Dom tajemniczy/Tom IV/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dom tajemniczy |
Wydawca | Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy |
Data wyd. | 1891 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Pantins de madame le Diable |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Co się działo w hotelu Dyabelskim, w tym samym dniu i o tej samej godzinie, w której Janina de Simeuse wymknęła się z mieszkania matki Urszuli?...
Luc de Kerjean blady i zamyślony przechadzał się dużemi krokami po pokoju sypialnym, i mruczał półgłosem wyrazy, pomiędzy któremi nieustannie słychać było imię Renégo de Rieux.
Ex wspólnik wiedźmy niezmiernie był zaniepokojony.
Od owej nocy balowej, podczas której młody markiz przyszedł w przebraniu pokutnika, ażeby powiedzieć Carmenie: „Ty nie jesteś Janiną de Simeusel...“ niemiał ani chwili spokoju.
Jakiś ktoś, jakiś rywal, jakiś nieprzyjaciel zajadły, posiadał straszne jego tajemnice i mógł go każdej chwili zgubić bezpowrotnie!
Myśl ta sprawiała nędznikowi prawdziwe męczarnie.
Pan de Rieux nie dawał, co prawda, znaku życia, ale ten spokój poprzedzał zapewne wybuch.
Luc nie ukrywał tego przed sobą.
Napróżno słał wszystkich stowarzyszonych swoich na zwiady, napróżno nakazywał im wyszukanie schronienia niebezpiecznego przeciwnika... nic nie można było wykryć...
Ztąd jego śmiertelna bladość, ztąd nieustanna tortura.
— To się nie nazywa życiem takie życie... za jakąbądź cenę muszę raz to wszystko skończyć, rzekł, zatrzymał się i zadzwonił.
We drzwiach ukazał się Malo.
— Czy pan baron dzwonił?... zapytał wierny sługa.
— Tak. Jak się ma dzisiaj Coquelicot?
— Zupełnie dobrze, panie baronie.
— Gdzież jest w tej chwili?
— W ogrodzie... Z zalecenia doktora codziennie, po dobrem śniadaniu, odbywa sobie przechadzkę.
— Czy sądzisz, że ten głupiec potrafiłby już zrobić mi pewną przysługę?...
— Tak dobrze jak ja... gdyby mu tylko na dobrych chęciach nie zbywało, o co go nie posądzam...
— Jdź mu powiedz, że go czekam, niechaj się stawi natychmiast...
Malo wyszedł dla spełnienia rozkazu.
Śmierć, złowroga kokietka, zdawała się mieć dziwną przyjemność, w powoływaniu przed siebie głównych postaci naszego dramatu i w powracaniu ich następnie do życia.
Cięcie, jakie Coquelieot otrzymał od Bouton-d’Ora, na pozór bardzo niebezpieczne, w rzeczywistości nie wiele znaczyło.
Raniony łotr we dwa tygodnie był już na nogach, gotów zupełnie do nowych zbrodni.
Upłynęło kilka minut, ktoś po cichu do drzwi zapukał.
— Wejdź... powiedział Kerjean.
Coquelicot ukazał się na progu i skłonił do ziemi.
Nie miał niegodziwiec ani lepszej, ani gorszej miny, niż przed tem.
Długa twarz tak samo wyglądała pargaminowo, tak samo oczy jak fosfor błyszczały.
Lewą rękę nosił na pasku, nie dla tego, żeby to koniecznem było, ale dla tego tylko, iż wydawało mu się to nadzwyczajnie eleganckiem.
— Rad jestem, że cię widzę w dobrem zdrowiu... przemówił baron.
— Pan baron bardzo jest łaskaw na mnie... odparł niegodziwiec.
— Potrzebny mi jesteś bardzo... zaczął znowu Krjean.
— Zrobię wszystko, co będzie można, ażeby powetować czas stracony!...
— Czy czujesz się dosyć silnym, ażeby się zająć czem dzisiaj?...
— Jeżeli brakuje mi sił trochę, to z pewnością na dobrych chęciach nie zbywa.
— Podoba mi się taka odpowiedź... Dowiedź mi dobrych swoich chęci, a wynagrodzę cię sowicie...
— Niech pan baron poleci mi co na próbę...
— Myślę to uczynić, ale najprzód jedno pytanie: — Czyś bardzo jest obrażony na tego nieznajomego, co cię tak piekielnie poczęstował?...
