Dom tajemniczy/Tom III/XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dom tajemniczy
Wydawca Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy
Data wyd. 1891
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Pantins de madame le Diable
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.
Ugoda.

René byłby długo zapewne jeszcze siedział pogrążony w myślach tych ponurych, gdyby go nie wyrwały były z zadumy kroki czyjeś w ogrodzie.
Wyszedł z pawilonu i spotkał starego sługę, od którego wynajął pawilon.
— Czego sobie życzysz, przyjacielu?... zapytał starca.
— Przyszło mi na myśl — odpowiedział weteran — że może pan dopiero co przyjechał do Paryża i nie miał czasu urządzić się jeszcze... Może więc przydam się na co... Mój pan wyjechał i nie tak prędko powróci, mogę więc rozporządzać swoim czasem... Stary jestem i niedołężny, ale potrafię jeszcze zrobić co trzeba, a spełnię wszystko sumiennie...
Całe życie byłem lokajem i znam się trochę także na kuchni...
— Jak się nazywasz, przyjacielu?...
— Mateusz, do usług pańskich...
— A więc Mateuszu, przyjmuję chętnie twoję propozycyę i powiem nawet, żeś mnie wybawił z wielkiego kłopotu... Będziesz mi usługiwał, będziesz mi przyrządzał posiłek... Zadawalam się byle czem... Oto masz dziesięć luidorów na pierwsze wydatki... a przynieś, proszę cię, przedewszystkiem wszystko, co potrzebne do pisania... Zapłać także i odpraw dorożkę, czekającą przed bramą.
Stary sługa wyszedł i powrócił wkrótce z papierem, piórami, atramentem, lakiem etc.
— Biurko jest w sypialnym pokoju — powiedział. — A o której godzinie każe pan podać obiad?...
— O szóstej!...
— Może pan liczyć na moję punktualność...
René wszedł na pierwsze piętro, zasiadł przed biurkiem w sypialnym pokoju i napisał do kamerdynera swojego, człowieka zaufanego, na którego liczyć mógł w zupełności, aby przybył do Paryża pod wskazany mu adres. Nadmienił przytem, żeby tego adresu nie zdradził nikomu, i ażeby przywiózł ze sobą parę waliz z bielizną i garderobą.
Mateusz odniósł list na pocztę, następnie zaś zabrał się do rozpalenia ognia.
Dzień przeszedł. Około wpół do dziewiątej pan de Rieux włożył do kieszeni dwadzieścia tysięcy liwrów w złocie, posłał po karetę i kazał się zawieżć do najsławniejszego w tej epoce składu broni przy ulicy Świętego Antoniego. Kupił tam elegancką mocną szpadę i dwa małe pistolety, które przy nim nabito, poczem wsiadł znowu do karety i pojechał, kazał się stangretowi zatrzymać w pobliżu miejsca, naznaczonego na schadzkę z Dagobertem i Bouton d’Orem.
Przybył za wcześnie — zatrzymał się zatem w karecie i dopiero gdy dziesiąta wybiła na zegarze Luksemburskim, wysiadł i wszedł na ulicę Tombe-Issoire.
Czarne chmury zakrywały księżyc, ulica pogrążona była w ciemności.
Pan de Rieux szedł wolno, żeby się nie potknąć o bruk nierówny. Szedł koło muru, otaczającego pustkę i doszedł do małej furtki, przez którą przechodził z baronem Kerjeanem.
Uważając za zbyteczne iść dalej, przystanął, a że był zmęczony, oparł się o mur trochę.
Upłynęło kilka minut.
Renégo zaczęła już dziwić niepunktualność bandytów, gdy na raz jakiś głos przytłumiony, jakby dochodzący z góry, zapytał:
— A... jest pan markiz?...
René podniósł głowę i zobaczył rysującą się w ciemości czarną postać, siedzącą na murze. Poznał głos Dagoberta i odpowiedział:
— Tak, to ja... ten sam, na którego czekacie.
— Bouton d’Or, otwórz drzwi — powiedział karzeł. Pan markiz raczy wejść, daleko nam będzie dogodniej tutaj, niż na ulicy...
René posłyszał, jak zgrzytnęły zawiasy, zawahał się instynktownie, czy przestąpić próg i oddać się na łaskę dwóch nędzników, ale zapanował nad sobą i wszedł śmiało.
Drzwi zaraz zamknięto.
Dagobert opuścił stanowisko, jakie zajmował i znalazł się obok Renégo i olbrzyma.
