Dom tajemniczy/Tom IV/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dom tajemniczy
Wydawca Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy
Data wyd. 1891
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Pantins de madame le Diable
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
Most Nôtre-Dame.

Od czasów biblijnych, od owych czasów, kiedy harfa Dawida miała moc uspokajania szaleństwa Saula, muzyka — jest to faktem dowiedzionym, wywierała i wyborny wpływ na obłąkanych.
Łagodne, melancholijne śpiewki Odetty de Champdivers uspakajały napady nieszczęśliwego Karola VI-go i usypiały go jak dziecko. W zakładach dla pomieszanych lekarze posiłkują się melodyą, jako środkiem leczniczym, czasami bardzo skutecznym; melodya zdaje się przemawiać do dusz nieszczęśliwych zrozumiałym dla nich językiem.
Nie ulega słowem wątpliwości, że muzyka pociąga waryatów, że nie wzbudza w nich nigdy gniewu, jak wszelkie inne hałasy.
W chwili kiedy Jacquelina wybiegała przed dom z pokoiku Janiny, biedna księżniczka doznała tego nieprzezwyciężonego uroku, o jakim wspominaliśmy dopiero.
Wstała wolno z fotelu, poszła za dziewczynką, a w miarę, jak coraz wyraźniejsze tony muzyki dochodziły jej uszu, wielka radość rozlewała się po jej twarzy.
Nie zbliżyła się jednakże do drzwi i dopiero gdy Jacqueline, pociągnięta przez koleżanki, podążyła za wojskiem, zdecydowała się wyjść na ulicę.
Stała parę chwil nieruchoma, ciągle się przysłuchując dźwiękom gasnącym w oddali.
Wiedziona jedynem, jaki mógł się w niej obudzić, instynktem, wiedziona mianowicie pragnieniem, aby jak najdłużej słuchać orkiestry, co ją tak czarowała, szła machinalnie ulicą Hirondelle, w tę samą stronę, w którą pociągnęła Jacqueline, ale, że szła wolno a wojsko maszerowało pośpiesznie, gdy zaledwie uszła sto kroków, nie miała się już czem kierować.
Weszła więc w pierwszą napotkaną uliczkę i bez żadnego zamiaru ucieczki, oddalała się od domu.
Szła ze spuszczonemi oczami, spojrzenia błędnego nie miała, ubraną była jak dziewczyna z ludu, zachowywała się spokojnie, nie zwracała więc niczyjej na siebie uwagi.
Przez kilka godzin z rzędu szła wciąż tak bez celu, zmieniając kierunek to w prawo, to w lewo, zwracając się za każdą razą, gdy napotkała na drodze na przeszkodę, nie pozwalającą jej trzymać się prostego kierunku.
Nakoniec zmęczona, musiała się zatrzymać.
Była już prawie za Paryżem, była na bezludnem w owej epoce wybrzeżu, w miejscu, gdzie znajdują się obecnie ogromne piwnice i nieprzeliczone magazyny składowe.
O dwieście, albo trzysta kroków dalej, zaczynała się ulica Wały św. Wiktora, dochodząca, jak wiadomo, na wierzchołek góry Świętej Genowefy.
Janina mogła tylko wejść w tę ulicę i dostać się do hotelu Simeuse; ale niestety, gdyby nieszczęśliwa istota znalazła się nawet przy bramie ogromnej rezydencyi książęcej, byłaby przeszła obok niej, nie poznawszy siedziby rodziców, nie przypomniawszy sobie pocałunków matki swojej.
Zeszła po stromej pochyłości na brzeg, gdzie leżały ogromne stosy drzewa i belek nieobrobionych, usiadła na jednej z nich. Oparła łokcie na kolanach a głowę na ręku, zwróciła oczy na rzekę u jej stóp płynącą i siedziała w osłupieniu, które nie było snem, ale nie było i czuwaniem.
Upłynęło sporo czasu, zaczynało się zmierzchać. Janina się podniosła.
Nie była już zmęczoną, ale przyłożyła rękę do piersi, gdzie poczuła ból dotkliwy. Była głodna.
W Paryżu jest pełno zawsze nędzy, ale nie brak w nim i litościwych ludzi.
W Paryżu nie odmawiają kawałka chleba, temu, dla którego chleb ten stanowić ma o życiu.
Tylko potrzeba wyciągnąć rękę... ażeby otrzymać jałmużnę...
Janina niezdolna była sformułować najmniejszej prośby, bo nie umiała nazywać przedmiotów.