Coquelicot aż podskoczył.
— O! gdybym dostał szelmę w swoje ręce!... wykrzyknął.
— Cóż byś zrobił?...
— Wygryzłbym mu serce...
Kerjean wzruszył ramionami.
— Pleciesz głupstwa i basta... Twoja chęć zemsty musi się wznieść wyżej trochę... musi być logiczniejszą... Twoja zemsta musi szukać nie tej ręki, która cię uderzyła, ale tego, co kierował ręką ową... Olbrzym jest tylko prostem narzędziem szlachcica, przebranego za czarnego pokutnika...
— Zapewne, ale ja tego szlachcica nie dosięgnę... nie widziałem go... nie wiem, kto on?...
— Znam go ja za to doskonale... i gdybym ci go wymienił?...
Oczy Coquelicota zabłysły:
— W takim razie... obliczę się z nim jak potrzeba... zginie z mojej ręki!...
— Ten szlachcic... ciągnął Luc, nazywa się markiz de Rieux.
— Dobrze!... nie zapomnę... A gdzie mieszka, panie baronie?...
— Tego trzeba się dowiedzieć.
— Więc pan baron nie wie?...
— Nie... Markiz de Rieux, śmiertelny wróg mój, ukrywa się przedemną... Liczę na ciebie, że go wyszukasz... Masz wielu tęgich kamratów, włóczących się dniami i nocami po bruku paryzkim...
— Wiem, co pan baron chce powiedzieć... Tak jest, znam sporo lokatorów z pod mostu Nôtre-Dame i stałych gości z pod Koźlego rogu... Wszyscy odemnie zależą... Trzeba ich wysłać na zwiady, a wszystko dobrze będzie... Oni by igłę w stogu siana odnaleźli...
— Odgadujesz myśli moje, oto co lubię właśnie... Tylko niechajże moje nazwisko nie zostanie wmieszane w to wszystko ani żartem... rozumiesz?...
— Rozumiem, bo kto, na co i po co wiedzieć ma o osobistych interesach pana barona?... Moje chłopaki wcale o to nie będą wypytywać... O to, aby byli dobrze zapłaceni chodzi im bardzo, ale o nic innego zgoła.
Luc otworzył szufladkę biurka, wyjął woreczek i podał go Coquelicotowi mówiąc: jest tu dwieście luidorów... ale to nie dla ciebie, tylko dla twoich ludzi...
— Rozumiem, panie baronie; ośmielę się jednak zapytać, co ja dostanę, w razie, gdy mi się uda?...
— Powiedziałem ci, że wynagrodzenie będzie wspaniałe, otrzymasz pięćset luidorów, jeżeli wykryjesz, gdzie się pan de Rieux przechowuje, tysiąc, jeżeli mi pokażesz jego trupa, zabitego przez ciebie.
— Ślicznie, panie baronie, ale pod pewnym warunkiem jednakże.
— Pod jakim?...
— Że ani te pięćset, ani te tysiąc luidorów, nie będą mi wypłacone w fałszywej monecie... Chcę otrzymać moję sumę w rzetelnych biletach bankowych, albo w rzetelnem złocie, tak, aby nikt się nie mógł do mnie przyczepić.
— Zgoda... Mam właśnie w kasie kilka tysięcy luidorów, jakie mi przysłał przed dwoma tygodniami naczelnik policyi.. Przypuszczam, że nie będziesz podejrzewał tych pieniędzy.
— Daję słowo, że nie... Uznaję je z góry za dobre i interes skończony... Zaraz dziś wieczór rozpoczynam robotę... Niech markiz de Rieux trzyma się na baczności... Nie dalej niż jutro rano, będę miał kilku dzielnych chartów do pogoni, a za trzy dni, pochlebiam sobie, za trzy dni luidory pana de Sartines zmienią właściciela.
Coquelicot wyszedł, a Kerjean uspokojony zapewnieniem siepacza, uczuł, jakby ciężki kamień spadł z jego piersi i zaczął śmielej spoglądać w przyszłość.
Pozostawmy szlachetkę w jego pałacu i powróćmy do bandytów pod arkadę mostu Nôtre-Dame. a
To zjawisko niespodziewane, tę kobietę, która się tak nagle wyłoniła z ciemności i która krokiem powolnym, jakby automatycznie zbliżała się w krąg oświetlony — poznali już na pewno czytelnicy nasi.