— Panie markizie, rzekł, wiedziałem, że słowo takiego, jak pan szlachcica, to święte słowo... Tak samo, jak ja i Bouton d’Or zaufał panu zupełnie.. Przyniósł pan zapewne pieniądze...
— Naturalnie... odrzekł René, ale noc taka ciemna... jakże ich porachujecie?...
— Rachować po panu markizie! cóż znowu... niezdolni jesteśmy do czegoś podobnego... Jest dwadzieścia rulonów zapewne?... dziesięć dla mojego kuma i dziesięć dla mnie... Doskonale!... dziękujemy panu z całego serca... Teraz pozwoli pan markiz dać sobie dobrą radę... Czuwaj pan nad sobą, a kiedy będziesz się pan bił w pojedynku, nie dajże się mordować, bo nas tam zapewne nie będzie, ażeby pana zabrać do siebie i kurować w podziemiach Dyabelskiego hotelu...
René zadrżał.
Słowa Dagoberta przypomniały mu, że już słyszał od pana Boumin o nabyciu tego hotelu przez męża Janiny de Simeuse.
— Hotel Dyabelski?... powtórzył.
— Ależ tak, tam była nasza siedziba, aleśmy zostali z niej wyrzuceni zeszłego tygodnia, przez łotra, z którym się pan spotykałeś na szpady, w tem samem miejscu, gdzie się znajdujemy...
— Przez barona de Kerjean?...
— Przez niego samego.
— Baron kupił ten hotel... Czy nie słyszeliście o tem?...
— Doprawdy, że nie!... odrzekł, śmiejąc się Dagobert. Więc pan we własnym domu swego mordercy znalazłeś schronienie!... A to prawdziwie ciekawe i oryginalne!...
— Chcecie mi oddać pewną przysługę?... zapytał pan de Rieux.
— Czyż pan markiz może wątpić o tem?...
— No... więc zróbcie, czegoście dotąd nie zrobili... Objaśnijcie mnie, co się stało po tem, gdy upadłem napadnięty przez siepaczy Kerjeana i gdyście mnie do siebie zabrali?...
Dagobert opowiedział w krótkości to, co czytelnicy nasi już wiedzą.
Tajemnicze podziemia najbardziej uderzyły Renégo, przeczuwał, że jakieś szatańskie dzieło miało się dokonać w tych kryptach, do których Kerjean ciągle, jak zły duch, powracał.
— Jak się tu dowiedzieć o tem?... szepnął.
— Szal... przerwał żywo karzeł.
W tej chwili wszyscy trzej posłyszeli lekki szmer, furtka się otworzyła i zaraz zamknęła z powrotem, a jakieś cienie przesunęły się i przyciszone kroki dały się słyszeć na stwardniałej ziemi.
Serce Renégo zabiło gwałtownie, oczy siliły się napróżno przebić ciemności.
Nagle, na sekundę chmury się rozsunęły, a blade światło księżyca pozwoliło panu de Rieux, dojrzeć czarne sylwetki kilku ludzi, którzy zaraz zniknęli za cyprysami.
René zwrócił się do Dagoberta:
— Gdzie idą ci ludzie?...
— Do cysterny, odpowiedział karzeł, a ztamtąd dostaną się do podziemi...
— Sądzicie, że należą oni do barona de Kerjeana?...
— Przysiągłbym na to.
— A dla czegóż przez dom nie przechodzą?...
Dagobert wzruszył ramionami.
— Trzeba się o to nie mnie, lecz właściciela zapytać.
— Milczenie!... szepnął Bouton d’Or, posiadający słuch nadzwyczaj bystry, ktoś idzie przez ulicę... ktoś się zbliża... zatrzymuje...
Olbrzym miał racyę, furtka otworzyła się po raz drugi i liczniejsza znowu gromadka skierowała się w stronę cysterny.
Kiedy ucichł odgłos ich kroków, René powiedział do Dagoberta i Bouton d’Ora: —
— Uważajcie dobrze obadwaj, bo będę mówił o rzeczy nader dla was ważnej...
— Słuchamy z całą uwagą, panie markizie... odpowiedział karzeł.
René zaczął:
— Oddaliście mi największą przysługę, jaką jeden człowiek może wyświadczyć drugiemu, boście mi uratowali życie, i jestem też dłużnikiem waszym, lubo przed chwilą skwitowaliście mnie zupełnie...
— Coś dobrze się zaczyna... pomyślał olbrzym, węszący nową gratkę.
— Nie chcę was obrażać swojem podejrzeniem... ciągnął pan de Rieux, nie wiem, jak żyjecie, a jednakże, muszę się przyznać, iż wątpię w moralności waszych sposobów widzenia rzeczy... Obawiam się, czy nie macie trochę za luźnych pojęć o cudzej własności...
