymany, wyglądał bardzo smutnie.
Pawilon zbudowany z kamienia i cegły, składał się tylko z parteru i pierwszego piętra.
Wewnątrz, szare, wypłowiałe obicia i meble z czasów Ludwika XIII-go.
Jakiś zapach minionej epoki czuć było w pokoju.
René mógł cały Paryż objechać, a nie znalazłby nic równie odpowiedniego z jego obecnem położeniem i usposobieniem umysłu.
Przypadek lepiej mu posłużył, niż najlepsze poszukiwania.
— Jaka cena wynajmu tego domu?... zapytał.
— Ośmset luidorów rocznie... płacone w dwóch ratach z góry.
— Oto należność za rok cały i dla pana dwa luidory. Jakże się nazywa właściciel tego domu?...
Starzec wymienił jakieś nazwisko nieznane, napisał pokwitowanie i oddał klucze panu de Rieux.
Zmordowany, usiadł on na staroświeckim rzeźbionym fotelu, w małym saloniku na parterze i zadumał się głęboko.
— Niestety!... mówił sobie z goryczą, wszystko ostatecznie skończone!... Ta, którą kochałem i którą kocham nad życie, nie istnieje już dla mnie... Należy do człowieka niegodnego jej, do łotra, którego nie mogę nawet demaskować, bo hańba barona Kerjeana dosiągnęłaby córki Simeusów!... Obecna egzystencya moja ma jeden cel tylko na świecie:
czuwać w cieniu, po cichu, nad byłą moją narzeczoną, bo zagraża jej nieustanne niebezpieczeństwo, bo nędznik, jej mąż, zdolny jest do wszelkiej zbrodni!.. Nic mnie nie odwróci od tego celu, spełnię powinność moję do końca... Przysięgam, że będę miał jeszcze sposobność bronić mego życia od morderców barona Kerjeana!...