Była nią Janina de Simeuse.
Biedna obłąkane, której członki drżały od zimna, której głód dokuczał straszliwie, pociągniętą została bezwiednie w stronę ogniska, udała się w stronę zapachów kuchennych, sprawiających jej prawdziwe męki Tantala.
Nogi jej napotkały na stopień schodów, których nie widziała zupełnie, zeszła więc po nich nie zdając sobie wcale, rzecz prosta, sprawy, gdzie idzie i z jakimi spotka się ludźmi.
Podążała prosto do ognia z rękoma wyciągniętemi przed siebie, jakby pragnęła pochwycić co prędzej w objęcia to ciepło, którego tak jej było potrzeba.
Nie dostrzegła wcale obecności bandytów, nie zauważyła oczów na nią zwróconych, nie słyszała żadnych głosów.
Pain-Sec, Pille-Mort i ich towarzysze, zrozumieli tymczasem, że zbliżający się do nich gość nocny, to jedna z tych kreatur marnych a nieszczęśliwych, której się obawiać niema żadnej potrzeby.
Zwyczajny strój młodej dziewczyny, wielka bladość jej twarzy, nieruchomość oczów, które zdawały się patrzeć a nie widzieć, uspokoiły ich w jednej chwili — o tem, że to waryatka, nie wiedzieli, a że była imponująco piękną, wydała im się wielce pożądanym nabytkiem.
— Rogi dyable!... wykrzyknął Pain-Sec, który chciał się okazać galantem i który odsunął się na bok, ażeby pozwolić przybyłej podejść do ognia. Witam cię, piękna dziewucho i ofiarowywam połowę mojej kolacyj, w zamian za połowę twojego serca... Cóż mi odpowiesz na to?... Czyż to nie po muszkietersku prawdziwie?...
Płomień ogrzewał zziębnięte członki biednego dziecka, a miłe to uczucie rozjaśniło radością twarzyczkę jej przepiękną.
— Uśmiechasz się, filutko, ale nic nie odpowiadasz!... zawołał młody łotrzyk. Nie możesz uwierzyć w swoje szczęście!... Nic nadto prawdziwszego jednakże... Jam najpiękniejszy z pewnością chłopak z całej tej oto bandy, ja, Pain-Sec, jestem ulubieńcem wielkich dam dworskich, a nawet i znaczniejszych mieszczanek z ulicy Calandre, ja oświadczam ci się i uważam cię za moję zdobycz...
Na potwierdzenie tych słów, objął w pół zgrabną figurkę Janiny, która wyrwała się przerażona.
Fabuleux zamruczał głucho, mruczenie to powtórzyli echem jego towarzysze.
Pille-Mort pochwycił jednocześnie Pain-Seca za rękaw i odepchnął go od księżniczki.
— Cóż to znowu?... zawołał ten ostatni rozgniewany, dla czego mnie odtrącasz od mojej zdobyczy?... Żart to wcale nie na miejscu!...
— To twoja zdobycz, powiadasz?... powtórzył Pille-Mort ironicznie. Dla czegóż twoja, a nie moja, proszę cię, odpowiedz na to?...
— Albo dla czego nie nasza?... dorzucili Fabuleux, Jambe-d’Argent i Vide-Grousset.
— Jakto, dla czego?... wykrzyknął wyniośle Pain-Sec, dla tego, u stu dyabłów, że ja tak chcę i kwita!... Ta dziewczyna podobała mi się siarczyście i biorę ją pod swoję opiekę!...
— My możemy jednak na to nie pozwolić!... odparł wyzywająco Pille-Mort.
— Kto naprzykład może mi nie pozwolić?...
— No ja pierwszy, dajmy na to.
— I my także... dodali jednogłośnie bandyci.
Pain-Sec zaczął się śmiać pogardliwie.
— A!... to mi się podoba, rzekł następnie z rozsierdzoną miną. Ciekaw byłbym poznać wasze męztwo, moi kumowie...
— No to je poznasz zaraz!... ryknął Pille-Mort rozwścieczony.
Pain-Sec wyciągnął z pochwy długą szpadę, którą tak zręcznie przed chwilą wyciągał specyały z kociołka i śmiejąc się ciągle stanął do obrony.
