Dom tajemniczy/Tom IV/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dom tajemniczy |
Wydawca | Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy |
Data wyd. | 1891 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Pantins de madame le Diable |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała powieść |
Indeks stron |
Pomimo względnego odosobnienia Czerwonego domu, wybuch i walące się mury przerwały sen spokojnym mieszkańcom dzielnicy.
Okna w najbliższych domach otwierały się jedno po drugiem, wystraszone głowy w tradycyonalnych czapkach bawełnianych, zaczynały się w nich coraz gęściej ukazywać.
Pożar oświetlał wszystkie te na wpół zaspane twarze czerwonym swoim blaskiem.
Po kilku minutach, rozległ się do koła złowrogi okrzyk „gore!...“
Strasznym on jest w wielkiem mieście, a tryumfuje zawsze nad ogólnym egoizmem, bo zwiastuje wspólne niebezpieczeństwo.
Po trochu tłumy ciekawych z różnych stron napływały.
Uliczka l’Estoufade i ulica l’Hirondelle, zapełniły się ludźmi, skoro jednak przybysze przekonywali się, co było teatrem katastrofy, ani nawet pomyśleli o zabieraniu się do ratunku, powtarzając tylko:
— Co to? Czerwony dom się pali?... A to niechże się spali!...
Wkrótce jednakże epizod nieprzewidziany żywe obudził wśród tłumów wrażenie.
W pośrodku oto gruzów i belek, które zamknęły ulicę Hirondelle nieprzebytą prawie barykadą, spostrzeżono ciało jakieś ludzkie.
Dwóch, czy trzech mężczyzn wysunęło się z tłumu i z odwagą a narażeniem własnego życia naprzód się rzuciło.
Ludzie ci zdołali wyciągnąć z pod belek szczególnym trafem ocalone od zupełnego zgniecenia ciało.
Porwali je i przenieśli na wolne miejsce.
— Kobieta!... wykrzyknął tłum.
— Nie żyje nieszczęśliwa!... dodało kilka głosów.
Kobieta ta ubraną była w ciemną na w pół strawioną już suknię; czarne długie włosy miała także już opalone; twarz w straszny sposób zeszpecona, nie podobną nawet już była do twarzy ludzkiej.
Rysów żadnych odróżnić nie można było.
Ktoś zapytał:
— Czy to wiedźma?...
— Nie... nie!... odpowiedziała jakaś kumoszka, co kiedyś kazała wróżyć sobie w Czerwonym domu. Ja znam wiedźmę... miała ona sto lat z górą, a ta nieszczęśliwa istota jest jeszcze zupełnie młoda... Spojrzyjcie tylko na jej szyję i ręce... to przecie nie starej kobiety... Nie ma też ani jednego siwego włosa... To biedactwo musiało zapewne przechodzić ulicą i zostało przygniecione rumowiskiem.
— Trzeba jej podać pomoc jaką... szepnęła któraś poczciwa duszą.
— Dać jej pomoc?... a nie wiem po co... dla niej już nic oprócz trumny nie potrzeba...
— Jednakże, gdyby doktór...
— Doktór... cóż znowu... Czyż doktorzy wskrzeszają umarłych?... Zapewniam panią, że nie żyje..
W tej samej chwili, jak gdyby w celu zaprzeczenia temu twierdzeniu, mniemany trup poruszył się, wydał bolesny jęk i uniósł opalone powieki.
Strasznie było patrzeć na te czarne duże źrenice, błyszczące w pośród zeszpeconej twarzy.
Wiedźma, bo ona to była, uniosła się na wpół zwróciła spojrzenie w stronę palącego się domu i wydała okrzyk takiej wściekłości i rozpaczy, jaki tylko piekło powtórzyć mogło, poczem załamała ręce, przewróciła się na wznak i znowu oczy zamknęła.
Podczas, kiedy działo się to w ulicy l’Hirondelle, liczni spektatorowie, cisnący się w uliczce l’Estoufade, byli świadkami dramatu, bardziej jeszcze wzruszającego.
Rodzaj wieży czworokątnej, na której szczycie znajdował się tajemniczy pokoik, będący więzieniem Janiny de Simeuse, wychodził na tę uliczkę.
Dach głównego budynku obalił w swoim upadku jednę ze ścian ostatniego piętra, a tajemniczy pokoik w wieży został otwarty od strony tej uliczki, niby dekoracya teatralna, przedstawiająca wnętrze jakiego domku, albo pawilonu odsłoniętego dla oczu publiczności.
Ta tylko zachodziła różnica, że w teatrze spektatorowie, są prawie na równi ze sceną, albo nad nią panują, kiedy tymczasem tłum zebrany po za Czerwoną posesyą, znajdował się niżej daleko od ściany obalonej i tym sposobem nie mógł widzieć dokładnie, co się działo w głębi pokoju.
Nagle głuchy szmer przerażenia i trwogi przebiegł po tych zwartych szeregach.
— Patrzcie... patrzcie!... zawołały wszystkie na raz głosy, podnosząc ręce do góry i wskazując w punkt jeden.
Rzeczywiście w pośród kłębów dymu, wznoszącego się z dołu i wytwarzającego rodzaj ruchomej zasłony nad wyższą częścią Czerwonego domu, na podłodze zamienionej w scenę, ukazało się jakieś fantastyczne zjawisko.
Była to postać młodej dziewczyny, białej na twarzy i biało ubranej, z ogromnemi czarnemi włosami spadającemi na ramiona prawie do stóp samych.
Pomimo oddalenia i dymu, wyraźnie dojrzeć można było prześliczną jej i łagodną twarzyczkę.
Rysy jak z marmuru wykute, nie wyrażały wcale przestrachu, jaki przejmować winien każdą żyjącą istotę, wobec tak strasznego niebezpieczeństwa, młoda dziewica zdawała się owszem uśmiechać.
Upłynęło kilka sekund, a tłum stał oniemiały i milczący.
Wzmagające się coraz bardziej płomienie sformowały po nad zjawiskiem ogniste sklepienie.
Na raz oknami niższego piętra buchnęły kłęby czarnego gęstego dymu i tysiące iskier.
I młoda dziewczyna zniknęła po za ciemną zasłoną.
— Już po niej!... szeptano w tłumie, ale silny powiew wiatru rozpędził w tej chwili dym i zjawisko ukazało się znowu.
Teraz nie stojące już, ale klęczące z rękami wzniesionemi ku niebu, z modlitwą na ustach.
— Ratować ją!... krzyknęło tysiąc głosów, ratować nieszczęśliwą!... Drabiny... hej!... drabiny przynieście!...
Dwudziestu ludzi poskoczyło, żeby wypełnić rozkaz, ale dobra ich wola miała być bezużyteczną.
Zaledwie uszli z pięćdziesiąt kroków, spostrzegli, że było już za późno.
Ogień zajął podłogę na raz ze wszystkich stron.
Sekretny pokój w piec się ognisty zamienił.
Teraz dopiero młoda dziewczyna zaczynała, jak się zdawało, pojmować niebezpieczeństwo... teraz dopiero otworzyła oczy szeroko, a na twarzy się zmieniła.
Chciała się rzucić w głąb, gdzie zapewne było wyjście, ale pomiędzy nią a tem wyjściem płomienie uczyniły zaporę niepokonaną.
Zakryła obu rękami twarz, którą lizały już ogniste języki i cofnęła się.
Płomienie goniły za nią, jak węże, nie chcące porzucić ofiary, cofnęła się więc dalej jeszcze od przepaści, oddzielającej ją obecnie zaledwie kilka linij...
— Stój!... stój!... ryknął tłum. — Stój, bo cię przepaść pochłonie!...
Nie dosłyszała, albo nie zrozumiała nawoływania, bo cofała się ciągle.
Przebyła ostatnią przestrzeń... posłyszano krzyk... i biała postać, zakręciwszy się w powietrzu, upadła z łoskotem na rumowiska.
Litości, współczucia nie brak nigdy wśród ludzi... chętnie zapominają oni o własnych dolegliwościach, byle nieść pomoc nieszczęśliwszym od siebie...
Spiesznie podniesiono ciało biedaczki: ze łzami w oczach wpatrywano się w twarzyczkę, która nie została zeszpeconą podczas upadku.
— Jaka ona młoda!... szeptali jedni.
— Jaka piękna!... dodawali inni, drżąc ze wzruszenia.
— Nieszczęśliwe dziecko musiało się zabić, spadając z tak wysoka!...
— Nie żyje... wszak prawda...
— Nie... nie!... Pan Bóg uchronił ją od śmierci... zemdlała tylko...
— Czy pewny jesteś, sąsiedzie?...
— Najpewniejszym, sąsiadko.. oddycha a serce wyraźnie bije!...
— W takim razie, to się cud stał prawdziwy, a wszyscyśmy go widzieli... Ponieważ się biedactwo nie zabiło, zabiorę ją do siebie... Będę ją pielęgnować i przywrócę do zdrowia... Ponieście ją do mnie... moi... poczciwi ludzie, ponieście ją co prędzej...
Mówiąca była to czterdziesto-letnia kobiecina, wdowa bezdzietna, daleko bogatsza w miłosierdzie, aniżeli w pieniądze, ale czyniła pomimo to wiele dla biednych.
Dwóch mężczyzn wzięło zemdloną Janinę na ręce i udali się za wdową do jej więcej niż skromnego mieszkania, z którem poznamy się wkrótce.
Powróćmy na ulicę l’Hirondelle.
Pomiędzy tłumem otaczającym Perinę, znalazły się również poczciwe dusze, ale żadna się z tem nie odezwała, żeby ją zabrać do siebie na kuracyę. Obojętność tę można tłomaczyć dwojako.
Najprzód zeszpecona twarz Periny wzbudzała mimowolną odrazę — następnie dziki krzyk, pełen wściekłości, jaki wydała na widok pożaru, zmroził wszystkie serca, nie wzbudził w żadnem sympatyi... Bo tylko dzikie zwierzę, nie kobieta, mogła wydać głos podobny...
Propozycya zrobienia jakichkolwiek noszy i przeniesienia do szpitala ciała, czy trupa, nieznajomej, przyjętą została z tego powodu z ogólnem zadowoleniem.
Podczas kiedy Janinę na rękach przenoszono do mieszkania wdowy, ciało Periny złożono na kilku zbitych deskach i wolno z niem puszczono się w drogę.
Perina zatem i Janina uniknęły śmierci w płomieniach, a płomienie te tymczasem rozszerzały się coraz bardziej z nieopisaną wściekłością.
W godzinę wszystkie podłogi pozapadały z piekielnym hałasem i pochłonęły w oceanie ognia cały majątek i wszystkie sekrety wiedźmy.
Nadedniem nie pozostało z Czerwonego domu nic, oprócz sczerniałego rumowiska, z którego wychodziły tumany ostrego dymu.
Kiedy się to wszystko działo na ulicy l’Hirondelle i małej uliczce l’Estoufade, bal w hotelu dyabelskim przerywany tyłu nieprzewidzianemi wypadkami, odbywał się w dalszym ciągu z największem życiem i wesołością.
Po wspaniałej kolacyi, zdolnej zaspokoić najwybredniejsze żądania gastronomiczne, tańce rozpoczęły się na nowo z szaloną werwą.
Skoro jednakże pierwsze promienie dnia zaczęły walczyć ze światłem świec, najzapaleńsze tancerki, ujrzawszy w lustrach pomięte toalety i rozczerwienione albo pobladłe twarze, uznały, że nadeszła godzina odwrotu, a i niezmordowana kawalerya zapragnęła wypoczynku...
Zaczęli wychodzić wszyscy i wkrótce Luc i Carmen znaleźli się sami w pustych salonach.
Cyganka zbliżyła się żywo do barona, unikającego, od chwili powrotu, spotkania z żoną.
— No, może wytłomaczysz mi nareszcie tę zagadkę?... zapytała. Może powiesz mi, co za ważna przyczyna zmusiła cię do wychodzenia na miasto podczas balu?...
— Wszystko ci najdokładniej opowiem, kochana Janino... odpowiedział Luc z uśmiechem.
— A więc mów... mów... czekam... i dodaję, że brakuje mi już cierpliwości... Po tem całonocnem nadawaniu wesołości, pomimo że serce szarpał straszny niepokój, okrutnie jestem zmęczoną.
— Poproszę cię jednakże, żebyś poczekała jeszcze trochę...
— Dla czegoż ta nowa znowu zwłoka?...
— Żeby ci zostawić czas rozebrania się z królewskiej toalety i wydania rozkazów zaprzężenia karety.
— Wyjedziemy?...
— Tak.
— Gdzie?...
— Na ulicę l’Hirondele...
— Do wiedźmy?...
Kerjean kiwnął przecząco głową.
— Nie... nie... odpowiedział — nie pojedziemy do wiedźmy...
— Dopiero więc opowiesz mi wszystko na ulicy l’Hirondelle?...
— Powiem... albo raczej to, co będę miał powiedzieć, sama na własne oczy zobaczysz...
— W takim razie pośpieszę i bądź pewnym, kochany Lucu, że będę za dziesięć minut gotową...
— Czekam... odpowiedział Kerjean.
Zaledwie te dziesięć minut minęły, Luc de Kerjean siadł z żoną do karety i wydał rozkaz stangretowi, ażeby ich powiózł ulicą l’Hirondelle.
Przez całą drogę baron i cyganka nie przemówili ani słowa do siebie.
Kareta przejechała obok kościoła Matki Bozkiej siedmiu boleści, położonego, jak nam wiadomo, w pobliżu mieszkania wiedźmy.
Liczne grupy ludzi stały na środku ulicy i stangret zmuszony był jechać bardzo wolno. W miarę jak się posuwał, tłum stawał się coraz większym, rozmowy coraz głośniejsze.
— Co to jest?... zapytała cyganka. Co tych ludzi tak zajmuje?...
— Zaraz zobaczysz...
Kareta dojechała nareszcie do miejsca, gdzie wczoraj jeszcze wznosiła się Czerwona posesya.
— Spojrzyj!... powiedział Luc — spojrzyj!...
Cyganka wychyliła się i krzyknęła.
— Cóż ty na to?... zapytał baron.
— I to tyś zrobił?... szepnęła Carmen.
— Ja...
— Cóż się z wiedźmą stało?...
— Zapytaj kamieni, pokrywających jej popioły...
— Nieszczęśliwa... O!... nieszczęśliwa...
— Nie żałuj jej... zawołał Luc porywczo, zabraniam ci tego stanowczo...
— Perina nie była moją nieprzyjaciołką... szepnęła cyganka.
— Wiesz, dla czego skazałem Perinę?... rzekł Luc. — Słuchaj, to ci opowiem... Przybyła ona dzisiejszej nocy do nas na bal i oświadczyła, że mnie zgubi, jeżeli jej mężem nie zostanę...
— Jej mężem?.. powtórzyła zdumiona Carmen — czyż ty nie jesteś moim?...
— cóż ją to obchodziło?... Potrafiła usuwać tych, którzy jej zawadzali... Przyniosła mi truciznę dla ciebie...
— I ty przyjąłeś tę truciznę?... spytała blednąc cyganka.
— Przyjąłem!... I obiecałem nawet, że cię zgładzę, i przysiągłem nawet, że ją zaślubię... Przysiągłem na wszystko, co chciała... Ale w godzinę później, Czerwony dom pokrył wiedźmę swojemi dymiącemi się szczątkami... Widzisz Janino, że cię kocham i że cię potrafię bronić!... Perina już nie istnieje... Jeden jeszcze tylko zagraża nam nieprzyjaciel, a mianowicie René de Rieux... Ale jest on mniej od wiedźmy niebezpiecznym, a że pokonałem wiedźmę, jutro zatem kolej na margrabiego.
Luc nie wspomniał nic o Janinie de Simeuse, bo ze wszystkich zbrodni, jakie popełnił w życiu, jedno tylko zabójstwo księżniczki, wzbudzało w nim jakiś wyrzut sumienia.
Kareta przejechała przez ulicę l’Hirondelle.
Pan de Kerjean opuścił szybę i powiedział stangretowi:
Jesteśmy w obszernej sali szpitalnej, dla dwudziestu dwóch chorych przeznaczonej.
Żelazne pręty, na których zawieszone były firanki z szerokiego perkalu w kwiaty czerwone, oddzielały wązkie łóżka w trzy rzędy ustawione a zasłane cienkiemi siennikami i cieńszemi jeszcze materacami.,
Po nad każdem łóżkiem, na białej deseczce, wypisany był czarną farbą numer właściwy.
Zapach przeróżnych lekarstw i gorączkowe wyziewy pacyentów wypełniały atmosferę ogromnego pokoju, utrzymanego we wzorowym porządku.
Dwóch młodych lekarzy, czarno ubranych, rozmawiało po cichu przy łóżku, oznaczonym nr 13.
Przed chwilą złożono na nim właśnie wiedźmę, ciągle dotąd nieprzytomną.
— Doprawdy, kochany kolego, rzekł jeden z doktorów do swojego towarzysza, i ja tak samo, jak ty, nie mogę sobie wytłomaczyć tych dziwnych okaleczeń tej kobiety... Nie mogą one pochodzić z upadku, bo w upadku byłaby sobie pogruchotała kości, a ona ma kości całe... Nie wystrzał to z palnej broni także, bo oczy są nietknięte... Nie mogę pojąć, co to być może?...
— Możnaby sądzić, odrzekł drugi doktór, że jakieś ciało twarde, naprzykład gliniana maska, w rodzaju tych, jakich używano w starożytnych teatrach ateńskich i rzymskich, została silnem uderzeniem roztrzaskaną na twarzy tej nieszczęśliwej... Ale to nie podobne to prawdy przypuszczenie... jedna też tylko chora potrafi nam wyjaśnić zagadkę, której rozwiązać nie mamy możności.
— Ba... kiedy zemdlona...
— Mam wszystko, co potrzeba do ocucenia...
Mówiący wyjął z kieszeni flaszeczkę, odkorkował ją i przyłożył do nosa wiedźmy.
Wstrząsnęła się, jak trup zgalwanizowany, otworzyła oczy, spojrzała osłupiałym wzrokiem i szepnęła:
— Gdzież ja jestem?...
— Jesteś w zakładzie, w którym, biedna kobieto, będą mieli o tobie jak największe staranie...
— Któż mówi do mnie?... spytała znowu Perina.
— Jeden z lekarzy zakładu...
— Więc to szpital?...
— Tak, ale nie przerażaj się niepotrzebnie... Powszechne są, ale całkiem nieuzasadnione uprzedzenia do szpitali...
— Czy ja umrę?... przerwała nagle wiedźma, proszę was... powiedzcie mi prawdę... dodała, widząc ździwienie, malujące się na twarzach lekarzy.
Nie obawiam się śmierci i wcale mi nie chodzi o życie!... Czy umrę?...
— Ależ niema ani mowy o śmierci!... wykrzyknął młody doktór, niema żadnego niebezpieczeństwa, wkrótce będziesz zupełnie zdrową...
— Nie zwodzicie mnie, panowie?...
— Mówimy szczerą prawdę...
— To może gorzej dla mnie!... mruknęła do siebie Perina.
— No, no... powiedział doktór, nie pozwolimy ci długo się tutaj nudzić... Ale powiedz nam najprzód, co jest przyczyną twojego wypadku?...
— Spadłam z bardzo wysoka...
— Jakto?... odparł badający doktór, i w tem upadku nie połamałaś ani rąk ani nóg jednakże?... A dla czegóż to twarz twoja...
— Moja twarz?... powtórzyła Perina, co wy mówicie o mojej twarzy?... Czyż zostałam zeszpeconą?...
Doktorzy nic nie odpowiedzieli.
Wiedźma zrozumiała to milczenie, podniosła żywo obie ręce do czoła i policzków i doznała strasznego bólu, a potem, gdy odjęła ręce i spostrzegła, iż były zakrwawione:
— Lustra!... szepnęła drżącym, osłabionym głosem, błagam was, dajcie mi lustro!...
Ponieważ posługacz, który przechodził w tej chwili przez salę, posłyszał to życzenie, podał małe, w ołów oprawne lusterko, jakie mu służyło do golenia, Perina pochwyciła je chciwie, ale zaledwie się przejrzała, krzyknęła przerażona i konwulsyjnym ruchem rzuciła precz od siebie, tak, że się na drobne kawałeczki rozbiło.
Kryzys nerwowy, napad szaleństwa podobny do ataku epileptycznego, nastąpił po tem pierwszem uniesieniu.
Perina wiła się na swojem posłaniu, jęcząc głośno i wymawiając niezrozumiałe wyrazy, ku wielkiemu ździwieniu doktorów, pytających kolejno:
— Co ci jest?... ależ cóż ci jest takiego?...
Po jakimś czasie dopiero zrozumiała, co do niej mówiono.
Odwróciła się i odpowiedziała z nieopisanym akcentem:
— Co mi jest?... Wczoraj byłam piękną, a teraz spojrzyjcie na mnie!...
— Nie pozostaniesz przecie taką, jak jesteś... wyleczymy cię...
— Zupełnie?...
— O ile tylko będzie to w naszej mocy.
— Czy przywrócicie mi twarz dawniejszą?... moją dawniejszą piękność?...
— Zapewne nie zupełnie, ale zawsze dużo będzie można uczynić.
— Blizny!... szwy!... O!... już po mnie, już po mnie!... Nie jestem już kobietą, jestem straszydłem i pozostanę straszydłem do końca życia, będę dla wszystkich przedmiotem odrazy!... Lepsza śmierć, niż takie życie!... Nie chcę, żeby mnie leczono... nie chcę wyzdrowieć, nie chcę ani minuty dłużej pozostawać w tym domu... chcę umrzeć koniecznie!...
Rzuciła się i chciała wyskoczyć z łóżka.
Posługacz i doktorzy, przemocą ją położyli.
— No, no, uspokój się, rzekł jeden z lekarzy, uspokój się, biedna kobieto... nie możesz wyjść od nas w stanie w jakim się znajdujesz...
— Dla czego?... czyż jestem uwięzioną?...
— Nie, ale kto raz dostał się do szpitala, ten może go opuścić, gdy jest zupełnie zdrowym, lub, gdy nie żyje...
— A więc ja chcę umrzeć, powiedziałam już przecie.
— Musisz być jednakże zdrową!... Jutro z pewnością będziesz mówiła zupełnie co innego... Zrobimy wszystko, co w mocy ludzkiej, ażeby osłodzić smutne twoje położenie... Czy życzysz sobie może, ażeby uprzedzić męża?...
Perina wzruszyła ramionami.
— Rodzinę zatem?...
— Nie mam żadnej rodziny.
— Przyjaciół?...
— Przyjaciół!... powtórzyła wiedźma z goryczą, czyż są przyjaciele na świecie?...
— Jeżeli lubisz samotność, będziesz jej używała dowolnie... Zrobimy pierwszy opatrunek i pozwolimy ci się potem przespać przez parę godzin...
To dobry sprowadzi skutek.
Na dany znak, posługacz przyniósł wszystko, co było potrzebne lekarzom.
Wiedźma, zobaczywszy przygotowania, uniosła się na pościeli.
— Powtarzam wam ponownie... zawołała, że nie chcę, ażebyście się mnie dotykali!...
Doktorzy uśmiechnęli się znacząco.
— Nie możesz nam rozkazywać, odpowiedzieli, zrobimy, co do nas należy.
Doprowadzona do wściekłości czarownica, nie pozwalała przystąpić do siebie, tak, że musiano związać jej ręce.
— Biedna kobieto!... powiedział lekarz po skończonej operacyi, przekonałaś się sama teraz, że daleko już mniej cierpisz; każe cię rozwiązać, jeżeli mi przyrzekniesz, że będziesz spokojną i jeżeli powiesz, co było przyczyną tego dziwnego okaleczenia twarzy twojej?...
Perina rzuciła się na poduszki, zamknęła oczy i nic nie odpowiedziała.
Lekarz kilkakrotnie jeszcze powtórzył zapytanie, ale bezskutecznie.
— Nie chcesz mówić, to nie mów — rzekł — mniejsza o to... może jutro będziesz w lepszym humorze.
Oddalili się, a wiedźma pozostawszy samą, zapragnęła zapanować nad sobą i zastanowić się nad położeniem swojem.
Położenie to było naprawdę okropne. Zdawało się, że niebo samo zesłało karę na nikczemną zbrodniarkę. W kilka godzin straciła wszystkie owoce zabiegów całego życia. Pożar pochłonął czerwoną księgę, zawierającą wszystkie jej sekrety. Jej indywidualność nawet, a zatem możność odzyskania majątku pogrzebaną została pod zgliszczami...
Perina posiadała miljon — jak sama mówiła o tem baronowi — większą część kapitału zdała w ręce żydów lichwiarzy, którzy robili na jej rzecz przeróżne geszefty. Ogień zniszczył wszystkie dowody i kwity — nie będzie więc mogła o nie się upomnieć, bo z pewnością dłużnicy nie będą chcieli przyznać długów, bo zresztą mieli wszak do czynienia ze stuletnią Periną Engrouleveut, żywcem spaloną podczas pożaru domu.
Łatwo zrozumieć, jaka rozpacz szarpała duszę wiedźmy na wspomnienie tej zupełnej ruiny, łatwo zrozumieć, jaką nienawiścią pałała dla Kerjeana, sprawcy nieszczęścia...
Teraz miała też jedno tylko pragnienie, chciała pomścić krzywdę swoję... pomścić ją za jaką bądź cenę i jakimkolwiek sposobem...
Ale i zemsta nawet wydawała się niepodobną...
Jakim sposobem z głębi ciemnej nędzy w jakiej żyć będzie zmuszoną, dosięgnie bogatego szlachcica, zięcia księcia de Simeuse, przyjaciela naczelnika policji...
Na poparcie oskarżenia potrzeba dowodów!...
Wiedziała o tem dobrze. Janina de Simeuse zginęła napewno.
Nikt nie zechce słuchać jej oskarżenia i nikt jej nie uwierzy, będzie więc zmuszoną ukrywać się przed baronem; bo gdyby domyślił się, iż żyje, zgubiłby ją natychmiast bezwzględnie...
Jeżeli pragnęła żyć jeszcze, to tylko dla tego, ażeby się pomścić. Gdyby przyszła do przekonania, że Luc nie potrzebuje się jej obawiać, uznałaby, że daleko lepiej umrzeć od razu, aniżeli tak konać pomału z rozpaczy i nędzy... Ale jakże się tu o tem przekonać?...
Zadawała sobie po tysiąc razy te pytania, aż przyszła jej na myśl dziwna sztuka, której kapłanką była, sztuka w którą nie wierzyła sama, mimo że jej przepowiednie od jakiegoś czasu sprawdzały się wszystkie dokładnie.
Przed dwudziestu laty przepowiedziała nowonarodzonej Janinie de Simeuse, że grozi jej śmierć gwałtowna i Janina zginęła w czasie oznaczonym... Powiedziała Carmenie: będziesz królową i cyganka rządziła rzeczywiście w podziemnym świecie, w którym Luc panował.
Niedowierzanie ustąpiło i Perina postanowiła spróbować na sobie tego, co dla innych czyniła, postanowiła poradzić się przeznaczenia...
Czekała niecierpliwie nadejścia posługacza, a gdy się ukazał na sali, przywołała go do siebie.
— O co idzie?... zapytał ów człowiek, zbliżając się do łóżka, uspokoiłaś się nareszcie trochę, biedna kobieto?...
— Zupełnie już jestem spokojną... miejcie wzgląd na mnie, opanowało mnie szaleństwo prawdziwe w chwili, kiedym się zobaczyła zeszpeconą tak strasznie i na zawsze... Żałuję tego, to zrobiłam...
— To bardzo dotrze!... odpowiedział posługacz, ale nietrzeba było tłuc mojego lusterka...
— Nie jestem taką biedną, jak się wydaję... oddam wam więc większe i piękniejsze...
— Nie odmawiam przyjęcia... masz pani minę uczciwej kobiety...
— Czy nie mogłabym was prosić, abyście mi ręce rozwiązali, bo strasznie cierpię...
— A nie będziesz pani zrywać bandaży?...
— Możecie być pewnym, że ani ich dotknę się nawet...
— To bardzo rozsądnie powiedziane!... rzekł posługacz, zdejmując więzy krępujące Perinę.
Wiedźma podziękowała i odezwała się nieśmiało:
— Chciałabym prosić was o jednę jeszcze łaskę...
— Wszystko, co nie sprzeciwia się przepisom z chęcią uczynię...
— Wszak w cierpieniu potrzebną jest rozrywka?...
— Tak się zdaje...
— No, to dostarczcie mi tej rozrywki...
— Jakiej?...
— Dostarczcie mi kart...
Posługacz pokiwał głową.
— Karty... powtórzył — to niemożebne...
— Dla czego?...
— Kart nie wolno...
— Zabronione?...
— Tak samo surowo, jak wódka i tytoń... Jeżelibym uczynił to, czego pani żądasz odemnie, byłbym na pewno skazanym na zapłacenie kary...
— Wieleż wyniosłaby ta kara?...
— Sześć liwrów co najmniej...
Na łóżku wisiała ciemna suknia, jaką wiedźma miała na sobie w chwili wybuchu, który roztrzaskał jej maskę na twarzy i wyrzucił na ulicę Hirondelle.
— Proszę sięgnąć do kieszeni tej sukni i wyjąć z niej woreczek...
— Oto jest...
W woreczku znajdowało się sześć sztuk złota... Perina jednę z nich podała posługaczowi, mówiąc:
— W razie potrzeby zapłacisz pan karę i kupisz sobie nowe lusterko...
Ze wszystkich argumentów tego świata, taki argument jest zawsze na pewno skutecznym.
Posługacz schował pieniądz i wyszedł z sali; niezadługo powrócił z kartami.
— Tylko niech pani to dobrze chowa... powiedział — żeby nikt nie zobaczył...
Biedakowi szło bardzo o to, ażeby kary nie zapłacił.
Wiedźma ucieszyła się niezmiernie z nabytku, rozłożyła karty na łóżku i zaczęła ustawiać kabałę.
Tą razą układała jedynie dla siebie samej i zadawała jedno tylko pytanie:
— Czy potrafię zemścić się nad baronem de Kerjean?...
— Tak... odpowiedziały karty. Trzy razy je układała i trzy razy wypadło to samo.
— No... powiedziała sobie znacznie ożywiona, skoro sprawdziło się to, co przepowiedziałam innym, dla czegóżby mnie sprawdzić się nie miało. Mogę się zemścić, jest zatem cel jakiś w życiu!... Trzeba żyć!...
Zaledwie wymówiła te słowa, poczuła lodowate zimno, postępujące z gwałtowną szybkością od nóg do serca.
Był to rodzaj bolesnego sparaliżowania, które odbierało jej czucie i sprawiało dotkliwe w całem ciele cierpienia.
— Umieram! umieram!... wołała głosem przytłumionym, ratujcie mnie, ratujcie, ja żyć pragnę i potrzebuję...
Nie mogła dokończyć. Zimno śmiertelne obezwładniło ją zupełnie.
Niespodzianie z strasznych wstrząśnień fizycznych i moralnych, jakich doznała tej nocy, wywiązała się choroba, połączona z silną gorączką.
Kiedy o zwykłej godzinie wieczornej doktorzy zjawili się w sali szpitalnej, skonstatowali ze ździwieniem stan chorej, do jakiego rano nie byli wcale przygotowani.
Zaordynowali jakieś lekarstwa, ale prawdopodobnie tylko dla formy, byli bowiem przekonani, iż chora skończy tej nocy, a najdalej nazajutrz rano.
We dwa dni po balu w hotelu Dyabelskim, pan de Sartines, około jedenastej rano, znajdował się w gabinecie, w którym zwykle przyjmował podwładnych i zabierał się właśnie do wyjścia, gdy wszedł woźny i podał mu na srebrnej tacy dużą kopertę, zapieczętowaną wielką herbową pieczęcią.
Pan de Sartines złamał pieczęć i przeczytał z pewnem ździwieniem co następuje:
„Markiz de Rieux, ojciec mój, był przyjacielem waszej Ekscelencyi, a ja także nie jestem panu obcym, ponieważ miałem honor być mu przedstawionym przez pana de Simense przed dwoma laty. Na mocy tego tytułu, upraszam o audyencyę w niezmiernie ważnej sprawie.
„Racz pan przyjąć wyrazy głębokiego szacunku, z jakim mam honor być najniższym jego sługą.
„Kapitan okrętowy marynarki królewskiej.“
— Kto przyniósł ten list?... zapytał pan de Sartines.
— Szlachcic jakiś, który się kazał zameldować jako markiz de Rieux... odpowiedział woźny.
— Dawno czeka?...
— Z pięć minut.
— A gdzież się znajduje?...
— W salonie.
— Prosić.
Po chwili woźny wprowadził Renégo i wyszedł, otrzymawszy od naczelnika oświadczenie, żeby już nie anonsował dzisiaj nikogo więcej.
Pan de Sartines przyjął z wielką uprzejmością syna starego swojego przyjaciela. René zasługiwał zresztą na to przez swoje nazwisko, znaczną fortuną i waleczne czyny, jakiemi wsławił się osobiście.
Pan de Sartines wiedział dobrze, co był wart markiz de Rieux, wiedział, jakie wielkie nadzieje pokładał w tym młodym oficerze minister marynarki.
— Kochany markizie!... zawołał pan de Sartines, po chwili poufałej z Reném rozmowy, przejdziemy może do powodu pańskiej wizyty... Napisałeś, że chodzi o rzecz nader ważną, słucham cię zatem obu uszami...
Widoczne wahanie odbiło się na twarzy — pana de Rieux.
— Szanowny naczelniku, zaczął zakłopotany, nie wiem doprawdy, jak mam zacząć opowieść moję...
— Nie wiesz pan, jak zacząć mówić o interesie z jakim do mnie przychodzisz?...
— Tak jest, niestety...
— Nie pojmuję tego doprawdy...
— Zaraz się pan jednak przekona, że chodzi o coś wyjątkowo szczególnego... To, co mam wyjawić panu, będzie dlań do pewnego stopnia niezrozumiałem w tej przynajmniej chwili, z powodu, że wiele szczegółów zmuszony będę zataić... Słowa moje wydać się panu mogą nieprawdopodobne... będzie mnie pan zarzucał pytaniami, a ja nie na wszystkie będę chciał odpowiadać...
— To znaczy, przerwał, śmiejąc się pan de Sartines, że chcesz markizie obdarzyć mnie różnemi zagadkami, a nie dać klucza do ich rozwiązania?
— Coś podobnego ekscelencyo!...
— Dla czegóż w takim razie zwróciłeś się do mnie?...,
— Bo nie mogę obejść się bez pomocy waszej ekscelencyi.
— Czegóż pan zatem wymagasz?..,
— Najzupełniejszego zaufania.
— Daleko więcej zatem wymagasz, aniżeli ofiarowywasz, kochany markizie, nie przeszkadza mi to jednakże odpowiedzieć ci bez namysłu, iż ci ufam bez granic...
— Dziękuję, ekscelencyo... serdecznie dziękuję!...,
— A teraz, co chcesz, albo raczej, co możesz mi pan powiedzieć?...
— Mogę powiedzieć panu naczelnikowi, że dzieją się w Paryżu, w świecie, do którego należymy, zbrodnie niesłychane, zbrodnie, o których ekscelencya nie wie nic jednakże.
— Czy tylko pewnyś, markizie, że nie wiem? Czyż nie wiesz, że są czasami względy tak ważne, wpływy tak potężne, rozkazy zresztą nawet, które mnie zmuszają do zamykania oczu?...
— Wiem o tem... Ale o tych, co ja chcę powiedzieć, nie wie wasza ekscelencya na pewno.
— Cóż to za zbrodnie tedy?...
— Naturalnie, że pan naczelnik zna starą sztukę Monechmos?...
— Któżby jej nie znał?...
— A więc, na tem banalnem podaniu starożytnej komedyi, odegrała się tragedya w pewnej rodzinie, najwybitniejszej w królestwie. Pewien oto nikczemny szlachcic (nie pytaj się pan o nazwisko), skorzystał z nadzwyczajnego podobieństwa dwóch kobiet i za pomocą sposobików, które nie są mi jeszcze wiadome, podstawił awanturnicę za córkę wielkiego domu. Dzisiaj awanturnica ta nosi nienależne jej nazwisko, a córka szlachetnego domu zniknęła gdzieś bez wieści.
— Czy ma matkę ta młoda osoba?...
— Tak ekscelencyo... ma najlepszą, najczulszą z matek...
— I ta matka dała się oszukać jednakże podobieństwem, o jakiem pan wspominasz?...
— Tak jest, ekscelencyo...
— Serce nie ostrzegło jej, że to nie jest jej córka ta, którą jej jako córkę przedstawiają.
René nie odpowiedział ani słowa.
Na ustach pana de Sartines ukazał się uśmiech ironiczny.
— Miałeś racyę, kochany markizie, uprzedzając mnie przed chwilę, iż słowa twoje wydadzą mi się nieprawdopodobnemi... No, ale mów pan dalej... słucham...
— Wątpisz pan o moim rozumie?... wszak prawda?...
— Nie. Wątpię tylko o dokładności twierdzeń pańskich, markizie...
— Ale wierzysz pan przynajmniej w mój honor?... zawołał René.
— Jak w swój własny...
— Przysięgam zatem panu na ten honor szlachecki, iż to nie podejrzenie, ale pewność, i że będę miał wkrótce stanowcze na wszystko dowody... Nikczemny szlachcic, winny tej zbrodni, która się panu nieprawdopodobną wydaje, jest mordercą, z którego szponów wyrwałem się cudem tylko, a stoi on obecnie na czele ogromnego stowarzyszenia fałszerzy...