— No, no, niech pana markiz się nie żenuje... przerwał Dagobert, i nazywa rzeczy właściwem ich nazwiskiem... Jesteśmy łotrami, ani mniej ani więcej... i wcale się o to nie obrażamy... żyjemy z rabunku...
— Do czegóż taka egzystencya was doprowadzi?...
— Na szubienicę, panie markizie, to rzecz pewna... ale zgodziliśmy się ze swoim losem... trzeba być filozofem na tym świecie...
— Przykro mi pomyśleć, że moi wybawcy dążą do tak opłakanego celu!...
— Czy masz nam pan co innego do zaproponowania?...
— Może...
— No, to mów, panie markizie... Nie idzie nam koniecznie o szubienicę i chętnie przyjęlibyśmy na stare lata trochę mniej wzniosłą pozycyę...
— Od was wyłącznie zależy, ażebym wam dostarczył środków zostania uczciwemi ludźmi... Co byście powiedzieli naprzykład, gdyby wam tak nie zbywało na niczem, a nadto, gdybyście mieli porządny domek wiejski?...
Dagobert pokiwał głową:
— Powiedziałbym, że zapóźno już na nasze nawrócenie i że nie warto o tem gadać...
— Za późno?... powtórzył René, a dla czego?
— Bo przeszłość, jaką za sobą ciągniemy, jest nieprzezwyciężoną przeszkodą dla przyszłości, jaką nam pan proponuje... Jak tylko sprobujemy żyć spokojnie na świetle dziennem, agenci pana naczelnika policyi wyciągną na nas swoje szpony i dzisiejsi uczciwi ludzie, zapłacą za wczorajszych łotrów... Jesteśmy wyjęci z pod prawa, panie markizie... musimy więc poprzestać na tem, pozostawiając sobie przynajmniej prawo ukrywania się i bronienia!...
— A więc, cóżbyście powiedzieli, ciągnął pan de Rieux, gdybym się podjął pogodzić was z panem naczelnikiem policyi i dał wam zapewnienie, że puszczają w niepamięć waszę przeszłość?...
— Oh! wtedy to, co jest w tej chwili niepodobieństwem, stałoby się prawdopodobnem.. Ale to nie będzie bez pewnych, zdaje mi się, warunków?...
— Zgadłeś...
— A te warunki?...
— Wyrzec się od dzisiaj wszelkiego łotrostwa... poprzestać na trzechset liwrach, jakie wam będę doręczał każdego miesiąca i wreszcie wynaleźć zręczny sposób dostania się, jak przed tem do podziemi Dyabelskiego hotelu i zawiadamiać mnie o wszystkiem, co się tam dziać będzie... Widzicie, że to, co od was wymagam, nie jest znów tak wielką rzeczą i że wam w zamian sporo obiecuję... Czy zgadzacie się?...
— Bez wahania, zostaniemy uczciwymi ludźmi, będziemy szpiegować z amatorstwa i zaręczamy, że pan markiz będzie miał daleko lepszą policyę, niż pan de Sartines, chociaż o jego także dziwy rozpowiadają.
— W takim razie, macie tutaj trzysta liwrów za pierwszy miesiąc z góry.
— Pokornie dziękujemy panu markizowi i oddajemy mu się duszą i ciałem!... rozporządzaj pan nami, jak ci się żywnie podoba. Ale w jaki sposób, mamy dostarczać wiadomości?...
— Czy pisać umiecie?... zapytał René.
— Edukacya Bouton d’Ora nie sięga tak daleko, ja za to piszę jak urzędnik.
— A więc, kiedy będziecie mieli mi coś do powiedzenia, zawiadomcie mnie o tem listownie przez posłańca, który przyniesie wam odwrotną odpowiedź moję co do czasu i miejsca, w którem spotkać się mamy. Oto mój adres...
— Dobrze, panie markizie, z pewnością jutro zaraz będziemy mieli co dobrego dla pana...
Na tych słowach skończyła się rozmowa.
René powrócił do swojej karety i zmordowany zarówno fizycznie jak moralnie, kazał się odwieźć do swojego nowego mieszkania.
Dagobert i Bouton-d’Or ze silnem postanowieniem, sumiennego zarobienia pieniędzy od markiza i zaskarbienia sobie potężnej jego protekcyi, udali się bez straty czasu do cysterny prowadzącej do podziemi...
O pięćdziesiąt kroków od otworu, ukryli się po za cyprysami i czekali.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.