Czuła dobrze, że cierpi, ale nie wiedziała zkąd pochodzi cierpienie, nie wiedziała w jaki sposób możnaby sobie przynieść ulgę.
Puściła się znowu w drogę. Szła wolno, bo jej mocno nabrzmiały nogi.
Noc zapadała, a jednocześnie gęsta mgła unosiła się z Sekwany.
Poza tą mgłą, latarnie zawieszone na ulicach i światła w oknach, traciły swój blask i nie oświetlały obślizgłego bruku.
Przechodnie snuli się niby niewyraźne cienie, potykali się, wymyślali sobie i przeklinali.
Lokaje z pochodniami, poprzedzali spóźnione karety, jadące bardzo wolno, żeby nie potrącić nikogo.
Janina doświadczała bezwiednej obawy, jak zwykle doświadczają jej waryaci.
Nagle w około niej zrobiła się zupełna cisza, słabe światła zupełnie poznikały, przerażone oczy widziały tylko ciemności.
Weszła na obszerny plac Nôtre-Dame, a nie śmiejąc się zatrzymać szła ciągle przed siebie, aż doszła do jakiegoś zagłębienia.
Weszła na schody i uderzyła się o zamknięte drzwi katedry.
Nie była się w stanie powstrzymać, upadła więc na kamienie i z płaczem i jękiem przytuliła się w kąciku gotyckiego gmachu.
Po trochu przestała płakać, zaczynał ją bowiem opanowywać sen, jedyny dobroczyńca cierpiących... Zasnęła jak dziecię...
Po jakimś czasie przebudzona została głośnym dźwiękiem starego zegara, który wybił jedenastą. Ten niepojęty dla niej odgłos przeraził ją straszliwie.
Chciała uciekać, ale z wielką trudnością zaledwie się podnieść zdołała.
Członki jej były zesztywniałe od zimna, ręce jakby sparaliżowane...
Powstała jednakże, zeszła ze schodów i znalazła się znowu na placu.
Wlokąc się po wązkich uliczkach. potykając się co krok o wystające kamienie bruku, wyszła znowu na błotniste wybrzeże, tu przystanęła, oparła się o poręcz mostu, zagłuszona szumem wody, odbijającej się z łoskotem o statki poprzywiązywane u brzegu.
Jakieś dziwne, jakby piekielne światło, wydobywało się z głębi i rozpościerało fantastyczne promienie na wzburzone bałwany.
Światło to formowało we mgle wielkie jasne koło.
Szmer głosów ludzkich mieszał się z szumem rzeki.
Pociągnięta bezwiednie tym hałasem i tą światłością, waryatka przechyliła się jeszcze bardziej przez poręcz i patrzyła.
Pod pierwszą arkadą mostu na piasku, który woda zalewała w czasie przyboru jedynie, palił się wielki ogień bez dymu prawie.
Trzy pale wbite na krzyż i połączone u góry starym łańcuchem, unosiły nad ogniskiem kociół znacznej wielkości, z którego kłębami para się wydobywała.
W około zaimprowizowanego biwaku leżało lub stało ośmiu, czy dziesięciu drabów, formując grupę malowniczą, godną pendzla Salwatora Rosa.
Żywe światło ogniska oświetlało z jednej strony nagromadzone przy brzegu statki i czółna, z drugiej kamienne schody, prowadzące na wybrzeże, których stopnie górne tonęły w ciemności, a znajdowały się tuż prawie u stóp Janiny.
Poprosimy naszych czytelników, aby zeszli z nami pod arkadę, do tego ogniska, do tych dziwacznych postaci, jakie je otaczały.
Jedno spojrzenie przekona nas, że mamy do czynienia z bandytami.
Wszyscy mają na sobie strój niczem niepodobny do biednego stroju uczciwego robotnika. Łachmany to o różnokolorowych łatach, które przechodziły z pewnością przez wiele ramion, zanim się nędznikom dostały.
Dziwne są fizyognomije tych wszystkich ludzi, twarze kościste, policzki zapadłe, poznaczone bliznami, włosy rozczochrane, brody nieogolone, cały, słowem, złowrogi pozór, zgodny zupełnie z łachmanami. Wszyscy przy szpadach, niby szlachcice jacy, a większość zdawała się być jakby w najlepszych humorach. Widocznie pod arkadą mostu Nôtre Dame czuli się swobodni zupełnie. Defilowali i śpiewali.