Pan de Sartines podniósł głowę, jak koń wojskowy, gdy trąbkę posłyszy...
Oskarżenie, które dotąd wydawało mu się przywidzeniem chorego umysłu, przybierało naraz zupełnie inne kształty.
— Naczelnik stowarzyszenia fałszerzy?... powtórzył.
— Tak jest, akscelencyo.
— I pan znasz tego człowieka!...
— Doskonale..
— I wiesz pan, gdzie się znajdują nikczemne warsztaty, z których od kilku tygodni na Paryż wypływa prawdziwy strumień fałszywego złota?...
René skinął głową potakująco.
— O!... wykrzyknął pan de Sartines i pan mi nie wskażesz tego gniazda... nie wydasz tego nędznika?...
— Nie!... ekscelencyo... odpowiedział stanowczo René.
— Dla czego?... Nie wolno panu ukrywać tak wielkiej zbrodni!... Pańskie milczenie stałoby się współwiną!...
— Ekscelencyo!... człowiek, o którym mówię, jest wrogiem moim osobistym... Mam z nim porachunek pewien. Ten łotr do mnie należy... nie wydam go panu... Ale bądź spokojny, ekscelencyo, zostanie on ukarany, bo Bóg jest sprawiedliwy, zostanie niezadługo ukarany!... A co do bandy zorganizowanej pod jego rozkazami, tę, skoro tylko wodza jej braknie, łatwo policya pańska wytępić potrafi...
Pan de Sartines nic nie odpowiedział na razie, choć miotała nim złość ukryta i obrażało go milczenie Renégo.
Szukał jakiego zręcznego sposobu wydobycia tajemnicy, ale zrozumiał wkrótce, iż nie przełamie silnego postanowienia markiza.
— Kochany panie de Rieux... powiedział głosem spokojnym, nie nalegam na pana... nie zadaję ci nawet żadnego pytania, a pokładam w panu, jak już powiedziałem, bezwzględne zaufanie... Oświadczyłeś, że potrzebujesz pomocy mojej... Czem panu służyć mogę?... Rozporządzaj mną dowolnie, oddaję ci z góry do dyspozycyi najzręczniejszych agentów... słuchać będą ślepo pana, spełnią wszystko, co im polecisz...
— Dziękuję waszej ekscelencyi...
— Przyjmujesz pan?...
— Nie posądzaj mnie pan o zarozumiałość... ale muszę działać sam...
— W takim razie mogę tylko zapytać powtórnie, po co pan przyszedłeś do mnie — naczelnika policyi, skoro możesz się obejść bez niego i bez pomocy, jaką ci udzielić jestem gotów?...
— Proszę o rzecz jednę, niezbędną do tego, aby mi się zamiary moje udały...
— Wytłomacz się pan jaśniej.
— Błagam ekscelencyę o wydanie mi listu ułaskawiającego.
— Dla kogo?
— Dla dwóch ludzi, którzy na pozór niegodni są łaski o jaką upraszam dla nich...
— Jak się nazywają ci ludzie?...
— Dagobert i Bouton d’Or...
— Cóż oni zrobili takiego? — jaką popełnili zbrodnię?... — jak zostali skazani?
— Na Dagobercie, o ile mi się zdaje, ciążą względnie lżejsze winy — jest to złodziej z profesyi — nadzwyczaj zręczny i inteligentny, jest to wytrawny łotr, który nigdy jednak nie przelał krwi. Bouton d’Or, ex psiarczyk księcia de Guemenée, w daleko jest gorszem położeniu. Zabił w lasach Poitou paru poszukujących go żandarmów i jest pod wyrokiem śmierci.
— A więc to jakiś niebezpieczny rozbójnik...
— Nie mogę taić przed waszą ekscelencyą, że taka jest rzeczywiście o nim opinia...
— I pan prosisz o ułaskawienie dla łotrów podobnych?...
— Tak, ekscelencyo...
— Więc ich potrzebujesz?...
— Stanowczo są mi potrzebni... Bez nich nie mógłbym nic zdziałać... Muszę dodać, że ci ludzie za moim wpływem porzucili występną drogę, po jakiej postępowali... Ocalili mi życie... zapewniłem im przyszłość i otrzymałem już niezaprzeczoną ich wdzięczność... Jednem słowem mam prawo zupełnie liczyć na nich... Ponieważ jednak wciągnę ich w przedsięwzięcie w jakiem łatwo śmierć znaleźć mogą, chcę im dać wynagrodzenie za przysługę.
jaką mi oddać mają... Pragnę, aby po dokonaniu dzieła i odniesieniu zwycięztwa, mogli wejść swobodni i ufni na poczciwą, prawą drogę...
— Czy to za pomocą tych ludzi... zapytał pan de Sartines, zdobyłeś pan wiadomość o fałszerzach pieniędzy?...
— Tak jest, ekscelencyo.
— Czy należą do stowarzyszenia?...
— Nie.
— Wiele, jak pan sądzi, potrzeba będzie czasu, na przeprowadzenie pańskich planów?...
— Najwyżej dwa miesiące...
— Czy obiecuje mi pan po upływie tego terminu, jeżeli pana zawiodą rachuby, wskazać miejsce, gdzie pracują fałszerze i wyjawić nazwisko dowódzcy?...
— Przyrzekam to uroczyście, ekscelencyo...
— Doprze... wydam panu zatem żądane listy.
Twarz Renégo zajaśniała radością.
Naczelnik policyi otworzył szufladę ogromnego biurka, przy którem siedział.
Wyjął z czerwonego portfelu pakę drukowanych blankietów z podpisem i pieczęcią królewską, umoczył pióro i rzekł do Renégo:
— Bądź pan łaskaw powtórzyć nazwiska protegowanych swcich...
— Dagobert i Bouton d’Or.
— To przezwiska ich tylko zapewne?...
— Nie wiem, czy się nazywają inaczej...
— Wszystko jedno... Wpisuję Dagobert i Bouton d’Or, a pan dopiszesz nazwiska... Oto jest formalne ułaskawienie!... Przeszłość bezwzględnie zniknęła... Pan wszakże zostajesz odpowiedzialnym za zbrodnie, jakich bandyci ci mogą się dopuścić w przyszłości... Czy zastanowiłeś się nad tem, markizie?...
— Tak jest, ekscelencyo, bez wahania przyjmuję odpowiedzialność...
— Niech się stanie zatem wola pańska... Podpisuję...
Pan de Sartines podał Renému dwie ćwiartki papieru, na których po za podpisem króla, widniał podpis naczelnika policyi.
— Ekscelencyo!... wykrzyknął młody człowiek, spełniłeś nadzieję moję!... Sprawiedliwości stanie się zadość... przysięgam!...
— Oby ci Bóg dopomógł, kochany markizie... A proszę, nie zapominaj, że na pierwsze wezwanie, agenci moi gotowi ci przyjść z pomocą.
René podziękował znowu panu de Sartines.
Zwinął pargamin, pożegnał naczelnika i rzekł na wyjściu te słowa:
— Jeżeli w przeciągu dwóch miesięcy nie zdołam doprowadzić do końca mojego zamiaru, to umrę napewno śmiercią gwałtowną... W takim razie pomiędzy pozostałemi po mnie papierami, znajdzie się zapieczętowana koperta z adresem waszej ekscelencyi... Koperta ta zawierać będzie wszystko, co wasza ekscelencya wiedzieć pragnie i wtedy dokończy pan naczelnik tego, czego ja nie będę mógł dokonać...
— Trzeba żyć, kochany markizie!... odrzekł z uśmiechem pan de Sartines. Wszakże, gdyby cię spotkało nieszczęście, będziesz mógł mieć tę pociechę, iż zostaniesz należycie pomszczony.
— Zapewne, że to duża także dla mnie pociecha.
Tego samego dnia około dziewiątej wieczorem, René wyprawił starego sługę, który pełnił przy nim obowiązki kamerdynera i kucharza — i sam pozostał w pawilonie przy ulicy Corisaie.
Postawił zapaloną świecę na stole w saloniku na parterze, dołożył drzewa na kominek, obejrzał starannie pistolety i wsunął je do kieszeni czarnego aksamitnego szlafroka, jaki miał na sobie.
Po skończeniu tych przygotowań, rzucił się w fotel i czekał, aż na zegarze zawieszonym na ścianie wybije dziesiąta.
Zaraz się też dał słyszeć przyśpieszony turkot kół; markiz wybiegł z salonu i pomimo zimna wyszedł do ogrodu z gołą głową.
Nie upłynęło kilka sekund, gdy od ulicy Corisaie dało się słyszeć głośne, powtórzone po trzykroć gwiznięcie.
René nie odpowiedział na sygnał, ale otworzył zaraz drzwi od ogrodu i wszedł w wązką ciemną dróżkę, prowadzącą na ulicę Corisaie.
Dwóch ludzi czekało po za kratą.
W ciemności zalewie rozpoznać ich można było.
— Kto jesteście i czego chcecie?... zapytał pan de Rieux.
— Czy pan markiz nas nie poznał?... odpowiedział cienki głos Dagoberta. Nie byłoby zresztą nic w tem tak bardzo dziwnego, boć czarno, jak w kominie... To ja Dagobert i mój kumcio Bouton d’Or... Pan markiz kazał nam się stawić tu dzisiaj...
René wyjął klucz i otworzył furtkę.
— Idźcie naprzód, rzekł, tylko ostrożnie i w milczeniu, nie trzeba budzić śpiącej służby...
Wiemy dobrze, że René był sam jeden tylko, frazes więc, jaki wypowiedział, tak samo, jak pistolety, w które się zaopatrzył, znaczyły jedynie, iż nie zupełnie dowierzał gościom swoim.
Dagobert i jego towarzysz posłuchali otrzymanego zalecenia i szli jak mogli najciszej, prawie oddech powstrzymując.
Minęli ogród i zostali wprowadzeni do małego saloniku.
— Siadajcie, powiedział im René, zabierając jednocześnie miejsce w fotelu po drugiej stronie stołu, na którym świece się paliły. Mam wam dużo do powiedzenia i dużo będę od was wymagał... Czy mogę na was liczyć zupełnie?...
— Zawsze, panie markizie!... odpowiedzieli obaj kamraci z przekonaniem, co było dobrą wróżbą.
— A więc słuchajcie, rzekł pan de Rieux.
Byliśmy przy tem, jak pan de Rieux upewniał pana de Sartines, iż wkrótce będzie miał dowód podstawienia awanturnicy w miejsce córki szlachetnych rodziców i zniknięcia tej ostatniej, dowód podwójnej zbrodni, przygotowanej i spełnionej przez nędznika i fałszerza.
Od balu w hotelu Dyabelskim, od rozmowy z Carmeną nabrał René zupełnego pod tym względem przekonania, iż potrafił odkryć prawdę.
Zdawało mu się nieprawdopodobnem, aby Janina, jego kuzynka, przyjaciółka i narzeczona, mogła nie poznać jego głosu i to w tak długiej rozmowie. Przypomniał też sobie teraz wszystkie szczegóły spotkania się z nią w dzień pojedynku z Kerjeanem i każde słowo, jakie posłyszał, wydawało się zupełnie teraz inaczej.
— Nie, Janina de Simeuse nie byłaby tak mówiła!... Nie, Janina de Simeuse nie byłaby go tak zdradziła... nie byłaby zapomniała w kilka godzin o całej przeszłości. Ta kobieta, co została baronową de Kerjean... ta kobietą, która mnie nie zna, musi być wspólniczką nędznika w skradzeniu nazwiska i majątku!
Ale cóż się stało z Janiną!... Czy ją zabito dla zagrabienia jej miejsca?... Okropne myśl... straszna wątpliwość!... Janina zginęła może napróżno wzywając pomocy... Albo żyje gdzie może jeszcze, ukryta w jakim lochu i wzywa mnie i czeka, ażebym ją wybawił... Spełnię mój obowiązek, jakikolwiek on będzie!... Zgłębię wszystkie przepaści, jakie odgaduję — rozświecę najczarniejsze ciemności... I przysięgam żywemu Bogu, albo odnajdę Janinę żywą, albo pomszczę okropnie zmarłą!...
Oto co sobie powtarzał René. Ale jakżę dojść do odkrycia prawdy tak zręcznie maskowanej, jak dosięgnąć potężnych winowajców, otaczających wszystko najgłębszą tajemniczością. Pan de Rieux stawiał sobie ustawicznie te zapytania napróżno. Przeszedł dzień, nastąpiła noc bezsenna, a René szukał ciągle nici Aryadny, iżby się pokierować w labiryncie otwartym pod nogami. Układał plan zaczepny, silił się na wyszukanie broni tak pewnej, iżby go nie zdradziła w strasznej walce, do jakiej się gotował. Nakoniec na trzeci dzień rano, wyczerpany znużeniem, ale ożywiony nadzieją, wykrzyknął z gorączkową radością: Znalazłem. Sposobem, jakiego zwykle używał, dał znać Dagobertowi i Boutonu-Dorowi, żeby przybyli o dziesiątej na ulicę de la Corisaie.
Potem ubrał się pośpiesznie, napisał list nam wiadomy i udał się do pana de Satrines, prosząc o audyencyę.
Wiemy już, o co prosił naczelnika policyi i jaki osiągnął skutek.
Jedna jeszcze kwestya pozostaje do wyjaśnienia w postępowaniu pana de Rieux, a mianowicie, dla czego w chwili rozpoczynania śmiertelnej walki z tak strasznym nieprzyjacielem, nie chciał przyjąć pomocy, jaką mu pan de Sartines ofiarowywał.
Miał ku temu przyczynę bardzo prostą. Przez szlachetne, może nawet przesadzone, ale w każdym razie honorowe uczucie, uważał za niemożliwe, ażeby do sprawy w którą Janina de Simeuse wchodziła, mieszała się policya. Chciał walczyć własnemi siłami, chciał, żeby Janina jemu tylko zawdzięczała ocalenie swoje.
Miał też i to na względzie, że jeżeli Janina skazana jest bezpowrotnie i jeżeli pozostaje mu tylko zemścić się za nią, lepiej będzie, gdy dokona tej zemsty nie w imię prawa, ale w imię ofiary...
Powróćmy teraz do pawilonu przy ulicy Corisaie do saloniku, gdzie Dagobert i Bouton-d*’Or poprzysięgli panu de Rieux, że bardziej, niż kiedy może liczyć na nich.
— Słuchajcie uważnie!... rzekł René.
— Słuchamy... odpowiedzieli kamraci.
— Nie raz zapewne... zaczął pan de Rieux... narażaliście życie dla błahych bardzo powodów?...
— Nie sto razy nam się to przytrafiło, panie markizie, odrzekł Beuton-d’Or z przekonaniem.
— Czy nie zawahalibyście się narazić raz jeszcze, ciągnął René, gdybym tego od was zażądał dla bardzo ważnej sprawy i gdybym ofiarował wam stosowne podług zasług wynagrodzenie?...
— Pan markiz wie dobrze, że się nie zawahamy!... odpowiedział Dagobert. Nie dawniej, niż onegdajszej nocy, daliśmy tego dowód, wyzwalając pana od łotra, który go śledził, w podejrzanych z pewnością zamiarach...
— Dobrzeście uczynili!... odrzekł pan de Rieux, i jużem podziękował wam za to... Ale teraz chodzi o niebezpieczeństwo za niebezpieczeństwem...
— Pan markiz raczy nam wytłomaczyć, o co chodzi, my zaś z góry przyrzekamy, iż jesteśmy gotowi na wszystko...
— No, więc przystępuję prosto do celu... Przypominacie sobie, że dziesięć, czy jedenaście dni temu, zdołaliście się bardzo śmiało i bardzo zręcznie wsunąć w nocy do podziemi Dyabelskiego hotelu i że zobaczyliście tam fałszerzy przy pracy...
— Pan markiz może nawet dodać, mruknął Bouton d’Or, że o mało nie zostawiliśmy tam kości naszych... Do pioruna!... wielki czas był umykać!...
Chwila dłużej, a mielibyśmy do czynienia z dwustu nieżartującemi zbirami!... To trochę na dwóch za wiele!... Wiem dobrze, żem wart dziesięciu, ale Dagobert nie jest taki obżartuch, ażeby połknął stu dziewięćdziesięciu innych...
— Chciałem wam właśnie zaproponować, ażebyście raz jeszcze dostali się do owych podziemi...
Bandyci spojrzeli na siebie i znacząco się skrzywili.
— Cóż, nie odpowiadacie?... rzekł z uśmiechem pan de Rieux.
— To zupełnie to samo, co się dać posiekać na pasztet!... zauważył Dagobert, jest się zatem i bardzo nad czem zastanowić... tu chodzi o śmierć i życie...
— A wam tak bardzo chodzi o życie?...
— Ma się rozumieć, zwłaszcza od czasu, gdy dzięki łaskawości pana markiza, używamy dobrobytu...
— A gdybym wam ofiarował sumę, jaką już wam raz wypłaciłem?...
— Dwadzieścia tysięcy liwrów?... wykrzyknął Dagobert.
— Tak... dwadzieścia tysięcy liwrów... Cóżbyście powiedzieli?...
— Byłaby to ofiara bardzo ponętna... Ale... umarli nie potrzebują niczego... Wolimy okazać się filozofami i poprzestać na mniejszem...
— A czy zapominacie, że lada chwilę policya może na was zwrócić oczy... może was pochwycić i każe powiesić?... Toby także zakłóciło ów spokój, jakiego pożądacie?...
— Prawda, że brzydka perspektywa... powiedział karzeł. Ale pan markiz pozwolił nam mieć nadzieję, iż dzięki wysokiej jego protekcyi do naczelnika policyi, potrafimy uniknąć tego fatalnego losu...
— Zapewne... jeżeli jednak nie będę z was miał gotowych na wszystko pomocników... nie będę miał powodu zajmować się waszą przyszłością...
musicie to rozumieć doskonale...
— A jeżeli się zgodzimy zaryzykować naszę skórę dla pana markiza?...
— No!... wtedy, to co innego, wtedy hojnie dotrzymam wszelkich obietnic...
— To jest, że pan markiz wyjedna nam ułaskawienie?...
— Zupełne ułaskawienie... Możecie liczyć na nie...
— I dostaniemy nadto i te dwadzieścia tysięcy liwrów?...
— Co do jednego grosza.
Dagobert pochylił się ku Bouton d’Orowi, rozmawiał z nim czas jakiś po cichu, a potem odezwał się do Renégo:
— Gdybyśmy byli pewni, że pan de Sartines nie odmówi żądaniu pana markiza...
— To byście, czego żądam, zrobili?... dokończył pan de Rieux.
— W takim razie, warto by było... zejść raz jeszcze do podziemi... w takim razie, gdyby było potrzeba, dostalibyśmy się nawet na dno piekła...
— To dobrze!... wykrzyknął pan de Rieux radośnie. Przygotujcie się do wielkiej wyprawy, bo ja... już się widziałem z naczelnikiem policji...
— I pan markiz mówił mu już o nas?... zapytał żywo Dagobert.
— Mówiłem i opowiedziałem mu o przysługach, jakieście mi uczynili... zapewniałem o waszej chęci poprawy... zaręczyłem za was na przyszłość i prosiłem o listy ułaskawiające...
— I pan de Sartines obiecał?...
— Więcej niż obiecał... bo posiadam już dla was listy...
— Czy to być możeż...
— Oto są...
I René rozłożył na stole, przed roziskrzonemi oczami Dagoberta i Bouton d’Ora, drogocenne pargaminy.
— Czy widzicie... ciągnął René, że są w zupełnym porządku... Nie brakuje im nic... ani podpisu króla, ani podpisu naczelnika policyi... ani pieczęci państwowej... Potrzebuję tylko wpisać prawdziwe wasze nazwiska, bo ich nie wiedziałem... Skoro raz dostanie się to do kieszeni waszych, będziecie wolni, jak ptaki, a spokojni, jak niewinność... będziecie mogli spotykać bez obawy panów sędziów z Chatelet... pisarz sądowy będzie dla was taką samą osobą, jak każda inna i będziecie mogli pójść sobie swobodnie od czasu do czasu na plac de Grève i przypatrzeć się, jak wieszają łotrów, a nie zrobi to na, was bolesnego wspomnienia...
Dagobert i Bouton d’Or wyciągnęli drżące i chciwe ręce.
René szybko cofnął papiery.
— Oddam je wam... ale wtedy, gdy na nie zasłużycie... Sowicie opłaciłem przeszłość... tę nagrodę zachowam na przyszłość...
— W takim razie, panie markizie... wykrzyknął z ogniem Dagobert, pozwól nam pan zacząć zasługiwać na tę nagrodę jak najprędzej, chociażby tej nocy jeszcze... Jesteśmy gotowi... Czy natychmiast mamy udać się do podziemi?...
— Powstrzymajcie trochę wasz zapał... odpowiedział pan de Rieux, narazilibyście się tej nocy na bezowocne niebezpieczeństwo, a ja tego wcale sobie nie życzę, bo was potrzebuję i na przyszłość...
— Czy pan markiz pozwoli sobie zadać jedno pytanie?... szepnął Dagobert z pokorą.
— Dla czegóżby nie?... możecie się pytać wiele chcecie.
— A więc, dla czego mamy opóźniać to, co można uczynić natychmiast?... czyż następnej nocy, mniej się narazimy niż dzisiejszej?...
— Muszę wam najprzód wytłomaczyć, jaki jest mój plan i czego od was wymagam, nie chodzi tym razem, żeby wpaść do jamy fałszerzy i przepędzić tam kilka minut, narażając się na posiekanie... Nie... czego innego od was żądni: Chcę, żebyście zręcznym jakim podstępem, mogli się zaciągnąć w szeregi barona de Kerjean... chcę, aby podziemia hotelu Dyabelskiego stały się, tak, jak dawniej, miejscem waszego pobytu... Czyście mnie zrozumieli?...
— Doskonale.
— I cóż na to odpowiecie?...
— Bodaj, że to nie będzie niemożebne... ale trudne dyabelnie...
René wyjął znowu listy.
— Czy sądzicie, powiedział, że taka nagroda, nie warta zachodów?...
— Sprawiedliwie... odrzekł Dagobert, i zrobimy wszystko, jak będziemy umieli najlepiej... Przypuśćmy, że nam się udało wstąpić do bandy... że jesteśmy fabrykantami fałszywej monety... Cóż dalej robić mamy?...
— Zapoznać się najdokładniej ze wszystkiemi tajemniczemi przejściami, jakie łączą podziemia z hotelem, i zbadać w jaki sposób są strzeżone... Potrzeba w jakikolwiek bądź sposób zyskać zaufanie strzegących tych przejść i przekonać się, czy nie możnaby kupić sobie tych cerberów.
— Oh!... co do tego, panie markizie, niema obawy... Na tym świecie wszystko jest do sprzedania, pewny więc jestem, że ci stróże nie będą wyjątkiem...
René mówił dalej:
— Chcę dostać się przy waszej pomocy do hotelu Dyabelskiego w danej chwili... naprzykład wśród nocy... żeby dokonać śmiałego porwania...
Podobne przedsięwzięcie wydać się wam może niedorzecznem, ale nic niema niepodobnego dla człowieka silnej woli, nie cofającego się przed niczem!... Jeżeli mi wiernie dopomożecie, pewny jestem, że mi się uda...
— My panu z pewnością dobrze usłużymy!... wykrzyknął Bouton d’Or, postaram się, aby godnie zasłużyć na obiecaną nagrodę!...
— Z radością ją wam doręczę, odrzekł pan de Rieux, i nie każę na nią czekać!... Skoro żona barona de Kerjean, porwana przez was z jej hotelu, będzie uwięzioną w tym oto pawilonie, nie będziecie mieli już żadnego powodu obawiać się sprawiedliwości ludzkiej... Dług zostanie wam zapłacony!...
Idźcie więc, i żeby zapomnieć o niebezpieczeństwie, myślcie o nagrodzie...
I René odprowadził Dagoberta i Bouton d’Ora do kraty, każąc im iść przed sobą, a trzeba przyznać, że ostrożność ta bardzo była potrzebną, bo nie raz podczas rozmowy Bouton d’Or powtórzył sobie, że najłatwiejby było przez nową zbrodnię posiąść tak bardzo pożądany list ułaskawiający.
Szczęśliwą miał myśl pan de Rieux, uprzedzając, że służba jego śpi i za najmniejszym szmerem może być przebudzoną, bo tylko obawa tego przebudzenia nie dozwoliła Bouton d’Orowi uledz pokusie.
Nawrócenie na dobrą drogę olbrzyma pozostawiało wiele jeszcze do życzenia...
Upłynęło ośm dni bez wieści o karle i olbrzymie.
Pan de Rieux zaczynał się już tem niepokoić trochę, gdy naraz dziewiątego dnia rano otrzymał zawiadomienie Dagoberta, iż przybędzie z kumem swoim wieczorem, skoro się ściemni tylko.
Bandyci byli punktualni.
René wprowadził ich znowu do małego saloniku na parterze.
— Cóż mi macie do powiedzenia?... zapytał
— Wiele rzeczy, panie markizie... odpowiedział Dagobert.
— Dobrych czy złych?...
— Wyśmienitych!... wszystko idzie jak po maśle... komedya odegrana!... nieprzyjaciel osaczony, nie wie, że ma wilka w oborze!... Jednem słowem ma pan markiz przed sobą dwóch nowych towarzyszów Pochodni!...
— Towarzyszów Pochodni!... powtórzył ze ździwieniem pan de Rieux. — Cóż to znaczy?...
— Taki nosi tytuł armia, do szeregów której zaciągnęliśmy się, aby tem lepiej spełnić rozkazy pana markiza... Jego Królewska Mość Ludwik XV tytułuje swoich piechurów gwardyą francuzką, konnicę muszkieterami, pan baron de Kerjean przezwał swoich rycerzy towarzyszami Pochodni... Niema w tem nic tak dalece złego...
— Więc to prawda?... wykrzyknął wesoło René — więc należycie do bandy fałszerzy?...
— Ależ należymy... i cieszymy się, dzięki naszej przeszłości, pewnem nawet poważaniem...
— Dla czego nie uprzedziliście mnie wcześniej o tym rezultacie!...
— Niepodobna byłe, panie markizie, dopiero wczorajszej nocy zostaliśmy ostatecznie zaregestrowani.
— Jakżeście poradzili sobie, żeby was przyjęto?...
— To cała historya, panie markizie.. Czy mamy ją opowiedzieć panu?...
— Naturalnie... bardzo jej jestem ciekawy...
A więc w jakiż sposób wszystko to się odbyło?...
— W sposób bardzo prosty... Pewnej księżycowej nocy, Bouton-d’Or i ja zaczailiśmy się w pustce przy ulicy Tombe-Issoire, po za cyprysami, obok wejścia do cysterny, ażeby widzieć dokładnie tych, co z niej wychodzili i co wchodzili do niej... Sporo było jednych i drugich... Co godzina prawie, zmęczeni robotnicy opuszczali podziemia, a w ich miejsce nowi przybywali... W jednej oddalającej się gromadzie zauważyliśmy draba o złodziejskiej prawdziwie fizyognomii... Domyśliłem się, że to musi być osobistość wybitniejszego znaczenia... Trąciłem w bok Bouton-d’Ora, a kiedy cała gromada oddaliła się trochę, wyleźliśmy z ukrycia i poszliśmy za nimi z daleka... Kiedy doszli do placu świętego Michała, rozdzielili się i porozchodzili. Drab udał się także w swoję stronę, a że on nas tylko zajmował, poszliśmy za nim na ulicę Gregoire-de-Tours, gdzie zaszedł do szynkowni pod firmą „Piwnica dobrego kuma“, znanej nam doskonale... Usiadł przy jednym stole, myśmy usiedli przy drugim... Tak byłem blizko niego, żem go się dotykał prawie... Wyciągnął z kieszeni nóż, otworzył go i położył obok butelki z wódką, którą mu podano, i za którą zapłacił nowiuteńką sztuką złota... Że nóż położony był umyślnie na moję intencyę, to było jak dzień jasne. Nie zląkłem się tego wcale... pochyliwszy się owszem do mojego sąsiada, odezwałem się po cichu:
„— Kolego...
„— Nie jestem kolegą ludzi których nieznam, odpowiedział mi łotr gburowato.
„— Możemy zrobić znajomość...
„— Wątpię...
„— A ja nie... i na dowód powiem koledze... iż znam go już trochę dawniej...
„— Łżesz, garbusie!... wykrzykną: drab ze złością, zamierzając się na mnie..
Nic sobie nie robiłem z tego i spokojnie mówiłem dalej:
„— Na dowód, że nie skłamałem, mogę powiedzieć koledze, zkąd powracasz i co robiłeś przez całą noc...
Drab zmienił postawę, chwycił nóż w prawą rękę, a spojrzeniem szukał miejsca, w któreby najlepiej uderzyć.
Zacząłem znowu mówić, żeby przerwać niebezpieczne przygotowania:
„— Nie spiesz się tak z wydawaniem sądu na mnie, kolego... Nie jestem szpiegiem naczelnika policyi, przeciwnie, ścigany jestem dzień i noc przez charty pana de Sartines... Nazywam się Dagobert do usług... profesya moja, to nocna kradzież, a oto mój towarzysz Bouton d’Or... O tym biedaku, musiałeś zapewne słyszeć kolego... Zabił on więcej strażników i żandarmów w swoim życiu, niżeli kolego masz palców u rąk obudwu... Widzisz więc, że możemy się porozumieć... Dodam nawet, że powinniśmy się porozumieć...
Przezwisko Bouton d’Or, widocznie dobre zrobiło wrażenie na draba, bo rozpogodził się na twarzy i nóż położył na stole.
„— Wszystko to mało mnie obchodzi... odburknął ostro. Powiedz lepiej, czego chcesz odemnie... i czego mnie zaczepiasz?...
„— Chciałem cię prosić o protekcyę...
„— O protekcyę... o jaką?...
„— Żebyś mi dopomógł zamienić niekorzystne moje rzemiosło na lepsze... Kradzież nocna, co dzień staje się trudniejszą i niebezpieczniejszą... a nadto nie wiele przynosi... Pracuję co sił starczy, a widzisz, jak wyglądam... Mało roboty, a dużo zysku, oto czego mi potrzeba... Cała ambicya moja i mojego towarzysza, to przystąpienie do towarzystwa fałszerzy pieniędzy...
Drab ściągnął brwi i znowu sięgnął po nóż machinalnie.
„— Co ty mi gadasz o fałszerzach monety?... zapytał. Szalony jesteś, czy co?...
„— Co nie, to nie, kolego, odpowiedziałem, zbliżając się do niego, wcale nie jestem szalonym, ale najdoskonalej poinformowanym... o czem cię przekonam zaraz...
Opowiedziałem mu ze wszelkiemi szczegółami, co się działo w podziemiach Dyabelskiego hotelu pod przewodnictwem barona de Kerjean i żeby mu wytłomaczyć, jakim sposobem ja i Bonton d’Or, byliśmy posiadaczami tego sekretu, wytłomaczyłem mu, że wtedy, jak hotel był jeszcze niezamieszkały, uważaliśmy się za prawdziwych właścicieli podziemi.
Opowiadanie było ciekawe.
Drab słuchał z wielką uwagą.
Każde moje słowo, przekonywało go o mojej szczerości i dobrej wierze, bo przecie przekonanym był, że wiem dosyć, aby całą bandę oddać w ręce policyi, gdyby mi przyszła fantazya.
Przez kilka sekund wpatrywał mi się bystro w oczy, jak gdyby chciał wyczytać, co się dzieje w głębi mej duszy, a w końcu odezwał się w najlepszym już humorze:
„— Daję słowo, koledzy, zaczynam wierzyć, iż dobrzeby było gdybyśmy się porozumieli... Wydajecie mi się obadwaj tęgiemi łotrami i możecie nam być użyteczni...
„— Weźmiesz nas na próbę... wykrzyknąłem, o więcej nam nie chodzi!
„— To się da zapewne zrobić... Jestem naczelnikiem brygady i mam prawo przyjąć pewną liczbę bandytów...
„— A to się świetnie składa!... Przedstaw że nas zaraz jutro.
„— O, o!... zanadto się śpieszycie!... jeżeli was przedstawię, to muszę przyjąć za was odpowiedzialność na siebie...
„Muszę zebrać wiadomości o was przedewszystkiem...
„— Rozumiem... ale u kogóż się dowiesz?...
„— Nie obawiajcie się, mamy swoję policyę i to doskonałą... Powiedzcie mi tylko, gdzie mieszkacie...
Wymieniłem bez wahania ruderę w Montrouge, z czego zdawał się być zadowolony. Podobne mieszkanie nie mogło budzić żadnych podejrzeń...
Nigdy najsprytniejszy agent pana de Sartines, nie zdołałby wcisnąć się do nory podobnej.
„— No, dobrze... powiedział naczelnik brygady, zgadzam się zrobić wam przysięgę o którą prosicie, ale mam nadzieję, że i wy o tem nie zapomnicie...
„Bądźcie tutaj pojutrze o północy. Będę już wiedział o was i powiem co zadecydują...
Wszystko poszło jak najlepiej, nadzieje nasze się spełniły. Pożegnaliśmy naszego nowego protektora i opuściliśmy, Bouton-d’Or i ja, piwnicę dobrego kuma.
Na trzecią noc, a było te onegdaj, stawiliśmy się na godzinę oznaczoną. Niedługo nadszedł drab z miną uśmiechniętą, co dobrze wróżyło.
„— Zostaliście przyjęci... rzekł, zebraliśmy o was wiadomości. Kilku z pomiędzy naszych, przypominają sobie Bouton-d’Ora i wyroki, jakie wydano na niego. Te wyroki są rękojmią waszego przyszłego poświęcenia dla sprawy ogólnej... Zaręczyłem zresztą za was, a rekomendacya moja ma, nie chwaląc się, pewne i duże nawet znaczenie. Następnej nocy zaprowadzę was do podziemi, złożycie przysięgę i zostaniecie członkami zgromadzenia towarzyszów Pochodni...“
Ponieważ okazałem pewne ździwienie, posłyszawszy tę nazwę, naczelnik brygady powiedział mi to, co przed chwilą miałem zaszczyt powtórzyć panu markizowi.
Następnej nocy, około jedenastej, drab przezwany Cocodrillem, zgłosił się po nas w miejsce umówione. Zawiązał nam oczy i wprowadził do pustki przy ulicy Tombe-Issoire. Ostrożność całkiem była zbyteczna, bo lepiej i dawniej od niego znaliśmy wszystkie wejścia do podziemi, oświadczył jednakże, że działa według przepisów, i że w żaden sposób odstąpić od nich nie może.
Obrewidował nas następnie od stóp do głów, żeby się przekonać, czy nie mamy ze sobą broni, zabrał nam noże, to nas trochę zaniepokoiło, ale to także, jak powiedział, należało do przepisów, my zaś nie należymy do tych, co się cofają w stanowczej chwili. Pozwoliliśmy ze sobą robić, co mu się podobało i daliśmy się poprowadzić za ręce jak ślepi. Kazał nam zejść po żelaznej drabinie cysterny, przeprowadził przez galeryę, a kiedy nam odwiązał przepaski, zobaczyliśmy się pod sklepieniami.
Teraz przyszła kolej na próby.
Było ich trzy. Kilku zamaskowanych ludzi poprowadziło nas do ogniska, zajmującego przestrzeń około dwudziestu kroków, a jakiś groźny głos krzyknął:
„— Przechodźcie przez ten ogień.
Bez wahania Bouton-d’Or i ja rzuciliśmy się w płomienie... O! panie markizie, trzeba przyznać, iż pan baron de Kerjean ma świetne pomysły! Ogień ten, to niby te psy, co szczekają a nie gryzą... błyszczał ale nie parzył... Jakaś poprostu kombinacya chemiczna, zapewne z fosforem. Przekonaliśmy się, że nie mamy się czego obawiać, a nasza stanowczość zrobiła jak najlepsze wrażenie na całem otoczeniu.
Wtedy zaczęła się inna znowu próba,
Postawiono nas na skraju studni, która się wydawała przerażająco głęboką... błyszczące ostrza szpad i ostre żelazne kolce powbijane były do okoła ścian tej przepaści. Najodważniejszego przeszłyby dreszcze... Na szczęście wiedzieliśmy naprzód co sądzić o tych rupieciach... głos, który nam rozkazał przejść przez płomień, krzyknął teraz: — „Rzućcie się w otchłań!...“
Natychmiast ja i Bouton-d’Or skoczyliśmy w studnię z gracyą i lekkością. Rozległ się szmer zachwytu. Ale doprawdy wcale nieuzasadniony...
Przepaść była wysłana słomą i nie miała więcej nad dziesięć stóp głębokości. Co do ostrzy i ognistych sztyletów, wszystko to było z pomalowanego papieru i uginało się za dotknięciem.
Głos się odezwał:
„Odważni jesteście, ale to jeszcze nie wszystko, musicie jeszcze okazać się wiernymi przysiędze, jaką złożycie!... Jeżeli na wasze nieszczęście nie dotrzymacie tej przysięgi, będziecie ukarani jako zdrajcy, i ukarani tak, jak ukarani zostali tej nocy dwaj towarzysze pochodni, których trupy podepczecie nogami i których krwi się napijecie.
Jednocześnie rzucono przed nas dwa ciała ludzkie, z trupio blademi twarzami, owinięte w białe całuny, poplamione ciemną krwią w okolicach serca, a zamaskowani ludzie podali nam dwie czary wyrżnięte z czaszek, napełnione płynem, który był do złudzenia do krwi podobny.
