Dom tajemniczy/Tom III/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dom tajemniczy |
Wydawca | Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy |
Data wyd. | 1891 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Pantins de madame le Diable |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nim tydzień upłynął, René ukryty przed światem, w oddalonym swoim pawilonie, otrzymał od Dagoberta raport, z którego dowiedział się, że podziemia hotelu Dyabelskiego, przemienione zostały przez barona de Kerjean w olbrzymią pracownię monety fałszywej.
Oto w jaki sposób karzeł i olbrzym zdołali zrobić to nadzwyczaj ważne odkrycie.
Pozostawiliśmy ich ukrytych po za cyprysami w pobliżu cysterny.
W niespełna godzinę, ze trzydziestu ludzi kolejno przeszło obok nich i wszyscy zagłębili się w ziemię.
Zaczajeni usłyszeli przypadkiem, jak jeden z tych ludzi powiedział do swojego towarzysza:
— Pamiętasz hasło na noc dzisiejszą?...
— Pamiętam... odrzekł tenże, powiedzą „złoto,“ a trzeba odpowiedzieć „żelazo.“
— Prawda, zapomniałem... Dziękuję.
Dwaj towarzysze poszli dalej i zniknęli tak samo jak i poprzedni.
Dagobertowi i Bouton-d’Orowi, awanturnikom z natury, dosyć już tego było.
Zdecydowali się w tej chwili na krok bardzo śmiały, zwłaszcza, że uzbrojeni byli dobrze i mogli bronić się w razie potrzeby.
Zeszli do cysterny, potem do tajemniczego przejścia i to przebyli w całej długości, na końcu dopiero korytarza potknęli się prawie o rodzaj szyldwacha ze szpadą przy boku i pistoletem w ręku...
Szyldwach ten zagrodził im drogę, szepnąwszy tylko:
— Złoto...
— Żelazo!... towarzyszu... odpowiedział bez wahania Dagobert.
Szyldwach zaraz się usunął i dwaj bandyci weszli bez przeszkody do podziemi, które znali jako zawsze milczące i ciemne, a które teraz płonęły światłem i wrzały życiem.
Ognie pieców walczyły ze światłem lamp, pięćdziesięciu zaś, czy sześćdziesięciu robotników, oddawało się pracy z gorączkową ruchliwością i pilnością niezmordowaną.
W jednej chwili Dagobert i Bouton-d’Or zrozumieli, jakiego rodzaju była ta praca.
— Dobra wiadomość dla markiza!... szepnął karzeł. Fabrykacya fałszywej monety... toć to okrutna zbrodnia!... Głowa barona de Kerjeana spadnie z szafotu, kiedy się tylko panu de Rieux spodoba... Cóż ty na to kumie?...
— Myślę, że wiadomość naprawdę jest bardzo dobra i warta zapłaty... odrzekł Bouton-d’Or, przypuszczam też, że markiz będzie się czuł w obowiązku, dać nam dowód swojego zadowolenia...
— Bądź spokojny, to pan wspaniałomyślny, wiesz o tem tak dobrze jak i ja...
Po kilku minutach, dwaj szpiedzy Renégo zbliżyli się najpierw do pracowników, a potem do maszyn, ażeby im się przyjrzeć dokładnie, ale zaraz spostrzegli, że obecność ich czyniła wrażenie, jakiego sobie bynajmniej nie życzyli.
Nikt ich nie znał, kiedy jeden drugiego zapytywał, kto byli przybysze, ale nikt nie umiał na to odpowiedzieć.
Fizyognomie coraz bardziej stawały się groźne, spojrzenia coraz widoczniej niespokojne.
Karzeł i olbrzym poznali po tych widocznych symptomatach, że niebezpieczeństwo było blizkie, a że im niepodobnaby było usprawiedliwić swojej obecności, tak samo jak wielkiem szaleństwem byłoby myśleć o walce przeciwko tak przeważającej sile, postanowili zmykać, zanim wybuchnie coraz bardziej wzmagająca się burza.
Udało im się szczęśliwie.
Weszli od ulicy Tombe-Issoire, a wyszli przez opuszczone kopalnie Montrouge i znaleźli się w polu niedaleko miejsca ich siedziby.
