<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dom tajemniczy
Wydawca Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy
Data wyd. 1891
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Pantins de madame le Diable
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
Człowiek proponuje.

Pomimo względnego odosobnienia Czerwonego domu, wybuch i walące się mury przerwały sen spokojnym mieszkańcom dzielnicy.
Okna w najbliższych domach otwierały się jedno po drugiem, wystraszone głowy w tradycyonalnych czapkach bawełnianych, zaczynały się w nich coraz gęściej ukazywać.
Pożar oświetlał wszystkie te na wpół zaspane twarze czerwonym swoim blaskiem.
Po kilku minutach, rozległ się do koła złowrogi okrzyk „gore!...“
Strasznym on jest w wielkiem mieście, a tryumfuje zawsze nad ogólnym egoizmem, bo zwiastuje wspólne niebezpieczeństwo.
Po trochu tłumy ciekawych z różnych stron napływały.
Uliczka l’Estoufade i ulica l’Hirondelle, zapełniły się ludźmi, skoro jednak przybysze przekonywali się, co było teatrem katastrofy, ani nawet pomyśleli o zabieraniu się do ratunku, powtarzając tylko:
— Co to? Czerwony dom się pali?... A to niechże się spali!...
Wkrótce jednakże epizod nieprzewidziany żywe obudził wśród tłumów wrażenie.
W pośrodku oto gruzów i belek, które zamknęły ulicę Hirondelle nieprzebytą prawie barykadą, spostrzeżono ciało jakieś ludzkie.
Dwóch, czy trzech mężczyzn wysunęło się z tłumu i z odwagą a narażeniem własnego życia naprzód się rzuciło.
Ludzie ci zdołali wyciągnąć z pod belek szczególnym trafem ocalone od zupełnego zgniecenia ciało.
Porwali je i przenieśli na wolne miejsce.
— Kobieta!... wykrzyknął tłum.
— Nie żyje nieszczęśliwa!... dodało kilka głosów.
Kobieta ta ubraną była w ciemną na w pół strawioną już suknię; czarne długie włosy miała także już opalone; twarz w straszny sposób zeszpecona, nie podobną nawet już była do twarzy ludzkiej.
Rysów żadnych odróżnić nie można było.
Ktoś zapytał:
— Czy to wiedźma?...
— Nie... nie!... odpowiedziała jakaś kumoszka, co kiedyś kazała wróżyć sobie w Czerwonym domu. Ja znam wiedźmę... miała ona sto lat z górą, a ta nieszczęśliwa istota jest jeszcze zupełnie młoda... Spojrzyjcie tylko na jej szyję i ręce... to przecie nie starej kobiety... Nie ma też ani jednego siwego włosa... To biedactwo musiało zapewne przechodzić ulicą i zostało przygniecione rumowiskiem.
— Trzeba jej podać pomoc jaką... szepnęła któraś poczciwa duszą.
— Dać jej pomoc?... a nie wiem po co... dla niej już nic oprócz trumny nie potrzeba...
— Jednakże, gdyby doktór...
— Doktór... cóż znowu... Czyż doktorzy wskrzeszają umarłych?... Zapewniam panią, że nie żyje..
W tej samej chwili, jak gdyby w celu zaprzeczenia temu twierdzeniu, mniemany trup poruszył się, wydał bolesny jęk i uniósł opalone powieki.
Strasznie było patrzeć na te czarne duże źrenice, błyszczące w pośród zeszpeconej twarzy.
Wiedźma, bo ona to była, uniosła się na wpół zwróciła spojrzenie w stronę palącego się domu i wydała okrzyk takiej wściekłości i rozpaczy, jaki tylko piekło powtórzyć mogło, poczem załamała ręce, przewróciła się na wznak i znowu oczy zamknęła.
Podczas, kiedy działo się to w ulicy l’Hirondelle, liczni spektatorowie, cisnący się w uliczce l’Estoufade, byli świadkami dramatu, bardziej jeszcze wzruszającego.
Rodzaj wieży czworokątnej, na której szczycie znajdował się tajemniczy pokoik, będący więzieniem Janiny de Simeuse, wychodził na tę uliczkę.