Postawiłem prawą nogę na jednem z ciał i wychyliłam czarę do ostatniej kropli. Bonton d’Or uczynił to samo....
Pan markiz rozumie doskonale, iż wszystko było udane; mniemane trupy, były to wypchane manekiny z woskowemi twarzami. Krew, było to wyśmienite stare wino, zgęszczone jakąś domieszką...
Wyszliśmy zwycięzko z potrójnej próby i pozostało już tylko wykonanie przysięgi. Cocodrille, protektor nasz, przeczytał nam kilka paragrafów, a myśmy je za nim powtarzali.
Przysięgliśmy, że nietylko nie zdradzimy, ale wydamy zaraz tego, coby się zdrady chciał dopuścić, przyrzekliśmy, że w razie potrzeby zgładzimy każdego własną rękę, wzywaliśmy na nasze głowy najstraszniejsze męki w razie niedotrzymania przysięgi!...
To był ostatni akt długiej, bo dwugodzinnej prawie ceremonii. Ogłoszono nas potem towarzyszami pochodni, zapisano nasze nazwiska w listę, na której było już blizko trzysta nazwisk innych, i dano nam te oto pierścienie żelazne, na których w miejsce oczka wyrżnięta jest mała pochodnia, jak pan markiz może się o tem przekonać na, własne oczy...
Cocodrille zabrał nas zaraz następnie do siebie i rozpoczął bardzo sumiennie naszę edukacyę. Będziemy kształcić się pod baczną jego opieką i nocy następnych, aż dopóki niepoznamy dokładnie naszego nowego rzemiosła. Oto cośmy zrobili.
Początek szczęśliwy, i zdaje nam się, że pan markiz będzie z nas zadowolony...
René podziękował im bardzo i przyznał, że im się słusznie należy jak największa pochwała.
— Jak prędko... zapytał, będziecie mogli oddać się obserwacyom o jakich wam mówiłem?
— Za kilka dni... odpowiedział Dagobert, tak zaraz niepodobna, trzeba, żeby się do nas przyzwyczajono w podziemiach, żeby miano w nas zupełne zaufanie, żeby nasze kręcenie się nie zwróciło niczyjej uwagi.
— Bardzo słusznie, odpowiedział René, polegam zupełnie na waszym rozsądku... Działajcie, jak można najprędzej, nie mam wam nic więcej do powiedzenia... Pamiętajcie, że mnie bardzo pilno doprowadzić do końca to trudne i niebezpieczne przedsięwzięcie i że listy uniewinniające was czekają gotowe.
— O! panie markizie!... wykrzyknął karzeł z komiczną egzaltacyą, łakniemy ich niecierpliwie!... Niech pan markiz będzie spokojny, nie stracimy ani dnia, ani godziny i skoro tylko zbierzemy potrzebne wiadomości, przybiegniemy zaraz z niemi...
Nadchodziła godzina, o której mieli się udać do podziemi, pożegnali więc pana de Rieux i poszli nu ulicę l’Eufer.
W godzinę olbrzym i karzeł z zapałem godnym podziwu, oddawali się nauce fałszowania pieniędzy.
W ciągu przeszłego rozdziału, opuściliśmy uliczkę l’Estoufade w chwili, kiedy pożar pochłaniał Dom czerwony i kiedy poczciwa jakaś kobiecina, kazała przenieść Janinę de Simeuse do swojego mieszkania, aby zająć się ratunkiem biednej dziewczyny.
Wyjątkowo zacną tę kobietę, nazywano matką Urszulą, chociaż nie miała dzieci i nie należała do żadnego zakonu.
Lubiono ją, szanowano i uważano za świętą prawie, bo w istocie, była to siostra miłosierdzia dla biedaków.
Matka Urszula bogatą nie była. Jako cały majatek, posiadała mały domek z ogródkiem, na parterze sama mieszkała, a pięterko przynosiło jej co najwyżej sto dukatów rocznie.
Jakim sposobem z tak małemi środkami, mogła przychodzić z pomocą wszystkim, którzy się do niej zwracali?...
Sekret to łatwy do odgadnięcia.
Matka Urszula nie wstydziła się wcale żebrać dla biedaków.
Pukała do drzwi bogaczy i przemawiała do szczęśliwych tego świata, za wydziedziczonymi ich braćmi.
Żadne drzwi nie zamykały się przed nią, umiała poruszać najzimniejsze serca, umiała zwyciężać najzapamiętalsze egoizmy, potrafiła rozwiązywać najszczelniej pozamykane woreczki.
Niektóre z wielkich dam odwiedzały skromne jej mieszkanko i pomagały jej w cichości w dobrych uczynkach.
Księżna de Simeuse należała do tej liczby.
Dawała co miesiąc wdowie dosyć znaczną sumę i parę razy do roku, po wysłuchaniu mszy świętej w kościele Matki Bozkiej siedmiu boleści, wstępowali do domku wdowy, położonego na wprost kościoła..
Młody doktór, nieznany prawie jeszcze, ale mający w przyszłości zażywać ogromnej sławy, doktór Louis, przyszły lekarz Jego królewskiej mości króla Ludwika XVI-go, oddał się na usługi matki Urszuli i przybywał bezpłatnie za każdym razem, kiedy go wzywała, a trafiało się to często po siedm razy na tydzień.
Zaprowadźmy naszych czytelników do mieszkania wdowy w kilkanaście dni po pożarze Czerwonego domu.
Parter składał się z kuchni i trzech małych pokoików.
Matka Urszula zajmowała jeden, w dwóch innych stały łóżka przeznaczone dla chorych, bardzo rzadko kiedy próżne.
Najgorętszem pragnieniem biednych robotników, gdy ich spotkał jaki wypadek, było dostać się do matki Urszuli, nie zaś do szpitala.
Tego ostatniego obawiano się tak samo wówczas jak i dzisiaj.
Wybiła godzina trzecia po południu.
Wejdźmy do jasnego, widnego pokoiku, którego okno wychodziło na ogród.
Nie prostszego i nic czyściejszego, jak urządzenie tego pokoiku.
Szare obicie, stare dębowe łóżko, stół, parę krzeseł, wygodny fotel, pokryty wypłowiałą materyą, czyściutkie, białe firanki przy łóżku i w oknie, nad kamiennym kominkiem duży wizerunek Chrystusa z kości słoniowej, na hebanowym krzyżu, wspaniałe dzieło sztuki, podarowane matce Urszuli przez jednę z najmożniejszych dam Francyi, oto dokładny obraz owego pokoiku w którym znajdowały się w tej chwili trzy osoby.
Najprzód Janina de Simeuse, blada, leżała nieruchomo w łóżku z przymkniętemi oczami, z rękoma skrzyżowanemi na piersiach, dalej przy dużym fotelu doktór Louis, cały ubrany czarno, z laską hebanową o złotej gałce, pilnie wpatrujący się w śpiącą i wreszcie w nogach łóżka wdowa, w ciemnej, prostej sukni, z takim samym kaftanikiem i w dużym czepku na głowie, od którego karbowana falbanka, otaczała jej twarz pomarszczoną, ale inteligentną i uczciwą.
Mowa tej kobiety prostą była tak samo, jak ubranie.
— I cóż, doktorze?... spytała, cóż powiesz dzisiaj o naszej biednej chorej?...
— Nie mogę powiedzieć nic nadto, co już tyle razy mówiłem: sen spokojny, gorączki żadnej, żadnego nerwowego wzburzenia... Straszne wstrząśnienie, jakiego doznała ta nieszczęśliwa, nie sprowadziło fizycznych cierpień, o jakie się obawiałem. Jednem słowem, nie widzę żadnego niebezpieczeństwa... Pozostaje tylko strona moralna, o którą muszę się ciebie, matko, wypytać. Cóż nowego od wczoraj?...
— Zupełnie nic nowego. Biedne dziecko, skoro otworzy oczy, jest strasznie nieprzytomne.
— I symptomata obłędu zawsze te same?...
— Najzupełniej... podobne do siebie, jak dwie krople wody... To ma pozór rozsądny i spokojny, i zdaje się, że zacznie mówić rozumnie, to naraz oczy się jej rozszerzają, wygląda, jak przestraszona, trzęsie się cała, jakby się mnie bała; kiedy się chcę zbliżyć do niej, ucieka, a najczęściej chowa się za firanki łóżka... Po godzinie, czasami później, atak mija i staje się spokojną, wychodzi ze swojego ukrycia, siada, nic nie mówiąc, w tym oto fotelu, wpatruje się w sufit i mruczy jakieś słowa, których nie mogę zrozumieć...
— Czy zadawaliście jej jakie pytania?...
— Nie raz jeden naturalnie...
— I cóż odpowiadała?...
— Frazesy bez żadnego związku; zrozumiałam tylko: „René“ i „moja matko“...
— Niestety — szepnął doktor — to obłęd zatem zupełny... Gwałtowny przestrach a także upadek, na który patrzyłaś, matko, pomieszały na zawsze może zmysły tego biednego dziecka!...
— Ależ, doktorze, z waryacyi można wyleczyć przecie...
— Nie zawsze...
— Czasami się jednak udaje...
— Zapewne... czasami...
— A więc sprobuję... Nie wiem dla czego, ale żadna z moich chorych nie interesowała mnie tak, jak ta piękna dziewczyna... pokochałam ją, jak własną córkę... Tak, tak, ja jestem kobietą i chrześcijanką, sprobuję ją wyleczyć...
— Nie potrafisz tego uczynić, poczciwa matko Urszulo!...
— Dla czego?...
— Dla tego, że aby wyleczyć z choroby czysto moralnej, twoje poświęcenie i największe starania nie wystarczą, nie przydadzą się na nic...
— Ależ, Boże wielki... czegoż zatem potrzeba jeszcze?...
— Specyalnej wiedzy, której ty, matko, nie posiadasz...
— Ale ty, doktorze, taki jesteś uczony, że mógłbyś być lekarzem głowy koronowanej, gdyby ci tylko oddano sprawiedliwość... ty dopomożesz mi, jak zawsze... i we dwoje zdołamy może uratować ten biedny rozum, niezupełnie bodaj jeszcze stracony!...
Młody doktór potrząsnął głową.
— Przykro mi, matko Urszulo, że muszę ci powiedzieć prawdę... waryacya potrzebuje specyalisty... Ja nie przydam ci się na nic... Dodam też, że ażeby zwalczać podobną chorobę, potrzeba mieć środki odpowiednie... Waryacya tego biednego dziecka jest spokojną w tej chwili, ale kto wie, czy nie zamieni się w gwałtowną i niebezpieczną... Jesteś prawdziwą Opatrznością dla tych, co cierpią... ale poświęcenie twoje musi mieć pewne granice...
Ta piękna nieszczęśliwa godna jest pożałowania... Ale wieleż to równie nieszczęśliwych zapuka jutro a może dziś jeszcze do drzwi twoich!... Czy odmówisz im przyjęcia?... Biedna waryatka niepotrzebnie zajmowałaby miejsce innym... nie będziesz jej mogła tutaj trzymać... Miłosierdzie twoje nie pozwoli ci na to!...
Matka Urszula pochyliła głowę na piersi i zamyśliła się głęboko.
Rozumiała dobrze, że doktór miał racyę, ale zdawało jej się okropnem rozstawać się ze swoją ukochaną.
— Prawda... prawda... rzekła po chwili — pan doktór dobrze mówi, nie sprzeczam się o to... skoro jest pewność, że nie można jej wyleczyć... nie mogę jej trzymać u siebie... To jasne, jak dzień... Ale cóż z nią zrobimy... Nie mogę przecie z kawałkiem chleba i kilku groszami, włożonemi w kieszeń, puścić jej na ulice Paryża... Cóżby się stało z biedaczką... trzeba mieć przecie litość koniecznie...
— Ależ, odpowiedział doktór Louis, nie łatwiejszego, jak pomieścić ją w jakim domu obłąkanych... chętnie się tem zajmę...
— W domu obłąkanych... powtórzyła matka Urszula, o jakim pan mówisz?...
— O Salpetrière naprzykład.
Wdowa poruszyła się żywo.
— Salpetrière!... wykrzyknęła, nigdy! nigdy! Nie powtarzaj pan tego nazwiska, szanowny doktorze, bo mi się zaraz słabo robi...
— Dla czego?... Zkąd pochodzi ten przestrach?... zapytał młody doktór.
— O ja znam dobrze to Selpetriére!... odpowiedziała matka Urszula. Byłam tam raz, pragnąc odwiedzić pewną waryatkę... Na samo wspomnienie, skóra mi cierpnie doprawdy... Ani to klasztor, ani to szpital... To coś podobnego do więzienia, do wielkiego więzienia, przepełnionego krzykiem, płaczem i zgrzytaniem zębów... Z nieszczęśliwemi istotami, zamkniętemi w tym zakładzie, obchodzą się, jak z kryminalistami... Odzywają się do nich z groźbą na ustach i batem w ręku... To okropne!... Myślałam, że zobaczę tam chore, a zobaczyłam męczennice... Nie oddam tej dziewczyny w ręce podobnych katów...
— Niech i tak będzie, matko Urszulo, uspokójcie się i nie mówmy już o tem...
— Tak, tak... nie mówmy więcej o tem... Ah! cóż za myśl okrutna przyszła ci do głowy, doktorze... nie mogę przyjść do siebie...
— Cóż jednak w takim razie zrobimy z tą kobietą?... spytał doktór.
— Opowiadano mi, że są w Paryżu podobno instytuty prywatne, zarządzane przez uczonych lekarzy i słyszałam, że tam z waryatami i waryatkami obchodzą się z największą względnością i nie zaniedbują niczego, ażeby ich wyleczyć!... Nie wiem, czy sobie nie żartowano ze mnie?...
— Wcale nie, domy takie w samej rzeczy egzystują w Paryżu.
— No, to dzięki Panu Bogu, wybawieni jesteśmy z kłopotu... Pomieścimy w którym z nich naszę dziewczyninę...
Doktór aż się uśmiechnął z naiwności wdowy.
— Moja poczciwa matko Urszulo, rzekł, nie wszyscy są tak jak wy litościwi i bezinteresowni na świecie. Dyrektorzy podobnych domów zdrowia, przyjmują pensyonarki za znacznem tylko wynagrodzeniem.
— Rozumiem to przecie, doktorze, rozumiem, bo przecie każdy żyć musi... A wieleż oni za to biorą?...
— Żaden z tych doktorów nie wziąłby pacyentki za mniej niż pięćdziesiąt dukatów miesięcznie jestem tego zupełnie pewny i to jeszcze wyjątkowe tylko, gdybym ja naprzykład osobiście o to poprosił. Czy możecie, matko Urszulo, wydać pięćdziesiąt dukatów miesięcznie?... Chyba, że nie...
Wdowa wzniosła oczy i ręce do nieba.
— Wielki Boże!... zawołała, nie tylko pięćdziesięciu, ale nawet dziesięciu, ani pięciu dukatów na miesiąc, nie byłabym w stanie wydawać...
— No, to nie myślmy o tem i poszukajmy czego innego...
— Nie, nie... przeciwnie, wcale nie myślę odstąpić od tego zamiaru...
— Jakto?...
— Ja jestem wprawdzie biedną, ale są przecie bogacze na świecie... Znam wielu takich i mówię panu, że to, czego ja zrobić nie potrafię, oni mogą zrobić i zrobią może...
— Macie zamiar udać się do kogoś?...
— Tak, tak... udam się do pewnej damy, bardzo litościwej, która mi nigdy niczego nie odmówiła... udam się do prawdziwego anioła kobiety... do księżny de Simeuse...
— Pójdziecie matko do księżnej?...
— Zaraz jutro rano... Poproszę jej, żeby tu przyszła i pokaże jej to biedne dziecię, takie piękne i godne pożałowania... Opowiem, co chcę dla niej uczynić, a księżna mnie zrozumie... bo jest matką i ma córkę, którą kocha nad wszystko na świecie... Serca macierzyńskie, to nieomylne serca...
Co znaczy pięćdziesiąt dukatów miesięcznie dla takiej pani, która posiada majątek kolosalny... Da z pewnością, da te pieniądze, a nasze biedactwo wyzdrowieje... Cóż doktór na to powie?...
— Powiem, że podobnie chrześcijańskie poświęcenie, pokonywa najcięższe trudności, powiem, że pełen jestem dla was, matko, szacunku i uwielbienia, powiem wreszcie, że bierze mnie ochota paść przed wami na kolana...
Wdowa zaczerwieniła się zawstydzona.
— Eh! eh!!... wykrzyknęła niecierpliwie, nie o to wcale chodzi... Po co te wszystkie pochwały, kiedy ja na nie nie zasługuję wcale!... Powiedz mi doktór lepiej, czy wierzysz, że mi się uda?...
— Pewny jestem, że się uda i obiecuję, iż chora wyzdrowieje.
Matka Urszula klasnęła w dłonie, podniosła się i podeszła do Janiny, żeby ją pocałować w czoło.
Młoda dziewczyna od razu się przebudziła, otworzyła oczy, odrzuciła włosy, opadające jej na czoło, popatrzyła kolejno to na doktora, to na matkę Urszulę i wolno wymówiła trzy wyrazy, jakie nieustający powracały jej na usta, do jakich jednak nie zdawała się przywiązywać żadnego wyraźnego znaczenia:
— René... moja matko...
Opuśćmy domek wdowy i powróćmy do szpitala, w którym pozostawiliśmy Perinę, leżącą w silnej gorączce i mającą, jak utrzymywali doktorzy, skonać za kilka godzin najdalej.
O tym samym czasie, kiedy matka Urszula i doktór Louis rozmawiali przy łóżku Janiny, jeden z lekarzy szpitalnych, podpisywał dla wiedźmy to, co w języku szpitalnym nazywają biletem wyjścia.
Gwałtowna, niepojęta choroba Periny omyliła wszelkie przewidywania medyków.
Przez trzy dni nędzna istota miotaną była strasznemi konwulsyami, rzucała się na łóżku, jak opętana, przeraźliwe zaś jej krzyki, albo raczej wycia, napełniały zakład cały.
Patrząc na stan tak okropny i słysząc miotane nieustannie przekleństwa, można sądzić było, iż sprawiedliwość Bozka rzuciła żywcem niegodziwą w płomienie piekielne.
Doktorzy czekali ostatniego jej westchnienia, czekali go niecierpliwie, ale się grubo omylili.
Chora zamiast umrzeć, wyzdrowiała.
Na czwarty dzień gorączka ustąpiła zupełnie, a pozostało silne tylko osłabienie.
Wiedźma zaczęła przychodzić do siebie nadzwyczaj szybko, nerwy i muskuły miała prawdziwie żelazne.
Powracały siły, a z niemi i energia.
Jednocześnie pozasklepiały się bliny na twarzy; niezgrabne sine wypukłości zastąpiły krwawiące się rany.
Wiedźma już nie cierpiała, czuła się zupełnie zdrową, zażądała lustra i o mało nie zemdlała, zobaczywszy twarz swoję monstrualną.
To, co miała przed oczami, przeszło wszelkie jej obawy.
Miała się stać teraz przedmiotem wstrętu i obrzydzenia.
Stuletnia jej maska, spalona podczas pożaru, wydawałaby się ujmującą, obok tej naturalnej maski z ludzkiego ciała.
— Jak się tu zemścić godnie na tym, który mnie doprowadził do tego stanu?... myślała sobie Perina, po pokonaniu pierwszego wzruszenia.
A zwróciwszy się do doktora, stojącego przy łóżku, spytała:
— Czy ja jestem już wolną?... Czy mogą wyjść ztąd nareszcie?...
— Trzeba jeszcze z jeden dzień wypocząć, odpowiedział doktór, wyjdziesz jutro...
— Dobrze!... rzekła wiedźma, poczekam zatem do jutra...
A w myśli dodała:
— Moja zemsta nie przepadnie przecie do jutra!...
Doktór był młody, miał dobre serce i litował się nad nieszczęśliwą kobietą, rozpacz jej rozumiejąc.
— Wyszedłszy ztąd, gdzie się udasz?... zapytał.
— Gdzie mnie oczy poniosą... odrzekła Perina,
— Czy masz jakie schronienie?...
— W Paryżu łatwo je znaleźć przecie.
— Czy posiadasz środki jakie?...
— A cóż to pana obchodzi?...
— Możebym mógł ci w czem dopomódz?...
— Pan nic nie możesz dla mnie uczynić...
Odepchnięty tak brutalnie ze swojemi dobremi zamiarami, młody człowiek nie nalegał więcej.
Nazajutrz po południu podpisał kartkę uwalniającą dla Periny.
Rekonwalescentka przywdziała swoje na wpół spalone ubranie, zakryła twarz kawałkiem cienkiego płótna, otrzymanem od posługacza, wyszła pewnym krokiem ze szpitala i znalazła się na bruku tego wielkiego Paryża, w którym czuła się przedtem tak potężną i bogatą, tego Paryża, w którym tyle narobiła złego, nie znając, co to wyrzuty sumienia.
Zaczęła iść przed siebie po ulicach, nie zwracając niczyjej uwagi, bo płótno zakrywające twarz, pozwalało jej wszystko widzieć, a nie być widzianą.
Świeże powietrze, ruch i nagły gwar po ciężkiej atmosferze i głuchej ciszy szpitalnej sprawiały jej z początku taki zawrót głowy, że musiała się oprzeć o mur, ażeby nie upaść,
Zresztą była jeszcze osłabioną.
Chude, skromne pożywienie szpitalne, nie dostatecznie wzmocniło siły gorączką wyczerpane.
Głód jej zaczynał dokuczać.
Weszła do pierwszej restauracji, jaką napotkała po drodze, do szynkowni uczęszczanej przez ludność najbiedniejszą, kazała podać sobie posiłek i zabrała się do niego z wielką radością,
Ale nie mogła dokończyć.
Ażeby jeść, potrzeba było do połowy przynajmniej twarz odsłonić, a tu spostrzegła zaraz, że usługujące dziewczęta przypatrywały jej się z pewnem przerażeniem i wyraźnym wstrętem.
Straciła od razu apetyt.
Zasłoniła się i wyjęła woreczek, żeby zapłacić za to, czego nie ruszyła prawie.
Przypominamy sobie, że Perina, w dzień swojego przybycia de szpitala, płaciła z tego woreczka i że znajdowało się w nim pięć sztuk złota.
Przekonała się z przerażeniem, iż odartą została z całego skromnego kapitału... pozostał jej w woreczku jeden tylko luidor.
Posługacz, albo który z jego pomocników, skradł jej pieniądze.
Co tu robić?
Nie mogła oskarżać nikogo, bo wszelkie skargi na nic by się nie przydały.
Zrozumiała to i prawdziwie była zrozpaczoną.
Po wielkiem tamtem nieszczęściu, ten cios nowy przybił ją do reszty.
Ale wkrótce się uspokoiła.
— Wszystko to jedno zresztą, rzekła do siebie. Czy trochę później, czy trochę wcześniej musiałabym zawsze wyciągnąć rękę po miłosierdzie publiczne... Niech to będzie za dwa dni, zamiast za piętnaście... Wszystko zupełnie jedno!...
Schowała drobne, jakie jej wydano, wyszła z szynkowni i bezwiednie skierowała się w stronę ulicy Hirondelle.
Noc zapadła, gdy stanęła przy poczerniałych gruzach, wskazujących miejsce, gdzie przed kilkoma jeszcze dniami wznosił się Dom czerwony.
Usiadła na trotuarze po drugiej stronie ulicy i pogrążyła się w myślach tak różnorodnych, iż trudno je powtórzyć, jedno ją tylko pocieszało, a mianowicie żądza zemsty.
— A!... szeptała z wyrazem piekielnej nienawiści, widzieć de Kerjeana u stóp swoich, zdusić go własnemi rękami byłoby za mało!...
Z zadumy tej Perina wyrwaną została głosem grubym trywialnym, jaki się tuż przy niej odezwał:
— A co, stara, czegóż się tak przypatrujesz posiadłości czarownicy?... Czy przypadkiem nie należysz do jej przyjaciółek?... Może co soboty jeździsz także na łopacie?... Jeżeli tak jest, to radzę ci być ostrożną, bo pierwszego lepszego dnia spotka cię to samo, co wiedźmę. Czary, jak widzisz szczęścia nie przynoszą. Dyabeł to nie dobry pan, odpłaca się on swoim sługom paskudną monetą. On to w swojej własnej osobie podpalił Czerwony dom niby pęczek słomy. Byłem przy ogniu i wszystko widziałem...
Perina podniosła oczy na niespodziewanego interlokutora i w ciemności ujrzała starego człowieka, którego często spotykała, gdy mieszkała w Czerwonym domu, lubo nie wiedziała, jak on się nazywał.
— Nie wiem, o czem pan mówisz... odpowiedziała udając ździwienie, i jeżeli usiadłam tutaj, to dla tego, żem słaba i zmęczona... Mówisz mi pan o rzeczach, o których nie wiem wcale...
— Jakto, czyż nie jesteś z tej dzielnicy?...
— Jestem z dzielnicy bardzo dalekiej...
Staremu chodziło o to tylko, ażeby się wygadać, zaczął więc opowiadać po swojemu o pożarze Czerwonego domu.
— Jakto... zapytała Perina, więc ta, którą nazywacie czarownicą, zginęła w ogniu?... czy przekonano się o tem?...
— Nic nad to pewniejszego... Dyabeł obawiając się, ażeby mu nie uciekła, łeb jej ukręcił... Mała zresztą szkoda, ale to przecie nie wszystko jeszcze...
— A cóż jeszcze?....
— Wyobraźcie sobie, że biedna jakaś kobieta, co przechodziła ulicą, wyrzucona została w górę i przygnieciona walącym się murem. Właśnie w tem miejscu, gdzie teraz stoję... Przeniesiono ją do szpitala, i mówiono mi, że już umarła... Cóż to za nieszczęśliwy wypadek... nie prawda?... Najdziwniejszym oto z całej tej historyi jest fakt, że Perina czarownica, Perina wiedźma, jak ją tu nazywano, porywała młode dziewczęta, bo ich krew potrzebną jej była do czarów... W chwili pożaru miała właśnie w swoim domu jednę z tych nieszczęśliwych istot...
Perina zadrżała... Posłyszy zapewne o Janinie de Simeuse, i to coś takiego, o czem nie wiedziała...
— A więc?.. odezwała się głosem drżącym ze wzruszenia.
— A więc... ciągnął stary, podczas kiedy z jednej strony zły duch ukręcał łeb czarownicy i zabierał ją do piekła, żeby piec przez całą wieczność na rożnie, z drugiej strony Pan Bóg miłosierny uczynił cud prawdziwy, ażeby pokazać wszystkim, jaka jest różnica pomiędzy winnym a niewinnym...
Ujrzano nagle oto białego anioła, który zfrunął z nieba do Czerwonego domu, i wyprowadził z tamtąd młodą dziewczynę, a podtrzymując ją skrzydłami, sprowadził wolno, pośród płomieni na małą uliczkę l’Estoufade, tak, że nawet włos jej się nie zapalił, nie zajęła sukienka...
— A więc... a więc... ta młoda dziewczyna została ocaloną?...
— Ma się rozumieć, że zestała ocaloną... skoro anioł zstąpił z nieba na ziemię, to nie dla tego, ażeby do połowy tylko dzieła swego dokonał...
— Więc ona żyje?...
— Tak jak ja i ty, moja stara...
— I cóż się z nią stało?...
Czekając na odpowiedź, Perina czuła, że serce jej bić przestaje, że oddechu jej brakuje.
— Co się z nią stało?... odpowiedział nieznajomy — zaraz ci powiem... Znajduje się w dobrem miejscu, możesz być tego pewna... Biedna dziewczyna tak się wystraszyła, że była prawie nieżywa... i nie mogła ani słowa przemówić... Wtedy matka Urszula się odezwała: Ja zabieram do siebie ślicznotę, ja będę ją pielęgnować dla miłości Bozkiej... Jak powiedziała, tak zrobiła... I od tego czasu jest u matki Urszuli...
— Cóż to za matka wreszcie?... spytała żywo wiedźma.
— Opatrzność tej dzielnicy... opiekunka biednych ludzi... O! ona jest tu znaną... zapytaj kogo chcesz o nią...
— A gdzie mieszka?...
— Chcesz pójść ją zobaczyć?...
— Gdzie ona mieszka?... powtórzyła Perina z taką niecierpliwością w głosie, iż jej interlokutor nic nie odpowiedział.
Wiedźma spostrzegła, że wybrała złą drogę ku zdobyciu wiadomości, o jakie jej chodziło i zaraz się pomiarkowała.
— Ta litościwa kobieta... odezwała się z hypokryzyą — po tem, co o niej słyszę, wzbudziła takie we mnie poszanowanie, iż pragnę polecić się jej modlitwom i prosić, aby mi pozwoliła dopomagać sobie w dobrych uczynkach według możności mojej...
— Ot... wykrzyknął stary gaduła — widzę, że jesteś uczciwą kobietą i zapewniam, że matka Urszula dobrze cię przyjmie... Domek jej łatwo odnaleźć!... Na tej samej on ulicy, na wprost kościoła Matki Bozkiej siedmiu boleści... Nadedrzwiami znajduje się krzyż kamienny... Choćby kto nawet nie chciał, to trafić musi...
Perina nie słuchała ani słowa więcej, zerwała się prędko i pobiegła we wskazaną sobie stronę.
Stary patrzył ze ździwieniem za oddalającą się, a kiedy mu zniknęła z oczu, wśród ciemności, pokiwał głową, szepcząc:
— Czyby to waryatka była?... No... na pewno, że nie jest przy zdrowych zmysłach!...
Wiedźma tymczasem szła, albo raczej leciała w stronę kościoła.
— Czy to podobna?... mówiła do siebie, czy to do uwierzenia?... Janina ocalona!... Janina żyjąca!... To tysiąc razy więcej, a niżelim się spodziewała!... Nie wszystko zatem jeszcze dla mnie stracone!... Trzymam moję zemstę i moję nową fortunę!... Za pomocą Janiny zmiażdżę Kerjeana, zdemaskuję Carmen... zgubię ich oboje... a Simeusy nie będą mieli nic do odmówienia tej, co im odda ich dziecię... Niepotrzebnie rozpaczałam.. Przyszłość zachowuje mi może jeszcze dni najpiękniejsze!... gwiazda moja jaśniej może błyszczy, niż kiedykolwiek!...
Machinalnie wymawiając te słowa, podniosła oczy w górę, aby zobaczyć gwiazdę swojego przeznaczenia, ale jej nie ujrzała.
W kilka minut była już na końcu ulicy Hirondelle.
Naprost kościoła wznosił się dom, wyglądający na klasztor z kamiennym krzyżem nade drzwiami — nie można było wątpić, że to dom matki Urszuli.
Perina zbliżyła się i podniosła ciężki młotek żelazny, odrobiony przez jakiegoś ślusarza szesnastego wieku, ale go nie opuściła. Jedno spojrzenie na wązką fasadę, przekonało ją, że w żadnem oknie nie było widać światła, że zatem wszyscy zapewne spali w tem pobożnem zabudowaniu.
— Ża późno!... mruknęła. Nocna wizyta moja mogłaby wzbudzić podejrzenie, bo nie umiałabym się z niej wytłomaczyć... Kilkogodzinne opóźnienie nie może mi zepsuć szyków!... Matka Urszula nie wie, kto jest dziewczyna, której dała schronienie... Żadna okoliczność nie zdradzi tajemnicy... Powrócę jutro...
I ożywiona nadzieją, opuściła ulicę Hirondelle, aby wyszukać sobie schroniska w jakim skromnym zajeździe.
Idąc, powtarzała:
— Tak... tak... powrócę jutro...
Otóż jutro, jak sobie czytelnicy nasi przypominają, matka Urszula zamierzała sprowadzić do siebie księżnę de Simeuse i pokazać biedne dziecię, którego nazwiska nie znała.
Nazajutrz zaraz rano, matka Urszula weszła do pokoiku Janiny. Zastała chorą swoję obudzoną już i podpartą na łokciach. Nie była tak bladą, jak dnia poprzedniego, a sine obwódki pod oczami zniknęły zupełnie.
— I cóż, moje dziecię?... zapytała wdowa, jakże się czujemy dzisiaj?...
Janina nie odpowiedziała, ale wlepiła w poczciwą kobietę spojrzenie, w którem zdawał się błyszczeć promyk inteligencyi.
Po raz pierwszy, po dniach dwunastu, uśmiech ukazał się na ustach dzieweczki.
— No... no... mówiła matka Urszula, spostrzegłszy z radością podwójny ten symptomat, widzę, że nam lepiej... daleko lepiej... możnaby sądzić, że biedne dziecko odgaduje, iż ją spotka dziś coś wyjątkowo szczęśliwego... ciągnęła dalej, zwracając się do waryatki, jak gdyby ta mogła ją rozumieć.
— Będziemy może miały dziś wizytę wielkiej damy, bardzo bogatej i litościwej, która się zajmie nami... trzeba wstać i pięknie się ubrać na jej przyjęcie...
I jednocześnie rozkładała na łóżku ubranie, proste ale czyste, otrzymane od dobroczynnych osób z dzielnicy.
Była to spódnica perkalowa w kratki czarne z białem, podobny kaftanik i biały z szeroką falbanką czepeczek.
Były także i szare pończochy z czerwonemi klinami i małe trzewiki, trochę za duże może na arystokratyczne nóżki Janiny.
Młoda dziewczyna podniosła się posłuszna i dała się ubierać. Toaleta wkrótce była skończoną, szeroka fałdzista spódniczka ścisnęła cienką figurkę, a biały czepeczek przykrył do połowy przepyszne włosy paniątka.
Nigdy panna de Simeuse nie była piękniejszą, niż w tem biednem ubraniu. Wyglądała na królewnę przebraną za dziewczę z ludu.
Tak samo wyglądać musiała Marya-Antonina w kilka lat później, wtedy, kiedy nieświadoma przyszłości, przebierała się za mleczarkę szwajcarkę, w swoich salonikach w Trianon.
— Boże, jakież to piękne dziecię!... wykrzyknęła matka Urszula, ależ to doprawdy słońce olśniewające swoim widokiem... Pewna jestem, że księżna będzie się chciała zająć takim aniołem.
Wiejski zegar, zawieszony na ścianie w pierwszym pokoju, wybił godzinę ósmą.
— Czas mi już udać się w drogę na ulicę Wały Św. Wiktora — ciągnęła wdowa, sadzając Janinę na dużym fotelu i stawiając obok na małym stoliczku filiżankę mleka i kawałek białego chleba.
Matka Urszula uważała za niepotrzebne wszelkie wydatki, nietyczące się chorych. Najważniejsze na pozór rzeczy, uważała za nieużyteczne. Obywała się bez służącej, spełniała wszelkie obowiązki w domu, gdzie prawie zawsze były dwie przynajmniej istoty nieszczęśliwe... Kiedy się czuła za bardzo zmęczoną, prosiła jednę z sąsiadek, żeby jej pomogła przez parę godzin, a nigdy sąsiadki nie miały serca odmówić jej tej przysługi.
Dzisiejszego poranku weszła na piętro swego domku do mieszkania, zajmowanego przez bardzo uczciwą rodzinę rzemieślniczą.
— Moja dobra Guillemette — rzekła do gospodyni — potrzebuję wyjść koniecznie na miasto za interesami — czy nie mogłaby zatem wasza Jaquelina posiedzieć u mnie z pończoszką i popilnować mojej chorej, dopóki nie wrócę.
— Dla czegożby nie?... — odpowiedziała gospodyni — zawsze z miłą chęcią gotowi jesteśmy na twoje usługi, matko Urszulo... Weź, Jaqueline druty i pójdź zaraz, tylko bądź grzeczna i rozsądna, a nie wychodź ani na krok na ulicę...
— Dobrze, mamo... odpowiedziała Jaqueline, ledwie dwunastoletnia dziewczynka, a wziąwszy kłębek i druty zeszła z wdową.
Matka Urszula postawiła jej stołeczek przy fotelu Janiny.
— Siadaj tutaj, moja mała... i miej baczenie na tę nieszczęśliwą, nie odchodź od niej ani na minutę... Przyniosę ci ciastko... Możesz mówić do chorej... nic ci ona nie odpowie, ale zawsze zajmie ją twój szczebiot trochę... A może lepiejby by było, żebyś sobie odmówiła pacierz.
— Dobrze, matko Urszulo — odrzekła Jaqueline.
— A więc do widzenia!... Postaram się nie bawić długo. Jeżeliby przypadkiem kto przyszedł do mnie, powiedz mu, ażeby zaczekał...
— Dobrze... rzekła Urszula.
Wdowa zarzuciła szeroki płaszcz z kapturem, ucałowała obie dziewczyny i wyszła z domu, udając się do pałacu de Simeusów, gdzie przybyła daleko prędzej, aniżeli można się tego było spodziewać po jej starych nogach.
Nie było przykładu, ażeby matka Janiny pozwalała komu czekać w przedpokoju, dla Urszuli miała zaś względy szczególne i wielki szacunek.
Skoro lokaj oznajmił, że wdowa pragnie widzieć się z księżną, natychmiast kazała ją wprowadzić i życzliwie uścisnęła rękę przybyłej...
— Witam panią... powiedziała, i dziękuję, żeś przyszła, bo zapewne chcesz się ze mną podzielić jakimś dobrym uczynkiem...
