<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dom tajemniczy
Wydawca Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy
Data wyd. 1891
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Pantins de madame le Diable
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.
Pompa Nôtre Dame.

Wyzywająca postawa Pain-Seca, ewolucye długiej jego szpady, obracającej się z nadzwyczajną szybkością, trzymała w pewnem oddaleniu całą bandą zbirów... Ale trwało to nie tak długo... po niejakim czasie, zachęcani jeden przez drugiego, zabrali się oni do ataku...
Nie ulegało wątpliwości, że Pain-Sec, zanim zostanie pokonany, położy niejednego z towarzyszy, i to było jednak pewnem, że po walecznej obronie, uledz wreszcie musi... Pain-Sec widział dobrze grożące mu niebezpieczeństwo, brał je jednak z zupełnie filozoficzną rezygnacyą, myśląc o tem jedynie, żeby jak najdrożej sprzedać swoje życie...
Noże i szpady uderzały bezustannie o siebie z hałasem, który z daleka można było słyszeć dokładnie... Pain-Sec wyzywał przeciwnika, wcale wyrażeń nie dobierając... Bandyci odpowiadali mu siarczystemi przekleństwami... Krew już płynęła, ale żadnego poważniejszego skaleczenia nie było jeszcze ani z jednej, ani z drugiej strony...
Niespodziewany wypadek przerwał naraz zaciętą walkę... Z góry schodów rozległ się krzyk przenikliwy...
— Co to?... co to?... co to ma znaczyć?... Zdaje mi się, że się tam zarzynacie!... Na szczęście przybywam w porę, ażeby walce koniec położyć!... Dajcie pokój, towarzysze!... Dajcie pokój, do wszystkich milionów dyabłów!...
Wezwanie to spowodowało skutek natychmiastowy. Napastnicy zaraz się cofnęli, a Pain-Sec odetchnął i powiedział sam do siebie:
— Naprawdę, czas był już wielki!...
Szybkie kroki rozległy się po schodach, sylwetka wysokiego mężczyzny zarysowała się w półcieniu.
— Coquelicot!... wrzasnęli bandyci z radosnem zdziwieniem... Coquelicot!...
— W swojej własnej osobie, jak widzicie, kochani towarzysze!... odpowiedział ex przyjaciel kapitana Bandrilla.
— Jakto, więc ty żyjesz?... zapytał Jambe-d’Argent.
— Nie wiedziałem... odrzekł, żeście mnie mieli za umarłego...
— Mówiono żeś zamknięty w lochach Chatelet... rzekł Fabuleuse.
— Ja w lochu... w więzieniu?... cóż znowu?... Coquelicot nie z tych, którzy się porywać dają...
— A więc w takim razie prawdą jest... odezwał się Vide-Gousset, że zaciągnąłeś się w służbę pewnego milionera, że opływasz w dostatkach po samą szyję?... Co prawda nie bardzo wyglądasz na to...
— Nie trzeba nigdy sądzić z pozorów... rzekł sentencyonalnie nowo przybyły.
Ażeby wytłómaczyć ostatnie słowa Vide-Gonsseta, musimy poinformować naszych czytelników, że Cocquelicot uważał za stosowne ubrać się na noc dzisiejszą w kostyum, w jakim widzieliśmy go po raz pierwszy w towarzystwie Bandrilla i Kerjeana pod kościołem Matki Bozkiej Siedmiu Boleści.
Kostyum ten nie imponował wcale bogactwem, a wielka futrzana czapka, sięgająca bodaj czasów Ludwika XIII-go, nie dodawała dystyngowanego pozoru zbirowi.
— Moi kochani towarzysze, widzę, żem was uszczęśliwił moim widokiem, ja również szczęśliwy jestem, że się pomiędzy wami znajduję, bo was kocham... słowo honoru... Dam wam niebawem namacalny dowód tego mojego przywiązania, ale przedewszystkiem proszę, wytłómaczcie mi, dla czego przed chwilą takeście się turbowali zawzięcie?...
— Spojrzyj, co masz u nóg swoich, Coquelicocie... powiedział Fabuleux.
Zbir spuścił oczy na ziemię i zobaczył trupa.
— A to co?... mruknął najspokojniej, mógłbym przysiądz, że to Pille-Mort położony... Tak jest... słowo honoru!... poznaję go!... Któż u dyabła urządził tak biednego chłopaka?...
— Pain-Sec!... wykrzyknął Jambes — d’Argent.