Dach głównego budynku obalił w swoim upadku jednę ze ścian ostatniego piętra, a tajemniczy pokoik w wieży został otwarty od strony tej uliczki, niby dekoracya teatralna, przedstawiająca wnętrze jakiego domku, albo pawilonu odsłoniętego dla oczu publiczności.
Ta tylko zachodziła różnica, że w teatrze spektatorowie, są prawie na równi ze sceną, albo nad nią panują, kiedy tymczasem tłum zebrany po za Czerwoną posesyą, znajdował się niżej daleko od ściany obalonej i tym sposobem nie mógł widzieć dokładnie, co się działo w głębi pokoju.
Nagle głuchy szmer przerażenia i trwogi przebiegł po tych zwartych szeregach.
— Patrzcie... patrzcie!... zawołały wszystkie na raz głosy, podnosząc ręce do góry i wskazując w punkt jeden.
Rzeczywiście w pośród kłębów dymu, wznoszącego się z dołu i wytwarzającego rodzaj ruchomej zasłony nad wyższą częścią Czerwonego domu, na podłodze zamienionej w scenę, ukazało się jakieś fantastyczne zjawisko.
Była to postać młodej dziewczyny, białej na twarzy i biało ubranej, z ogromnemi czarnemi włosami spadającemi na ramiona prawie do stóp samych.
Pomimo oddalenia i dymu, wyraźnie dojrzeć można było prześliczną jej i łagodną twarzyczkę.
Rysy jak z marmuru wykute, nie wyrażały wcale przestrachu, jaki przejmować winien każdą żyjącą istotę, wobec tak strasznego niebezpieczeństwa, młoda dziewica zdawała się owszem uśmiechać.
Upłynęło kilka sekund, a tłum stał oniemiały i milczący.
Wzmagające się coraz bardziej płomienie sformowały po nad zjawiskiem ogniste sklepienie.
Na raz oknami niższego piętra buchnęły kłęby czarnego gęstego dymu i tysiące iskier.
I młoda dziewczyna zniknęła po za ciemną zasłoną.
— Już po niej!... szeptano w tłumie, ale silny powiew wiatru rozpędził w tej chwili dym i zjawisko ukazało się znowu.
Teraz nie stojące już, ale klęczące z rękami wzniesionemi ku niebu, z modlitwą na ustach.
— Ratować ją!... krzyknęło tysiąc głosów, ratować nieszczęśliwą!... Drabiny... hej!... drabiny przynieście!...
Dwudziestu ludzi poskoczyło, żeby wypełnić rozkaz, ale dobra ich wola miała być bezużyteczną.
Zaledwie uszli z pięćdziesiąt kroków, spostrzegli, że było już za późno.
Ogień zajął podłogę na raz ze wszystkich stron.
Sekretny pokój w piec się ognisty zamienił.
Teraz dopiero młoda dziewczyna zaczynała, jak się zdawało, pojmować niebezpieczeństwo... teraz dopiero otworzyła oczy szeroko, a na twarzy się zmieniła.
Chciała się rzucić w głąb, gdzie zapewne było wyjście, ale pomiędzy nią a tem wyjściem płomienie uczyniły zaporę niepokonaną.
Zakryła obu rękami twarz, którą lizały już ogniste języki i cofnęła się.
Płomienie goniły za nią, jak węże, nie chcące porzucić ofiary, cofnęła się więc dalej jeszcze od przepaści, oddzielającej ją obecnie zaledwie kilka linij...
— Stój!... stój!... ryknął tłum. — Stój, bo cię przepaść pochłonie!...
Nie dosłyszała, albo nie zrozumiała nawoływania, bo cofała się ciągle.
Przebyła ostatnią przestrzeń... posłyszano krzyk... i biała postać, zakręciwszy się w powietrzu, upadła z łoskotem na rumowiska.
Litości, współczucia nie brak nigdy wśród ludzi... chętnie zapominają oni o własnych dolegliwościach, byle nieść pomoc nieszczęśliwszym od siebie...
Spiesznie podniesiono ciało biedaczki: ze łzami w oczach wpatrywano się w twarzyczkę, która nie została zeszpeconą podczas upadku.