— Tak... tak... księżno — odpowiedziała wesoło matka Urszula — przychodzę z dobrym uczynkiem, który jedna tylko księżna spełnić jest w stanie...
— Dziękuję za pamięć, matko Urszulo...
— Zawsze pamiętam o księżnej, gdy potrzebuję wielkiego miłosierdzia...
— Powiedz matko, co potrzeba zrobić!...
— Uczynek, który Bóg miłosierny odpłaci pani napewno...
— O cóż chodzi nareszcie?...
— O biedną, młodą dziewczynę, piękną jak aniół... i bardzo nieszczęśliwą...
— Ta dziewczyna chora zapewne?...
— Więcej niż chora, księżno... obłąkana...
— O!... biedne dziecko!... biedne dziecko!.... Ale przecież można wyleczyć z waryjacji...
— To samo właśnie mówiłam doktorowi... odpowiedział mi, że można, ale że będzie kosztować dużo pieniędzy...
— Jeżeli chodzi tylko o pieniądze, dam wiele będzie potrzeba...
— Wiedziałam o tem!... pewną byłam tego!... Ale to jeszcze nie wszystko... Przyszłam prosić o więcej, niż o pieniądze... Pragnęłabym, aby księżna pani zobaczyła tę moją biedaczkę... Jestem pewna, że podoba się księżnie, bo nie można spojrzeć na nią, żeby jej nie pokochać... jak wyzdrowieje, to jej księżna nie opuści nigdy...
— Gdzież jest ta twoja protegowana, matko?...
— U mnie, księżno...
— No, to spełni się twoje życzenie, poczciwa kobieto... zaraz pojedziemy do ciebie...
Pani de Simeuse zadzwoniła i powiedziała lokajowi, który przyszedł na wezwanie:
— Każ zaprządz do małego jednokonnego powoziku, bez liberyi...
Potem zwróciła się znów do wdowy:
— A teraz przez te kilka minut, zanim zajedzie powóz, opowiedz mi, matko, wszystko, co wiesz o biednem dziecku!...
— Niestety!... wiem bardzo mało...
Matka Urszula opowiedziała w kilku słowach jak młoda dziewczyna została ocaloną z pożaru Czerwonego domu i to w tak cudowny sposób.
Poczciwa kobieta kończyła właśnie opowiadanie, które żywo zajęło księżnę, gdy lokaj przybył z oznajmieniem, że pojazd czeka.
Pani de Simeuse owinęła się w ciemne okrycie, zeszła na dół i razem z wdową wsiadła do powozu.
— Gdzie księżna pani każe jechać?... zapytał kamerdyner, zamykając drzwiczki.
— Na ulicę Hirondelle, naprost Kościoła.
Koń puścił się galopem.
Przez drogę pani de Simeuse przypominała sobie najdrobniejsze szczegóły swojej wizyty w Czerwonym domu, przed kilku tygodniami i wypytywała się matki Urszuli, co się stało z wróżką.
— Co za dziwne przeznaczenie!... myślała sobie, dowiedziawszy się, że wróżka zginęła w płomieniach... Ta istota, której wiedza nie miała granic, dla której przyszłość żadnych nie miała tajemnic, nie mogła przewidzieć swojej przyszłości i nie mogła uniknąć takiego niebezpieczeństwa!... Żal mi nieszczęśliwej... pomodlę się za nią...
Powóz zatrzymał się przed domem matki Urszuli, wdowa otworzyła drzwiczki, żeby wysiąść pierwsza i podać rękę księżnej...
— Niech wasza dostojność raczy wejść... mówiła — i niech Pan Bóg zsyła na ciebie błogosławieństwo za to, coś uczyniła...
W tej właśnie chwili jakaś kobieta z gęstą zasłoną na twarzy podchodziła do domu wdowy.
Kobieta ta, spostrzegłszy panią de Simeuse, szybko się cofnęła.
Matka Urszula i księżna weszły do domu i drzwi się za niemi zamknęły.
Opuściliśmy Perinę poprzedniego dnia wieczorem, gdy opuściła ulicą Hirondelle, z zamiarem wyszukania sobie jakiego schronienia.
Znalazła je niedaleko, w małym hotelu, pod znakiem „Wolego rogu,“ w którym za małe wynagrodzenie, jakie jej kazano z góry zapłacić, dostała maleńką izdebkę na najwyższem piętrze, z brudnem posłaniem, stołem i jednem krzesełkiem.
Zmordowana całodzienną fatygą, rzuciła się na łóżko, sądząc, że zaraz zaśnie, tymczasem gorączkowy stan i ciągłe projekty na przyszłość, oka jej zmrużyć nie pozwalały.
Kiedy nareszcie zaczynały kleić się jej powieki, po całym domu zaczęło rozlegać się chodzenie od piwnic aż do góry.
To zwykli mieszkańcy hotelu powracali do domu.
Ci przeróżni lokatorzy: kataryniarze, muzykanci podwórzowi, złodzieje psów, żebracy, hałasowali, śpiewali i kłócili się do późnej nocy.
Po trochu jednakże milkło wszystko, aż nastała cisza, a po przez cienkie ściany, słychać było oddechy i chrapanie całej tej zbieraniny.
Dopiero około czwartej rano, Perina także zasnęła twardo.
Kiedy się przebudziła, był już dzień biały, wstała z łóżka, otworzyła okno i zobaczyła, że słońce było już wysoko na horyzoncie.
Pośpiesznie się ubrała i zeszła na dół.
Na progu drzwi spotkała gospodarza.
— Która godzina?... spytała.
— Blizko dziesiąta... odpowiedziano.
— Lepiej było nie spać wcale... pomyślała sobie, i podążyła śpiesznie na ulicę Hirondelle.
W kilka minut z daleka spostrzegła dom wdowy, w chwili właśnie, kiedy zatrzymał się przed nim jakiś powóz i wysiadły dwie kobiet.
Poznawszy w jednej panią de Simeuse, Perina zdumiała i cofnęła się o kilka kroków.
— Przybyłam za późno!... szepnęła z rozpaczą. Księżna wie całą prawdę... Przyjechała po swoję córkę... Wszystko stracone...
Ale zaraz odpowiedziała sobie z dziką energią:
— Nie, nie wszystko jeszcze!... Księżna zastanie w tym domu ciało tylko swej córki... bez duszy i rozumu!... Janina jest waryatką i ja tylko jedna potrafię jej rozum przywrócić... No, no... jestem jeszcze potężną i mogę dużo zrobić. Za kilka minut ta zbolała matka na kolana przedemną upadnie... za kilka minut, ta wielka dama błagać mnie będzie ze złożonemi rękoma...
I bez namysłu, popychana instynktem drapieżnego ptaka, zbliżyła się, otworzyła drzwi i śmiało weszła.
Czekało ją potrójne ździwienie.
Księżna i matka Urszula znajdowały się same w drugim pokoiku na parterze.
Twarz pani de Simeuse wyrażała ździwienie, nie zaś to uczucie gwałtowne, jakiego spodziewała się czarownica.
Wdowa przeciwnie, zdawała się bardzo być zmartwioną, a obfite łzy spływały jej z oczu.
Księżna widocznie starała się ją pocieszać.
Matka Urszula, zwróciła się żywo do wiedźmy:
— Czy widziałaś ją?... wołała, czy możesz mi powiedzieć, gdzie ona jest?... Oh! powiedz... przez litość, proszę cię, odpowiadaj prędko...
— O kim pani mówi?... zapytała Perina zaciekawiona tą dziwną mową.
— Mówię ci o niej... o mojej kochanej dziewczynie... o biednej waryatce, która tu była, kiedym wychodziła, a której nie zastałam za powrotem...
Perina zachwiała się.
Cios był ciężki...
— Janina znowu zniknęła... Wszystko tedy runęło... ale tą razą wszystko na pewno ostatecznie zostało stracone!... Nic dziwnego, że księżna jest zupełnie spokojną!... Skoro jednak nie dowiedziała się o bytności córki swej w tym domu, dla czego znajduje się tutaj... po co tu przyszła?...
Wiedźma zadawała sobie po tysiąc razy te pytania, wszystko jednak było dla niej nieprzeniknioną tajemnicą.
Nic nie mogła pojąć, nic zrozumieć.
— Czy mi się zmysły mieszają... mówiła sobie, czy i ja jestem waryatką?...
— No cóż... wołała wdowa ze złością, nie odpowiadasz mi nawet?...
— Cóż ja mam pani odpowiedzieć... Ja nic nie wiem... ja nic nie widziałam... nie znam osoby, o której pani mi mówi...
— W takim razie czego chcesz odemnie?...
— Wiem, że pani jesteś dobrą... litościwą... a że jestem bardzo biedną i bardzo nieszczęśliwą, przychodzę do pani, jak co dzień przychodzą inni biedacy, potrzebujący pomocy... nic więcej...
Fizyognomia wdowy przybrała od razu wyraz łagodny.
— Moja kobieto, nie miej do mniej żalu, żem cię tak ostro przyjęła... Spotkało mnie wielkie zmartwienie i w głowie mi zawróciło... Weź to i wybacz mi...
I wsunęła srebrną monetę w rękę Periny.
— O! pani!... wykrzyknęła czarownica, ja nie mam pani nic do wybaczenia... Gdybym mogła ci w czem dopomódz, uczyniłabym to z całego serca... O ile zrozumiałam, to jakaś młoda dziewczyna, waryatka, wymknęła się z tego domu przed chwilą?... Może pani przyjmie usługi moje w odszukaniu nieszczęśliwej?... Ja ciągle włóczę się to tu, to tam... Całe życie zatracam na przebieganiu Paryż... może będę mogła być pani użyteczną?...
— Dobrze, dobrze... odpowiedziała żywo matka Urszula, niech cię Bóg błogosławi za, twoje dobre chęci... Odpłacasz mi dobrem za złe...
Wiedźmie udało się doskonale.
Z jednej strony, otwierała sobie drzwi domu, do którego mogła Janina powrócić, jeżeli zostanie odnalezioną, z drugiej dowie się, co skłoniło panią de Simense do bytności tutaj.
— Zaraz zabiorę się do poszukiwań... ale proszę mi dobrze opisać młodę osobę, ażebym ją mogła poznać przy spotkaniu...
— Słusznie, słusznie... odrzekła wdowa i skreśliła wiedźmie dokładny i szczegółowy portret Janiny.
Słuchając matki Urszuli, nie spuszczała ona oczu z księżnej i nie dostrzegła żadnej w niej zmiany.
Tyle bo jest bladych i pięknych dziewcząt z dużemi czarnemi oczami i ciemnemi włosami na świecie!...
Jakiż zresztą związek mógłby istnieć pomiędzy nieszczęśliwą waryatką a baronową de Kerjean?
Księżna nie odczuwała wcale swojego dziecka...
— No... powiedziała sobie Perina, zupełnie przekonana, to tylko przypadek. spowodował to spotkanie... pani de Simeuse nie wie nic zgoła.
Po opisaniu rysów twarzy i figury zaginionej, matka Urszula rozwodziła się długo i szeroko nad szczegółami ubrania.
Wiedźma dostała następnie od księżnej dwie sztuki złota i oddaliła się, zapewniając, że rozpocznie poszukiwania — i że przyprowadzi natychmiast młodą dziewczynę, gdy ją szczęśliwie napotka.
Kiedy wielka dama i prosta kobieta pozostały znowu same, wdowa rozpłakała się na głos cały.
— Więc tak bardzo pokochałaś to biedne dziecię?... spytała z uczuciem pani de Simeuse.
— Kocham ją, bo kocham wszystko, co słabe i cierpiące, co potrzebuje opieki... Ale tę kochałam bardziej, pokochałam tak, jak bym własną córkę kochała...
— Może powróci?...
Wdowa smutnie wstrząsnęła głową.
— O!... nie... ona nie powróci... nie mam nadziei... Poczciwa kobieta, co ztąd wyszła, napróżno jej szukać będzie, nie znajdzie jej z pewnością... Paryż taki wielki, tyle ludzi chodzi ulicami!... Co się stanie z nieszczęsną istotą!... Aż dreszcz przechodzi, gdy się myśli o tem... Nie będzie umiała ani o chleb poprosić, ani o schronienie... Umrze z głodu, zimna i nędzy... Nieszczęśliwe dziecię... a mogła była zostać szczęśliwą, dzięki łasce księżnej pani!... Bodaj, że nie pocieszę się po niej nigdy...
I matka Urszula zaczęła płakać znowu.
Pani de Simeuse rozumiała dobrze, że zacna wdowa ma racyę — chciała ją natchnąć pewną nadzieją, ale próżne to były usiłowania. Odjechała więc, pozostawiwszy sporą sumkę opiekunce ubogich.
Musimy opowiedzieć naszym czytelnikom, co się stało w domu przy ulicy Hirondelle, po odejściu wdowy do księżnej de Simeuse. Z początku wszystko było jak najlepiej. Jacqueline siedziała na stołeczku obok fotelu, a dumna z obowiązku, jaki jej powierzono, robiła pilnie pończochę, spoglądając od czasu do czasu na Janinę, siedzącą nieruchomo.
Po trochu dziewczynce zaczęło się przykrzyć dyżurowanie, zaczęła więc szybciej przebierać drutami i półgłosem wyśpiewywać wszystkie pieśni, jakie w niedziele słyszała w kościele.
Janina zmieniła postawę, zwróciła się w stronę dziewczynki, i jak się zdawało, z przyjemnością słuchała jej śpiewów. Jacqueline, zachęcona inteligentnym wyrazem oczu i uśmiechem na ustach chorej, zadała jej parę pytań, ale, jak uprzedziła wdowa, nie otrzymała żadnej odpowiedzi. Zaczęła znowu śpiewać. Prawdopodobnie wdowa za powrotem byłaby ją tak zastała, gdyby nie drobny wypadek, który zmienił położenie. Prawie zawsze ważne wypadki biorą początek z nic nieznaczących przyczyn.
Pułk gwardyi francuzkiej z muzyką na czele przechodził właśnie ulicą Hirondelle i głośne dźwięki wojennej fanfary rozbrzmiały echem po całym domu.
Wystarczyło to do rozbudzenia najwyższej ciekawości i Jacqueliny.
Zerwała się na równe nogi, rzuciła pończochę w kąt i pobiegła do okna.
Na nieszczęście okno wychodziło na ogród.
Przed opuszczeniem pokoiku, w którym się znajdowała z waryatką powierzoną jej opiece, zawahała się chwilę, ale na ulicy bębny biły, trąby rozlegały się coraz głośniej.
Pokusa silniejszą była od zastanowienia i Jacquelina uległa.
Wybiegła z pokoiku i w kilku skokach znalazła się przed domem.
Szczęśliwa, upojona, zapomniała o całym świecie, widziała tylko błyszczące mundury żołnierzy, słyszała tylko porywającą muzykę, posiadającą ten szczęśliwy przywilej, iż tchórzów w bohaterów zamienia.
Żołnierze maszerowali, tłum ludu przypatrywał się im z trotuarów, melodye słabły już i ginęły w oddali, jeszcze chwila, a znikną ostatnie tony.
Jacquelina byłaby powróciła na pewno, ale przypadek znowu zrządził inaczej.
Trzy czy cztery dziewczynki z sąsiedztwa, towarzyszki jej szkolne, podbiegły do niej i zaczęły wołać:
— Chodź z nami... Chodź prędko dogonimy żołnierzy...
Jacquelina nie ruszyła się z miejsca.
Chęć towarzyszenia koleżankom nęciła ją, ale głos obowiązku przykuwał do miejsca.
Wtedy jedna z dziewczynek odłączyła się od reszty, przybiegła do Jacqueliny, wzięła ją za rękę i pociągnęła wołając:
— No chodź, chodź że prędzej.
Potrzeba było nadludzkiej siły, żeby się oprzeć takiej pokusie. Dziecko jej nie posiadało i nie opierało się dłużej.
Zapomniała o wszystkiem, pobiegła z dziewczętami i wkrótce znalazła się daleko od domu matki Urszuli, w tłumie otaczającym żołnierzy.
Tak się śpieszyła, że nawet się nie obejrzała oddalając i tym sposobem nie spostrzegła, że pozostawiła drzwi otwarte.
Po jakim kwadransie Jacquelina powracała na stanowisko zawstydzona trochę swoją lekkomyślnością, ale nieprzeczuwająca następstw swojego lekkomyślnego kroku.
Wielkie też było jej ździwienie, a większe jeszcze przerażenie, gdy zastała dom pusty.
Własnym oczom wierzyć nie chciała. Przejrzała wszystkie kąty, wołała z płaczem na waryatkę, ale nie otrzymała naturalnie żadnej odpowiedzi.
Ogarnęła ją wielka trwoga, zdawało się jej, że popełniła zbrodnię, czuła się odpowiedzialną za zniknięcie nieszczęśliwej, czuła, że niebędzie śmiała pokazać oczu wdowie, której zaufania tak niegodnie nadużyła.
Opowiedziała z rozpaczą matce o tem, co zaszło, i zamknęła się w ciemnym alkierzu, zaprzysięgając, że nie wyjdzie z niego nigdy.
Od czasów biblijnych, od owych czasów, kiedy harfa Dawida miała moc uspokajania szaleństwa Saula, muzyka — jest to faktem dowiedzionym, wywierała i wyborny wpływ na obłąkanych.
Łagodne, melancholijne śpiewki Odetty de Champdivers uspakajały napady nieszczęśliwego Karola VI-go i usypiały go jak dziecko. W zakładach dla pomieszanych lekarze posiłkują się melodyą, jako środkiem leczniczym, czasami bardzo skutecznym; melodya zdaje się przemawiać do dusz nieszczęśliwych zrozumiałym dla nich językiem.
Nie ulega słowem wątpliwości, że muzyka pociąga waryatów, że nie wzbudza w nich nigdy gniewu, jak wszelkie inne hałasy.
W chwili kiedy Jacquelina wybiegała przed dom z pokoiku Janiny, biedna księżniczka doznała tego nieprzezwyciężonego uroku, o jakim wspominaliśmy dopiero.
Wstała wolno z fotelu, poszła za dziewczynką, a w miarę, jak coraz wyraźniejsze tony muzyki dochodziły jej uszu, wielka radość rozlewała się po jej twarzy.
Nie zbliżyła się jednakże do drzwi i dopiero gdy Jacqueline, pociągnięta przez koleżanki, podążyła za wojskiem, zdecydowała się wyjść na ulicę.
Stała parę chwil nieruchoma, ciągle się przysłuchując dźwiękom gasnącym w oddali.
Wiedziona jedynem, jaki mógł się w niej obudzić, instynktem, wiedziona mianowicie pragnieniem, aby jak najdłużej słuchać orkiestry, co ją tak czarowała, szła machinalnie ulicą Hirondelle, w tę samą stronę, w którą pociągnęła Jacqueline, ale, że szła wolno a wojsko maszerowało pośpiesznie, gdy zaledwie uszła sto kroków, nie miała się już czem kierować.
Weszła więc w pierwszą napotkaną uliczkę i bez żadnego zamiaru ucieczki, oddalała się od domu.
Szła ze spuszczonemi oczami, spojrzenia błędnego nie miała, ubraną była jak dziewczyna z ludu, zachowywała się spokojnie, nie zwracała więc niczyjej na siebie uwagi.
Przez kilka godzin z rzędu szła wciąż tak bez celu, zmieniając kierunek to w prawo, to w lewo, zwracając się za każdą razą, gdy napotkała na drodze na przeszkodę, nie pozwalającą jej trzymać się prostego kierunku.
Nakoniec zmęczona, musiała się zatrzymać.
Była już prawie za Paryżem, była na bezludnem w owej epoce wybrzeżu, w miejscu, gdzie znajdują się obecnie ogromne piwnice i nieprzeliczone magazyny składowe.
O dwieście, albo trzysta kroków dalej, zaczynała się ulica Wały św. Wiktora, dochodząca, jak wiadomo, na wierzchołek góry Świętej Genowefy.
Janina mogła tylko wejść w tę ulicę i dostać się do hotelu Simeuse; ale niestety, gdyby nieszczęśliwa istota znalazła się nawet przy bramie ogromnej rezydencyi książęcej, byłaby przeszła obok niej, nie poznawszy siedziby rodziców, nie przypomniawszy sobie pocałunków matki swojej.
Zeszła po stromej pochyłości na brzeg, gdzie leżały ogromne stosy drzewa i belek nieobrobionych, usiadła na jednej z nich. Oparła łokcie na kolanach a głowę na ręku, zwróciła oczy na rzekę u jej stóp płynącą i siedziała w osłupieniu, które nie było snem, ale nie było i czuwaniem.
Upłynęło sporo czasu, zaczynało się zmierzchać. Janina się podniosła.
Nie była już zmęczoną, ale przyłożyła rękę do piersi, gdzie poczuła ból dotkliwy. Była głodna.
W Paryżu jest pełno zawsze nędzy, ale nie brak w nim i litościwych ludzi.
W Paryżu nie odmawiają kawałka chleba, temu, dla którego chleb ten stanowić ma o życiu.
Tylko potrzeba wyciągnąć rękę... ażeby otrzymać jałmużnę...
Janina niezdolna była sformułować najmniejszej prośby, bo nie umiała nazywać przedmiotów.
Czuła dobrze, że cierpi, ale nie wiedziała zkąd pochodzi cierpienie, nie wiedziała w jaki sposób możnaby sobie przynieść ulgę.
Puściła się znowu w drogę. Szła wolno, bo jej mocno nabrzmiały nogi.
Noc zapadała, a jednocześnie gęsta mgła unosiła się z Sekwany.
Poza tą mgłą, latarnie zawieszone na ulicach i światła w oknach, traciły swój blask i nie oświetlały obślizgłego bruku.
Przechodnie snuli się niby niewyraźne cienie, potykali się, wymyślali sobie i przeklinali.
Lokaje z pochodniami, poprzedzali spóźnione karety, jadące bardzo wolno, żeby nie potrącić nikogo.
Janina doświadczała bezwiednej obawy, jak zwykle doświadczają jej waryaci.
Nagle w około niej zrobiła się zupełna cisza, słabe światła zupełnie poznikały, przerażone oczy widziały tylko ciemności.
Weszła na obszerny plac Nôtre-Dame, a nie śmiejąc się zatrzymać szła ciągle przed siebie, aż doszła do jakiegoś zagłębienia.
Weszła na schody i uderzyła się o zamknięte drzwi katedry.
Nie była się w stanie powstrzymać, upadła więc na kamienie i z płaczem i jękiem przytuliła się w kąciku gotyckiego gmachu.
Po trochu przestała płakać, zaczynał ją bowiem opanowywać sen, jedyny dobroczyńca cierpiących... Zasnęła jak dziecię...
Po jakimś czasie przebudzona została głośnym dźwiękiem starego zegara, który wybił jedenastą. Ten niepojęty dla niej odgłos przeraził ją straszliwie.
Chciała uciekać, ale z wielką trudnością zaledwie się podnieść zdołała.
Członki jej były zesztywniałe od zimna, ręce jakby sparaliżowane...
Powstała jednakże, zeszła ze schodów i znalazła się znowu na placu.
Wlokąc się po wązkich uliczkach. potykając się co krok o wystające kamienie bruku, wyszła znowu na błotniste wybrzeże, tu przystanęła, oparła się o poręcz mostu, zagłuszona szumem wody, odbijającej się z łoskotem o statki poprzywiązywane u brzegu.
Jakieś dziwne, jakby piekielne światło, wydobywało się z głębi i rozpościerało fantastyczne promienie na wzburzone bałwany.
Światło to formowało we mgle wielkie jasne koło.
Szmer głosów ludzkich mieszał się z szumem rzeki.
Pociągnięta bezwiednie tym hałasem i tą światłością, waryatka przechyliła się jeszcze bardziej przez poręcz i patrzyła.
Pod pierwszą arkadą mostu na piasku, który woda zalewała w czasie przyboru jedynie, palił się wielki ogień bez dymu prawie.
Trzy pale wbite na krzyż i połączone u góry starym łańcuchem, unosiły nad ogniskiem kociół znacznej wielkości, z którego kłębami para się wydobywała.
W około zaimprowizowanego biwaku leżało lub stało ośmiu, czy dziesięciu drabów, formując grupę malowniczą, godną pendzla Salwatora Rosa.
Żywe światło ogniska oświetlało z jednej strony nagromadzone przy brzegu statki i czółna, z drugiej kamienne schody, prowadzące na wybrzeże, których stopnie górne tonęły w ciemności, a znajdowały się tuż prawie u stóp Janiny.
Poprosimy naszych czytelników, aby zeszli z nami pod arkadę, do tego ogniska, do tych dziwacznych postaci, jakie je otaczały.
Jedno spojrzenie przekona nas, że mamy do czynienia z bandytami.
Wszyscy mają na sobie strój niczem niepodobny do biednego stroju uczciwego robotnika. Łachmany to o różnokolorowych łatach, które przechodziły z pewnością przez wiele ramion, zanim się nędznikom dostały.
Dziwne są fizyognomije tych wszystkich ludzi, twarze kościste, policzki zapadłe, poznaczone bliznami, włosy rozczochrane, brody nieogolone, cały, słowem, złowrogi pozór, zgodny zupełnie z łachmanami. Wszyscy przy szpadach, niby szlachcice jacy, a większość zdawała się być jakby w najlepszych humorach. Widocznie pod arkadą mostu Nôtre Dame czuli się swobodni zupełnie. Defilowali i śpiewali.
— A!... Jambe d’Argent... wykrzyknął jeden, zwracając się do kulawego, siedzącego na uboczu i zajętego przesypywaniem z kieszeni do kapelusza i z kapelusza do kieszeni kilku sztuk miedzi i drobnej srebrnej monety... Co u dyabła dzieje się z tobą dzisiaj, że siedzisz w kącie z miną taką zafrasowaną?..
— Ej!... odezwał się Pille-Mort — przypuszczam, mój biedny Jambe d’Argent, żeś obciążył sumienie swoje jakiemś niepowodzeniem paskudnem...
— Właśnie... popełniłem tę niezręczność... Dzisiejszego wieczoru, napadłem na jakiegoś obywatela, który nie miał grosza przy duszy... Co to za niedelikatność z jego strony!...
— No, to głupstwo... przy pierwszej okazyi powetujesz to sobie...
— Liczę na to... i ta myśl mnie tylko pociesza...
— Cóż?... czy my będziemy jedli dzisiaj kolacyę, czy nie?... zawołał basowym głosem drab wyciągnięty na piasku o kilka kroków od ogniska... Dyabelnie jeść się chce pod tym mostem...
— Proszę o chwilkę jeszcze cierpliwości... odpowiedział mu Pille-Mort, który, rozmawiając z Jambe d’Argent, doglądał jednocześnie kociołka...
Niech się jeszcze trochę pogotuje, a potem zaraz podam do stołu... Możesz jeszcze pospać z pięć minut, Fabuleux...
— Sza!... odezwał się głos inny jakiś.
— Co takiego?...
— Ktoś schodzi po schodach z wybrzeża...
W jednej chwili wszyscy zerwali się na nogi.
Wszyscy za szpady pochwycili.
Po trochu jakaś postać ludzka wysunęła się z ciemności i ukazał się wysoki, chudy młodzieniec, kołyszący się na nogach, w starym gwardyjskim kapeluszu, z fantazyą nasuniętym na ucho.
— O!... wykrzyknął Pille-Mort, to Pain-Sec...
— Niech go dyabli!... mruknął Fabuleux, pozjada nam nasze porcye!...
Młody łotrzyk, którego nazywano Pain-Sec, zbliżył się z miną rozpromienioną, kłaniając się ręką i kapeluszem.
— Dobry wieczór, towarzysze... rad jestem, że was widzę zebranych... Jeszczeście nie zasiedli do stołu... tem lepiej, bo jestem straszliwie głodny... Zapraszacie mnie... dziękuję za uprzejmość i przyjmuję zaprosiny z przyjemnością...
— Żarłoki... mruknął Fabuleux.
— A czy kociołek dokładnie jest napełniony?... zapytał znowu Pain-Sec. Spodziewam się, że tak jest!...
— E! e!... nie tak znów bardzo... odpowiedział Pille-Mort.
— Rozchodzące się zapachy pozwalają mi posądzić cię o kłamstwo, kolego... Jakem Pain-Sec, obiecujące zapachy!...
— Trochę ochłapów marnych i tyle...
— Zobaczę zaraz, zobaczę... Wierzę tylko samemu sobie...
Mówiąc to, młody bandyta wpakował długą szpadę swoję do kociołka i od razu natrafił na tłustą kurę.
— Fiu! fiu!... bulion z kury!... wykrzyknął, to akurat dla mnie... mam żołądek niezmiernie delikatny!... Pokazuje się, że kury nie są takie drogie w tym roku...
— Ta zabłąkała się przypadkiem... rzekł, śmiejąc się Pille-Mort. Schowałem ją do kieszeni, ażeby nie zginęła...
— Myślę, że będzie krucha... mruknął Pain-Sec, zagłębiając szpadę po raz drugi. O! o!... Do dyabła! jak się tu dobrze żywią... prześliczna szynka!...
— Vide-Gonsset jej dostarczył...
— Podniosłem rękę i zerwałem ją z przed sklepu kiełbaśnika...
— A Pille-Mort włożył ją do kociołka?...
— No tak... żeby bulion był mocniejszy...
— Wyśmienicie!... Kolacya prawdziwie dobrze się zapowiada... Bodaj, że jego królewska mość lepszej nawet nie jada!... Zobaczmy, czy za trzecią razą będę miał równie szczęśliwą rękę...
Zaostrzona szpada znowu zniknęła w kociołku i ukazała się z prześlicznym sznurem kiełbasek.
— Wiwat!... krzyczał Pain-Sec, wspaniały wianuszek!... przepadam za wędlinami... Któż dostarczył tego delikatesu?...
— Ja, odezwał się skromnie Jambe-d’Argent, wisiał sobie przed sklepem wędliniarza, a że to dzisiaj dzień postny, sądziłem, że postąpię właściwie...
— Brawo, Jambe-d’Argent, znany jesteś z moralności!... A jakiż dali ci rabat?...
— Dokładnie nie wiem, kupiec wyszedł gdzieś ze sklepu, a ja zapomniałem poczekać na niego.
Odpowiedź tę przyjęto ogólnym śmiechem.
Pille-Mort przerwał wesołość okrzykiem:
— Wszystko gotowe!... Do stołu, towarzysze!...
Dziesięć talerzy blaszanych, tyleż łyżek i widelcy wyciągnięto w tej chwili ze szpary, wyżłobionej w murze pod mostem, nóż zaś każdy z bandytów miał przy sobie i nigdy się z nim nie rozstawał... Odgłos energicznie poruszanych szczęk zmieszał się niebawem ze szmerem rzeki, a gdy pierwszy głód zaspokojono, przerwane rozmowy zawiązano na nowo.
— Wielka szkoda... odezwał się Pain Sec... że niema z paru butelek starego wina do zakropienia takich wyśmienitych rzeczy!... Najsławniejsi lekarze stwierdzają, że woda to czysta trucizna!... Że też nikt o tem nie pomyślał... Nigdy wina nam nie brakowało...
— Coqaelicot zajmował się zwykle tą dostawą... powiedział Pille Mort na to...
— Prawda... prawda... zawtórowało kilka głosów.
— Coquelicot nie miał sobie równego pod względem zaopatrywania stołu w napoje... Zawsze znalazł sposób wśliznąć się na statki, przybywające z Burgundyi, i zatrzymujące się w porcie Bercey... spuszczał jednę beczkę na wodę... i płynął za nią czółnem... My czekaliśmy tutaj na niego... beczka osiadała wolniutko na mieliźnie, a my ją wtenczas cap i zaraz w ten kącik... odbijało się szpunt i niech żyje radość!... O!... Coquelicot zna się na rzeczy... za jego czasów nie brakowało nam nigdy ani wódki, ani wina...
— Cóż się stało z Coquelicotem?... zapytał Pain Sec.
— Nikt nic a nic nie wie...
— Jak dawno nie nocował pod arkadą mostową?...
— O, od bardzo już dawna... od miesiąca blizko... Widzieliśmy go zaledwie dwa albo trzy razy po śmierci kapitana Baudrille, jego przyjaciela i protektora...
— I żaden z was o nim nie słyszał?...
— Przeciwnie... słyszeliśmy, mówiono coś o nim...
— Cóż takiego mówiono?...
— Duby najrozmaitsze, niezgodne jedne z drugiemi...
— No, ale cóż takiego?...
— Jedni utrzymywali, że go zapakowano do lochu w więzieniu Chatelet...
— Niema w tem nic nieprawdopodobnego...
— Inni, że pozostaje na żołdzie u jakiegoś wielkiego i bardzo bogatego pana, który go uczynił nadwornym swoim siepaczem, a obsypuje złotem...
— I to także być może...
— Inni znowu pletli, że został przeszyty na wylot szpadą przez jakiegoś olbrzyma... że go pochowano od dwóch tygodni...
— Jeżeli nie żyje... zauważył Pain-Sec... jeżeli jest pochowany, to strata niepowetowana, bo w takim razie nie będzie nam już dostarczał wina...
Ale czy w takim razie, towarzysze, nie podzielilibyście mojego zdania, że potrzeba wybrać z pomiędzy nas kogokolwiek na dostojeństwo szafarza?...
Cóż wy na to?...
Nikt nie odpowiedział ani słowa.
Pille-Mort szybkim gestem nakazał milczenie.
Wskazał ręką w stronę schodów, po których zeszedł Pain-Sec przed chwilą.
Spojrzenia bandytów zwróciły się tam wszystkie razem i ujrzały jakąś niewyraźną lekką postać, schodzącą po granitowych stopniach.
— Czy to istota żywa, czy tylko widmo?... zapytał po cichu Jambe-d’Argent. Utrzymują, że w czasie ciemnych nocy bezksiężycowych umarli most Nôtre-Dame odwiedzają...
I zaczął dzwonić zębami... Spaczony ten umysł niedowierzał w Boga, ale wierzył święcie w dyabła...
Zagadkowa postać wysunęła się potrochu z ciemności i stanęła w oświetlonem kole ogniska.
— Kobieta!... wykrzyknął Pille-Mort, towarzysze, to kobieta!...
— I niech ją dyabli!... jaka ładna!... dodał żywo Pain-Sec. A to szczęście!...
Co się działo w hotelu Dyabelskim, w tym samym dniu i o tej samej godzinie, w której Janina de Simeuse wymknęła się z mieszkania matki Urszuli?...
Luc de Kerjean blady i zamyślony przechadzał się dużemi krokami po pokoju sypialnym, i mruczał półgłosem wyrazy, pomiędzy któremi nieustannie słychać było imię Renégo de Rieux.
Ex wspólnik wiedźmy niezmiernie był zaniepokojony.
Od owej nocy balowej, podczas której młody markiz przyszedł w przebraniu pokutnika, ażeby powiedzieć Carmenie: „Ty nie jesteś Janiną de Simeusel...“ niemiał ani chwili spokoju.
Jakiś ktoś, jakiś rywal, jakiś nieprzyjaciel zajadły, posiadał straszne jego tajemnice i mógł go każdej chwili zgubić bezpowrotnie!
Myśl ta sprawiała nędznikowi prawdziwe męczarnie.
Pan de Rieux nie dawał, co prawda, znaku życia, ale ten spokój poprzedzał zapewne wybuch.
Luc nie ukrywał tego przed sobą.
Napróżno słał wszystkich stowarzyszonych swoich na zwiady, napróżno nakazywał im wyszukanie schronienia niebezpiecznego przeciwnika... nic nie można było wykryć...
Ztąd jego śmiertelna bladość, ztąd nieustanna tortura.
— To się nie nazywa życiem takie życie... za jakąbądź cenę muszę raz to wszystko skończyć, rzekł, zatrzymał się i zadzwonił.
We drzwiach ukazał się Malo.
— Czy pan baron dzwonił?... zapytał wierny sługa.
— Tak. Jak się ma dzisiaj Coquelicot?
— Zupełnie dobrze, panie baronie.
— Gdzież jest w tej chwili?
— W ogrodzie... Z zalecenia doktora codziennie, po dobrem śniadaniu, odbywa sobie przechadzkę.
— Czy sądzisz, że ten głupiec potrafiłby już zrobić mi pewną przysługę?...
— Tak dobrze jak ja... gdyby mu tylko na dobrych chęciach nie zbywało, o co go nie posądzam...
— Jdź mu powiedz, że go czekam, niechaj się stawi natychmiast...
Malo wyszedł dla spełnienia rozkazu.
Śmierć, złowroga kokietka, zdawała się mieć dziwną przyjemność, w powoływaniu przed siebie głównych postaci naszego dramatu i w powracaniu ich następnie do życia.
Cięcie, jakie Coquelieot otrzymał od Bouton-d’Ora, na pozór bardzo niebezpieczne, w rzeczywistości nie wiele znaczyło.
Raniony łotr we dwa tygodnie był już na nogach, gotów zupełnie do nowych zbrodni.
Upłynęło kilka minut, ktoś po cichu do drzwi zapukał.
— Wejdź... powiedział Kerjean.
Coquelicot ukazał się na progu i skłonił do ziemi.
Nie miał niegodziwiec ani lepszej, ani gorszej miny, niż przed tem.
Długa twarz tak samo wyglądała pargaminowo, tak samo oczy jak fosfor błyszczały.
Lewą rękę nosił na pasku, nie dla tego, żeby to koniecznem było, ale dla tego tylko, iż wydawało mu się to nadzwyczajnie eleganckiem.
— Rad jestem, że cię widzę w dobrem zdrowiu... przemówił baron.