— Ładne mu urządził pchnięcie!... słowo honoru... mruknął znowu Coquelicot.
— Chcieliśmy pomścić kamrata... zawołali chórem bandyci.
— Nie macie racyi, w razie, jeżeli bili się jak dwaj odważni przeciwnicy... Ale cóż było powodem kłótni?...
— Kobieta...
— Pytam o szczegóły, niech mi je Fabuleux opowie.
Zagadnięty opowiedział w kilku słowach, co zaszło.
— A cóż się stało z tą kobietą?... zapytał Coquelicot... nie spostrzegam jej nigdzie. Może być, że podczas walki kogutów, kurka pofrunęła... To byłoby prawdziwie śmieszne... i śmiałbym się z tego długo...
Istotnie w zamieszaniu, jakie nastąpiło po zabiciu Pille-Mort, żaden z bandytów nie spostrzegł ucieczki Janiny i nagłego jej zniknięcia.
Spojrzeli do okoła ździwieni, zawód malował się na ich twarzach.
— Ulotniła się!... Zniknęła!... zawołał śmiejąc się Coquelicot. Nic po niej nie pozostało, ani w rękach, ani w kieszeni!...
Coquelicot nie dokończył swojego żartu, gdy Pain-Sec wrzasnął przeraźliwie.
Oczy kołem mu stanęły.
Cyniczna twarz jego straciła zwykły pozór, blade policzki bardziej jeszcze zbielały.
— Co tobie?... zapytał Cequelicot. Zwaryowałeś, czy co u licha?...
— Patrzcie!... mruczał Pain-Sec, wskazując ręką w stronę grobli, patrzcie!...
Oczy wszystkich zwróciły się w danym kierunku, okrzyk zgrozy wyrwał się ze wszystkich piersi.
Nigdy bo straszniejszy widok nie uderzył oczu ludzkich...
Zakamieniali bandyci, których nic w świecie nie było w stanie poruszyć, którzy o litości żadnego pojęcia nie mieli, zadrżeli, włosy im stanęły na głowach.
— Nieszczęśliwa... szeptał Cocquelicot. A! do pioruna! tchórzem nie jestem!... ale aż mi się zimno robi, gdy patrzę na to, co widzę... Czy nie możnaby wydobyć ztamtąd nieszczęśliwej?...
Nikt nic nie odpowiedział.
Potrzeba w kilku słowach opisać położenie.
Niejeden z czytelników naszych przypomina sobie zapewne dziwną konstrukcyę, która nosiła nazwę Pompy Notre-Dame, a która zniknęła pod siekierami i młotami burzycieli, upoważnionych do przyozdobienia tegoczesnego Paryża.
Nie jeden pamięta jeszcze ową dziwaczną budowę, owe pokrzyżowane belki, owe groble, pale, owe wreszcie koła olbrzymie.
Taką była ta rudera przy końcu już ośmnastego wieku, wyciągała już i wtedy po nad most ażurowe swoje wiązania, wyglądała i wtedy już z daleka niby szkielet jakiegoś przedpotopowego olbrzyma.
Bale, podtrzymujące wiązania, ciągnęły się aż do wybrzeża i wystawiały po nad wodę mokre łby swoje, pokryte różnorodną trawą, podobne do włosów topielca.
Wązkie belki, których pierwotnego przeznaczenia odgadnąć trudno, pokładzione były na tych palach, pozostawiając pomiędzy sobą puste miejsca napełnione pianą.
Te belki ciągnęły się do środka machiny, przy której dwa ogromne koła wiecznie się obracające, czyniły przejście trudniejszem, niż po linie akrobaty.
Ryk piekielny, ogłuszający, ryk podobny do ryku rozlegającego się wśród kaskad alpejskich, czynił z pompy Nôtre-Dame, szczególniej w nocy, miejsce przerażające.
Blask ognia, płonącego pod arkadą, obrzucał od czasu do czasu tę fantastyczną całość.
Kiedy ogień przygasał, rudera zdawała się pogrążać w mgle otaczającej ją do koła i po chwili znikała w ciemności.
Taka była miejscowość, na której straszniejsza jeszcze rozgrywała się obecnie scena.
Patrzyliśmy na to, jak Janina, zdjęta strachem, rzuciła się na jednę z wązkich belek, o których mówiliśmy dopiero.
Najśmielszy góral, najśmielszy strzelec, nie ważyłby się nawet za dnia puścić się w tę niebezpieczną drogę.