— Jaka ona młoda!... szeptali jedni.
— Jaka piękna!... dodawali inni, drżąc ze wzruszenia.
— Nieszczęśliwe dziecko musiało się zabić, spadając z tak wysoka!...
— Nie żyje... wszak prawda...
— Nie... nie!... Pan Bóg uchronił ją od śmierci... zemdlała tylko...
— Czy pewny jesteś, sąsiedzie?...
— Najpewniejszym, sąsiadko.. oddycha a serce wyraźnie bije!...
— W takim razie, to się cud stał prawdziwy, a wszyscyśmy go widzieli... Ponieważ się biedactwo nie zabiło, zabiorę ją do siebie... Będę ją pielęgnować i przywrócę do zdrowia... Ponieście ją do mnie... moi... poczciwi ludzie, ponieście ją co prędzej...
Mówiąca była to czterdziesto-letnia kobiecina, wdowa bezdzietna, daleko bogatsza w miłosierdzie, aniżeli w pieniądze, ale czyniła pomimo to wiele dla biednych.
Dwóch mężczyzn wzięło zemdloną Janinę na ręce i udali się za wdową do jej więcej niż skromnego mieszkania, z którem poznamy się wkrótce.
Powróćmy na ulicę l’Hirondelle.
Pomiędzy tłumem otaczającym Perinę, znalazły się również poczciwe dusze, ale żadna się z tem nie odezwała, żeby ją zabrać do siebie na kuracyę. Obojętność tę można tłomaczyć dwojako.
Najprzód zeszpecona twarz Periny wzbudzała mimowolną odrazę — następnie dziki krzyk, pełen wściekłości, jaki wydała na widok pożaru, zmroził wszystkie serca, nie wzbudził w żadnem sympatyi... Bo tylko dzikie zwierzę, nie kobieta, mogła wydać głos podobny...
Propozycya zrobienia jakichkolwiek noszy i przeniesienia do szpitala ciała, czy trupa, nieznajomej, przyjętą została z tego powodu z ogólnem zadowoleniem.
Podczas kiedy Janinę na rękach przenoszono do mieszkania wdowy, ciało Periny złożono na kilku zbitych deskach i wolno z niem puszczono się w drogę.
Perina zatem i Janina uniknęły śmierci w płomieniach, a płomienie te tymczasem rozszerzały się coraz bardziej z nieopisaną wściekłością.
W godzinę wszystkie podłogi pozapadały z piekielnym hałasem i pochłonęły w oceanie ognia cały majątek i wszystkie sekrety wiedźmy.
Nadedniem nie pozostało z Czerwonego domu nic, oprócz sczerniałego rumowiska, z którego wychodziły tumany ostrego dymu.
Kiedy się to wszystko działo na ulicy l’Hirondelle i małej uliczce l’Estoufade, bal w hotelu dyabelskim przerywany tyłu nieprzewidzianemi wypadkami, odbywał się w dalszym ciągu z największem życiem i wesołością.
Po wspaniałej kolacyi, zdolnej zaspokoić najwybredniejsze żądania gastronomiczne, tańce rozpoczęły się na nowo z szaloną werwą.
Skoro jednakże pierwsze promienie dnia zaczęły walczyć ze światłem świec, najzapaleńsze tancerki, ujrzawszy w lustrach pomięte toalety i rozczerwienione albo pobladłe twarze, uznały, że nadeszła godzina odwrotu, a i niezmordowana kawalerya zapragnęła wypoczynku...
Zaczęli wychodzić wszyscy i wkrótce Luc i Carmen znaleźli się sami w pustych salonach.
Cyganka zbliżyła się żywo do barona, unikającego, od chwili powrotu, spotkania z żoną.
— No, może wytłomaczysz mi nareszcie tę zagadkę?... zapytała. Może powiesz mi, co za ważna przyczyna zmusiła cię do wychodzenia na miasto podczas balu?...
— Wszystko ci najdokładniej opowiem, kochana Janino... odpowiedział Luc z uśmiechem.
— A więc mów... mów... czekam... i dodaję, że brakuje mi już cierpliwości... Po tem całonocnem nadawaniu wesołości, pomimo że serce szarpał straszny niepokój, okrutnie jestem zmęczoną.