— Pan baron bardzo jest łaskaw na mnie... odparł niegodziwiec.
— Potrzebny mi jesteś bardzo... zaczął znowu Krjean.
— Zrobię wszystko, co będzie można, ażeby powetować czas stracony!...
— Czy czujesz się dosyć silnym, ażeby się zająć czem dzisiaj?...
— Jeżeli brakuje mi sił trochę, to z pewnością na dobrych chęciach nie zbywa.
— Podoba mi się taka odpowiedź... Dowiedź mi dobrych swoich chęci, a wynagrodzę cię sowicie...
— Niech pan baron poleci mi co na próbę...
— Myślę to uczynić, ale najprzód jedno pytanie: — Czyś bardzo jest obrażony na tego nieznajomego, co cię tak piekielnie poczęstował?...
Coquelicot aż podskoczył.
— O! gdybym dostał szelmę w swoje ręce!... wykrzyknął.
— Cóż byś zrobił?...
— Wygryzłbym mu serce...
Kerjean wzruszył ramionami.
— Pleciesz głupstwa i basta... Twoja chęć zemsty musi się wznieść wyżej trochę... musi być logiczniejszą... Twoja zemsta musi szukać nie tej ręki, która cię uderzyła, ale tego, co kierował ręką ową... Olbrzym jest tylko prostem narzędziem szlachcica, przebranego za czarnego pokutnika...
— Zapewne, ale ja tego szlachcica nie dosięgnę... nie widziałem go... nie wiem, kto on?...
— Znam go ja za to doskonale... i gdybym ci go wymienił?...
Oczy Coquelicota zabłysły:
— W takim razie... obliczę się z nim jak potrzeba... zginie z mojej ręki!...
— Ten szlachcic... ciągnął Luc, nazywa się markiz de Rieux.
— Dobrze!... nie zapomnę... A gdzie mieszka, panie baronie?...
— Tego trzeba się dowiedzieć.
— Więc pan baron nie wie?...
— Nie... Markiz de Rieux, śmiertelny wróg mój, ukrywa się przedemną... Liczę na ciebie, że go wyszukasz... Masz wielu tęgich kamratów, włóczących się dniami i nocami po bruku paryzkim...
— Wiem, co pan baron chce powiedzieć... Tak jest, znam sporo lokatorów z pod mostu Nôtre-Dame i stałych gości z pod Koźlego rogu... Wszyscy odemnie zależą... Trzeba ich wysłać na zwiady, a wszystko dobrze będzie... Oni by igłę w stogu siana odnaleźli...
— Odgadujesz myśli moje, oto co lubię właśnie... Tylko niechajże moje nazwisko nie zostanie wmieszane w to wszystko ani żartem... rozumiesz?...
— Rozumiem, bo kto, na co i po co wiedzieć ma o osobistych interesach pana barona?... Moje chłopaki wcale o to nie będą wypytywać... O to, aby byli dobrze zapłaceni chodzi im bardzo, ale o nic innego zgoła.
Luc otworzył szufladkę biurka, wyjął woreczek i podał go Coquelicotowi mówiąc: jest tu dwieście luidorów... ale to nie dla ciebie, tylko dla twoich ludzi...
— Rozumiem, panie baronie; ośmielę się jednak zapytać, co ja dostanę, w razie, gdy mi się uda?...
— Powiedziałem ci, że wynagrodzenie będzie wspaniałe, otrzymasz pięćset luidorów, jeżeli wykryjesz, gdzie się pan de Rieux przechowuje, tysiąc, jeżeli mi pokażesz jego trupa, zabitego przez ciebie.
— Ślicznie, panie baronie, ale pod pewnym warunkiem jednakże.
— Pod jakim?...
— Że ani te pięćset, ani te tysiąc luidorów, nie będą mi wypłacone w fałszywej monecie... Chcę otrzymać moję sumę w rzetelnych biletach bankowych, albo w rzetelnem złocie, tak, aby nikt się nie mógł do mnie przyczepić.
— Zgoda... Mam właśnie w kasie kilka tysięcy luidorów, jakie mi przysłał przed dwoma tygodniami naczelnik policyi.. Przypuszczam, że nie będziesz podejrzewał tych pieniędzy.
— Daję słowo, że nie... Uznaję je z góry za dobre i interes skończony... Zaraz dziś wieczór rozpoczynam robotę... Niech markiz de Rieux trzyma się na baczności... Nie dalej niż jutro rano, będę miał kilku dzielnych chartów do pogoni, a za trzy dni, pochlebiam sobie, za trzy dni luidory pana de Sartines zmienią właściciela.
Coquelicot wyszedł, a Kerjean uspokojony zapewnieniem siepacza, uczuł, jakby ciężki kamień spadł z jego piersi i zaczął śmielej spoglądać w przyszłość.
Pozostawmy szlachetkę w jego pałacu i powróćmy do bandytów pod arkadę mostu Nôtre-Dame. a
To zjawisko niespodziewane, tę kobietę, która się tak nagle wyłoniła z ciemności i która krokiem powolnym, jakby automatycznie zbliżała się w krąg oświetlony — poznali już na pewno czytelnicy nasi.
Była nią Janina de Simeuse.
Biedna obłąkane, której członki drżały od zimna, której głód dokuczał straszliwie, pociągniętą została bezwiednie w stronę ogniska, udała się w stronę zapachów kuchennych, sprawiających jej prawdziwe męki Tantala.
Nogi jej napotkały na stopień schodów, których nie widziała zupełnie, zeszła więc po nich nie zdając sobie wcale, rzecz prosta, sprawy, gdzie idzie i z jakimi spotka się ludźmi.
Podążała prosto do ognia z rękoma wyciągniętemi przed siebie, jakby pragnęła pochwycić co prędzej w objęcia to ciepło, którego tak jej było potrzeba.
Nie dostrzegła wcale obecności bandytów, nie zauważyła oczów na nią zwróconych, nie słyszała żadnych głosów.
Pain-Sec, Pille-Mort i ich towarzysze, zrozumieli tymczasem, że zbliżający się do nich gość nocny, to jedna z tych kreatur marnych a nieszczęśliwych, której się obawiać niema żadnej potrzeby.
Zwyczajny strój młodej dziewczyny, wielka bladość jej twarzy, nieruchomość oczów, które zdawały się patrzeć a nie widzieć, uspokoiły ich w jednej chwili — o tem, że to waryatka, nie wiedzieli, a że była imponująco piękną, wydała im się wielce pożądanym nabytkiem.
— Rogi dyable!... wykrzyknął Pain-Sec, który chciał się okazać galantem i który odsunął się na bok, ażeby pozwolić przybyłej podejść do ognia. Witam cię, piękna dziewucho i ofiarowywam połowę mojej kolacyj, w zamian za połowę twojego serca... Cóż mi odpowiesz na to?... Czyż to nie po muszkietersku prawdziwie?...
Płomień ogrzewał zziębnięte członki biednego dziecka, a miłe to uczucie rozjaśniło radością twarzyczkę jej przepiękną.
— Uśmiechasz się, filutko, ale nic nie odpowiadasz!... zawołał młody łotrzyk. Nie możesz uwierzyć w swoje szczęście!... Nic nadto prawdziwszego jednakże... Jam najpiękniejszy z pewnością chłopak z całej tej oto bandy, ja, Pain-Sec, jestem ulubieńcem wielkich dam dworskich, a nawet i znaczniejszych mieszczanek z ulicy Calandre, ja oświadczam ci się i uważam cię za moję zdobycz...
Na potwierdzenie tych słów, objął w pół zgrabną figurkę Janiny, która wyrwała się przerażona.
Fabuleux zamruczał głucho, mruczenie to powtórzyli echem jego towarzysze.
Pille-Mort pochwycił jednocześnie Pain-Seca za rękaw i odepchnął go od księżniczki.
— Cóż to znowu?... zawołał ten ostatni rozgniewany, dla czego mnie odtrącasz od mojej zdobyczy?... Żart to wcale nie na miejscu!...
— To twoja zdobycz, powiadasz?... powtórzył Pille-Mort ironicznie. Dla czegóż twoja, a nie moja, proszę cię, odpowiedz na to?...
— Albo dla czego nie nasza?... dorzucili Fabuleux, Jambe-d’Argent i Vide-Grousset.
— Jakto, dla czego?... wykrzyknął wyniośle Pain-Sec, dla tego, u stu dyabłów, że ja tak chcę i kwita!... Ta dziewczyna podobała mi się siarczyście i biorę ją pod swoję opiekę!...
— My możemy jednak na to nie pozwolić!... odparł wyzywająco Pille-Mort.
— Kto naprzykład może mi nie pozwolić?...
— No ja pierwszy, dajmy na to.
— I my także... dodali jednogłośnie bandyci.
Pain-Sec zaczął się śmiać pogardliwie.
— A!... to mi się podoba, rzekł następnie z rozsierdzoną miną. Ciekaw byłbym poznać wasze męztwo, moi kumowie...
— No to je poznasz zaraz!... ryknął Pille-Mort rozwścieczony.
Pain-Sec wyciągnął z pochwy długą szpadę, którą tak zręcznie przed chwilą wyciągał specyały z kociołka i śmiejąc się ciągle stanął do obrony.
— Pozostawiam ci pierwszeństwo, powiedział z komicznym ukłonem, proszę, zaczynaj...
— Co to, żartujesz sobie ze mnie?... krzyknął Pille-Mort, wznosząc z szybkością żelazo.
— Dla czegóżby nie?... Życie jest wynikiem przypadku, nic nie szkodzi dopomagać sobie żartami i brać rzeczy wesoło...
— Dobrze śmieje się ten, co się śmieje ostatni!... Raniony jesteś!... moja broń dotknęła się twojej ręki...
— Nie ręki tylko rękawa!... Zyskałeś pierwsze cięcie, ale ja liczę na drugie, liczę też, że piękna dziewczyna przy mnie pozostanie.
— Dowiedź tego, jeżeli potrafisz!...
— Na ciebie teraz kolej, strzeż się jednakże, kochany Pilie-Mort, bo ja mierzę w serce, uprzedzam cię o tem... Trzymaj się ostro, bo cię przekłuję...
Bandyci żywo zainteresowani pojedynkiem, jakiego byli świadkami, ustawili się do koła zapaśników, zamieniających ładne cięcia szpad, ale wcale nieładne frazesy.
Janina tymczasem, uspokojona trochę z przerażenia, jakiego ją Pain-Sec nabawił, usiadła przy ogniu i nie mogła się nacieszyć ciepłem, jakie ją zewsząd ogarniało; nie zwracała najmniejszej uwagi na kłótnię, której była przedmiotem, nie domyślała się nawet, że z jej przyczyny krew popłynąć miała.
Pojedynek odbywał się z coraz większą energią... przeciwnicy nic już nie mówili, tylko zawzięcie robili szpadami... Pille-Mort zgrzytał zębami...
Pain-Sec zapomniał o żartach i zacisnął wązkie usta... Płomienie ogniska odbijały się w zardzewiałych trochę ostrzach starych rapierów, uderzających o siebie z wielkim hałasem...
Nagle Pain-Sec ugiął długie nogi i przykląkł na jedno kolano... Pille-Mort, sądząc, że go ugodził niebezpiecznie, wykrzyknął tryumfująco i poskoczył naprzód... Manewr Pain-Seca był atoli tylko podstępem... Wyciągnął on rękę i nadstawił broń... Pille-Mort nie mógł się wczas powstrzymać... natrafił na żelazo i nadział się po samą rękojeść...
— Kaput!... zawołał Pain-Sec, wyciągając z zimną krwią szpadę i patrząc, jak przeciwnik runął na wznak całym ciężarem swoim... Sprawa załatwiona... Pille-Mort na ziemi, a dama moja... Wiwat!... Niech żyje zwycięzca!... Na kogoż kolej?... Któż obecnie pragnie mi moję piękność odebrać?...
Mówiąc to, pochylił się do Janiny, uniósł ją do góry i miał dotknąć ust jej swojemi nieczystemi wargami, gdy zobaczył w około siebie rozwścieczonych bandytów, ze szpadami i nożami w rękach.
Pain-Sec był rodzajem intruza w bandzie z pod arkady mostu Nôtre-Dame, był przybłędą, którego tolerowano, dla jego trywialnej, niewyczerpanej wesołości... Pille-Mort przeciwnie, miał wielką przewagę nad towarzyszami... Widząc, że poległ, postanowili jednozgodnie pomścić się za niego...
— E!... to wy w ten sposób chcecie zagrać ze mnął... syknął Pain-Sec, puszczając waryatkę i stając do obrony... No, to dalej, proszę was, kumciowie!... Nie boję się wcale!... poobalam jednego za drugim, jak domki z kart!...
Mówiąc to, wywijał młynka szpadą i cofał się do muru, żeby nie być zdwóch stron zaatakowanym... Bandyci dziko wrzasnęli, sformowali się w półkole i rzucili się gromadą na wspólnego nieprzyjaciela...
Janina, pod wpływem niepojętego przerażenia, chciała instynktownie szukać ocalenia w ucieczce... Ale nieszczęśliwa istota z wielkiego przestrachu, zamiast pobiedz brzegiem rzeki, puściła się na fale grobli....
Przez parę sekund szła śmiało pe mokrej belce, obślizgłej i kilka cali zaledwie szerokiej... Pod jej nogami płynęła z szumem rzeka, unosząc strumienie piany... Śmierć groziła jej na każdym kroku...
Wyzywająca postawa Pain-Seca, ewolucye długiej jego szpady, obracającej się z nadzwyczajną szybkością, trzymała w pewnem oddaleniu całą bandą zbirów... Ale trwało to nie tak długo... po niejakim czasie, zachęcani jeden przez drugiego, zabrali się oni do ataku...
Nie ulegało wątpliwości, że Pain-Sec, zanim zostanie pokonany, położy niejednego z towarzyszy, i to było jednak pewnem, że po walecznej obronie, uledz wreszcie musi... Pain-Sec widział dobrze grożące mu niebezpieczeństwo, brał je jednak z zupełnie filozoficzną rezygnacyą, myśląc o tem jedynie, żeby jak najdrożej sprzedać swoje życie...
Noże i szpady uderzały bezustannie o siebie z hałasem, który z daleka można było słyszeć dokładnie... Pain-Sec wyzywał przeciwnika, wcale wyrażeń nie dobierając... Bandyci odpowiadali mu siarczystemi przekleństwami... Krew już płynęła, ale żadnego poważniejszego skaleczenia nie było jeszcze ani z jednej, ani z drugiej strony...
Niespodziewany wypadek przerwał naraz zaciętą walkę... Z góry schodów rozległ się krzyk przenikliwy...
— Co to?... co to?... co to ma znaczyć?... Zdaje mi się, że się tam zarzynacie!... Na szczęście przybywam w porę, ażeby walce koniec położyć!...
Dajcie pokój, towarzysze!... Dajcie pokój, do wszystkich milionów dyabłów!...
Wezwanie to spowodowało skutek natychmiastowy. Napastnicy zaraz się cofnęli, a Pain-Sec odetchnął i powiedział sam do siebie:
— Naprawdę, czas był już wielki!...
Szybkie kroki rozległy się po schodach, sylwetka wysokiego mężczyzny zarysowała się w półcieniu.
— Coquelicot!... wrzasnęli bandyci z radosnem zdziwieniem... Coquelicot!...
— W swojej własnej osobie, jak widzicie, kochani towarzysze!... odpowiedział ex przyjaciel kapitana Bandrilla.
— Jakto, więc ty żyjesz?... zapytał Jambe-d’Argent.
— Nie wiedziałem... odrzekł, żeście mnie mieli za umarłego...
— Mówiono żeś zamknięty w lochach Chatelet... rzekł Fabuleuse.
— Ja w lochu... w więzieniu?... cóż znowu?... Coquelicot nie z tych, którzy się porywać dają...
— A więc w takim razie prawdą jest... odezwał się Vide-Gousset, że zaciągnąłeś się w służbę pewnego milionera, że opływasz w dostatkach po samą szyję?... Co prawda nie bardzo wyglądasz na to...
— Nie trzeba nigdy sądzić z pozorów... rzekł sentencyonalnie nowo przybyły.
Ażeby wytłómaczyć ostatnie słowa Vide-Gonsseta, musimy poinformować naszych czytelników, że Cocquelicot uważał za stosowne ubrać się na noc dzisiejszą w kostyum, w jakim widzieliśmy go po raz pierwszy w towarzystwie Bandrilla i Kerjeana pod kościołem Matki Bozkiej Siedmiu Boleści.
Kostyum ten nie imponował wcale bogactwem, a wielka futrzana czapka, sięgająca bodaj czasów Ludwika XIII-go, nie dodawała dystyngowanego pozoru zbirowi.
— Moi kochani towarzysze, widzę, żem was uszczęśliwił moim widokiem, ja również szczęśliwy jestem, że się pomiędzy wami znajduję, bo was kocham... słowo honoru... Dam wam niebawem namacalny dowód tego mojego przywiązania, ale przedewszystkiem proszę, wytłómaczcie mi, dla czego przed chwilą takeście się turbowali zawzięcie?...
— Spojrzyj, co masz u nóg swoich, Coquelicocie... powiedział Fabuleux.
Zbir spuścił oczy na ziemię i zobaczył trupa.
— A to co?... mruknął najspokojniej, mógłbym przysiądz, że to Pille-Mort położony... Tak jest... słowo honoru!... poznaję go!... Któż u dyabła urządził tak biednego chłopaka?...
— Pain-Sec!... wykrzyknął Jambes — d’Argent.
— Ładne mu urządził pchnięcie!... słowo honoru... mruknął znowu Coquelicot.
— Chcieliśmy pomścić kamrata... zawołali chórem bandyci.
— Nie macie racyi, w razie, jeżeli bili się jak dwaj odważni przeciwnicy... Ale cóż było powodem kłótni?...
— Kobieta...
— Pytam o szczegóły, niech mi je Fabuleux opowie.
Zagadnięty opowiedział w kilku słowach, co zaszło.
— A cóż się stało z tą kobietą?... zapytał Coquelicot... nie spostrzegam jej nigdzie. Może być, że podczas walki kogutów, kurka pofrunęła... To byłoby prawdziwie śmieszne... i śmiałbym się z tego długo...
Istotnie w zamieszaniu, jakie nastąpiło po zabiciu Pille-Mort, żaden z bandytów nie spostrzegł ucieczki Janiny i nagłego jej zniknięcia.
Spojrzeli do okoła ździwieni, zawód malował się na ich twarzach.
— Ulotniła się!... Zniknęła!... zawołał śmiejąc się Coquelicot. Nic po niej nie pozostało, ani w rękach, ani w kieszeni!...
Coquelicot nie dokończył swojego żartu, gdy Pain-Sec wrzasnął przeraźliwie.
Oczy kołem mu stanęły.
Cyniczna twarz jego straciła zwykły pozór, blade policzki bardziej jeszcze zbielały.
— Co tobie?... zapytał Cequelicot. Zwaryowałeś, czy co u licha?...
— Patrzcie!... mruczał Pain-Sec, wskazując ręką w stronę grobli, patrzcie!...
Oczy wszystkich zwróciły się w danym kierunku, okrzyk zgrozy wyrwał się ze wszystkich piersi.
Nigdy bo straszniejszy widok nie uderzył oczu ludzkich...
Zakamieniali bandyci, których nic w świecie nie było w stanie poruszyć, którzy o litości żadnego pojęcia nie mieli, zadrżeli, włosy im stanęły na głowach.
— Nieszczęśliwa... szeptał Cocquelicot. A! do pioruna! tchórzem nie jestem!... ale aż mi się zimno robi, gdy patrzę na to, co widzę... Czy nie możnaby wydobyć ztamtąd nieszczęśliwej?...
Nikt nic nie odpowiedział.
Potrzeba w kilku słowach opisać położenie.
Niejeden z czytelników naszych przypomina sobie zapewne dziwną konstrukcyę, która nosiła nazwę Pompy Notre-Dame, a która zniknęła pod siekierami i młotami burzycieli, upoważnionych do przyozdobienia tegoczesnego Paryża.
Nie jeden pamięta jeszcze ową dziwaczną budowę, owe pokrzyżowane belki, owe groble, pale, owe wreszcie koła olbrzymie.
Taką była ta rudera przy końcu już ośmnastego wieku, wyciągała już i wtedy po nad most ażurowe swoje wiązania, wyglądała i wtedy już z daleka niby szkielet jakiegoś przedpotopowego olbrzyma.
Bale, podtrzymujące wiązania, ciągnęły się aż do wybrzeża i wystawiały po nad wodę mokre łby swoje, pokryte różnorodną trawą, podobne do włosów topielca.
Wązkie belki, których pierwotnego przeznaczenia odgadnąć trudno, pokładzione były na tych palach, pozostawiając pomiędzy sobą puste miejsca napełnione pianą.
Te belki ciągnęły się do środka machiny, przy której dwa ogromne koła wiecznie się obracające, czyniły przejście trudniejszem, niż po linie akrobaty.
Ryk piekielny, ogłuszający, ryk podobny do ryku rozlegającego się wśród kaskad alpejskich, czynił z pompy Nôtre-Dame, szczególniej w nocy, miejsce przerażające.
Blask ognia, płonącego pod arkadą, obrzucał od czasu do czasu tę fantastyczną całość.
Kiedy ogień przygasał, rudera zdawała się pogrążać w mgle otaczającej ją do koła i po chwili znikała w ciemności.
Taka była miejscowość, na której straszniejsza jeszcze rozgrywała się obecnie scena.
Patrzyliśmy na to, jak Janina, zdjęta strachem, rzuciła się na jednę z wązkich belek, o których mówiliśmy dopiero.
Najśmielszy góral, najśmielszy strzelec, nie ważyłby się nawet za dnia puścić się w tę niebezpieczną drogę.
Belka miała zaledwie kilka cali szerokości, piana, jaka ją pokrywała bezustannie, czyniła ją tak śliską, jak gdyby mydłem wysmarowana była; silne ruchy kół i ciągłe uderzanie bałwanów, chwiało nią nieustannie.
Dodajmy do tego wszystkiego, że każdy ktokolwiek ośmieliłby się wejść na to ruchome, obślizgłe przejście, musiałby koniecznie natychmiast dostać zawrotu głowy.
Ale lunatycy chodzą pewnym krokiem po najwyższych wierzchołkach dachów, z których runęliby bezwarunkowo, gdyby ich przypadkiem przebudzić, — tak samo obłąkana Janina przebiegła zuchowato, nie potknąwszy się nawet przez całą długość belki.
Przy końcu znajdowała się szeroka próżnia i tę przeskoczyła jednym skokiem, poczem stanęła na samym końcu grobli o kilka tylko linij od pierwszego koła.
Prawie, że dotykało ono jej ubrania, a twarz pianą i wodą zalewało.
Najmniejsze dalsze poruszenie, to rzucenie się w otchłań, to oddanie się na poszarpanie kołem... Cofnąć się również niepodobna było... Pomiędzy groblą a belką była, jakeśmy powiedzieli, próżnia, którą tylko przeskoczyć można było, ale wązka grobla na rozpęd nie pozwalała...
Janina nie wiedziała, gdzie się znajduje... nie pojmowała niebezpieczeństwa, jakie jej zagrażało, ale obracające się koło, skrzypienie starego drzewa i oblewająca ją zimna woda przestrach w niej obudziły... Rzuciła się bezwiednie w bok i straciła równowagę... Nogi się zsunęły ze ślizgiej powierzchni belki, upadła na wznak... Prąd wody byłby ją porwał z pewnością, gdyby instynktownie nie
uchwyciła się była oburącz za jeden ze zczerniałych, chwiejących się pali, jakie w pewnych odległościach sterczały, powbijane w koryto rzeki...
Przyczepiona do tego spróchniałego drzewa, nie była biedna waryatka bynajmniej zabezpieczoną... Była do połowy ciała w wodzie zanurzona... tylko głowę i piersi miała jeszcze po nad wodą... Od czasu do czasu piana pokrywała ją całą, oślepiała i dusiła... Czyniła niesłychane, nadludzkie wysiłki, ażeby się wyrwać z tego przerażającego położenia, ażeby wydobyć się na wierzch... ale wszystko było napróżno... bo brakowało jej punktu
oparcia... Pod nogami napotykała tylko bałwany, a te ją odciągały od pala... Krzyczała przeraźliwie... krzyki jej jednakże ginęły w strasznym hałasie.
jaki dokoła niej panował...
Siły jej zaczynały się nareszcie wyczerpywać w tej okrutnej walce... już... już... zostanie pokonaną... już osłabła zupełnie... Skostniałe ręce nie mogły już trzymać się tak silnie pala, o którego twardą korę połamała sobie paznogcie...
W tej właśnie chwili bandyci zwrócili na nią uwagę i wiemy, jak okropność położenia Janiny podziałała na tych ludzi, pomimo, że żadne nieszczęście, żadne cierpienie ludzkie nie mogło ich nigdy dotąd ani wzruszyć, ani zadziwić...
Coquelicot zawołał po raz drugi:
— Czy nie możnaby jej stamtąd wyciągnąć?...
Tak samo, jak pierwszą razą, nikt mu nie odpowiedział ani słowa...
— Cóż?... do wszystkich dyabłów!... wykrzyknął siepacz... wiecie, że zabicie człowieka niewiele więcej mnie rozczula, niż zabicie kury... ale nie mogę patrzeć na takie pasowanie się kobiety ze śmiercią... Trudno, to moja wada, to uwielbienie dla płci pięknej!... Powiadacie, że jest młodą?...
— Ma około lat dwudziestu... mruknął Fabuleux...
— Powiadacie, że jest ładną...
— Gdyby ją król Ludwik zobaczył, to napewnoby stracił głowę.
— I chcecie, kpy, pozwolić, aby taka śliczna istota utopiła się, niby pudel, któremu jednak przez litość przywiązują kamień do szyi, zanim go rzucą do wody?... Nie, moi drodzy... ciągnął z ogniem Coquelicot, niesłusznie miałem was za odważniejszych!...
— Cóż zrobić?... zapytało kilka głosów.
— Ocalić ją!... chyba już czas na to wielki!...
— Niepodobna...
— Zkądże wiecie, skoroście nie probowali?... Ty, Pain-Sec... ty, co się za nią rąbałeś przed chwilą... ty, co jesteś przyczyną nieszczęścia, jakie się stało... ty stoisz jednak, jak bałwan, na swoich długich nogach?... Czy masz odwagę wtedy tylko, gdy trzymasz szpadę w ręku?... Ja na twojem miejscu byłbym już oddawna obok tej biednej dziewczyny!...
— Trudno... chodzi mi przecie o życie...
— Dostaniesz dwa luidory, jeżeli ją ztamtąd wyciągniesz.
— A gdzież te dwa luidory?...
— Oto one...
— Dawaj... sprobuję.
Nędznik, który decydował się narażać za trochę złota, ale który przez ludzkość nie chciał tego uczynić, chwycił dwa luidory, schował je do kieszeni spodni, potem rzucił kapelusz i szpadę na ziemię i rozebrał się pośpiesznie.
— Umiesz pływać?... zapytał go Coquelicot.
— Przypuszczam... odpowiedział, ale wiem, że nigdy żaden choćby najlepszy pływak nie potrafił się wydostać z pod bałwanów pompy Nôtre-Dame. Ryby także umieją pływać, a na cóż im się to zdało, gdy ich smażą na patelni?... Jeżeli się przewrócę, karyera moja skończona!... Na taki głupi wypadek, żegnam całą kompanią i proszę o De profundis!...
— Spiesz się, śpiesz!... wołał Coquelicot, nieszczęśliwa puści zaraz pal, którego zaledwie się jeszcze trzyma.
Pain-Sec przebiegł kilka kroków, jakie go oddzielały od pierwszych pali grobli i wszedł na belkę, po której przechodziła Janina.
— Towarzysze, trzeba, żeby mu było widno... zawołał Coquelicot, dorzućcie drzewa do ognia... Palcie wszystko, co wam podpadnie pod rękę.
Bandyci podniecili ognisko suchem zielskiem i klepkami starych beczek, a jednocześnie skręcili słomę, która im służyła za posłanie i zapalili jak pochodnie.
Jasna światłość obrzuciła teraz nie tylko groblę, ale i pół rzeki i mgłę w znacznej części rozproszyła.
Pain-Sec wywiązywał się dotąd z trudnego zadania, z nadzwyczajną zręcznością.
Zwinny i lekki, od lat dziecinnych zyskiwał sławę we wszystkich zabawach ludowych, zabierał zawsze nagrody ze wszystkich słupów masztowych.
Zaledwie jednak uszedł ze dwadzieścia kroków po ślizgiej belce, kiedy po raz pierwszy w życiu uczuł się w prawdziwem niebezpieczeństwie.
Z całego serca byłby zwrócił dwa luidory i dodał jeszcze coś z własnej kieszeni, byle się znaleźć na twardym, pewnym gruncie, ale cofać się było takiem samem niebezpieczeństwem.
Zresztą popychała go miłość własna.
Obawiał się szyderstwa kamratów, jeżeliby nie wytrwał do końca.
— No... mówił sam do siebie, może mi się uda cudem jakim, a zresztą mniejsza o to, raz się przecie tylko umiera!... Bieda w tem jedynie, że nienawidzę wody i nie chciałbym się jej opić... Dalej! dyabelskie rogi!... nie tęga sprawa!... w paskudną wlazłem pułapkę...
Prowadząc ze sobą ten monolog, Pain-Sec uważał pilnie na to, ażeby nie stracić równowagi; wyciągnął ręce, czyniąc z nich rodzaj balansu, a nogi prawej nie podnosił, dopóki nie czuł, że lewą trzyma się silnie,
Bardzo wolno, ale jednak posuwał się naprzód i wcale się nie chwiał, co było zadziwiającem.
Coquelicot i łotrzykowie inni śledzili z pod mostu każde jego poruszenie z niezmierną ciekawością, z pewnością najwrażliwsze przedstawienie dramatyczne nie miało nigdy uważniejszych widzów.
Ale bo też był to wyjątkowy, okrutny dramat.
Bandyci zadawali sobie podwójne pytanie:
— Czy dojdzie?...
— I czy na czas dojdzie?...
Janinę rzeczywiście siły już opuszczały zupełnie.
Co minuta, co sekunda, coraz się bardziej zagłębiała, osuwała się coraz bardziej na palu, który obejmowała, coraz większe fale piany przechodziły po nad jej głową, która się w tył pochylała.
Jeszcze moment, a pogrąży się w czyhającej na nią przepaści.
Pain-Sec dotarł do końca belki.
Nadeszła chwila krytyczna, którą rozumiał doskonale.
Zebrał całą odwagę, naprężył wszystkie muskuły, rozwinął całą nadzwyczajną swoję zręczność, przeskoczył próżnię i znalazł się na grobli tuż prawie obok nieszczęśliwej, której jęki słyszał wyraźnie w pośród ogłuszającego go hałasu.
— Ne, rogi dyabelskie!... rzekł do siebie, zdaje mi się, że zrobiłem skok mistrzowski i że blizkim jestem zwycięztwa.
Ta wiara w siebie, albo raczej ta pewność zuchowata, przywróciła energię bandycie... Wobec tego, co już wykonał, reszta małą mu się rzeczą zdawała... Mylił się atoli grubo, ta rzecz mała, więcej znaczyła, niż wszystko... wkrótce się o tem przekonał... Pomiędzy miejscem, na którem stanął, a palem, do którego uczepioną była waryatka, znajdowała się próżnia, niewielka wprawdzie, ale jakże ją wypełnić... jak pochwycić młodą dziewczynę, jak ją unieść i postawić na grobli, żeby się samemu nie pogrążyć w otchłań!... Oto kwestya, którą potrzeba było rozwiązać, oto zadanie, którego wykonanie przedstawiało trudność nadzwyczajną...
Pain-Sec ukląkł na skrzyżowanych belkach, jakie stanowiły groblę i zaczął szukać najpierw jakiego oparcia dla rąk... Gdy nic nie znalazł, odwiązał pas, skręcił go na sznurek, zakręcił dokoła pala dwa razy, pochwycił lewą ręką koniec zaimprowizowanej liny, położył się i wyciągnął prawą rękę, aby złapać skostniałe ręce Janiny... Dotknął się ich, ale ująć nie zdołał, jeszcze był za daleko zatem... i
Przybrał dawną pozycyę: odwiązał sznur, owinął go raz tylko około pala i znowu pochylił się ku Janinie...
Tą razą udało mu się... Pochwycił rękę ofiary w chwili właśnie, kiedy nieszczęśliwa, wyczerpana z sił zupełnie, puściła swój punkt oparcia... Ujął ją kościstemi palcami, niby w kleszcze, oparł się silniej o bale i zebrawszy wszystkie siły, pociągnął ku sobie ciało, nieruchome już prawie, jakie mu wydzierały bałwany... Zamiast okrzyku tryumfu, wydał okrzyk przerażenia... Czy, że ciężar był za duży, czy, że szarpnął za raptownie, dość, że zerwał linkę... Spieniona otchłań rozwarła się, żeby pochłonąć dwa ciała, zamiast jednego...
Bandyci z pod mostu Nôtre-Dame przyjęli tę niespodziewaną katastrofę rozpaczliwym okrzykiem...
— Do pioruna!... zawołał Coquelicot kiedy się uciszyli... Wielka szkoda!... Tak mu dotąd szło doskonale... Oto wypadek, który prawdziwie nazwać można rozbiciem się u portu!... Miał racyę biedny chłopak... De profundis!... rachunek jego skończony...
— Woda przy pompie jest zawsze. niedobrem miejscem!... zauważył Fabuleux... Nawet się ciała nie ukazują... Pain-Sec poszedł się z Pille-Mort połączyć!... Przysiągłbym, że rozpoczną na nowo ze sobą kłótnię na tamtym świecie!...
— Co do mnie... wtrącił nieśmiało Vide-Gousset... to najbardziej mi żal tych dwóch pięknych luidorów, jakie miał w kieszeni i jakie tak marnie zginęły... O Pain-Seca mało mi chodzi, bo w gruncie był to nieznośny głupiec...
— Tak, tak, Vide-Gousset ma racyę... Wykrzyknęli wszyscy pozostali towarzysze... Dobrze zrobił, że utonął... Czy prędzej, czy później, byłby z pewnością powieszony... a nie wart był bynajmniej postronka... Szkoda tylko tych luidorów...
Powyższe słowa były jedynem uczczeniem zgonu pełnego nadziei młodzieńca... Zaraz potem przestano się nim zajmować... Nie mamy potrzeby dodawać, że o biednej istocie, która, także zginęła, ani żartem nikt nie wspomniał wcale...
— Towarzysze!... odezwał się: Coquelicot, po chwilowem milczeniu, teraz, kiedy jesteśmy sami i kiedy pozbyliśmy się intruza Pain-Seca, pomówmy trochę o interesach... Mam wam zaproponować coś świetnego.
Przemówienie podobne bardzo się podobało opryszkom, a Coquelicot ciągnął dalej:
— Żałowaliście, tak gorzko, przed chwilą, dwóch straconych luidorowi... Cóż to za kapitały, u miliona szatanów?... Zaproponuje wam, daleko lepszy interes.
Radość zabłysła na twarzach łotrów, oczy ich gorączkowo zabłyszczały.
— Obiecujesz nam więcej takich sztuk złota!... zawołał Jambe d’Argent. Czy nie zostałeś czasami milionerem?...
— Jestem w usługach pewnego pana, tak bogatego, że nie zdołalibyśmy wszyscy, jak tu jesteśmy, przeliczyć jego majątku, dzień i noc, przez jakie choćby lat dziesięć z rzędu.
— Śliczne miejsce!... Czy to w imieniu tego bogatego pana przyszedłeś do swoich ex-towarzyszy:
— Zgadłeś, Jambe d’ Argent, kochany.
— I powiadasz, że ten pan jest równie wspaniałomyślny, jak bogaty?...
— Wspaniałomyślny jest, jak król.
— I potrzebuje nas?...
— Ma się rozumieć, dla tego tu przecie przyszedłem.
— Oto piękne słowa!... zawołał Vide-Grousset. Kosztować go będzie drogo, ale mu dobrze usłużymy... O co chodzi mianowicie?...
— O rzecz bardzo prostą... Potrzeba jest wyszukać w Paryżu pewnego szlachcica, który się ukrywa...
— Jak się nazywa ten szlachcic?...
— Markiz René de Rieux.
— To się zrobi... No, a gdy go znajdziemy?...
— Zabijecie... jeżeli to będzie możliwem i przedstawicie jego trupa... w przeciwnym razie wydacie mi jego kryjówkę...
— Wiele dostanie ten, co pana de Rieux zabije?... zapytał Fabuleux.
— Pięćdziesiąt luidorów.
— A wiele ten, co wykryje gniazdo i ptaszka z niego wypłoszy?...
— Dwadzieścia pięć.
— A wiele dostaną ci, co będą szukać i nie znajdą?...
— Po dziesięć luidorów.
— Jaka będzie zaliczka, jeżeli się zgodzimy?...
— Po trzy sztuki złota.
— Kiedy?...
— Natychmiast.
— No to dawaj pieniądze i licz na nasze usługi...
— Widzicie, że mam do was zaufanie, rzekł Coquelicot, wyciągając z kieszeni garść złota i dzieląc je pomiędzy bandytów. Nie nadużyjcie mnie, nie oszukujcie mnie, bo pamiętajcie o tem, że mogę wam zapewnić majątek, jeżeli okażecie się godnymi...