Belka miała zaledwie kilka cali szerokości, piana, jaka ją pokrywała bezustannie, czyniła ją tak śliską, jak gdyby mydłem wysmarowana była; silne ruchy kół i ciągłe uderzanie bałwanów, chwiało nią nieustannie.
Dodajmy do tego wszystkiego, że każdy ktokolwiek ośmieliłby się wejść na to ruchome, obślizgłe przejście, musiałby koniecznie natychmiast dostać zawrotu głowy.
Ale lunatycy chodzą pewnym krokiem po najwyższych wierzchołkach dachów, z których runęliby bezwarunkowo, gdyby ich przypadkiem przebudzić, — tak samo obłąkana Janina przebiegła zuchowato, nie potknąwszy się nawet przez całą długość belki.
Przy końcu znajdowała się szeroka próżnia i tę przeskoczyła jednym skokiem, poczem stanęła na samym końcu grobli o kilka tylko linij od pierwszego koła.
Prawie, że dotykało ono jej ubrania, a twarz pianą i wodą zalewało.
Najmniejsze dalsze poruszenie, to rzucenie się w otchłań, to oddanie się na poszarpanie kołem... Cofnąć się również niepodobna było... Pomiędzy groblą a belką była, jakeśmy powiedzieli, próżnia, którą tylko przeskoczyć można było, ale wązka grobla na rozpęd nie pozwalała...
Janina nie wiedziała, gdzie się znajduje... nie pojmowała niebezpieczeństwa, jakie jej zagrażało, ale obracające się koło, skrzypienie starego drzewa i oblewająca ją zimna woda przestrach w niej obudziły... Rzuciła się bezwiednie w bok i straciła równowagę... Nogi się zsunęły ze ślizgiej powierzchni belki, upadła na wznak... Prąd wody byłby ją porwał z pewnością, gdyby instynktownie nie uchwyciła się była oburącz za jeden ze zczerniałych, chwiejących się pali, jakie w pewnych odległościach sterczały, powbijane w koryto rzeki...
Przyczepiona do tego spróchniałego drzewa, nie była biedna waryatka bynajmniej zabezpieczoną... Była do połowy ciała w wodzie zanurzona... tylko głowę i piersi miała jeszcze po nad wodą... Od czasu do czasu piana pokrywała ją całą, oślepiała i dusiła... Czyniła niesłychane, nadludzkie wysiłki, ażeby się wyrwać z tego przerażającego położenia, ażeby wydobyć się na wierzch... ale wszystko było napróżno... bo brakowało jej punktu oparcia... Pod nogami napotykała tylko bałwany, a te ją odciągały od pala... Krzyczała przeraźliwie... krzyki jej jednakże ginęły w strasznym hałasie. jaki dokoła niej panował...
Siły jej zaczynały się nareszcie wyczerpywać w tej okrutnej walce... już... już... zostanie pokonaną... już osłabła zupełnie... Skostniałe ręce nie mogły już trzymać się tak silnie pala, o którego twardą korę połamała sobie paznogcie...
W tej właśnie chwili bandyci zwrócili na nią uwagę i wiemy, jak okropność położenia Janiny podziałała na tych ludzi, pomimo, że żadne nieszczęście, żadne cierpienie ludzkie nie mogło ich nigdy dotąd ani wzruszyć, ani zadziwić...
Coquelicot zawołał po raz drugi:
— Czy nie możnaby jej stamtąd wyciągnąć?...
Tak samo, jak pierwszą razą, nikt mu nie odpowiedział ani słowa...
— Cóż?... do wszystkich dyabłów!... wykrzyknął siepacz... wiecie, że zabicie człowieka niewiele więcej mnie rozczula, niż zabicie kury... ale nie mogę patrzeć na takie pasowanie się kobiety ze śmiercią... Trudno, to moja wada, to uwielbienie dla płci pięknej!... Powiadacie, że jest młodą?...
— Ma około lat dwudziestu... mruknął Fabuleux...
— Powiadacie, że jest ładną...
— Gdyby ją król Ludwik zobaczył, to napewnoby stracił głowę.
— I chcecie, kpy, pozwolić, aby taka śliczna istota utopiła się, niby pudel, któremu jednak przez litość przywiązują kamień do szyi, zanim go rzucą do wody?... Nie, moi drodzy... ciągnął z ogniem Coquelicot, niesłusznie miałem was za odważniejszych!...
— Cóż zrobić?... zapytało kilka głosów.
— Ocalić ją!... chyba już czas na to wielki!...