— Poproszę cię jednakże, żebyś poczekała jeszcze trochę...
— Dla czegoż ta nowa znowu zwłoka?...
— Żeby ci zostawić czas rozebrania się z królewskiej toalety i wydania rozkazów zaprzężenia karety.
— Wyjedziemy?...
— Tak.
— Gdzie?...
— Na ulicę l’Hirondele...
— Do wiedźmy?...
Kerjean kiwnął przecząco głową.
— Nie... nie... odpowiedział — nie pojedziemy do wiedźmy...
— Dopiero więc opowiesz mi wszystko na ulicy l’Hirondelle?...
— Powiem... albo raczej to, co będę miał powiedzieć, sama na własne oczy zobaczysz...
— W takim razie pośpieszę i bądź pewnym, kochany Lucu, że będę za dziesięć minut gotową...
— Czekam... odpowiedział Kerjean.
Zaledwie te dziesięć minut minęły, Luc de Kerjean siadł z żoną do karety i wydał rozkaz stangretowi, ażeby ich powiózł ulicą l’Hirondelle.
Przez całą drogę baron i cyganka nie przemówili ani słowa do siebie.
Kareta przejechała obok kościoła Matki Bozkiej siedmiu boleści, położonego, jak nam wiadomo, w pobliżu mieszkania wiedźmy.
Liczne grupy ludzi stały na środku ulicy i stangret zmuszony był jechać bardzo wolno. W miarę jak się posuwał, tłum stawał się coraz większym, rozmowy coraz głośniejsze.
— Co to jest?... zapytała cyganka. Co tych ludzi tak zajmuje?...
— Zaraz zobaczysz...
Kareta dojechała nareszcie do miejsca, gdzie wczoraj jeszcze wznosiła się Czerwona posesya.
— Spojrzyj!... powiedział Luc — spojrzyj!...
Cyganka wychyliła się i krzyknęła.
— Cóż ty na to?... zapytał baron.
— I to tyś zrobił?... szepnęła Carmen.
— Ja...
— Cóż się z wiedźmą stało?...
— Zapytaj kamieni, pokrywających jej popioły...
— Nieszczęśliwa... O!... nieszczęśliwa...
— Nie żałuj jej... zawołał Luc porywczo, zabraniam ci tego stanowczo...
— Perina nie była moją nieprzyjaciołką... szepnęła cyganka.
— Wiesz, dla czego skazałem Perinę?... rzekł Luc. — Słuchaj, to ci opowiem... Przybyła ona dzisiejszej nocy do nas na bal i oświadczyła, że mnie zgubi, jeżeli jej mężem nie zostanę...
— Jej mężem?.. powtórzyła zdumiona Carmen — czyż ty nie jesteś moim?...
— cóż ją to obchodziło?... Potrafiła usuwać tych, którzy jej zawadzali... Przyniosła mi truciznę dla ciebie...
— I ty przyjąłeś tę truciznę?... spytała blednąc cyganka.
— Przyjąłem!... I obiecałem nawet, że cię zgładzę, i przysiągłem nawet, że ją zaślubię... Przysiągłem na wszystko, co chciała... Ale w godzinę później, Czerwony dom pokrył wiedźmę swojemi dymiącemi się szczątkami... Widzisz Janino, że cię kocham i że cię potrafię bronić!... Perina już nie istnieje... Jeden jeszcze tylko zagraża nam nieprzyjaciel, a mianowicie René de Rieux... Ale jest on mniej od wiedźmy niebezpiecznym, a że pokonałem wiedźmę, jutro zatem kolej na margrabiego.
Luc nie wspomniał nic o Janinie de Simeuse, bo ze wszystkich zbrodni, jakie popełnił w życiu, jedno tylko zabójstwo księżniczki, wzbudzało w nim jakiś wyrzut sumienia.
Kareta przejechała przez ulicę l’Hirondelle.
Pan de Kerjean opuścił szybę i powiedział stangretowi:

— Pani baronowa zmieniła zamiar... Zawracaj do hotelu Dyabelskiego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.