Bandyci zaprzysięgli, że zaraz nazajutrz rozpoczną od rana poszukiwania we wszystkich dzielnicach Paryża.
Coquelicot oświadczył, że co wieczór przybędzie dowiedzieć się o rezultacie albo sam osobiście, albo przez pewnego człowieka, poczem wszedł na schody, nucąc jakąś piosenkę popularną i podążył wybrzeżem w stronę ulicy l’Arbre-Sec.
Skoro tylko się oddalił, łotrzy podnieśli trupa Pille-Morta, zesztywniałego już zupełnie i podzieliwszy się jego ubraniem, rzucili go do Sekwany.
Następnie dokończyli najspokojniej kolacji, przerwanej tylu wypadkami, pokładli się jeden obok drugiego na słomie, żeby im było cieplej, i wkrótce zasnęli snem głębokim.
Pozostawmy ich śpiących i pójdźmy za Coquelicotem na ulicę l’Arbre-Sec.
W samym środku tej ulicy, jak nasi czytelnicy zapewne przypominają sobie, znajdowała się szynkownia Gorju, rybaka, kupca winnego i restauratora.
Coquelicot zatrzymał się przed sztachetkami, otworzył furtkę, wszedł do małego ogródka i skierował się ku domkowi.
Po przez szyby nie widać było żadnego, najmniejszego choćby światełka, widocznie więc, dzisiejszej nocy nie było tu nikogo ze zwykłych gości.
Coquelicot stukał napróżno trzy razy, a za czwartym dopiero razem otworzyło się okienko, i zaspany głos jedynej w całym zakładzie służącej, zapytał:
— Kto tam i czego potrzebuje?...
— Jestem przyjacielem Gorju i pragnę z nim pomówić, odpowiedział Cocquelicot.
— Pan Gorju wyszedł.
— O tej godzinie?... To niepodobna...
— Kiedy powiadam, że wyszedł, to wyszedł, jeżeli zaś koniecznie chcesz się pan z nim zobaczyć, to zastaniesz go przy moście Pont-Neuf, w czółnie na samym środku rzeki. Łowi tam ryby na jutro, bo już ani jednej nie mieliśmy w zapasie.
Coquelicot przekonany tą odpowiedzią, nie nalegał dłużej i oddalił się, rzekłszy do służącej:
— Nie zapomnij panna powiedzieć ojcu Gorju, że przychodził Coquelicot od pana Dawida i że przyjdzie jeszcze jutro...
Następnie ruszył drogą, która miała go poprowadzić do zajazdu pod „Rogami dyabła,“ gdzie Perina przepędziła wczoraj noc tak burzliwą.
Dolna sala tego zajazdu, w chwili, gdy siepacz wchodził na nią, przedstawiała pozór najdziwniejszy.
Wspomnieliśmy w poprzednim rozdziale, jaką była publiczność, nawiedzająca to miejsce.
Wszystkie podejrzane rzemiosła, wszystkie tajemnicze przemysły Paryża, miały tu przedstawicieli swoich.
Harfy i gitary śpiewaków wędrownych, stały oparte o ściany, małpy i psy uczone spały ponakrywane ubraniami swoich panów, kastaniety i tamburina tancerzy podwórzowych walały się po stołach, zastawionych butelkami po winie i wódce.
Musimy dodać, że sala owa była salą jakby cudowną.
Ślepi doskonale tu widzieli, kulawi doskonale chodzili, paralitycy potrafili akrobatyczne sztuki wykonywać.
Wstrętne, nieuleczalne rany, znikały tu bez śladu.
Cały świat żebraków, wyzyskiwaczów i filutów, gromadził się na noc tutaj i wyprawiał orgije za owoce pracy całodziennej.
Pito, śpiewano, palono, grano w karty, hałasowano.
Kilku weselszych towarzyszy, biło się na pięści dla rozrywki.
Wejście Coquelicota przyjęte wesołym okrzykiem, zamieniło się w zapał prawdziwy, gdy opryszek oznajmił, iż na cześć swojego tutaj przybycia, stawia swoim kosztem baryłkę wina Suresnes.
Baryłka została rzeczywiście przyniesioną i wypróżnioną w kilka minut, Cocquelicot więc wydał zaraz rozkaz przyniesienia drugiej.
To zapał wzmogło do najwyższych granic.
Goście z pod Dyablich rogów, chcieli obnosić na rękach swojego amfitryona i z trudnością wywinął się on od tej pochlebnej owacyi.
Łatwo się domyśleć, że zbir barona de Kerjean manifestował tę niezwykłą wspaniałomyślność, nie dla tego bynajmniej, ażeby zdobyć sobie popularność.
Kiedy wino Suresnes zostało do ostatniej kropli wysączone, poprosił o chwilę milczenia i uwagi, i powtórzył słuchaczom swoim to, co przed chwilą wygłosił bandytom pod mostem,
Żądał od nich, jako z natury swoich zajęć włóczących się codziennie od rana do nocy po wszystkich dzielnicach Paryża, żądał od nich przetrząśnięcia całego miasta i wykrycia tajemniczego schronienia Renégo de Rieux.
I tu, jak pod mostem Nôtre-Dame, obiecał najmitom sowite wynagrodzenie za wierne usługi.
Każdy z zaimprowizowanych szpiegów, otrzymał sztukę złota i zapewnienie znacznej w następstwie nagrody, dzięki czemu każdy przyrzekł solennie, rozwinąć jak najenergiczniejszą działalność.
Coquelicot uradowany ze zbirów i ze siebie, a za bardzo zmordowany na to, ażeby tej jeszcze nocy powracać do hotelu przy ulicy l’Enfer, kazał przygotować sobie pokój i rzucił się w ubraniu na łóżko.
Usnął zaraz, a we śnie zdawało mu się, że niesie głowę markiza de Rieux baronowi de Kerjean i że ten ostatni wylicza mu za to wspaniałomyślnie zamiast tysiąca, dwa tysiące luidorów.
Służąca Gorju nie skłamała przed Coquelicotem.
Szynkarz rzeczywiście wybrał się około jedenastej wieczór, z sieciami.
Obok przemysłów rybaka i kupca winnego, uprawiał on trzeci jeszcze; przemysł, o który nikt go nie posądzał, a który daleko mu jednakże więcej, niż dwa pierwsze przynosił.
Był oto pan Gorju złodziejem rzecznym. Co to zaś znaczy, wytłomaczymy zaraz czytelnikom naszym.
Gorju w noce bezksiężycowe, mgliste, albo burzliwe, czyhał zawsze na jakikolwiek wielki statek ładowny drzewem, winem lub węglami.
Skoro go zoczył, puszczał się za nim, korzystając z ciemności, wskakiwał nań i zrzucał do swego czółna wszystko, co mu pod rękę podpadło.
Gdy mu się udało stoczyć do wody baryłkę burgunda, popychał ją do swej przystani, zkąd na małym wózku przewoził na ulicę l’Arbre-Sec.
Jeżeli przypadkiem dostrzeżony został na gorącym uczynku przez właściciela statku, skakał do czółna i jednem pociągnięciem wiosła, wypływał na środek rzeki, unikając dzięki ciemnościom, wszelkiej za sobą pogoni.
Nocy dzisiejszej Gorju, musimy przyznać, uczciwe miał zupełnie zamiary, lubo na wszelki przypadek, zaopatrzył się w długą żerdź zakończoną hakiem, a przeznaczoną na chwytanie wszystkiego, co się trafiło.
Dziś ta żerdź spokojnie w głębi łodzi leżała.
Wypłynąwszy na środek i zarzuciwszy hak, zastępujący kotwicę, ażeby się czółno nie bujało, stanął na przodzie i sieć na wodę zarzucał.
Ile ją razy wyciągnął, pełną była srebrzystych kiełbi, z których słynął jego zakład.
Wiadomo naszym czytelnikom, że ryby są bardzo ciekawe, że wszystko co błyszczy, pociąga je niezmiernie.
Nocni rybacy, znając ma się rozumieć doskonale tę ich słabość, zabierają zawsze ze sobą pochodnię, albo przynajmniej latarkę.
Smolna drzazga, zatknięta u czółna, zataczała migotliwe koło na wodzie i błyszczała pośród mgły, niby gwiazda przyćmiona...
Szynkarz z ulicy l’Arbre-Sec podejrzywał, że coś niezwykłego dzieje się w stronie mostu Nôtre-Dame... Pomimo gęstej mgły, jaka pokrywała Sekwanę, widział na niej łunę, jakby od pożaru...
chwilami dochodziły go też jakieś krzyki, jakby odgłosy bitwy...
— Zarzynają się zapewne nocne włóczęgi... pomyślał sobie Gorju... Ale nie miał najmniejszej ochoty asystować z blizka tej scenie, jaką odgadywał... Czytelnicy nasi wiedzą lepiej, niż on, co to była za scena...
Nagle, w chwili, kiedy Gorju po raz dwudziesty miał sieć zarzucić, cofnął się gwałtownie, nachylił po żerdź do czółna, ujął ją w ręce i czekał...
Pomiędzy dwoma prądami po za kołem światła, jakie drzazga smolna rzucała, spostrzegł przedmiot jakiś, coś nakształt ciała ludzkiego... Przedmiot ten, który prąd wody obracał na różne strony, ukazał się w świetle i zniknął...
Gorju rzucił żerdź w miejsce, gdzie ukazało się ciało... natrafił na jakiś opór, bo haczyk zaczepił właśnie o ubranie... Pociągnął silnie żerdź ku sobie i ukazała się po nad wodą twarz blada... ukazała się i zanurzyła się znowu...
Hak odczepił się... prąd zabrał swoję ofiarę i pociągnął w dal z szybkością błyskawicy...
— No, jeżeli ten ktoś tak będzie ciągle leciał... to jutro będzie bardzo ztąd daleko... Czy go gonić... czy nie?... Na co się awanturować... Nie pochwycę go i tak, a stracę sporo czasu...
Chciał już kłaść żerdź z powrotem i zabrać się do siatki, gdy drugie ciało się ukazało i znikło w tem samem miejscu, co pierwsze... Ciało to, unoszone przez sute fałdy kobiecego ubrania, trzymało się na powierzchni... Głowa spoczywała na falach, niby na poduszce... rysy nie wydawały się zmienione... ręce złożone były na piersiach...
— Co to jest?... zawołał Gorju, osłupiały, co to jest?... Czy mi się zdaje, czy naprawdę dzisiejszej nocy trupy płyną rzeką, jak kra przy roztopie... Zkąd się u dyabła biorą ci ludzie?...
Mówiąc to, sięgnął żerdzią do zwłok kobiety, które w tej chwili znajdowały się bardzo blizko, nie zaczepiając hakiem, ażeby nie podrzeć sukni, przyciągnął je do czółna, ujął za złożone ręce i wciągnął wolno na stos mokrych sieci...
— A to śliczna była dziewczyna!... mruczał, wpatrując się w posiniałą, ale piękną zawsze twarz Janiny... A jakie porządne ma na sobie gałgany!... dodał, oglądając sukienkę i kaftanik, w jakie ubrała księżniczkę matka Urszula. Jak się to wysuszy i odprasuje, będzie warte co najmniej dukata... No, dobre i to przecie...
Przez kilka minut Gorju pozostawił w spokoju topielca, wydobytego z rzeki, a zajął się siecią... ale rezultat ostatnich zaciągów był tak mizernym, że odechciało mu się dalszej, bezużytecznej roboty i postanowił wrócić do domu... Zresztą było już późno... w czółnie było już ryb i tak pełno...
Przed dopłynięciem do brzegu, trzeba było obedrzeć trupa i rzucić go z powrotem do wody.
Gorju zaczął odpinać haftki kaftanika waryatki, gdy ta poruszyła się słabo wprawdzie ale wyraźnie.
— Patrzcie! patrzcie!... to ona żyje! Doprawdy, jeżeli przyjdzie do siebie, to dopiero będzie mi wdzięczną! Ale co u dyabła zrobię z tą dziewczyną?... Od chwili, kiedy wiem, że żyje, nie mam odwagi rzucać jej rybom na pożarcie... Byłby tu niedobry postępek i byłaby wielka niezręczność... Takie piękne ubranie oznacza pewien dostatek...
Musi mieć pewną rodzinę, która uszczęśliwioną będzie z jej odnalezienia. A nuż jeszcze traf się dobra jaka nagroda. Zważywszy to wszystko, zabiorę ją do domu i zajmę się jej kuracyą...
Zrobiwszy to postanowienie, szynkarz zaczął z całej siły wyciągać hak, służący za kotwicę, którego ostry szpic silnie utkwił w dnie rzeki.
Kiedy dokończał roboty, o mało, że się nie przewrócił w czółno z wielkiego ździwienia.
A było się czemu dziwić zaprawdę.
O dwa kroki od siebie, tuż prawie pod ręką, spostrzegł trzeciego trupa, pędzonego przez wodę z nadzwyczajną szybkością.
Był to już trup prawdziwy, płynął na wznak bez ubrania, ukazywał twarz zmienioną ze złowrogim wyrazem, jaki często pozostawia po sobie śmierć gwałtowna.
Szeroka głęboka rana przeszywała piersi, z rany tej krew już uchodziła.
Był to Pille-Mort, zabity przez Pain-Sec, i goniący za swoim mordercą, którego może nie dopędzi, aż gdzie na dalekim morzu.
— No!... szeptał osłupiały Gorju, widziałem to, czego nigdy dotąd niewidziałem i czego zapewne nie zobaczę już nigdy. Czy to tak będzie do samego rana?... No Gorju, mój przyjacielu, powracaj ty co tchu do domu, nie bardzo dziś jest bezpiecznie wśród rzeki; tylu topielców może cię w biedą jaką wplątać.
Powiedziawszy to, skierował czółno do brzegu, przywiązał je silnie łańcuchem do pala i zamknął łańcuch na kłódkę.
Na jednu ramię zarzucił sieci, na drugie omdlałą ciągle dziewczynę i z podwójnym tym ciężarem pociągnął w stronę ulicy l’Arbre-Sec.
Janina de Simeuse, o którą śmierć i życie zdawały się z równą walczyć zaciętością, została raz jeszcze ocaloną.
Gorju nie był z pewnością uczciwym, ale nie był w gruncie rzeczy złym człowiekiem.
Dobrze robił jedynie w nadziei osiągnięcia jakiejkolwiek korzyści, ale nie robił nic z tego dla przyjemności, dowodem choćby ten fakt, że postanowił zabrać do siebie istotę, którą udało mu się ocalić, chociaż kłopot i to duży musiał nań spaść z tego powodu koniecznie, nadzieja zaś nagrody wielce była problematyczną.
Czując bardziej ciężar mokrych sieci, aniżeli ciała Janiny, Gorju nareszcie przybył do domu, otworzył drzwi kluczem, jaki zawsze nosił przy sobie, zapalił lampę, obudził służącą, która przybiegła zaraz na wezwanie w złym widocznie humorze i zaimprowizował rodzaj łóżka w małym alkierzu sąsiadującym z główną salą zakładu, w której widzieliśmy byli barona de Kerjean, konferującego z kapitanem Bandrille.
Następnie położył nieszczęśliwą na łóżku, kazał służącej rozebrać ją z mokrego ubrania i obeznany doskonale ze sposobem cucenia topielców, wziął się natychmiast do roboty.
Usiłowania wkrótce została uwieńczone pomyślnym skutkiem.
Janina de Simeuse westchnęła dwa czy trzy razy, otworzyła oczy, i wyszeptała niewyraźnie te kilka słów, jakie miała zwyczaj powtarzać:
— René... Moja matka!...
Georju zatarł ręce z radości.
— Mówi o swojej matce... musi więc mieć rodzinę!... Byłbym się założył o to... Ta prześliczna panienka rzuciła się do wody, z powodu bodaj jakiegoś niepowodzenia w miłości... One nigdy a nigdy nie robią inaczej te młode waryatki... Jej kochanek to jakiś pan René... Źleby było doprawdy, gdyby rodzice pożałowali jakiejś dziesiątki dukatów uczciwemu rybakowi, co ocalił im dziecię z narażeniem własnego życia... Jutro zaraz trzeba będzie zasięgnąć języka...
Ażeby nabrać przekonania, czy mają racyę jego domysły, Gorju zaczął zadawać pytania Janinie, nie dała mu ona jednak żadnej odpowiedzi i jak się zdawało, nie słyszała nic wcale.
— Nie przyszła jeszcze do siebie... rzekł rybak... To bardzo naturalne... nie tak łatwo przychodzi się do przytomności, po takiej długiej kąpieli... Przyrządzę jej dobre lekarstwo i niechaj śpi sobie spokojnie... W tym stanie, w jakim się znajduje, sen wart więcej, niż wszystko...
Lekarstwo, o którem wspomniał Gorju, była to miarka wódki, którą po kropli siłą prawie nalał w zaciśnięte usta młodej dziewczyny... Wódka, zdaniem Gorju, miała cudowne własności... była najskuteczniejszem lekarstwem na wszystkie możliwe cierpienia...
Janina, okryta następnie kołdrą, natychmiast głęboko zasnęła...
— Gdy się wyśpi, będzie jej daleko lepiej... już teraz nawet, nie tak się trzęsie, jak przedtem... Jutro rano będzie zupełnie zdrową...
— Proszę pana!... odezwała się służąca w chwili, kiedy Gorju zabierał się sam do spania, przypomniałam sobie, że mam coś powiedzieć panu...
— No, to mów... tylko prędko moja kochana...
— Przychodził tu ktoś, kiedy w łóżku leżałam i dobijał się bardzo silnie...
— Otworzyłaś?...
— Otworzyłam... ale nie drzwi, tylko okienko...
— Czegóż chciał ten ktoś?...
— Pytał się o pana...
— A nie powiedział, co on za jeden?...
— Kazał powiedzieć, że się nazywa Coquelicot i że ma z panem pomówić w interesie pana Dawida.
— To już wszystko?...
— Nie, nie wszystko, kazał powiedzieć jeszcze, że przyjdzie tutaj jutro.
— Dobrze.
Gorju zamknął drzwi za sobą i położył się, uradowany, że go pan Dawid potrzebuje, wiedział bowiem z doświadczenia, że jest wspaniałomyślny niezmiernie.
Nazajutrz rano zeszedł na dół.
Zastał Janinę już przebudzoną i zaczął ją wypytywać tak samo jak wczoraj, ale tak samo nie dowiedział się niczego.
Nie mógł z początku pomiarkować, że ma do czynienia z waryatką, przypuszczał, że młoda dziewczyna nie chce mu tylko odpowiadać, ażeby więc zmusić ją do objaśnień, zaczął jej wygrażać i wrzeszczyć na całe gardło.
Następstwem grubijańskiego postąpienia, było to, że Janina dostała ataku, jakiemu od pewnego czasu ulegała.
Zmieniła się na twarzy, strumienie łez zaczęły płynąć jej z oczu, a w rysach jej taki się straszny malował przestrach, że Gorju, pomimo twardej swojej natury, poczuł litość i zaczął domyślać się nieszczęścia, w obec jakiego się znajdował.
— Czy ona naprawdę zmysły straciła?... zapytywał się kilkakrotnie; przynajmniej wygląda na to, a słowo daję, wielka szkoda, tem bardziej, dodał po chwili, że jeżeli stała się zupełną waryatką, to niepotrafię żadnych wskazówek z niej wydobyć, i trzeba będzie pożegnać się z pięknemi dukatami, na które rachowałem.
Mówiąc to, Gorju usiłował uspokoić pannę de Simeuse łagodnemi słowy i pieszczotliwym głosem, ale mu się to nie udało.
Przerażenie nieszczęśliwej zdawało się ciągle wzrastać, wyskoczyła z łóżka, owinęła się w kołdrę i wcisnęła się w najciemniejszy kąt alkierza, krzycząc przeraźliwie i wygłaszając niewyraźne jakieś skargi.
Gorju zawiedziony wyszedł z alkierza, gdzie Janina nie przestawała płakać i jęczeć.
Był w bardzo złym humorze i mruczał przez zęby.
— Dyabli mnie skarali tą nocną zdobyczą!...
Potrzeba mi było mięszać się w nie swoje rzeczy!... Odtąd pozwolę każdemu topić się dowolnie! Ładniem się ubrał, biorąc sobie na kark taką waryatkę!...
Przybycie dwóch czy trzech gości, rozweseliło trochę rozsierdzonego gospodarza, zaczął pociągać z pijakami, zaczął czcić z nimi od samego rana Bachusa.
W krótce zapomniał zupełnie o kłopocie z powodu dziewczyny.
Około południa kazał służącej zanieść posiłek dla Janiny, ale gruba Gothen, ukazała się zaraz z powrotem widocznie wylękniona.
— Ona nie chce jeść, proszę pana... to waryatka...jąby związać należało!... Co my z nią... na miłość boską... robić będziemy?... Ja tam już do niej nie pójdę... bo się boję...
— Uspokój się... uspokój... odrzekł Gorju, pozbędziemy się jej galopem...
— No to pozbądźmy się od razu...
— Cierpliwości, moja Gothen... Nie mam sumienia wyrzucać nieszczęśliwej za drzwi... poszłaby na pewno z powrotem rzucić się do Sekwany... Wiesz, że w Paryżu jest dość szpitali, do których przyjmują waryatki i dobrze się z niemi obchodzą... Pójdę do pierwszego lepszego i pozbędziemy się kuli u nóg...
— No, dobrze... Ale kiedy pan się tem zajmie?...
— Dziś przed wieczorem na pewno...
— No to teraz zamknij pan przynajmniej drzwi na klucz i schowaj klucz do kieszeni... Słyszałam od ludzi, że waryatki bywają bardzo złe czasami i mogą krzywdę wyrządzić bez przyczyny...
— Toć żeś cztery razy co najmniej mocniejsza od tej biedaczki, poradziła byś jej!...
— Nie wiadomo... nie wiadomo... waryatki... widzi pan... są bardzo silne...
Gorju wzruszył ramionami, ale posłuchał służącej i zamknął drzwi na klucz.
Szynkarz, tak jak powiedział, najszczersze miał intencye udać się do szpitala tego samego dnia, ale człowiek proponuje a los decyduje.
Chmara gości tak napełniała szynkownię przez dzień cały, że Gorju zmuszony schodzić ciągle do piwnicy, po butelki dla konsumentów, nie mógł się w żaden sposób oddalić. Gothen zaś ze swej strony, musiała kuchnią się zajmować, bo po winie zajadano z niezrównanym apetytem.
Nadszedł wieczór, a wieczorem, jak nam wiadomo, specyalni znowu przybysze zapełniali przybytek ojca Gorju, zapełniali go ludzie z tego gatunku, co bandyci z pod mostu i lokatorzy z hotelu pod Dyablemi rogami, ludzie robiący więcej hałasu, aniżeli dający zarobić, w dodatku często jeszcze nie płacący.
Gorju nie lubił tej hałastry, obawiał się jej bardzo, tolerował ją jednakże na wyraźny rozkaz pana Dawida, czyli barona de Kerjeana.
Szynkownia, słynna z wyśmienitych kiełbi na Pont-Neuf, była to pułapka na myszy, (zapożyczamy wyrażenia z policyjnego słownika), w którą Luc pod przybranem nazwiskiem pana Dawida, łowił zwolenników do strasznego zgromadzenia Towarzyszów Pochodni.
Skoro noc tylko zapadała, wielka sala zaludniała się zaraz złowrogiemi twarzami i zaczynały się rozmowy w dziwnym jakimś żargonie.
Dzisiejszego wieczoru zebranie daleko liczniejsze było niż zwykle.
Ze stu osobników w dziwacznych, dobrze zużytych ubraniach, zajmowało wszystkie stoły zakładu, oprócz jednego.
Wyziewy wina i prostych potraw, mieszały się z dymem fajek i czyniły atmosferę prawie niepodobną do zniesienia.
— Dobrane towarzystwo, daję słowo!... powtarzał szynkarz z ironią. Gdyby trafił się Coquelicot, miałby się z kim zabawiać. Wszyscy łotrzy w jego rodzaju!... tacy sami, jak i on, nędznicy.
Naraz drzwi się otworzyły.
— Idzie zapewne... powiedział Gorju, ale się omylił.
Ku wielkiemu jego i wszystkich gości ździwieniu, ukazała się jakaś kobieta,
Nędznie ubrana, opierała się na kija i jakby ledwie trzymała się na nogach.
Nie można byłe widzieć jej twarzy, bo była zasłonięta gęstym woalem.
— Tej wcale nie znam... mruknął Gorju. Pierwszy raz tutaj przybywa... Jeżeli pozostanie w pośród tej całej zgrai, musi być także licha warta...
Nowo przybyła nie zawahała się bynajmniej... Stanęła w progu i zaczęła patrzeć po sali, upatrując zapewne wolnego miejsca...
Spostrzegła pusty stołek niedaleko... powlekła się wolno ku niemu i usiadła...
Gorju zbliżył się do tej kobiety...
— Czem mogę służyć?... zapytał.
— Jeść mi się chce... mruknęła nieznajoma... proszę mi podać cokolwiek...
— Czy ma być także i wino?...
Nieznajoma skinęła głową potakująco...
Ubranie jej nie wzbudzało zaufania w szynkarzu...
— Przepraszam... rzekł... ale muszę uprzedzić, że u mnie nie dają nic na kredyt... Czy pani będziesz miała czem zapłacić?...
— Naturalnie...
— U mnie jest zwyczaj płacenia z góry...
Zawoalowana kobieta sięgnęła do kieszeni i rzuciła na stół trzy liwry...
— Wydam resztę po kolacyi... oświadczył Gorju, chowając pieniądze de kieszeni... Zaraz każę podać...
— Dobrze... dobrze... śpiesz się pan; bardzo proszę... bo jestem okrutnie głodna...
W parę minut, postawiono przed przybyłą glinianą miskę z jedzeniem... wyglądającem zachęcająco... kawałek chleba razowego i miarkę wina...
— Podziękujesz mi kobiecino... rzekł szynkarz... bo chyba że nie codzień jadasz podobną kolacyę...
Nieznajoma nic nie odpowiedziała, ale zabrała się do posiłku z wielką chciwością... nie odsłoniwszy woalu, co jej twarz zakrywał...
Gorju odszedł i przestał się zajmować klijentką...
Czyż mamy potrzebę uprzedzać, że tą kobietą była Perina...
Od wczorajszego rana, od chwili widzenia się z księżną de Simeuse w domu matki Urszuli, wiedźma latała nieustannie po Paryżu, poszukując zapamiętale Janiny... Rozpytywała przechodniów, zaczepiała posłańców, wystających po rogach ulic, opisywała im twarz i ubranie młodej dziewczyny, ale nic się dowiedzieć nie potrafiła... Tak jej upłynął cały dzień jeden, a już nazajutrz, zaledwie wypocząwszy parę godzin nocnych, zabrała się znowu poszukiwań, i znowu, jak już wiemy, bez rezultatu...
Wieczorem opanowało ją ogromne zniechęcenie... Cały dzień włóczyła się bez pożywienia i odpoczynku... i tak strasznie osłabła, że nie mogła utrzymać się na nogach... Omało nie upadła ze znużenia... Wlokła się wolno ulicą l’Arbre-Sec i dostrzegła szynkownię Gorju...
— Wolę tu przystanąć... pomyślała sobie... niż paść na drodze... trochę jakiejkolwiek strawy przywróci mi siły i energię...
Weszła, a jakie zjawienie się jej, zrobiło na złodziejach wrażenie, patrzyliśmy na to...
Wiedźma byłaby z radości oddała połowę życia za odnalezienie księżniczki, bo mając ją, mogłaby się pomścić, mogłaby odzyskać majątek... Przypadek sprowadził ją do podejrzanego miejsca, gdzie po za cienkiem przepierzeniem, znajdowała się nieszczęśliwa, za którą goniła napróżno... Ani się spodziewała tego...
Dziwniejsze może jest to jeszcze, że przybyć tu miał zaraz Coquelicot... łotr najzupełniej baronowi de Kerjean zaprzedany...
Jeżeli zobaczy on Janinę de Simeuse, zaraz spostrzeże, że kobieta, jak dwie krople wody podobna do baronowej, znajduje się u Garju... Luc dorozumie się odrazu, co to znaczy i waryatka będzie tym razem ostatecznie straconą...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Drzwi szynkowni otworzyły się po raz drugi, i Coquelicot w malowniczych łachmanach, jakie wczoraj przywdział na siebie, w futrzanej czapce i przy długiej szpadzie, wkroczył majestatycznie...
— Dobry wieczór, towarzysze!... dobry wieczór... zawołał z protekcyonalną poufałością... cieszę się niewymownie, że zastaję tak dobraną i liczną kompanię!.. Gorju, poczciwcze, zejdźno do piwnicy, przeszukaj wszystkie kąty i przynoś, co znajdziesź najlepszego i najstarszego... Tylko dawaj prędko, a dużo... Pić nam się chce, ja płacę...
Szynkarz zniknął natychmiast...
Posłyszawszy głos Coquelicota, wiedźma zadrżała i zaczęła obserwować twarz siepacza z wielką uwagą...
— Znam gdzieś tego człowieka!... mówiła do siebie... Przychodził on do Czerwonego-Domu... należy do Kerjeana!...
— Tak.. tak.. powtarzała Perina z coraz większą pewnością, najpewniejszą jestem, że ten człowiek, to najemnik barona!...
Wlepiła oczy w twarz Coquelicota i śledziła jego ruchy, chwytała każde jego słowo.
Gorju ukazał się z dwoma koszami butelek i rozdał je pomiędzy gości.
Wino było dobre. Coquelicot doznał ogólnego tryumfalnego przyjęcia.
Perina jedna tylko nie chciała przyjąć poczęstunku.
— Co to za kobieta?... zapytał po cichu Coquelicot szynkarza, wskazując na wiedźmę.
— Nie znam jej... odpowiedział Gorju, jest tu dziś wieczór po raz pierwszy...
— Czy nie możesz jej wyrzucić za drzwi?
— Niepodobna... je kolacyę... zapłaciła za nią naprzód.
— No to przenieś ją do alkierza.
— I tego nie mogę zrobić... odpowiedział Gorju.
— Dla czego?...
— Bo mam kogoś w tym gabinecie...
— Kogo takiego?...
— Waryatkę....
— Żartujesz sobie ze mnie, czy co?... zapytał Cocquelicot zirytowany.
— Nie śmiałbym!... Mówię najszczerszą prawdę, mam rzeczywiście waryatkę w gabinecie...
— Zkądże się tam wzięła?...
— Ot!... wstyd mnie poprostu gadać!... Chciałem zrobić dobry uczynek i palnąłem głupstwo.
— Ty skończony łotrze!... wykrzyknął śmiejąc się Coquelicot, tobie się dobrych uczynków zachciewa?... Chyba się świat już przewraca do góry nogami!... Pochwalam jednakże upamiętanie!... Uprawiaj, mój stary cnotę, jeżeli cię to bawi i pozostaw waryatkę w alkierzu... Poczekam, aż ta czarownica, co tak sobie starannie gębę zasłania, dokończy żarcia i wyniesie się do wszystkich dyabłów.
Coquelicot i Gorju mówili cicho, ale wiedźma tak uszów nadstawiała, iż pochwyciła kilka wyrazów, a z nich reszty się domyśliła.
Potrzeba jej było całej siły woli, całego panowania nad sobą, ażeby ukryć wzruszenie, jakiego doznała, gdy usłyszała o waryatce...
Przeczuwała, że mówią o Janinie de Simeuse, nie wątpiła o tem ani chwili, była prawie pewną tego.
Więc za jaką bądź cenę chciała pozostać w szynkowni, a tu Coquelicot, jak się dowiedziała, czekał na to, aby wyszła... i nieomieszka napewno wyrzucić jej, gdyby długo się ociągała.
Co tu robić?...
Decydując się z tą szybkością, która jej tyle już razy w obmierzłem jej życiu wyszła na dobre, zdecydowała się na krok śmiały a nadzwyczaj stanowczy.
Wstała z krzesła, zbliżyła się do Coquelicota, położyła rękę na jego ramieniu i rzekła głosem przyciszonym:
— Mam ja dobry słuch, mój przyjacielu i mogę ci powtórzyć wszystko, coś powiedział... Nie znasz mnie, to prawda, ale źle robisz, że mi niedowierzasz... Jestem z tych... przy których można mówić bez obawy... Zapytaj barona de Kerjeana, właściciela hotelu Dyabelskiego... Zna mnie dobrze ten szlachcie i gdyby tu był, samby ci powiedział, kto jestem i co znaczę.
— Znasz barona?... wykrzyknął ździwiony Coquelicot.
— Znam go...i ciebie znam także... ciebie, wiernego jego sługę.
Śmiałość Periny przeszła wszelkie jej oczekiwanie, siepacz nie pytał o nic więcej.
— Jeżeli tak, to powracaj na swoje miejsce, moja stara, i siedź sobie dokąd chcesz, nie będziemy zważać na ciebie, skorzystasz coś może nawet na tem.
Perina pełna nadziei, powróciła na stanowisko.
Udawała, że kończy kolacyę, ale nic już nie jadła.
Silne, gwałtowne wzruszenie, odebrało jej apetyt.
Coquelicot nie zwlekając, zawezwał do uspokojenia się towarzyszów i palnął im mówkę, podobną do tej, jaką wygłosił wczoraj w hotelu pod Dyablemi rogami, zakończoną obietnicą nagrody dwudziestu pięciu luidorów temu, kto wykryje mieszkanie markiza Renégo de Rieux.
W chwili, gdy Perina posłyszała to nazwisko, oczy jej ogniem zapałały.
— Ah!... powiedziała sobie w duszy, dobrzem przeczuła, że to poseł Kerjeana... To Luc nakazał poszukiwać markiza Renége de Rieux... ażeby go zamordować; ja go więc poszukam, ażeby go użyć za narzędzie mojej zemsty, bo on ją najlepiej wykona!... Jest szlachcicem i bogaczem, podejrzywa już, że baronowa de Kerjean nie jest Janiną de Simeuse... Kiedy się dowie wszystkiego, kiedy mu dostarczę dowodów przeciwko Kerjeanowi, skorzysta z nich, bo musi nienawidzieć Luca, tak jak go ja nienawidzę!...
Podczas kiedy Perina tak rozmyślała, Coquelicot rozdawał każdemu z gości szynkownianych zaliczkę w złocie; naraz zatrzymał się przed wiedźmą i kładąc przed nią luidora, rzekł:
— Oto część twoja, kobieto!...
— Dziękuję!... mruknęła, uśmiechając się pod zasłoną złowrogim szyderczym uśmiechem, wiedźma... dziękuję panu... przysłużę ja się dobrze baronowi...
Jednocześnie pomyślała:
— Kerjean płaci mi za to, żebym go zdradziła!... dziękuje ci Kerjeanie!...
Coquelicot przemówił:
— Pamiętajże stara, że i ty masz poszukiwać tego ptaszka — czy rozumiesz i obiecujesz?...
— Rozumiem... odrzekła Perina, inni będą go szukać, a ja odnajdę...
— Patrzcie... co za stanowczość... co za zarozumiałość!...
— Powiedz raczej pewność siebie...
— Czy masz jakie powody przypuszczać, że tobie się jednej powiedzie?..,
— Mam i to najlepsze w świecie, a przedewszystkiem to, że ja jedna tutaj zapewne, znam markiza de Rieux osobiście...
— To ty znasz może wszystkich ludzi na świecie?...
— Prawie... Gdyby żył twój przyjaciel kapitan Bandrille, poświadczyłby to bez wahania.
— Dyabeł nie kobieta!... wykrzyknął Coquelicot wesoło. Zaczynam naprawdę wierzyć, że jej się powiedzie i na dowód daję jej drugiego luidora zaliczki...
— Dziękuję... powtórzyła Perina, bądź pewny, że nie marnujesz tych pieniędzy...
Zadanie Coquelicota nie było jeszcze skończone; tej nocy potrzebował zwiedzić jeszcze inne szynki i więcej sobie skaptować szpiegów; opuścił więc zakład przy ulicy l’Arbre-Sec, zapłaciwszy Gorju trzy sztuki złota za wino.
Perina czekała z gorączkową niecierpliwością, aż się Coquelicot oddali, chciała się bowiem przekonać co najprędzej, że waryatka, o której słyszała, była na prawdę Janiną de Simeuse.
Dała znak Grorju, żeby się zbliżył do niej.
— Zjadłaś kolacyę... powiedział szynkarz, i zapewne chcesz, żebym ci resztę wydał?... Bardzo sprawiedliwe żądanie... Dałaś mi trzy liwry... mam ci więc wrócić trzydzieści soldów... Oto one...
E! he!... stara, dodał ze śmiechem, na szczęście swoje przywlokłaś się tutaj dziś wieczór!... Wyjdziesz daleko bogatszą, aniżeliś przyszła... To się codzień nie przytrafia... Pięknych luidorów nie znajduje się na ulicy!... Cóż ty na to?...
— Zupełniem tego samego zdania... odrzekła Perina. Dwa luidory to wielka suma, dla takiej jak ja biedaczki, a jednakże oddałabym je z całego serca temu, co by mnie wybawił z wielkiego kłopotu w jakim się znajduję.
— No... no... podchwycił żywo; Gorju, może jabym ci co poradzić potrafił?...
— Bardzo być może.
— I oddałabyś mi te pieniądze?...
— Najchętniej, daję słowo!...
Małe oczki szynkarza zabłysły chciwością.
— Jestem zatem na usługi... powiadaj, o co ci chodzi?...