— A!... Jambe d’Argent... wykrzyknął jeden, zwracając się do kulawego, siedzącego na uboczu i zajętego przesypywaniem z kieszeni do kapelusza i z kapelusza do kieszeni kilku sztuk miedzi i drobnej srebrnej monety... Co u dyabła dzieje się z tobą dzisiaj, że siedzisz w kącie z miną taką zafrasowaną?..
— Ej!... odezwał się Pille-Mort — przypuszczam, mój biedny Jambe d’Argent, żeś obciążył sumienie swoje jakiemś niepowodzeniem paskudnem...
— Właśnie... popełniłem tę niezręczność... Dzisiejszego wieczoru, napadłem na jakiegoś obywatela, który nie miał grosza przy duszy... Co to za niedelikatność z jego strony!...
— No, to głupstwo... przy pierwszej okazyi powetujesz to sobie...
— Liczę na to... i ta myśl mnie tylko pociesza...
— Cóż?... czy my będziemy jedli dzisiaj kolacyę, czy nie?... zawołał basowym głosem drab wyciągnięty na piasku o kilka kroków od ogniska... Dyabelnie jeść się chce pod tym mostem...
— Proszę o chwilkę jeszcze cierpliwości... odpowiedział mu Pille-Mort, który, rozmawiając z Jambe d’Argent, doglądał jednocześnie kociołka... Niech się jeszcze trochę pogotuje, a potem zaraz podam do stołu... Możesz jeszcze pospać z pięć minut, Fabuleux...
— Sza!... odezwał się głos inny jakiś.
— Co takiego?...
— Ktoś schodzi po schodach z wybrzeża...
W jednej chwili wszyscy zerwali się na nogi.
Wszyscy za szpady pochwycili.
Po trochu jakaś postać ludzka wysunęła się z ciemności i ukazał się wysoki, chudy młodzieniec, kołyszący się na nogach, w starym gwardyjskim kapeluszu, z fantazyą nasuniętym na ucho.
— O!... wykrzyknął Pille-Mort, to Pain-Sec...
— Niech go dyabli!... mruknął Fabuleux, pozjada nam nasze porcye!...
Młody łotrzyk, którego nazywano Pain-Sec, zbliżył się z miną rozpromienioną, kłaniając się ręką i kapeluszem.
— Dobry wieczór, towarzysze... rad jestem, że was widzę zebranych... Jeszczeście nie zasiedli do stołu... tem lepiej, bo jestem straszliwie głodny... Zapraszacie mnie... dziękuję za uprzejmość i przyjmuję zaprosiny z przyjemnością...
— Żarłoki... mruknął Fabuleux.
— A czy kociołek dokładnie jest napełniony?... zapytał znowu Pain-Sec. Spodziewam się, że tak jest!...
— E! e!... nie tak znów bardzo... odpowiedział Pille-Mort.
— Rozchodzące się zapachy pozwalają mi posądzić cię o kłamstwo, kolego... Jakem Pain-Sec, obiecujące zapachy!...
— Trochę ochłapów marnych i tyle...
— Zobaczę zaraz, zobaczę... Wierzę tylko samemu sobie...
Mówiąc to, młody bandyta wpakował długą szpadę swoję do kociołka i od razu natrafił na tłustą kurę.
— Fiu! fiu!... bulion z kury!... wykrzyknął, to akurat dla mnie... mam żołądek niezmiernie delikatny!... Pokazuje się, że kury nie są takie drogie w tym roku...
— Ta zabłąkała się przypadkiem... rzekł, śmiejąc się Pille-Mort. Schowałem ją do kieszeni, ażeby nie zginęła...
— Myślę, że będzie krucha... mruknął Pain-Sec, zagłębiając szpadę po raz drugi. O! o!... Do dyabła! jak się tu dobrze żywią... prześliczna szynka!...
— Vide-Gonsset jej dostarczył...
— Podniosłem rękę i zerwałem ją z przed sklepu kiełbaśnika...
— A Pille-Mort włożył ją do kociołka?...
— No tak... żeby bulion był mocniejszy...
— Wyśmienicie!... Kolacya prawdziwie dobrze się zapowiada... Bodaj, że jego królewska mość lepszej nawet nie jada!... Zobaczmy, czy za trzecią razą będę miał równie szczęśliwą rękę...
Zaostrzona szpada znowu zniknęła w kociołku i ukazała się z prześlicznym sznurem kiełbasek.
— Wiwat!... krzyczał Pain-Sec, wspaniały wianuszek!... przepadam za wędlinami... Któż dostarczył tego delikatesu?...
— Ja, odezwał się skromnie Jambe-d’Argent, wisiał sobie przed sklepem wędliniarza, a że to dzisiaj dzień postny, sądziłem, że postąpię właściwie...