— Pozostawiam ci pierwszeństwo, powiedział z komicznym ukłonem, proszę, zaczynaj...
— Co to, żartujesz sobie ze mnie?... krzyknął Pille-Mort, wznosząc z szybkością żelazo.
— Dla czegóżby nie?... Życie jest wynikiem przypadku, nic nie szkodzi dopomagać sobie żartami i brać rzeczy wesoło...
— Dobrze śmieje się ten, co się śmieje ostatni!... Raniony jesteś!... moja broń dotknęła się twojej ręki...
— Nie ręki tylko rękawa!... Zyskałeś pierwsze cięcie, ale ja liczę na drugie, liczę też, że piękna dziewczyna przy mnie pozostanie.
— Dowiedź tego, jeżeli potrafisz!...
— Na ciebie teraz kolej, strzeż się jednakże, kochany Pilie-Mort, bo ja mierzę w serce, uprzedzam cię o tem... Trzymaj się ostro, bo cię przekłuję...
Bandyci żywo zainteresowani pojedynkiem, jakiego byli świadkami, ustawili się do koła zapaśników, zamieniających ładne cięcia szpad, ale wcale nieładne frazesy.
Janina tymczasem, uspokojona trochę z przerażenia, jakiego ją Pain-Sec nabawił, usiadła przy ogniu i nie mogła się nacieszyć ciepłem, jakie ją zewsząd ogarniało; nie zwracała najmniejszej uwagi na kłótnię, której była przedmiotem, nie domyślała się nawet, że z jej przyczyny krew popłynąć miała.
Pojedynek odbywał się z coraz większą energią... przeciwnicy nic już nie mówili, tylko zawzięcie robili szpadami... Pille-Mort zgrzytał zębami...
Pain-Sec zapomniał o żartach i zacisnął wązkie usta... Płomienie ogniska odbijały się w zardzewiałych trochę ostrzach starych rapierów, uderzających o siebie z wielkim hałasem...
Nagle Pain-Sec ugiął długie nogi i przykląkł na jedno kolano... Pille-Mort, sądząc, że go ugodził niebezpiecznie, wykrzyknął tryumfująco i poskoczył naprzód... Manewr Pain-Seca był atoli tylko podstępem... Wyciągnął on rękę i nadstawił broń... Pille-Mort nie mógł się wczas powstrzymać... natrafił na żelazo i nadział się po samą rękojeść...
— Kaput!... zawołał Pain-Sec, wyciągając z zimną krwią szpadę i patrząc, jak przeciwnik runął na wznak całym ciężarem swoim... Sprawa załatwiona... Pille-Mort na ziemi, a dama moja... Wiwat!... Niech żyje zwycięzca!... Na kogoż kolej?... Któż obecnie pragnie mi moję piękność odebrać?...
Mówiąc to, pochylił się do Janiny, uniósł ją do góry i miał dotknąć ust jej swojemi nieczystemi wargami, gdy zobaczył w około siebie rozwścieczonych bandytów, ze szpadami i nożami w rękach.
Pain-Sec był rodzajem intruza w bandzie z pod arkady mostu Nôtre-Dame, był przybłędą, którego tolerowano, dla jego trywialnej, niewyczerpanej wesołości... Pille-Mort przeciwnie, miał wielką przewagę nad towarzyszami... Widząc, że poległ, postanowili jednozgodnie pomścić się za niego...
— E!... to wy w ten sposób chcecie zagrać ze mnął... syknął Pain-Sec, puszczając waryatkę i stając do obrony... No, to dalej, proszę was, kumciowie!... Nie boję się wcale!... poobalam jednego za drugim, jak domki z kart!...
Mówiąc to, wywijał młynka szpadą i cofał się do muru, żeby nie być zdwóch stron zaatakowanym... Bandyci dziko wrzasnęli, sformowali się w półkole i rzucili się gromadą na wspólnego nieprzyjaciela...
Janina, pod wpływem niepojętego przerażenia, chciała instynktownie szukać ocalenia w ucieczce... Ale nieszczęśliwa istota z wielkiego przestrachu, zamiast pobiedz brzegiem rzeki, puściła się na fale grobli....
Przez parę sekund szła śmiało pe mokrej belce, obślizgłej i kilka cali zaledwie szerokiej... Pod jej nogami płynęła z szumem rzeka, unosząc strumienie piany... Śmierć groziła jej na każdym kroku...