— Niepodobna...
— Zkądże wiecie, skoroście nie probowali?... Ty, Pain-Sec... ty, co się za nią rąbałeś przed chwilą... ty, co jesteś przyczyną nieszczęścia, jakie się stało... ty stoisz jednak, jak bałwan, na swoich długich nogach?... Czy masz odwagę wtedy tylko, gdy trzymasz szpadę w ręku?... Ja na twojem miejscu byłbym już oddawna obok tej biednej dziewczyny!...
— Trudno... chodzi mi przecie o życie...
— Dostaniesz dwa luidory, jeżeli ją ztamtąd wyciągniesz.
— A gdzież te dwa luidory?...
— Oto one...
— Dawaj... sprobuję.
Nędznik, który decydował się narażać za trochę złota, ale który przez ludzkość nie chciał tego uczynić, chwycił dwa luidory, schował je do kieszeni spodni, potem rzucił kapelusz i szpadę na ziemię i rozebrał się pośpiesznie.
— Umiesz pływać?... zapytał go Coquelicot.
— Przypuszczam... odpowiedział, ale wiem, że nigdy żaden choćby najlepszy pływak nie potrafił się wydostać z pod bałwanów pompy Nôtre-Dame. Ryby także umieją pływać, a na cóż im się to zdało, gdy ich smażą na patelni?... Jeżeli się przewrócę, karyera moja skończona!... Na taki głupi wypadek, żegnam całą kompanią i proszę o De profundis!...
— Spiesz się, śpiesz!... wołał Coquelicot, nieszczęśliwa puści zaraz pal, którego zaledwie się jeszcze trzyma.
Pain-Sec przebiegł kilka kroków, jakie go oddzielały od pierwszych pali grobli i wszedł na belkę, po której przechodziła Janina.
— Towarzysze, trzeba, żeby mu było widno... zawołał Coquelicot, dorzućcie drzewa do ognia... Palcie wszystko, co wam podpadnie pod rękę.
Bandyci podniecili ognisko suchem zielskiem i klepkami starych beczek, a jednocześnie skręcili słomę, która im służyła za posłanie i zapalili jak pochodnie.
Jasna światłość obrzuciła teraz nie tylko groblę, ale i pół rzeki i mgłę w znacznej części rozproszyła.
Pain-Sec wywiązywał się dotąd z trudnego zadania, z nadzwyczajną zręcznością.
Zwinny i lekki, od lat dziecinnych zyskiwał sławę we wszystkich zabawach ludowych, zabierał zawsze nagrody ze wszystkich słupów masztowych.
Zaledwie jednak uszedł ze dwadzieścia kroków po ślizgiej belce, kiedy po raz pierwszy w życiu uczuł się w prawdziwem niebezpieczeństwie.
Z całego serca byłby zwrócił dwa luidory i dodał jeszcze coś z własnej kieszeni, byle się znaleźć na twardym, pewnym gruncie, ale cofać się było takiem samem niebezpieczeństwem.
Zresztą popychała go miłość własna.
Obawiał się szyderstwa kamratów, jeżeliby nie wytrwał do końca.
— No... mówił sam do siebie, może mi się uda cudem jakim, a zresztą mniejsza o to, raz się przecie tylko umiera!... Bieda w tem jedynie, że nienawidzę wody i nie chciałbym się jej opić... Dalej! dyabelskie rogi!... nie tęga sprawa!... w paskudną wlazłem pułapkę...
Prowadząc ze sobą ten monolog, Pain-Sec uważał pilnie na to, ażeby nie stracić równowagi; wyciągnął ręce, czyniąc z nich rodzaj balansu, a nogi prawej nie podnosił, dopóki nie czuł, że lewą trzyma się silnie,
Bardzo wolno, ale jednak posuwał się naprzód i wcale się nie chwiał, co było zadziwiającem.
Coquelicot i łotrzykowie inni śledzili z pod mostu każde jego poruszenie z niezmierną ciekawością, z pewnością najwrażliwsze przedstawienie dramatyczne nie miało nigdy uważniejszych widzów.
Ale bo też był to wyjątkowy, okrutny dramat.
Bandyci zadawali sobie podwójne pytanie:
— Czy dojdzie?...
— I czy na czas dojdzie?...
Janinę rzeczywiście siły już opuszczały zupełnie.
Co minuta, co sekunda, coraz się bardziej zagłębiała, osuwała się coraz bardziej na palu, który obejmowała, coraz większe fale piany przechodziły po nad jej głową, która się w tył pochylała.