— Zaraz, odpowiedziała wiedźma, wpatrując się w twarz swojego interlokutora. Czy mi się zdawało, czy też naprawdę mówiłeś coś o jakiejś waryatce?...
— Nie zdawało ci się... mówiłem i mówię to samo raz jeszcze. Czy ją znasz może?...
— Może!... Wczoraj rano, biedna obłąkana, młoda i ładna dziewczyna, którą mi oddano pod opiekę, wymknęła mi się z mieszkania. Szukam jej od tej chwili bezustannie po całym Paryżu, szukanie to wyczerpało mi tak siły, że o mało nie padłam zemdlona pod drzwiami tego zakładu.
— O!... wykrzyknął Gorju... cieszy mnie bardzo to, co słyszę od ciebie!... Twoja waryatka, i moja waryatka, muszą być jedną i tą samą waryatką!... Tyś zgubiła swoję wczoraj rano, a ja znalazłem moję wczoraj wieczorem... Widzisz, jak się dobrze rzeczy składają... Jakże wygląda ta twoja zguba?... Dwudziestoletnia, nieprawda?...
— Ani mniej, ani więcej...
Bardzo blada z dużemi czarnemi oczami i długiemi czarnemi włosami... dodała Perina.
— Kubek w kubek ta sama, jakbym ją widział...
— Miała wczoraj na sobie spódnicę wełnianą w paski czarne z białem i taki sam kaftanik...
— To samo... Spódnica schnie rozwieszona na łóżku... kaftanik także...
— Kiedy co mówi... ciągnęła wiedźma... a odzywa się bardzo rzadko, wymawia najczęściej wyrazy: René... Moja matko...
Gorju klasnął w ręce...
— No, to niema wątpliwości!... wykrzyknął... to ta sama... Co za szczęście!... co za prawdziwe szczęście!... Oddam ci ją natychmiast... Aj!... poczciwa kobiecino... jeżeli tak ci chodzi o tę dziewczynę, to możesz zapalić na moję intencyę ogromną świecę!... Wiesz, gdzie ja znalazłem tę twoję waryatkę?...
— Zkądżebym mogła wiedzieć?...
— Na samym środku Sekwany, nawpół już utopioną... Wyciągnąłem ją z narażeniem własnego życia, o samej północy... Ja, bo zawsze gotów się jestem poświęcać... To uczucie silniejsze jest odemnie... Widzisz zatem, że zarobiłem dwa luidory, i że z czystem sumieniem przyjąć je mogę...
— Prawda... powiedziała Perina, nie posiadając się z radości... Masz je i oddaj mi biedne, dziecię, o które drżałam, przypuszczając, że go nigdy już nie zobaczę!... Ah!... jakże je uściskam!... No, śpiesz się... śpiesz...
— Mnie tak samo zupełnie pilno... odrzekł Gorju, chowając pieniądze do kieszeni i dobywając z niej klucz od ciemnego alkierza... Chodź,
poczciwa kobiecino.. i zabieraj swoję ukochaną dziewczynę...
— Nakoniec!... szepnęła Perina, poskoczywszy za Gorju... nakoniec Janina jest moją... przyszłość zatem do mnie należy... Kerjeanie, jesteś zgubiony...
Tryumf wiedźmy nie trwał atoli długo... W chwili właśnie, kiedy szynkarz kładł klucz w zamek, otworzyły się nagle drzwi, prowadzące do małego ogródka i ukazali się w nich trzej ludzie... Jeden miał na sobie mundur niebieski z czerwonemi wypustkami i galonami, trójgraniasty na głowie kapelusz, długą laskę ze złotą gałką w ręku i przy boku szpadę... dwaj inni czarno od stóp do głów byli ubrani... Po za nimi w półcieniu rysowały się niewyraźnie uniformy i muszkiety...
— W imię króla... niech nikt się ruszyć nie ośmieli!... zakomenderowała piorunującym głosem osobistość w mundurze.
Na wszystkich naraz twarzach odmalowało się nieopisane przerażenie...
— Policya!... zawołano w tłumie... niech ucieka, kto może!...
Ogorzałe twarze bandytów pobladły... najśmielsi z pomiędzy nich zadrżeli... Kilku potraciło, głowy i pochowało się pod stoły... dwóch czy trzech odważniejszych chciało oknem uciekać do ogródka, ale wymierzone w nich lufy kilkunastu muszkietów, zmusiły do pozostania na miejscu...
— Dom obsaczony!... odezwał się dowódzca... rozkaz, aby strzelać do każdego, ktoby chciał opór stawić, wydany... jeżeli wam zatem chodzi o życie, stójcie jak skamieniali!...
Bandyci czuli dobrze, że przedsięwzięto środki odpowiednie... pochylili więc głowy i stracili energię, niby wilki, złapane w zasadzkę...
W sali nie słychać było najmniejszego nawet szeptu...
Jedna Perina tylko, stojąc przy drzwiach, po za któremi ukrytą była Janina de Simense, powtarzała z rozpaczą w duszy i z wściekłością w sercu...
— Taki zawód!... taki zawód, w ostatniej chwili!... Widocznie dyabeł uwziął się na mnie... Nie uznaję, się jednak jeszcze za zwyciężoną, do śmierci samej walczyć będę przeciwko niemu!...
Osobistość w mundurze spełniała w ośmnastym wieku te obowiązki, jakie dziś pełnią komisarze policyjni, i towarzyszyła z urzędu agentom, gdy szło o przytrzymanie przestępców.
Do urzędników tych należało również wykonywanie wyroków, jeżeli nie dotyczyły one osób wysoko położonych, w takim bowiem wypadku oficer muszkieterów, albo oficer gwardyi czynił honory przyszłemu mieszkańcowi Bastylii.
Dwaj mężczyźni czarno ubrani, byli agentami pana de Sartines.
Jeden z nich, Mikołaj Barbet, to już nasz dawniejszy znajomy...
Dopiero przed kilku dniami zażądał on uwolnienia z policyi, a zaliczenia do czynnej służby śledczej.
Czytelnicy zapomnieli może już o Mikołaju wkrótce jednak przypomną sobie napewno tego ciekawego, człowieka.
Komisarz wyjął z kieszeni pargamin, przebiegł go oczami, ażeby coś sobie odświeżyć w pamięci i następnie donośnym głosem zawołał:
— Cyryl Anastazy Gorju!...
Szynkarz zadrżał od stóp do głów, i zaczął zbliżać się wolno, usiłując pokryć pomieszanie wesołą fizyognomią, co mu się jednak nie zupełnie udawało....
— To ty jesteś właścicielem tego domu i ty ten szynk utrzymujesz?...
— Ta nędzna chałupina do mnie należy... uczciwie dzień i noc pracuję... Ciężkie, bardzo ciężkie moje życie, panie komisarzu... zajmuję się.. połowem ryb i daję jeść i pić tym, co mi za to płacą... Może mnie kto fałszywie oskarżył?... Toć nie brak oszczerców na tym świecie!... Ale dzięki niebu, sumienie mam zupełnie spokojne i gotów jestem dokładnie się wytłomaczyć z każdego zarzutu...
Wygłosiwszy oracyę, Gorju czekał ze drżeniem na odpowiedź komisarza, pomimo bowiem wszystkiego, co powiedział, miał na sumieniu chmarę sprawek i nie wiedział, co nań spadnie za niespodzianka... nie wiedział też, czy zdolny będzie skutecznie cios odwrócić..
— Opinia twoja bardzo jest podejrzaną... odparł komisarz, twój dom, twoja szynkownia są, jak wiem o tem dobrze, przytuliskiem dla największych łotrów Paryża...
— Niestety!... wielmożny panie, przy moim zawodzie, narażony jestem na przyjmowanie wszystkich bez wyjątku, a nie mogę przecie znać wszystkich, co przychodzą posilić się u mnie i napić się mego wina... Byle nie wyprawiano burd i hałasów a płacono dobremi pieniędzmi, o nic mi więcej nie chodzi.
— Mówisz o dobrych pieniądzach... jakbyś nie wiedział, że Paryż zalany jest fałszywą monetą.
— Nie słyszałem wcale o tem, czcigodny panie... Przyznaję, że to być może, ale ja nie wiem o tem...
— Nie wierzę...
— Dla czegóż?... Wielki Boże!...
— Bom przekonany, że przyjmujesz u siebie fałszerzy, i że im dopomagasz do puszczania w obieg monet podrabianych.
Po raz pierwszy od przybycia policyi, Gorju odetchnął swobodniej.
W przestępstwie, o jakie go posądzane, był stanowczo niewinnym.
Pewny tej swojej niewinności, czuł się bezpiecznym zupełnie.
— Co?.. wykrzyknął gwałtownie, to nieprawda, to fałsz najwierutniejszy!..
— Przekonamy się zaraz o tem... odrzekł komisarz.
— Przekona się pan o tem!... powtórzył Gorju. Ależ na miłosierdzie Boskie, jakże się tu przekonać o podobnej rzeczy, wielmożny panie?...
Komisarz nic nie odpowiedział, ale dał znak jednemu z agentów, a ten odwrócił się i wydał rozkaz podoficerowi dowodzącemu uzbrojoną załogą.
Załoga owa składała się z sześćdziesięciu ludzi.
Dwudziestu z nich ustawiło się na zewnątrz domu przy oknach i drzwiach, inni weszli do sali i stanęli przy bandytach z dobytemi szpadami w ręku...
Gorju dostał aż dwóch opiekunów, jednego z prawej, drugiego z lewej strony.
Jednocześnie Mikołaj Barbet wyjął z kieszeni małe kowadło żelazne, grube na kilka cali i położył je na stole razem z małym młotkiem stalowym.
— Co oni u dyabła zamierzają robić?... myślał Gorju, którego te przygotowania na nowo zaczynały niepokoić.
Nie czekał długo.
— Rozpocznijcie rewizyę!... rozkazał komisarz.
Dwaj agenci zaczęli przetrząsać kieszenie bandytów, zaczynając od tych, co się najbliżej drzwi znajdowali.
Komisarz zapisywał w książeczce nazwisko każdego zrewidowanego, sumę, jaką przy nim znaleziono, oraz rodzaj monety.
— To ciekawe doprawdy!... mówił komisarz, gdy agenci dokonywali poszukiwań z największą dokładnością, wszyscy ci ludzie mają po jednej zupełnie nowej sztuce złota!...
Kiedy przyszła kolej na Gorju, zamiast jednego, znaleziono przy nim pięć luidorów.
Mały woreczek wiedźmy zawierał nie wielką sumkę monety srebrnej, jaką otrzymała wczoraj od księżnej de Simeuse w domu matki Urszuli.
— Skończone!... odezwał się po chwili Mikołaj Barbet, wszystkie kieszenie puste.
— Skoro tak, powiedział komisarz, zbliżając się do stołu, na którym leżało żelazne kowadło i młotek, to możemy zaczynać...
Ciekawość i obawa szynkarza zwiększała się coraz bardziej, czuł się mocno wzruszony, nie wiedząc sam dla czego.
Przeczuwał, że mu się przytrafi coś bardzo niedobrego.
Nie mylił się wcale.
Komisarz wziął sztukę złota odebraną pierwszemu bandycie, położył ją na środku małego przenośnego kowadła i podniósłszy młotek, silnie uderzył.
Podejrzany luidor rozprysnął się, jak szkło, na wszystkie strony.
— A ha!... wykrzyknął komisarz z szyderczym uśmiechem, nikt z was nie wie o fałszywych pieniądzach, nieprawdaż panie Gorju?... Nie słyszałeś wszak o niczem podobnem?...
Szynkarz chciał odpowiedzieć, ale nie miał na to czasu.
— Zakneblować usta każdemu, kto się odezwie... zawołał oficer, a temu założyć kajdany... dodał wskazując na właściciela pierwszej sztuki złota...
Rozkaz wykonany został z nadzwyczajną szybkością i próba dalej się odbywała.
Nie mamy potrzeby dodawać, iż skutek był ciągle jednaki.
Złoto rozdzielone przez Coquelicota, pochodziło od de Kerjeana, a wiemy już od dawna o słabej stronie monety przyrządzanej w Dyabelskim hotelu..
Po skończeniu próby, każdemu z bandytów założono łańcuszki i zamknięto je na kłódki.
Pozostały jedynie do sprawdzenia luidory Periny i szynkarza... Dwie sztuki wiedźmy okazały się dobremi i wytrzymały próbę...
— Panie komisarzu... przemówiła błagalnym głosem ex-właścicielka Czerwonego Domu... odzyskawszy trochę nadziei... skoro na mnie nie ciąży żadne podejrzenie... czy zostanę uwolnioną?...
— Cierpliwości, moja kobieto... zobaczymy to za chwilę...
— Panie komisarzu... dodała wiedźma, składając ręce... byłoby niesprawiedliwie mnie zatrzymywać... Nie może mnie pan o nic posądzać, proszę mnie uwolnić odrazu!...
— Milczeć!... zawołał Mikołaj Barbet, stojący za Periną... milczeć, albo i tobie usta zaknebluję!...
Perina umilkła i ze złości gryzła wargi aż do krwi..
Komisarz położył na kowadle jeden z luidorów Gorju... Czekał on na rezultat cały jak w febrze drżący... Wolałby, ażeby ziemia się była pod nim zapadła, niż to, że zobaczył, jak jego luidor rozbryzgnął się pod młotkiem na drobniutkie kawałeczki.. Cztery inne uległy takiemu samemu losowi...
Nie czekając nawet na rozkaz zwierzchnika, jeden z żołnierzy założył zaraz kajdany na ręce właściciela zakładu...
— Nie!... zawołał szynkarz, wyrywając się z rozpaczą... żadna siła ludzka nie zmusi mnie do zeznania, żem jest winny... Ani ja... ani nikt tutaj!... Te trzy sztuki złote otrzymałem przed chwilą od Coquelicota... a dwie od tej kobiety... dodał, wskazując na Perinę...
— Nałożyć kajdany kobiecie!... rozkazał oficer...
— Ona tak samo nic, jak i ja niewinna... ciągnął Gorju... i ona to złoto przeklęte, dostała także od Coquelicota...
— Tak jest... tak jest... odezwali się naraz wszyscy bandyci, zachęceni energją szynkarza... To Coquelicot nas tak obdarzył... My nie wiemy, zkąd pochodzą te pieniądze...
— Co to za jeden... ten Coquelicot?... zapytał komisarz... Ciebie pytam się, Gorju, odpowiadaj...
— Jest to wesoły bardzo człowiek, z długą szpadą u boku, który przychodzi tu czasami...
— Gdzie mieszka?...
— Nie wiem...
— Czem się zajmuje?...
— I tego nie wiem...
— Kiedy go widziałeś raz ostatni?...
— Był tutaj na kilka minut przed przybyciem pańskiem, panie komisarzu...
— I to on, jak powiadasz, rozdał wam dziś te luidory?...
— To najszczersza prawda, panie komisarzu!... Klnę się na moję duszę!...
— Zkąd ta jego wspaniałomyślność?... Czy Coquelicot wymagał od was jakiej usługi?...
— Tak, panie komisarzu...
— Czegóż chciał?...
— Kazał nam zająć się odszukaniem pewnego szlachcica, o którego bardzo mu chodziło...
— Nazwisko tego szlachcica?...
— Markiz de Rieux...
— I to za tak małą usługę ofiarował wam taką hojną nagrodę... Musi uchodzić za bardzo bogatego, ten wasz towarzysz, o długiej szpadzie!...
— Wcale nie... wiemy dobrze, że niema nic... ale nie działał na swój rachunek...
— Na czyjże zatem?...
— Nie mówił nam tego, a myśmy się nie pytali...
Komisarz wzruszył ramionami...
— Doprawdy... rzekł... za nadtom jest łaskawy, iż słucham podobnych bredni!... Powtórzcie to jutro sędziemu kryminalnemu, a zobaczycie, czy się tem zadowolni, czy przyjmie to za dobrą monetę... No, sierżancie, ustaw tych łotrów po dwóch i poleć, aby ich, jak należy, pilnowano... Odprowadźcie ich z bronią w ręku do Chatelet, a ja tymczasem przetrząsnę tutaj dom cały...
— Panie komisarzu... wykrzyknęła Perina... a co pan ze mną myśli zrobić?...
— To samo, co z innymi!...
— Ależ to niegodnie... ja jestem zupełnie niewinną!... Nie miałam fałszywych pieniędzy... przecie pan sam się przekonał...
— Wytłomaczysz się jutro...
— Panie komisarzu, nie wyrządzaj mi pan takiej krzywdy!... nie posyłaj mnie do więzienia, nie wysłuchawszy mnie przedtem... Ja wiem wszystko... Ja mogę powiedzieć, kto jest ten Coquelicot... mogę panu wymienić nazwisko magnata, u którego w usługach zostaje... mogę więcej jeszcze powiedzieć, bo znam dokładnie całą tajemnicę fałszerzy, i powiem wszystko, ale proszę mnie puścić... proszę mnie puścić... koniecznie...
— Powiadasz, że znasz tajemnicę fałszerzy?... zapytał z żywością komisarz.
— Tak... tak... wiem wszystko jak najdokładniej!... powiem, kto jest głównym winowajcą... wskażę, gdzie jest nora zbrodniarza...
— No więc mów, moja kobieto, a jeżeli prawdą będzie, co powiesz, nie tylko zostaniesz wolną, ale otrzymasz sowitą nagrodę.
Perina otworzyła już usta, aby nasycić swoję zemstę, aby zadenuncyować barona de Kerjeana!...
Ale w tej samej chwili poczuła sztylet dotykający jej pleców, a jakiś głos szepnął jej do ucha.
— Jedno słowo więcej, a zabiję!... Milcz... ja cię ocalę!...
Wiedźma odwróciła się żywo, zobaczyła jednak po za sobą obojętną tylko twarz Mikołaja Barbet, jednego z czarno ubranych agentów.
— I cóż?... zapytał z niecierpliwością oficer. Czego nie mówisz?... Dla czego się tak ociągasz?..
— Panie oficerze, szepnęła Perina, skłamałam, nic nie wiem...
Oficer tupnął nogą ze złości.
— Byłem pewny tego!... wykrzyknął. Do Chatelet... do Chatelet!... Panie Mikołaju Barbet, oddaję ci pod opiekę tę kobietę... pozostawiam tu sobie czterech ludzi, a za godzinę połączę się z wami. Idźcie i strzelajcie bez litości do tych, coby uciekać chcieli!...
Rozkaz został spełniony natychmiast.
Więźniowie ustawieni po dwóch pomiędzy dwoma rzędami żołnierzy, wyprowadzeni zostali z szynkowni, jak stado baranów, prowadzonych do szlachtuza.
Cała banda skierowaną została na wybrzeże i najkrótszą drogą pomaszerowała do Wielkiego Chatelet, najsławniejszego ze wszystkich więzień.
W ostatnim rzędzie szedł Mikołaj Barbet.
Prowadził on za rękę Perinę, ażeby najdokładniej zastosować się do rozkazu komisarza, który mu ją specyalnie powierzył..
Otóż Mikołaj Barbet, były urzędnik biura naczelnika policyi, człowieczek, który, jak patrzyliśmy na to, traktował kiedyś z panem Dawidem w hotelu przy ulicy Jerozolimskiej, i który przedstawił do podpisu panu de Sartines fałszywy raport o Lucu Kerjeanie, Mikołaj Barbet, jak nam także wiadomo, należał do towarzystwa Pochodni.
Po jakim kwadransie Mikołaj Barbet zwolnił kroku i pozostał się o kilkanaście kroków w tyle.
— Dotrzymam, obietnicy, szepnął do ucha Perinie, podaj mi ręce, ci zdejmę kajdany.
Wiedźma drżąca z radości i nadziei, spełniła żądanie agenta, a ten otworzył kłódkę, zamykającą podwójny łańcuch.
Znajdowali się w tej chwili niedaleko od wejścia w małą, ciemną, zupełnie pustą, błotnistą uliczkę.
— Wolną jesteś, odezwał się Mikołaj Barbet, uciekaj!... Tylko pamiętaj, żeby cię nie złapali, pamiętaj o tem, że ci, których zdradzić chciałaś, rozporządzają daleko większą władzą, niż policya i sprawiedliwość. Jedno nieroztropne słowo, a na pewno łeb ci ukręcą. Pamiętaj o tem!...
— Dziękuję, odrzekła Perina, zastosuję się do uwagi.
— Umykaj prędko!
Wiedźma odwróciła się od agenta, i zaczęła biedz, o ile tylko sił jej starczyło.
Mikołaj Barbet pozwolił jej lecieć przez kilka minut, a potem krzyknął z całej siły:
— Hej, żołnierze — więzień ucieka!... Dajcie ognia za tą kobieta!... ognia czemprędzej!...
— Zdradzoną jestem!... pomyślała wiedźma, której te słowa, jakby skrzydła do nóg poprzypinały, ten zbir chce się mnie pozbyć koniecznie!... Nieboszczycy nie mówią!...
I szybciej jeszcze lecieć poczęła.
Żołnierze zawrócili na rozkaz Mikołaja Barbet.
Światłość przeszyła ciemności.
Rozległo się ze dwanaście wystrzałów i zaraz rozległ się też głuchy łoskot padającego na bruk ciała.
— Dostała!... odezwał się głośno sierżant. Nicaise i Barnabe, idźcie, podnieście łotrzycę.
Dwaj żołnierze wyszli z szeregu.
Widziano, jak się pochylili w ciemności i podnosili trupa, posłyszano, jak podwójny okrzyk przerażenia, wyrwał im się z ust jednocześnie.
— Cóż tam takiego?... zapytał oficer, co się tam stało?...
Żołnierze milczeli.
— Sacrebleu!... wrzeszczał oficer, tupiąc nogami, sacrebleu!... Czy mi odpowiecie, czy nie?... Raz jeszcze pytam was, co się stało?....
— Ale bo to nie kobieta, odezwał się głos jeden.
— Nie kobieta?... A któż taki?...
— Pan Mikołaj Barbet...
— Nie podobna!...
— Niestety!... tak jest jednakże.
— Czy został raniony?...
— Gdzież tam raniony... zabity!...
Żołnierze prawdę mówili.
Podstępny agent policyjny nie zastanowił się, wydając rozkaz strzelania, że jest na linii strzałów i że tym sposobem bardziej jest narażony, niż uciekająca.
Ugodzony trzema kulami: jedną w głowę, a dwoma w piersi, padł, nie wydawszy nawet westchnienia.
Co do wiedźmy, ta skręciła już w ciemną uliczkę i ani można było nawet myśleć o ściganiu jej w tym labiryncie wązkich przejść, trudnych nawet w dzień do przebycia.
Trzeba było coś postanowić, zaimprowizowano więc nosze z muszkietów, zabrano trupa i odprowadzono bandę ujętych łotrów, bez przeszkody już do Chatelet.
Ex-urzędnik biura policyi, a nowy agent pana de Sartines, umarł, jak żył, zdradzając.
Powróćmy teraz do Periny.
Na pół szalona z przestrachu, słysząc ciągle świst kul przelatujących, biegła dopóty, dopóki zupełnie nogi jej nie ustały.
Trwało to z pół godziny.
Przez ten czas zrobiła co najmniej milę; nie wiedziała już, gdzie się znajduje i wyczerpana z sił, ledwie dysząca, upadła na progu jakiegoś domostwa, na ulicy Saint-Denis.
Odpocząwszy chwilę, postanowiła wniknąć bliżej w swoje położenie.
Była pewną, że nie ma już potrzeby teraz obawiać się pogoni, ale zapytywała się z przerażeniem, co ją za przyszłość czeka i co ma robić ze sobą.
Po dwa razy już tak była blizką celu, i po dwa razy fatalność w chwili stanowczej sparaliżowała jej nadzieje.
Nie posiadała nic, wszystkie jej pieniądze zaśbrano.
Gdy będzie chciała posilić się jutro, musi rękę wyciągnąć po żebraninę.
Jakkolwiek ciężka to była ostateczność, Perina traktowała ją obojętnie, bo inne daleko ważniejsze myśli głowę jej zaprzątały.
Co się stało z Janiną de Simeuse?...
Czy komisarz policyjny, przetrząsając dom Gorju, znalazł ją?...
Czy zrozumiał, że dotknięta jest pomieszaniem zmysłów i czy uznał za stosowne pozostawić ją na wolności, pomimo, że była w tak podejrzanym domu? Czy przeciwnie zabrał nieszczęśliwą, żeby ją stawić przed sądem?...
Jeżeli policya chwyci biedaczkę w swoje ręce, to wszystko stracone.
Jakże zemścić się bez Janiny?...
Perina stawiała sobie te pytania i nie znalazła, żadnej na nie odpowiedzi... Medytowała długo, nie wiedząc, co i jak postanowić.
Zaczęło świtać, a jasność dzienna, jakby rozjaśniła trochę zmęczony umysł wiedźmy.
— Przedewszystkiem... rzekła, trzeba wiedzieć, co się stało w nocy... Trzeba iść do domu Gorju... Może go zastanę otwartym... może pozostawiono w nim Janinę... Oh! gdybyż tak było, gdyby tak było!...
Odurzona tą nadzieją, podniosła się co żywo i postąpiła kilka kroków, ale zaraz się zachwiała, uderzona niby maczugą, nowym zawodem.
Wycieńczona głodem i włóczęgą po Paryżu, spostrzegła wczoraj wieczorem jakąś szynkownię i weszła do niej, nie wiedziała jednak, na której to było ulicy, nie zauważyła wcale położenia.
Kiedy wyprowadzono ją ztamtąd jako więźnia, zanadto była znękaną, ażeby mogła myśleć o czemkolwiek.
Zdawało jej się tylko, że ulica owa prowadziła na wybrzeże.
Była to jedyna wskazówka, do odnalezienia upragnionego domu.
— No, no, odwagi... zamruczała Perina, kto wątpi, ten z góry jest już pokonany... Będę szukać i znajdę!...
Zapanowawszy w ten sposób nad sobą, podążyła ku wybrzeżu i działać zaczęła.
Cały poranek na niczem zmarnowała.
Kiedy głód zaczął jej coraz dotkliwiej dokuczać, przykucnęła na progu jakiegoś domu, wyciągnęła rękę i zaczęła żebrać, tym głosem bolesnym, jaki umieją przybierać żebracy z rzemiosła.
— Litości, panowie... litości dla biednej nieszczęśliwej... Bóg wam dobroć waszę stokrotnie wynagrodzi.
Dostała kilka sous, kupiła za nie kawałek chleba, napiła się wody przy studni i ruszyła dalej...
Nadszedł wieczór i nic jeszcze nie znalazła.
Nie miała pieniędzy na zapłacenie najskromniejszego schronienia, nie mogła myśleć o przytuleniu się choćby w zajeździe pod Dyabelskiemi rogami, i przepędziła noc w piwnicy jakiejś starej posesyi.
Potężna kiedyś Perina rozpoczynała więc to przeklęte, pełne cierpień i nędzy życie, jakie prawdopodobnie będzie odtąd stałym jej udziałem.
Pozostał jej sposób pewien jeszcze, ale nie mogła zeń korzystać, aby się nie narazić na przytrzymanie.
Na palcu lewej ręki, miała oto srebrny pierścionek, na oko niepozorny, ale w gruncie bardzo cenny.
Oczko w tym pierścionku było ruchome.
Za naciśnięciem sprężynki, ukazywał się brylant najczystszej wody.
Pod brylantem maleńka złota kapsułka, zawierała kroplę straszliwej trucizny.
Za naciśnięciem drugiej sprężynki, wysuwała się igiełka stalowa, niewidzialna prawie, podobna do żądła pszczoły lub osy.
Ktokolwiekby ten pierścionek w ten sposób otwarty włożył na palec, ten byłby stanowczo straconym.
Najlżejsze ukłucie igiełki, musiało zabić najsilniejszego nawet człowieka.
Brylant wart był co najmniej sto luidorów.
Można go wyjąć było z zatrutej kapsułki, zanieść do jubilera, dobrze sprzedać i nie żebrać.
Ale ubiór wiedźmy i jej twarz wstrętna, wzbudziłyby z pewnością podejrzenie.
Przypuszczanoby, że ukradła drogi kamień, zaczętoby ją badać i musiałaby powiedzieć, jak się nazywa i gdzie mieszka.
Ponieważ nie mogłaby wyznać prawdy, oddanoby policji...
Jak tylko przestąpiłaby raz próg więzienia, pytanie, czyby zdołała wyjść z niego kiedy?...
Z pierścionka nie mogła zatem korzystać.
Powiedzieliśmy o tym pierścionku, bo odegra on ważną rolę w dalszem naszem opowiadaniu.
Nazajutrz bardzo rano, wiedźma z niezmordowaną cierpliwością rozpoczęła poszukiwania na nowo i około południa przybyła na ulicę l’Arbre-Sec.
Zadrżała z radości.
Nad furtką, prowadzącą do małego ogródka, spostrzegła wyciętą w półkole deskę, z napisem:
Furtka nie była zamkniętą.
Perina weszła więc do ogródka i zbliżyła się do domu, ale tu wszystko było pozamykane.
Zastukała kilka razy i nie otrzymała żadnej odpowiedzi.
Przyłożyła ucho do szpary we drzwiach.
„Wewnątrz panowało głębokie milczenie, dom musiał być pusty zupełnie.
Żeby się dokładnie o tem przekonać, zastukała raz jeszcze i to tak silnie, że aż zwróciła na siebie uwagę sąsiadów.
Jeden z nich, który przechodził, przystanął i zawołał:
— Hej! stara, a ty czego tam się tak dobijasz?...
— Chciałabym się zobaczyć z właścicielem Szynkowni... odpowiedziała wiedźma.
— Z Mikołajem Gorju?...
— Z nim samym.
— A więc... odrzekł sąsiad, jeżeli chcesz się widzieć z Mikołajem Gorju, to go tutaj nie znajdziesz... Idź gdzieindziej, moja stara... gdzieindziej...
— Gdzie mianowicie, proszę pana?...
— Do Chatelet, bo tam Gorju jest uwięziony... Jego dom, była to jaskinia łotrów, podrabiaczy pieniędzy, policya dowiedziała się o tem i zeszłej nocy zabrała całą kompanię. Prawdziwe to szczęście, żeśmy się pozbyli takiego nędznika z naszej dzielnicy... Powiedziałem ci już wszystko, moja kobieto.
— Jeszcze jedno chciałabym panu zadać pytanie...
— Słucham.
— Gorju miał dwie kobiety u siebie?...
— Jednę tylko... służącą Gothen...
— Miał także pewną młodą dziewczynę!...
— Nie... Gorju nie cierpiał kobiet...
— A cóż się stało ze służącą?...
— Odjechała do swojej rodzinnej wioski wczoraj rano, płakała biedaczka ogromnie, bo łotr Gorju winien jej był zasługi za rok przeszło...
— Czy nie mógłby mi pan powiedzieć, zkąd pochodziła Gothen?...
— Doprawdy, że nie wiem tego... Ale, bodaj, że z Argentenil.. jeżeli nie z Puteaux, albo z Saint-Denis... Poczekajno, moja stara... Zdaje mi się, że pochodziła z Meaux...
Wiedźma nie pytała o nic więcej... Spuściła głowę i odeszła... Ostatnia nić zerwała się jej w ręku... O odnalezieniu Gothen myśleć było niepodobna, nie było więc podobna także natrafić na ślad Janiny de Simeuse...
Tą razą wiedźma nie próbowała nawet wałczyć z przygniatającem ją przygnębieniem... Opuściła ulicę l’Arbre-Sec, wyszła na wybrzeże, zeszła na brzeg przy ostatniej arkadzie Pont-Neuf i namyślała się, czy nie najlepiej będzie rzucić się do Sekwany...
— Przynajmniej... mówiła sobie... skończę odrazu wszystko...
Ale zaraz się upamiętała...
— Umrzeć, nie pomściwszy się!... umrzeć, pozostawiając Kerjeana szczęśliwego i bogatego!!!... O, nie!... nie!... Mniejsza o nędzę, o cierpienie, walkę, rozpacz, jeżeli po tem wszystkiem nastąpi tryumf... Przecież przepowiedziały mi karty, że się zemszczę nad baronem!... Nie pozostaje mi nic teraz, tylko odszukać Renégo de Rieux!... Albo go znajdę, albo zginę!!!...
Po wyjściu z szynkowni przy ulicy l’Arbre-Sec Mikołaja Barbet, Periny, Gorju i więźniów, komisarz, który pozostał z agentem i dwunastoma żołnierzami, postawił trzech z nich przy drzwiach i oknach, i zaczął rewidować dom cały... Pierwsze drzwi, jakie napotkał, prowadziły do alkierza, w którym zamknięta była Janina de Simeuse... Klucz od tych drzwi miał Gorju w kieszeni, ale agent miał przy sobie cały pęk wytrychów i zamek z łatwością otworzył... Ogromne było zdumienie komisarza, gdy, przestąpiwszy próg, zobaczył siedzącą w kącie młodą dziewczynę na wpół odziana, nadzwyczaj piękną i patrzącą na niego błędnemi oczami...
Rozpoczął zaraz badanie... Ale Janina ani go zrozumiała, ani nawet słyszała i nic nie odpowiadała na wszelkie zapytania...
Komisarz był uczciwym człowiekiem... nie po grubijańsku więc traktował biedną istotę, zwłaszcza, że po baczniejszem przypatrzeniu się jej, poznał, że nie była przy zdrowych zmysłach... Ponieważ atoli w długim zawodzie swoim napotykał nieraz na różne komedye, odgrywane z nadzwyczajną zręcznością, i ponieważ z tego powodu bardzo był niedowierzającym, pozostawił dwóch ludzi przy chorej i prowadził w dalszym ciągu rewizyę...
Dwie stancye na poddaszu bardzo prędko zostały przetrząśnięte, i nie znalazło się w nich nic podejrzanego...
Nie znaleziono także nigdzie pieniędzy... ani rzetelnych, ani fałszywych...
Rewidenci zeszli z powrotem na parter... komisarz kazał podnieść klapę urządzoną w podłodze wielkiej sali, i wszedł na schody, prowadzące do piwnicy... Dzięki nocnym wyprawom Gorju, piwnica ta dobrze była zaopatrzona... Pewna liczba baryłek stała pod jedną ścianą... pod drugą znajdowały się butelki, ustawione rzędami i spora kupa rozmaitych rupieci... Komisarz kazał żołnierzom rozrzucić te rupiecie... ale nim rozkaz mógł być wykonany, rozległ się przeraźliwy krzyk Gothen, która w chwili zejścia służby bezpieczeństwa do zakładu jej pryncypała, schowała się za beczki i teraz wyszła ze swojej kryjówki... Z płaczem, załamując ręce, błagała ona, ażeby jej nie robili żadnej krzywdy...
Komisarz uspakajał, jak mógł, biedną kobietę, a gdy się nareszcie uspokoiła, zaczął jej zadawać pytania. Gothen odpowiadała na nie bez namysłu i bez wahania, z taką szczerością, że mogła przekonać najbardziej nawet podejrzliwego urzędnika...
Z odpowiedzi służącej nabrał komisarz przekonania, że lubo Gorju nie należał do fałszerzy, których policya szukała na wszystkie strony, musiał być jednakże niebezpiecznym złodziejem, skoro bardzo często powracał późno w nocy, a przynosił ze sobą rozmaite przedmioty, jakich z pewnością nie kupował.
Zapytana o Coquelicota, Grothen przyznała, że zna osobistość tego nazwiska, że go często widywała w szynkowni, ale nie wiedziała, kto on jest, ani gdzie go znależć można.
To samo powiedziała o panu Dawidzie.
Słyszała o nim nieraz, ale go nie widziała nigdy.
Opowiedziała nakoniec, że zeszłej nocy po wizycie Coquelicota, w czasie nieobecności pana Gorju, powrócił tenże z młodą dziewczyną, którą, jak powiadał, wyciągnął z Sekwany i z ubrania której ciekła woda...
Potwierdziło to w zupełności przypuszczenie komisarza.
Nie wątpił, że dziewczyna ta miała naprawdę zmysły pomieszane.
— Moja kochana... odezwał się do służącej, gdy skończył badanie, byłaś w służbie u wielkiego łotra... mógłbym więc cię podejrzywać o wspólnictwo i wsadzić także do więzienia...
Gothen zaczęła płakać i tak uroczyście zapewniać o swojej niewinności, że potrzeba ją było energicznie zmusić do milczenia.
— Nie uważam cię za winną... rzekł komisarz i pozostawię na wolności. Ale musisz wyjść z tego domu...
— Kiedy, proszę pana?...
— Natychmiast... zabieraj swoje rzeczy i wynoś się...
— Czy nie mogłabym przynajmniej zostać tu do jutra rana?...
— Nie... Pozamykamy wszystkie drzwi i zabierzemy klucze...
— Cóż ja pocznę z sobą?...
— Nic mnie to nie obchodzi...
— Ah! panie komisarzu... wykrzyknęła Gothen z płaczem, ten rozbójnik winien mi zasługi za rok przeszło, ja się zapracowywałam dla niego!... O! mój Boże!... mój Boże!... jakaż ja jestem nieszczęśliwa...
— Powinnaś się uważać za bardzo szczęśliwą, że ci się tak udało... Raz jeszcze ci powtarzam zabieraj rzeczy i wynoś się co prędzej...
W pięć minut później, biedna Gothen opuściła dom Mikołaja Gorju, ale że do dnia było daleko jeszcze i że naprawdę niemiała się gdzie udać, usiadła na progu i roniła łzy nad swojem nieszczęściem i straconemi zasługami...
Zastał ją rano tak beczącą jeden z sąsiadów, i od niej się o wypadkach zaszłych w nocy dowiedział.