— Brawo, Jambe-d’Argent, znany jesteś z moralności!... A jakiż dali ci rabat?...
— Dokładnie nie wiem, kupiec wyszedł gdzieś ze sklepu, a ja zapomniałem poczekać na niego.
Odpowiedź tę przyjęto ogólnym śmiechem.
Pille-Mort przerwał wesołość okrzykiem:
— Wszystko gotowe!... Do stołu, towarzysze!...
Dziesięć talerzy blaszanych, tyleż łyżek i widelcy wyciągnięto w tej chwili ze szpary, wyżłobionej w murze pod mostem, nóż zaś każdy z bandytów miał przy sobie i nigdy się z nim nie rozstawał... Odgłos energicznie poruszanych szczęk zmieszał się niebawem ze szmerem rzeki, a gdy pierwszy głód zaspokojono, przerwane rozmowy zawiązano na nowo.
— Wielka szkoda... odezwał się Pain Sec... że niema z paru butelek starego wina do zakropienia takich wyśmienitych rzeczy!... Najsławniejsi lekarze stwierdzają, że woda to czysta trucizna!... Że też nikt o tem nie pomyślał... Nigdy wina nam nie brakowało...
— Coqaelicot zajmował się zwykle tą dostawą... powiedział Pille Mort na to...
— Prawda... prawda... zawtórowało kilka głosów.
— Coquelicot nie miał sobie równego pod względem zaopatrywania stołu w napoje... Zawsze znalazł sposób wśliznąć się na statki, przybywające z Burgundyi, i zatrzymujące się w porcie Bercey... spuszczał jednę beczkę na wodę... i płynął za nią czółnem... My czekaliśmy tutaj na niego... beczka osiadała wolniutko na mieliźnie, a my ją wtenczas cap i zaraz w ten kącik... odbijało się szpunt i niech żyje radość!... O!... Coquelicot zna się na rzeczy... za jego czasów nie brakowało nam nigdy ani wódki, ani wina...
— Cóż się stało z Coquelicotem?... zapytał Pain Sec.
— Nikt nic a nic nie wie...
— Jak dawno nie nocował pod arkadą mostową?...
— O, od bardzo już dawna... od miesiąca blizko... Widzieliśmy go zaledwie dwa albo trzy razy po śmierci kapitana Baudrille, jego przyjaciela i protektora...
— I żaden z was o nim nie słyszał?...
— Przeciwnie... słyszeliśmy, mówiono coś o nim...
— Cóż takiego mówiono?...
— Duby najrozmaitsze, niezgodne jedne z drugiemi...
— No, ale cóż takiego?...
— Jedni utrzymywali, że go zapakowano do lochu w więzieniu Chatelet...
— Niema w tem nic nieprawdopodobnego...
— Inni, że pozostaje na żołdzie u jakiegoś wielkiego i bardzo bogatego pana, który go uczynił nadwornym swoim siepaczem, a obsypuje złotem...
— I to także być może...
— Inni znowu pletli, że został przeszyty na wylot szpadą przez jakiegoś olbrzyma... że go pochowano od dwóch tygodni...
— Jeżeli nie żyje... zauważył Pain-Sec... jeżeli jest pochowany, to strata niepowetowana, bo w takim razie nie będzie nam już dostarczał wina... Ale czy w takim razie, towarzysze, nie podzielilibyście mojego zdania, że potrzeba wybrać z pomiędzy nas kogokolwiek na dostojeństwo szafarza?... Cóż wy na to?...
Nikt nie odpowiedział ani słowa.
Pille-Mort szybkim gestem nakazał milczenie.
Wskazał ręką w stronę schodów, po których zeszedł Pain-Sec przed chwilą.
Spojrzenia bandytów zwróciły się tam wszystkie razem i ujrzały jakąś niewyraźną lekką postać, schodzącą po granitowych stopniach.
— Czy to istota żywa, czy tylko widmo?... zapytał po cichu Jambe-d’Argent. Utrzymują, że w czasie ciemnych nocy bezksiężycowych umarli most Nôtre-Dame odwiedzają...
I zaczął dzwonić zębami... Spaczony ten umysł niedowierzał w Boga, ale wierzył święcie w dyabła...
Zagadkowa postać wysunęła się potrochu z ciemności i stanęła w oświetlonem kole ogniska.
— Kobieta!... wykrzyknął Pille-Mort, towarzysze, to kobieta!...
— I niech ją dyabli!... jaka ładna!... dodał żywo Pain-Sec. A to szczęście!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.