Jeszcze moment, a pogrąży się w czyhającej na nią przepaści.
Pain-Sec dotarł do końca belki.
Nadeszła chwila krytyczna, którą rozumiał doskonale.
Zebrał całą odwagę, naprężył wszystkie muskuły, rozwinął całą nadzwyczajną swoję zręczność, przeskoczył próżnię i znalazł się na grobli tuż prawie obok nieszczęśliwej, której jęki słyszał wyraźnie w pośród ogłuszającego go hałasu.
— Ne, rogi dyabelskie!... rzekł do siebie, zdaje mi się, że zrobiłem skok mistrzowski i że blizkim jestem zwycięztwa.
Ta wiara w siebie, albo raczej ta pewność zuchowata, przywróciła energię bandycie... Wobec tego, co już wykonał, reszta małą mu się rzeczą zdawała... Mylił się atoli grubo, ta rzecz mała, więcej znaczyła, niż wszystko... wkrótce się o tem przekonał... Pomiędzy miejscem, na którem stanął, a palem, do którego uczepioną była waryatka, znajdowała się próżnia, niewielka wprawdzie, ale jakże ją wypełnić... jak pochwycić młodą dziewczynę, jak ją unieść i postawić na grobli, żeby się samemu nie pogrążyć w otchłań!... Oto kwestya, którą potrzeba było rozwiązać, oto zadanie, którego wykonanie przedstawiało trudność nadzwyczajną...
Pain-Sec ukląkł na skrzyżowanych belkach, jakie stanowiły groblę i zaczął szukać najpierw jakiego oparcia dla rąk... Gdy nic nie znalazł, odwiązał pas, skręcił go na sznurek, zakręcił dokoła pala dwa razy, pochwycił lewą ręką koniec zaimprowizowanej liny, położył się i wyciągnął prawą rękę, aby złapać skostniałe ręce Janiny... Dotknął się ich, ale ująć nie zdołał, jeszcze był za daleko zatem... i
Przybrał dawną pozycyę: odwiązał sznur, owinął go raz tylko około pala i znowu pochylił się ku Janinie...
Tą razą udało mu się... Pochwycił rękę ofiary w chwili właśnie, kiedy nieszczęśliwa, wyczerpana z sił zupełnie, puściła swój punkt oparcia... Ujął ją kościstemi palcami, niby w kleszcze, oparł się silniej o bale i zebrawszy wszystkie siły, pociągnął ku sobie ciało, nieruchome już prawie, jakie mu wydzierały bałwany... Zamiast okrzyku tryumfu, wydał okrzyk przerażenia... Czy, że ciężar był za duży, czy, że szarpnął za raptownie, dość, że zerwał linkę... Spieniona otchłań rozwarła się, żeby pochłonąć dwa ciała, zamiast jednego...
Bandyci z pod mostu Nôtre-Dame przyjęli tę niespodziewaną katastrofę rozpaczliwym okrzykiem...
— Do pioruna!... zawołał Coquelicot kiedy się uciszyli... Wielka szkoda!... Tak mu dotąd szło doskonale... Oto wypadek, który prawdziwie nazwać można rozbiciem się u portu!... Miał racyę biedny chłopak... De profundis!... rachunek jego skończony...
— Woda przy pompie jest zawsze. niedobrem miejscem!... zauważył Fabuleux... Nawet się ciała nie ukazują... Pain-Sec poszedł się z Pille-Mort połączyć!... Przysiągłbym, że rozpoczną na nowo ze sobą kłótnię na tamtym świecie!...
— Co do mnie... wtrącił nieśmiało Vide-Gousset... to najbardziej mi żal tych dwóch pięknych luidorów, jakie miał w kieszeni i jakie tak marnie zginęły... O Pain-Seca mało mi chodzi, bo w gruncie był to nieznośny głupiec...
— Tak, tak, Vide-Gousset ma racyę... Wykrzyknęli wszyscy pozostali towarzysze... Dobrze zrobił, że utonął... Czy prędzej, czy później, byłby z pewnością powieszony... a nie wart był bynajmniej postronka... Szkoda tylko tych luidorów...
Powyższe słowa były jedynem uczczeniem zgonu pełnego nadziei młodzieńca... Zaraz potem przestano się nim zajmować... Nie mamy potrzeby dodawać, że o biednej istocie, która, także zginęła, ani żartem nikt nie wspomniał wcale...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.