Nazajutrz rano, Dagobert napisał zaraz i posłał panu de Rieux raport, o którym wspomnieliśmy powyżej.
Uradowany tak wielkiem odkryciem René, posłał im przedewszystkiem dwadzieścia pięć luidorów tytułem gratyfikacyi.
Powiedzieliśmy, że markiz był uradowany, wyrażenie to nie powiada całej prawdy, bo pan de Rieux miotany był dwoma przeciwnemi uczuciami, to jest prawdziwą radością i wielkiem zmartwieniem.
Szczęściem było posiadać nakoniec dowód materyalny o zbrodni de Kerjeana, ale nękało go, że połączona była z tym nędznikiem Janina de Simeuse, boć sprawiedliwość ludzka, prędzej czy później dosięgnie nędznika, a siekiera kata zetnie łeb spodlony.,
Okropne pomieszanie i straszny niepokój opanowały duszę Renégo.
— Co tu robić?... zapytywał siebie, co przedsięwziąć?... Wydać de Kerjeana i w ten sposób wyrwać z rąk jego Janinę... nie było co myśleć... Panna de Simeuse była jedną z tych istot anielskich, czystych, które niezdolneby były przeżyć takiej publicznej hańby... Padłaby z pewnością pod tym ciosem, więc zamiast ją ocalić, stałby się jej mordercą!...
Uprzedzić księżnę i księcia?... Ale czyź godzi się zatruwać ostatnie dni tych starców odsłanianiem przepaści, w którą przez swoje zaślepienie pogrążyli jedyną córkę?... Cofną się oni z przerażeniem przed rozgłosem takiego odkrycia i skazania de Kerjeana, a łotr ten, pewny milczenia i bezkarności, nie porzuci swojej ofiary...
Raz jeszcze... co tu robić?...
René mało nie oszalał, myśląc bezustannie nad rozwiązaniem tej zagadki...
Nakoniec po trzech dniach podobnej męki, która zwiększała się co godzina, powziął postanowienie, które nikogo nie alarmując, zmniejszało, jego przynajmniej zdaniem, krążące nad głową Janiny niebezpieczeństwo.
Postanowił pójść zobaczyć się z nią samą, powiedzieć jej wszystko, żeby ją przekonać nakoniec, że ją zabezpiecza przeciwko człowiekowi, którego wpływom ulegała.
René wmawiał w siebie, że Janina uwierzy jego słowom, bo jeżeli, jak się mu pono zdaje, pogardziła radami i prośbami z po za grobu, zawartemi w liście pisanym do niej w sam dzień pojedynku, to najprędzej dla tego, iż baron de Kerjean, nędznik tak podstępny i tak podły, list ten przejął i zniszczył.
Ale jakże się dostać do Janiny?... Jak otrzymać od niej widzenie się sam na sam, jak porozmawiać z nią poufale bez świadków?...
Przedstawić się w hotelu Dyabelskim, toż to niepodobieństwo!... Baron Kerjean nie pozwoli mu zobaczyć się z żoną, ale go raczej zasztyletuje.
Udać się do księżnej de Simeuse, żeby mu ułatwiła schadzkę, było również niepraktycznym sposobem... Musiałby chyba powiedzieć całą prawdę, bo inaczej tak szlachetna dama nie widziałaby potrzeby pomagać mu w zobaczeniu się z córką...
Na szczęście, pan de Rieux przypomniał sobie o balu, jaki, jak mu mówił pan Boumin, miał zamiar dać baron Kerjean na otwarcie domu.
Bal miał być kostyumowy i maskowy, a to ułatwiłoby Renému wejście do pałacu, bez obawy narażenia się na poznanie... potrzebował tylko mieć kartę zapraszającą...
Jakże ją dostać?...
Po długim namyśle, po wywiedzeniu się za powtórną bytnością u pana Boumin, na który dzień bal został naznaczony, pan de Rieux powziął dziwny zamiar i ten postanowił koniecznie doprowadzić do skutku.
Odzyskane zupełnie siły, pozwalały mu odbywać pieszo, bez zmęczenia, dalekie nawet podróże, wyszedł więc pewnego wieczoru przez rogatkę l’Enfer z Paryża i oryentując się jak mógł najlepiej po płaszczyźnie Montrouge, skierował się ku chałupie, gdzie Dagobert i Bouton d’Or — obrali sobie siedlisko i bez trudności ją znalazł.
Słabe światełko dochodzące z po za zzieleniałych przepalonych szybek wązkiego okienka wybitego w murze, wskazywało, że jest ktoś w domu.
René zastukał cicho do drzwi, ale nie zaraz mu odpowiedziano.
Zastukał powtórnie silniej już trochę i drzwi się nagle otworzyły.
Dagobert stanął w progu z pistoletami w obu rękach.
— Kto pan jesteś i czego żądasz?... zapytał piskliwym swoim głosem, starając się nadać mu stanowczość.
Ale odrazu poznał gościa i wykrzyknął radośnie:
— Co ja widzę... toż to pan markiz?... Doprawdy, że własnym oczom niedowierzam!... Co za szczęście niespodziewane!... Proszę wejść, panie markizie... uprzejmie proszę!...
Rene ździwił się zmianie, jaka zaszła w stancyi i postaci Dagoberta.
Dwa łóżka drewniane z białą pościelą i wełnianemi kołdrami, zastąpiły słomę, mały stoliczek i dwa krzesełka, składały umeblowanie, na stole przy lampie leżała duża księga z czerwonemi brzegami, traktująca o medycynie, do której, jak nam wiadomo, karzeł miał nieprzeparty pociąg.
W całej wogóle powierzchowności, stał się on zupełnie niepodobnym do siebie, w miejsce okrywających go łachmanów, miał porządne ciemne ubranie, na twarzy nie pozostało ani śladu z długiej rozczochranej brody. Pan de Rieux zaledwie co poznał.
Powinszowawszy karłowi takiej przemiany fizycznej, która zdawała się zapowiadać przemianę moralna, René powiedział:
— Przychodzę do was po pewną usługę.
— Pan markiz wie dobrze, że jesteśmy na jego rozkazy!... wykrzyknął Dagobert.
— Może was to oburzy... ciągnął pan René, że sprowadziwszy was ze złej drogi, przychodzę wam jednakże proponować, abyście na godzinę powrócili do dawnego zajęcia.
— O! ba!... mruknął karzeł z widocznem ździwieniem.
— Uspokójcie się zresztą, idzie o rzecz najniewinniejszą... kradzież, jaką popełnicie dla mnie, nie obciąży ani waszego, ani mojego sumienia.
Dagobert wpatrywał się w markiza oczami błyszczącemi ciekawością.
— A to, widzicie, za ośm dni... zaczął znowu pan de Rieux, właściciel hotelu Dyabelskiego, baron de Kerjean, wydaje świetny bal.
— Słyszałem o tem... odrzekł karzeł.
— Od jutra zapewne służba jego biegać będzie po Paryżu z zaproszeniami.. Dla bardzo ważnych powodów chciałbym się na tym balu znajdować... i potrzebuję zaproszenia. Wszystko mi jedno, na jakie nazwisko będzie wypisane. Liczę, że mi je zdobędziecie...
— Nic łatwiejszego, panie markizie, jak zabrać znajomość z jednym z lokajów, zaprowadzić go do szynku, spoić i jeden mu list wyciągnąć...
Dzieckoby sobie z tem poradziło...
— Więc pewni jesteście, że się uda?...
— Proszę pana markiza, ani żartem nie wątpić o tem...
— Działajcie więc jak najśpieszniej... Ja za tę kartę zapraszającą... obiecuję wam dziesięć luidorów...
— Niema potrzeby, panie markizie, zachęcać nas do gorliwości obietnicą nagrody. Ja i Bouton-d’Or zawiele już i tak panu zawdzięczamy. Ale jak mamy list ten doręczyć?...
— Przyniesiesz mi go osobiście do domu, Dagobercie, bo będę miał dla was nowe rozkazy prawdopodobnie.
— Dobrze, panie markizie.
Na trzeci dzień, zaproszenie barona i baronowej de Kerjean, zaadresowane do pewnego vice-hrabiego, zostało złożone przez Dagoberta w ręce Renégo.
Nic teraz nie przeszkadzało naszemu bohaterowi znaleźć się na salonach hotelu Dyabelskiego...
Będzie miał zatem sposobność porozmawiania z Janiną de Simeuse.