Komisarz i żołnierze wyszedłszy z domu, pozamykali szczelnie okiennice, potem pozamykali wszystkie drzwi, przyłożyli na nich pieczęcie i ruszyli w drogę.
W pośrodku niewielkiej ich gromadki, postępowała kobieta widocznie bardzo osłabiona, bo podtrzymywało ją dwóch żołnierzy.
Tą kobietą była Janina de Simeuse.
Resztę nocy przepędziła nieszczęśliwa istota w więzieniu Chatelet, a nazajutrz raniutko, bramy Salpetrière, okrutnego więzienia waryatek, przeklętego domu, na samo wspomnienie którego matka Urszula dreszczów dostawała, zamknęły się za nią.
Po nad główną bramą tego olbrzymiego a ponurego gmachu, możnaby śmiało wypisać owe wiersze, jakie Dante zamieścił był na drzwiach piekła:
„Wy, co wchodzicie tutaj, pozostawcie po za sobą wszelkie nadzieje!“
Wkrótce powrócimy do tej przepaści cierpień ludzkich, powrócimy tu do narzeczonej Renégo de Rieux, ofiary wiedźmy i barona de Kerjean...
Dziesięć dni upłynęło od wypadków, jakie opisaliśmy czytelnikom naszym.
Przez ten przeciąg czasu, żadna ważniejsza zmiana nie zaszła w położeniu główniejszych osobistości niniejszego opowiadania.
Rewizya policyjna w domu i szynkowni przy ulicy l’Arbre-Sec, żadnych nie wydała rezultatów.
Pan de Sartines nie dowiedział się niczego.
Napróżno badano oberżystę i przytrzymanych u niego bandytów, napróżno męki im różne zadawano, nie można było wydobyć z nich żadnego ważniejszego szczegółu.
Szynkarz dla ocalenia swojej wolności, a może i życia, gotów był zdradzić tajemnice całego świata, prawił więc dużo o Coquelicocie i panu Dawidzie, ale nie był w możności dać dokładniejszych co do nich wskazówek.
Co do łotrów popchniętych fatalnością nocy owej do szynkowni Gorju, nie mogli oni nic powiedzieć sędziemu, dla tej prostej przyczyny, że sami nic zgoła nie wiedzieli.
Zatrzymano ich w więzieniu, nie potrzeba tego żałować, bo każdy z nich napewno zasługiwał na galery.
Agenci pana de Sartines przetrząsnęli cały Paryż, ażeby odnaleźć pana Dawida i Coquelicota, ale ich usiłowania nie doprowadziły do niczego, niepodobieństwem bowiem było posądzać barona de Kerjean, liberya zaś hotelu Dyabelskiego zmieniła Coquelicota do niepoznania.
Wiedźma ze swej strony szukała Renégo de Rieux, żeby się z nim połączyć w zemście, ale szukała napróżno.
Rozpacz ogarniała ją codzień większa i odbierała jej całą energię.
Żebraczy chleb, niedostatecznie podtrzymywał jej siły.
Widziała zbliżającą się godzinę, w której zmuszoną będzie szukać w śmierci zbawienia.
Kerjean nie był szczęśliwym, chociaż na pozór doszedł do celu ambitnych pragnień swoich.
Przechodził okrutne męczarnie, niepewności i obawy.
Nie miał jednej chwili spokojnej.
Położenie jego, to spacer po podminowanym gruncie, grożącym lada chwila zapadnięciem.
Markiz de Rieux nie spełnił wprawdzie dotąd żadnej ze swych pogróżek, ale nie uspakajało to wcale barona.
Wiedział dobrze, kto był René i pewnym był, że ten potężny wróg jego czekał tylko stosownej chwili, ażeby go powalić,
Co wieczór pytał się Coquelicota:
— A co?... znaleziono?... dowiedziano się czego?...
— Jeszcze nie, panie baronie... odpowiadał siepacz, ale poszukiwania prowadzone są zawzięcie i mam nadzieję, że wkrótce uwieńczone zostaną powodzeniem...
— Miej możność powiadomienia mnie tylko o tem... wykrzyknął Luc z ogniem, a dołożę dziesięć tysięcy liwrów do nagrody, jaką ci obiecałem...
Niecierpliwość i niepokój markiza de Rieux dorównywała obawom de Kerjeana.
Renému pilno było zerwać maskę z twarzy niegodnego swojego rywala, pragnął ukarać awanturnicę, której prawdziwego nazwiska nie wiedział, pragnął pomścić Joannę de Simeuse, jeżeli już za późno było ją ocalić, ale że chciał działać sam, bez pomocy naczelnika policyi, przy pomocy jedynie Bouton-d’Ora i Dagoberta, irytował się więc powolnością olbrzyma i karła, a nawet zaczął ich posądzać o niewierność.
Co do tego nie miał jednakże racyi.
Prawda, że obaj jego dzisiejsi pomocnicy byli wytrawnymi łotrami, ale i to prawda, że sumiennie spełniali swoje role w niebezpiecznej komedyi, że pragnęli za jakąbądź cenę zasłużyć na listy ułaskawiające, które miały ich na zawsze zabezpieczyć od szubienicy.
W ciągu dwóch tygodni, jakie ubiegły od chwili zarekomendowania ich przez Coquelicota i zapisania na listę fałszerzy pieniędzy, zrobili już bardzo dużo, bo zjednali sobie zaufanie towarzyszy a nawet samego de Kerjeana.
Bouton-d’Or obdarzony nadzwyczajną niezrównaną siłą, był przedmiotem ogólnego podziwu i admiracyi.
Luc podczas częstych swoich nocnych wizyt w podziemiach hotelu, lubił patrzeć, jak ten olbrzym podnosił wielki młot jedną ręką i jak wywinąwszy nim w powietrzu, uderzał silnie w ogromne kowadło, albo jak uzbrojony w ogromne obcęgi, wyciągał z ognia kotły pełne roztopionego metalu, lub gdy potężnemi swojemi płucami rozniecał jak miechem ognisko.
Dagobert nie mógł się pochwalić podobną siłą, ale przebiegły jego spryt i inteligencya, czyniły go bardzo użytecznym w stowarzyszeniu.
Chociaż nie obeznany jeszcze z tajemniczym przemysłem, którego członkiem pozostawał, miał on zawsze do udzielenia dobrą jakąś radę, znalazł zawsze jakiś znakomity w głowie swej pomysł.
Ile razy postąpiono według jego wskazówek, tyle razy dobrze postąpiono.
Kerjean myślał już o wyniesieniu Dagoberta do godności kierownika warsztatów, a na Bouton-d’Ora patrzył z pewną dumą, jak Fryderyk wielki, patrzący na olbrzymich swoich grenadyerów.
Olbrzym i karzeł nie dali się olśnić łaskawością, jaką ich obdarzano, nie tracili z pamięci listów swoich ułaskawiających, i czekali niecierpliwie okazyi, ażeby na nie zasłużyć jak najprędzej.
Zajmiemy się w tej chwili Dagobertem i Bouton-d’Orem i powrócimy do opowiadania przerwanego chwilowo temi szczegółami.
Jedenastego dnia po uwięzieniu Gorju i jego gości i po umieszczeniu Janiny w Salpertière oraz ucieczce Periny, karzeł i olbrzym, około dziewiątej wieczór, zatrzymali się przy ulicy Corisaie, przed znaną nam kratą żelazną.
Dali sygnał, jaki już słyszeliśmy parę razy i na jaki markiz oczekiwał zawsze niecierpliwie...
Tym razem nie pan de Rieux przyszedł im jednakże otworzyć, ale kamerdyner jego, przybyły przed tygodniem z Brest, człowiek, któremu René ufał jak najzupełniej... On wprowadził przybyszów do małego saloniku na parterze...
Szeroka twarz Bouton d’Ora wydawała się bardziej dziś, niż zwykle ożywioną... Dagobertowi oczy błyszczały...
— Mamy honor złożyć nasze uszanowanie panu markizowi!... powiedział karzeł, kłaniając się do ziemi...
— Straciłem już nadzieję, że was kiedy zobaczę!... wykrzyknął René...
— To pan markiz źle nas sądził... szepnął z uszanowaniem Dagobert...
— Dla czegóż tak długo nie dawaliście żadnej o sobie wiadomości?...
— Bo nie mieliśmy nic nowego, nic interesującego dla pana markiza...
— A dzisiaj?... zapytał żywo oficer marynarki...
— Dzisiaj jesteśmy w możności zadowolnić pana markiza... dokończył Dagobert...
— Zupełnie?...
— Nie tak zupełnie znowu, żeby można działać: zaraz dziś w nocy, albo chociażby jutro... ale najzupełniej nam się chyba uda...
Oczy markiza zabłysły...
— Może... może bardzo prędko!... zakończył Dagobert... i wyjął z kieszeni dwa przedmioty i położył je na stole przed markizem...
— Co to jest?... zapytał René...
— Klucz i kawałek wosku, na którym jest wycisk, jak się pan markiz może o tem przekonać od jednego rzutu oka...
— Cóż to za klucz?...
— Od drzwi, stanowiących komunikacyę podziemną z apartamentami Hotelu dyabelskiego...
— A ten wycisk?...
— To zamek drzwi następnych... Jutro zaraz ten sam towarzysz, który zrobił ten klucz oto, zabierze się do roboty drugiego klucza z tego wycisku... i śmiem utrzymywać, że nie będzie potrzebował poprawiać swojego arcydzieła...
— Więc tajemnicze przejście ma tylko dwoje drzwi?...
— Ani mniej, ani więcej, panie markizie... Przekonałem się o tem na własne oczy ubiegłej nocy, podczas, gdy baron de Kerjean zwiedzał warsztaty... Zagrałem w grubą grę nieprawdaż?.. Ale co robić?... Kto nie ryzykuje, nic nie ma!... Prawie w trzeciej części przejścia pomieszczone są drzwi drugie... Ponieważ były otwarte, mogłem więc swobodnie odcisnąć zamek i będziemy mogli otworzyć go kiedy nam się spodoba... Na końcu korytarza potrzeba wejść na schody i unieść klapę, ażeby się znaleźć w salonach hotelu...
— Wyśmienicie!... Ale przejście to jest zapewne pilnie wewnątrz strzeżone...
— Nie...
— Pewnym jesteś?...
— Najpewniejszym.. baron de Kerjean ufa podług wszelkiego prawdopodobieństwa, grubości drzwi i silnym zamkom, i nie podejrzewa, aby ktoś miał interes dostawać się do jego mieszkania tą tajemniczą drogą... Jeżeli się nie mylę, to pójdzie nam gładko... Gdyby jednak ktoś znalazł się na naszej drodze... no... to tem gorzej dla niego... Bouton d’Or zabawi się wtedy nożem...
O!... niech pan; będzie spokojny... wykrzyknął olbrzym... znamy my się z tym dobrze...
— Krew!... mruknął René z widoczną odrazą.
— Mam honor zapewnić pana markiza... rzekł Dagobert... że wypadek to nieprawdopodobny... Nie spotkamy nikogo przynajmniej w korytarzu, bo co do pałacu, za to nie odpowiadam...
— Położenie się zmieni, skoro tylko próg jego przestąpimy... odpowiedział markiz... jeżeli bowiem chcieliby nas wypchnąć siłą... i my użyjemy siły, a prawo będzie po naszej stronie...
— To jasne, jak dzień... potwierdził Bouton Or.
— Bo... ciągnął René... żeby doprowadzić do skutku śmiały nasz zamiar... nie możemy, o ile mi się zdaje, pozostać o własnej sile...
— I ja jestem tego zdania... potwierdził Dagobert...
— Czy z ludzi Kerjrana, z którymi jesteście w ciągłym stosunku, nie możnaby kilku przekupić, nie obawiając się zdrady z ich strony?...
— Wszyscyby się dali przekupić... ale nie śmiałbym im proponować... Zaledwie jest dwóch, czy trzech takich, na których mógłbym liczyć... Czy pan, markiz upoważni mnie do traktowania z nimi i oznaczenia im wynagrodzenia po spełnionym czynie?...
— Daję ci najzupełniejszą ku temu władzę...
— Nawet, gdybym im obiecał listy ułaskawiające?...
— Czy ludzie, o których mówisz, są mordercami?...
— Nie, panie markizie... nie mają nic podobnego na swojem sumieniu... są to zwyczajni złodzieje...
— W takim razie, prosić będę za nimi naczelnika policyi, a pan de Sartines, uwolniony przezemnie od fałszerzy pieniędzy, nie odmówi mi z pewnością...
— Jeżeli tak, to pan markiz może liczyć na trzech nowych sprzymierzeńców...
— Z kamerdynerem moim, którego wierność i odwaga granic nie mają, będzie nas zatem siedmiu... Czy to wystarczy?...
— To więcej, niźli potrzeba do porwania jednej kobiety... odrzekł Dagobert... Cała służba spać będzie, a zanim się obudzi, my już daleko odlecimy...
— Kareta czekać będzie na ulicy l’Enfer... ciągnął René... ja sam będę powoził, gdy po skończonej wyprawie będziemy mieli baronową de Kerjean w naszych rękach...
— Kiedy pan markiz działać pragnie?...
— Jak można najprędzej, ale to od was więcej, niż odemnie, zależy...
— A więc dzisiejszej nocy zajmiemy się kaptowaniem ludzi... jutro drugi klucz posiędziemy... następnej nocy przekonamy się, czy klucz łatwo funkcyonuje... i jeżeli pan markiz uważa za stosowne, możemy popróbować szczęścia na trzecią noc z kolei...
— Zgoda... odrzekł René. A czy was jeszcze zobaczę?...
— Nie... Chyba w razie, gdyby zaszła jakaś nieprzewidziana przeszkoda, o której musielibyśmy uprzedzić pana markiza...
— Na którą godzinę naznaczacie schadzkę?...
— Na dwunastą w nocy.
— Gdzież spotkam się z wami?...
— Na ulicy Tombe-Issoire, przy furtce...
— Jak zdołacie mnie i mojego kamerdynera wprowadzić do podziemi?...
— Nic łatwiejszego... Przygotujemy ubranie i pan markiz przebierze się za robotnika, poczernimy panu twarz i ręce uczynimy niepodobnym do poznania... To samo zrobimy z kamerdynerem... Poprowadzę pana markiza i powiem mu hasło... Szyldwach zna mnie dobrze i nie zrobi żadnej kwestyi... Bouton d’Or uczyni to samo z pańskim kamerdynerem... Dostawszy się do podziemi dam znak moim trzem ludziom... Zbierzemy się około pana markiza, zasłonimy go przed niepotrzebnemi oczami i skierujemy się ku drzwiom przejścia... Skoro je otworzymy i wejdziemy w korytarz, zaraz je za sobą zamkniemy i sprawa wygrana, bo niepodobnaby było nas gonić, gdyby nawet spostrzeżono nasze nagłe zniknięcie, co zresztą także wydaje mi się nieprawdopodobnem... Widzi pan markiz, że wszystko przewidziane, i że gdyby nas fatalność jaka zawiodła w ostatniej chwili, nie będzie to winą planu, dobrze i ostrożnie obmyślanego...
— Wierzę, że nam się uda, wierzę w to z całej duszy!... odpowiedział René. A przytem oddaję najzupełniejszą sprawiedliwość gorliwości waszej...
Cokolwiek się stanie, obiecana nagroda słusznie wam się będzie należeć i z pewnością was nie ominie...
— Więc... zapytał Dagobert z zapałem, więc nasze ułaskawienie?...
— Otrzymacie je odemnie za trzy dni, daje wam na to słowo honoru.
— Niech żyje pan markiz!... wykrzyknęli z zapałem Dagobert i Bouton d’Or. Niech błogosławioną będzie ręka, która nas ocaliła.
I obaj bandyci opuścili pawilon przy ulicy de la Corisaie, a karzeł raz jeszcze powtórzył:
— Za dwa dni, panie markizie, o północy!... Ulica Tombe-Issoire przy furtce pustego placu...
— Bądźcie spokojni... odrzekł żywo René, nie będziecie czekać na mnie!...
Nazajutrz o zwykłej godzinie, to jest pomiędzy dziesiątą a jedenastą wieczór, Dagobert i Bouton d’Or: przybyli do podziemi i wzięli się z gorliwością do zwykłych obowiązków swoich.
Karzeł miał w kieszeni ów sławny klucz od drugich drzwi, o którym wieczorem opowiadał — i postanowił wyprobować go tej jeszcze nocy.
Około 12-ej drzwi od korytarza otworzyły się cicho na wysmarowanych zawiasach i Kerjean się ukazał.
Rzadko kiedy upłynęło dwadzieścia cztery godzin, żeby nie odwiedził warsztatów.
Lubił nie tylko doglądać robót, ale rozmawiać z towarzyszami Pochodni, uważał ich bowiem za rodzaj straży, zupełnie sobie oddanej i wiernej.
Dagobert czekał właśnie na tę wizytę.
Korzystając z tego, że wszystkich uwaga zwróconą była na głównego wodza stowarzyszenia, otworzył pierwsze drzwi zamknięte przez Kerjeana i pobiegł szybko do drugich — na krótkich nogach swoich.
Włożył klucz w zamek i zaraz się przekonał, iż ślusarz wykonał robotę sumiennie.
Nie rozległ się żaden zgrzyt, nie zjawiła się żadna trudność.
Zakręcony klucz obrócił się najdokładniej i drzwi się otworzyły.
— Dobrze idzie!... pomyślał Dagobert, markiz de Rieux będzie zadowolony!...
Miał zamknąć z powrotem i uciekać, gdy nagle zadrżał gwałtownie, spostrzegłszy przy słabem świetle latarki zawieszonej u sklepienia, postać ludzką, wysoką a chudą, stojącą o kilka kroków od niego i bacznie mu się przypatrującą.
Tym człowiekiem był Coquelicot.
Siepacz powrócił do pałacu i zapytał o barona, bo chciał mu zdać sprawę z jakiejś misyi sobie powierzonej.
Dowiedział się od Moralesa, że Kerjean był w podziemiach, chcąc więc okazać wielką gorliwość swoję, udał się tam za nim.
— Widziałem już gdzieś tę dziwną twarz i śmieszną figurę... myślał sobie Coquelicot, przypatrując się Dagobertowi, a głośno zapytał:
— Kto jesteś przyjacielu?...
— Kto ja jestem?... powtórzył karzeł, siląc się na odwagę. Zdaje mi się, że łatwo się tego domyśleć... jestem towarzyszem pochodni...
— A co robisz tutaj?...
Odpowiedzieć na to pytanie było trochę trudno.
Dagobert próbował się wykręcić, udając szczerość.
— Mógłbym skłamać... odrzekł, ale wolę powiedzieć prawdę. Muszę przyznać, że z natury jestem trochę zanadto ciekawy... Zobaczywszy otwarte drzwi, chciałem zobaczyć, gdzie prowadzi korytarz... Może źle zrobiłem, ale przecie nie zasłużyłem na powieszenie...
Mogło to być prawdą i Coquelicot to przypuszczał.
— Baron nie lubi ciekawych... gdyby cię spotkał, drogoby cię to kosztowało... Wracaj czemprędzej do podziemi i nie chwal się ze swojej ciekawości... Radzę ci szczerze...
Dagobert nie dał sobie powtarzać tego dwa razy.
Zawrócił się i zniknął.
Coquelicot szedł za nim powoli i znowu sobie powtarzał:
— Gdzie ja, u dyabła, widziałem tego garbusa?...
Niepewność siepacza nie trwała długo.
Zaledwie uszedł kilkanaście kroków, kierując się w stronę Kerjeana, otoczonego robotnikami, gdy oko w oko spotkał się z Bouton d’Orem.
Olbrzym wywijał nad kowadłem potężnym młotem.
Jasne światło ogniska oświetlało dokładnię tę charakterystyczną figurę.
Ktokolwiek go raz zobaczył, nie zapomniał nigdy.
— Nie mylę się, pomyślał Coquelicot, to ten sam człowiek, który mnie tak uraczył w noc balową!... Pracował wówczas na rzecz markiza de Rieux, a mały garbus mu towarzyszył... Jakim sposobem oba ci ludzie znajdują się dzisiaj w usługach barona i jakim sposobem należą do towarzyszów Pochodni?... To mi się bardzo podejrzanem wydaje!... Drab ten cięciem szpady o mało mnie nie wysłał do lali... Zaprzysiągłem, że się pomszczę!... Albo w błędzie jestem, albo zemsta ta nastąpi wkrótce...
Bouton d’Or, zajęty swoją robotą, nie spostrzegł Coquelicota.
Możeby go nie poznał nawet.
Siepacz oddalił się odeń i podszedł do barona,
Odprowadził pana swego na bok, opowiedział w kilku słowach powód, jaki sprowadził go do podziemi, a następnie dodał:
— Mam panu baronowi zakomunikować rzeczy daleko jeszcze ważniejsze...
— Co takiego?...
— Czy pan baron pewnym jest wszystkich ludzi, jacy się tu znajdują?...
— Wszyscy odbyli próby... wszyscy wykonali przysięgi... wszyscy wiedzą, co ich czeka za zdradę... Nie mogę, zdaje się, o nich wątpić... ale dla czego zadajesz mi podobne pytanie, Coquelicocie?...
— Dla tego, iż pewny jestem, że pan baron jest w błędzie — mogę przysiądz, że znajdują się zdrajcy pomiędzy towarzyszami pochodni...
— Zkąd ta pewność!... wykrzyknął Kerjean.
— Mam tę pewność, panie baronie... tylko mówmy cicho... obawiam się uszów, będących w pobliżu...
— Zdrajcy są tutaj?... szepnął baron, ale w jakim celu?... w jakim interesie?... Czy możesz mi dać dowód jaki na to, co mówisz?...
— Mogę, panie baronie.
— No to dawaj go natychmiast.
— Niech pan baran wydać raczy naprzód rozkaz, aby nikogo nie wypuszczano z podziemi...
— Dobrze... wydam taki rozkaz...
Kerjean dał znak i zbliżył się doń zaraz jeden z towarzyszów pochodni.
Człowiek ten posiadał pewien stopień w złowrogiej armii barona, miał obowiązek roznoszenia szyldwachom rozkazów i haseł.
— Niechaj natychmiast wszystkie wyjścia zostaną pozamykane, oświadczył Luc, niechaj szyldwachy strzelają do każdego, ktoby chciał uciekać z podziemi!... Idźcie i ani słowa o instrukcyi, jaką wam dałem... Nikt, oprócz tych, do kogo to należy, niechaj nie wiedzą o niej.
Towarzysz Pochodni skłonił się baronowi i odszedł wykonać rozkazy.
— Spełniłem wszystko, co chciałeś... rzekł Luc do Coquelicota, teraz mów zatem...
— Służę panu baronowi...
— Kogo uważasz za zdrajców?...
— Dwóch.
— Wskaż mi ich obu...
Siepacz rzucił sępim okiem po tłumie i bez trudności napotkał olbrzyma i karła.
Wyciągnął rękę i wskazał ich baronowi.
— Co?... wykrzyknął tenże, Dagobert i Bouton d’Or!... dwóch nowozaciężnych, których obdarzyłem całem mojem zaufaniem, których ceniłem sobie szczególnie, jako siłę i rozum!... Czy pewny jesteś tego, co mówisz?...
— Tak pewny, jak to, że mówię teraz do pana barona...
— Ci dwaj ludzie są zapewne członkami policyi?...
— Nie... odrzekł Coquelicot, potrząsając głową.
— Cóż to zatem za jedni?...
— Należą do tego, którego szukamy napróżno, a którego dzięki przypadkowi, odnajdziemy nakoniec!... Należą do markiza Renégo de Rieux...
Kerjean cofnął się zdumiony.
— O!... to byłoby zanadto świetne. Jeżeli to prawda, zrobiłeś majątek!...
— Od tej chwili zatem uważam się za bogatego...
— Dawajże dowód, jaki obiecałeś...
— Zaraz, panie baronie.
Coquelicot opowiedział teraz w krótkości o spotkaniu przed chwilą Dagoberta w tajemniczem przejściu, o jego pomieszaniu, niezręcznej odpowiedzi i szybkiej ucieczce, objaśnił nadto, że karzeł był towarzyszem olbrzyma i że obaj pilnowali, aby nie ścigano czarnego pokutnika, czyli Renégo de Rieux, gdy wyszedł z balu w hotelu Dyabelskim.
W miarę, jak siepacz opowiadał, baron coraz większego nabierał o prawdziwości słów jego przekonania.
— Tak... tak... to prawda!... Ci ludzie, to najmici Renégo de Rieux... powtarzał. Od nich dowiedział się on o tajemnicach podziemi... Zaciągnięcie się ich w szereg towarzyszów pochodni, ciągła ich obecność tutaj, musi ukrywać jakieś plany tajemne, jakiś spisek przeciwko mnie uknuty... Mój wróg czyha na mnie, ale prędzej jego godzina wybije!...
Coquelicot nadstawił ucha i nie stracił ani słowa z monologu wypowiedzianego półgłosem przez Kerjeana.
— Co pan baron rozkaże?... zapytał następnie.
— Niech zwiążą tych ludzi i wezmą pod silną straż oddzielnie, ażeby nie mogli przemówić do siebie ani słowa... Wybadam sam każdego z osobna...
— Dobrze, ale ja nie mogę tu rozkazywać... panie baronie, nie znają mnie tutaj wcale, nie usłuchają zatem moich poleceń.
Kerjean przywołał tego samego towarzysza, któremu wydał poprzednio rozkazy.
— Ten pan, rzekł, wskazując na Coquelicota, jest zastępcą moim... Słuchajcie go, jakbyście mnie słuchali...
Coquelicot i towarzysz pochodni zniknęli zaraz w tłumie.
Po kilku minutach, baron zobaczył dwa oddziały, jeden z sześciu, drugi z trzech ludzi złożone, kierujące się w stronę Bouton d’Ora i Dagoberta.
Coquelicot szedł w pewnem oddaleniu za sześcioma ludźmi, zmierzającymi do kowadła, przy którem pracował olbrzym.
Ex-psiarczyk księcia de Guemenée, kuł z całej siły ogromną sztabę metalu, podnosił i opuszczał młot z mechaniczną akuratnością i herkulesową siłą, nie zwracając wcale uwagi na to, co się do koła niego działo.
Można też wyobrazić sobie jego żdziwienie i jego wściekłość, gdy mu nagle ów silny młot z rąk wytrącono, gdy ośm silnych ramion ujęło go w pół i powaliło na ziemię jak kłodę.
Zwalczony podstępem, zaczął olbrzym ryczeć i szamotać się niby wół do szlachtuza prowadzony, a następnie, ochłonąwszy trochę, zebrał całą siłę, naprężył wszystkie muskuły i próbował odrzucić precz napastników, aby powstać na nogi.
Próżne to były atoli usiłowania.
Mocne powrozy i pasy skórzane tak go omotały, że ani mógł się poruszyć.
Okrzyk wściekłości zamarł mu w zaciśniętem gardle, twarz mu się rozczerwieniła, żyły wystąpiły na czoło i szyję, oczy krwią nabiegły.
Przez parę sekund, można było przypuszczać, że apoplektyczny udar wyekspedyuje go na tamten świat niebawem.
— Prędko!... prędko!... wołał Coquelicot, dostrzegłszy te zatrważające symptomaty, postawcie go na nogi, bo inaczej będzie po nim!... A on nie może tak umrzeć!... do wszystkich dyabłów... musi wyśpiewać przedtem wszystko, co wie... kochanek...
Sześciu zbirów zabrało się do dzieła i z nadzwyczajną trudnością postawili olbrzyma na nogi. Bouton d’Or ciężki był, jak marmurowa statua.
Uznał się za pokonanego, nie próbował już obrony, nie mógł już nawet ustać na nogach.
Sześciu siepaczy otoczyło go do okoła, żeby upaść mu nie pozwolić.
Zniknął niepokojący kolor twarzy, żyły się pochowały, oczy nie wyrażały już wściekłości, stały się tylko zupełnie błędne.
Coquelicot odetchnął.
— Niebezpieczeństwo minęło!... zamruczał sam do siebie. Przed chwilą byłem pewny, że już skończy... Ale teraz wszystko w porządku!... O... wystraszył mnie gbur przeklęty. Kto długi płaci, ten się bogaci, dodał ze złowrogim uśmiechem. Otrzymałem kiedyś od niego pchnięcie szpadą... muszę mu więc sowicie odpłacić za to...
Trzej inni ludzie, którzy skierowali się byli w stronę Dagoberta, bardzo łatwo pokonali wątłą figurkę jego.
Nieszczęśliwy garbus, znał swoję bezsilność i wcale się nie próbował opierać.
Podał obojętnie obie ręce i te mu natychmiast po za plecami związano.
Nie wydał żadnego okrzyku, żadna skarga nie wyszła z ust jego.
Nie zapytał też nawet, za co go tak niespodzianie pochwycono.
Poprzestał na zadaniu samemu sobie zapytania:
— Co to ma znaczyć?... O co mnie posądzają?... Dagobercie, mój biedny przyjacielu, bodaj żeś się załapał, ananasie!... Rzuciłeś się w paszczę wilka, ażeby uniknąć powroza!... ładnieś się urządził, pieszczochu, nie na wiele zda ci się teraz list ułaskawiający... Wykręć się, jeżeli zdołasz, życzę ci powodzenia, z całego serca, ale nie dałbym dukata za twoję skórę!...
Gwałtowna scena, jaką przedstawiliśmy czytelnikom naszym, nie mogła przejść bez zwrócenia uwagi, obudzenia ciekawości i wywołania zamieszania w podziemiach.
Nikt nie rozumiał, co się stało, ci nawet, co spełniali rozkaz Coquelicota, nie wiedzieli, co on znaczy.
Towarzysze pochodni, zapytywali się jedni drugich, ale żaden nie umiał nic powiedzieć.
Każdy przerwał robotę, wszystkie miechy działać przestały.
Pomieszany szmer głosów, rozlegał się coraz więcej pod sklepieniami.
— Nie podobna nie zrozumieć w podobnym gwarze, powiedział do siebie Kerjean, muszę nakazać milczenie, ale czy mnie usłuchają?...
Dał znak, że chce przemówić.
Ci, co bliżej byli, umilkli natychmiast, inni poszli za ich przykładem.
Po trochu hałas się zmniejszał, a po kilku minutach głębokie milczenie w kryptach zapanowało.
Uczucie nieskończonej dumy napełniło piersi barona.
— Stanowczo nad niemi panuję!... pomyślał, na prawdę więc jestem królem?...
Następnie imponującym, donośnym głosem swoim zawołał:
— Towarzysze pochodni, w waszym, tak samo, jak i w moim jest interesie, niedopuszczanie jakiejkolwiek zdrady. Dwóch z pomiędzy was w tej chwili, jest o tę zdradę oskarżonych. Podejrzewam ich, że są winni, ale pewności nie mam jeszcze. Wysłucham ich i osądzę. Jeżeli przestępstwo zostanie im dowiedzione, skończymy z nimi prędko, przysięgam wam na to, towarzysze pochodni!... Chwila jest nadzwyczaj uroczystą. Życie dwóch ludzi wisi na włosku... Możecie jednak być i bądźcie spokojni... Nie przeszkadzajcie zamieszaniem spełnieniu tak ważnego dzieła.. Pozostawcie waszemu wodzowi przytomność umysłu, bo potrzebuje jej dla odróżnienia prawdy od kłamstwa, dla potępienia, albo uniewinnienia... Nie w swojem tylko imieniu, ale w imieniu nas wszystkich wydam wyrok na oskarżonych.
Ostatnie słowa barona, przyjęte zostały z ogólnym uznaniem.
Milczenie zapanowało na nowo, a było tak głębokie, że słychać było wyraźnie każdą kroplę wody spadającą ze sklepienia.
Coquelicot zbliżył się do Kerjeana.
— Od którego z dwóch łotrów zacznie pan baron śledztwo?... zapytał po cichu.
— Od rozumniejszego, odpowiedział baron, od małego garbuska, nazywanego Dagobertem. Z nim walka będzie może trudną, z tamtym łatwiej sobie poradzimy.
Coquelicot zbliżył się do towarzyszów pilnujących Dagoberta i karzeł został przyprowadzony albo raczej przyciągnięty do barona.
Towarzysz Bouton d’Ora przekonany był, że wywinie się z tej sprawy chyba przez coś patetycznego.
Zaledwie dostawiono go przed Luca, padł na oba kolana, a przybierając najboleśniejszy i najrozpaczliwszy wyraz, przemówił łkając po przez łzy spływające mu strumieniami po policzkach.
— Na Boga, szlachetny i wspaniałomyślny panie, ulituj się nad niewinnym, który całą nadzieję swoję pokłada w sprawiedliwości twojej jedynie... Jakże ja się obronię, skoro nie wiem nawet, o co mnie oskarżają?... Cóż uczyniłem takiego?... Dla czego obchodzą się ze mną, jak ze złoczyńcą, po co wiążą nieszczęśliwe moje ciało, po co skrępowali wychudłe moje ręce, czyż ja potrafiłbym zrobić komu co złego?... Szlachetny panie, nie znęcaj się nad moją nędzną istotą!... Ulituj się nademną, oddaj mi sprawiedliwość, bo chyba skonam u nóg twych.
— Utrzymujesz, że nie wiesz, o co jesteś oskarżony?...
— Nie wiem o co, szlachetny panie, mówię najszczerszą prawdę, jestem niewinnym, niesłusznie przez jakiegoś niegodziwca oczernionym biedakiem!...
— Czem się zajmowałeś, zanim wstąpiłeś do stowarzyszenia pochodni?... zapytał Kerjean.
— Kradzieżą, mogę przysiądz na to.
— Dla czego porzuciłeś to rzemiosło?...
— Bo nie mogłem utrzymać nędznej swojej egzystencyi.
— Co za powód skłonił cię do przystąpienia do stowarzyszenia fałszerzy pieniędzy?...
— Chęć łatwiejszego zarobku i chęć posiadania złota... chęć, jaka mnie nieustannie trapiła.
— Zkąd dowiedziałeś się, że w podziemiach mojego hotelu znajdują się warsztaty stowarzyszenia, którego pragnąłeś zostać członkiem?...
Dagobert uśmiechnął się mimowoli.
— Jeżeli mam prawdę powiedzieć, szlachetny panie, odrzekł garbus, to ja te podziemia znałem bardzo dawno przed tem, nim pan zostałeś właścicielem hotelu.
Kerjean nadstawił bacznie uszu.
— Ale jakim sposobem dowiedziałeś się o egzystencyi tych podziemi?...
— To cała historya, panie baronie... Czy mam ją opowiedzieć panu?...
— W krótkości...
— Oto jak się stało.
Dagobert rozpoczął opowiadanie dobrze nam znanych szczegółów.
Baron słuchał go uważnie, a odgadywał z łatwością to, co ex-złodziej uważał za stosowne ukrywać.
W opowiadaniu Dagoberta znalazł wytłomaczenie niewytłomaczonych na pozór wypadków zaszłych owej strasznej nocy, a co więcej jeszcze, odnalazł początek poznajomienia się pana de Rieux z bandytami.
Dagobert umilkł.
— Skończyłeś?... zapytał Kerjean.
— Skończyłem, panie baronie.
— Nie masz nic więcej do powiedzenia?...
— Nic a nic, panie baronie.
— Czy pewnym jesteś tego?...
— Tak mi się przynajmniej zdaje.
— To ci się źle zdaje, bo nie wspomniałeś mi dotąd wcale o markizie de Rieux, któregoście zabrali, pielęgnowali i wyleczyli...
Posłyszawszy nazwisko to, w chwili, gdy się najmniej tego spodziewał, Dagobert czuł, że blednie.
— Miłosierdzia!... szeptał sam do siebie. Kerjean wie wszystko, albo przynajmniej wszystkiego się domyśla... Jestem zgubiony!...
Nie stracił jednakże miny i z wielkiem ździwieniem powtórzył:
— Markiz René de Rieux!... nie wiem doprawdy, szlachetny panie, ktoby to mógł być taki...
— Jakto?... Czyż to nie z jego rozkazu, znajdujecie się tutaj?... ciągnął Luc, czy nie jemu donosicie o wszystkiem, co się tu dzieje?...
— Wolne żarty, szlachetny panie. Ja przychodzę tutaj po to, ażeby zarobić na życie, a bez żadnych a żadnych innych celów, przysięgam panu na to!...
Coquelicot, znajdujący się przy baronie, szepnął mu do ucha:
— Niech pan baron każe zrewidować tego łotra...
Kerjean skinął głową potakująco.
Coquelicot zbliżył się do garbusa i zapytał:
— Wiele masz kieszeni, mój przyjacielu?...
— Dwie, odpowiedział Dagobert z konwulsyjnem drżeniem, ale zupełnie puste... zupełnie...
— Zaraz się o tem przekonamy...
Powiedziawszy to, Coquelicot przetrząsnął kieszenie nieszczęśliwego karła, i oprócz różnych nie nieznaczących przedmiotów, wyciągnął także dwa klucze zupełnie nowe i oddał je baronowi.
— Co to za klucze?... zapytał Kerjean.
— Od mieszkania, odpowiedział garbus, od mojego własnego domu.
— Panie baronie, powiedział Coquelicot, niech pan baron raczy porównać te klucze, z kluczami od tajemniczego przejścia, w którem przed chwilą spotkałem tego poczciwca...
— A ha!... wykrzyknął Kerjean, przyjrzawszy się kluczom, pokazuje się więc, mój Dagobercie, że miałeś zamiar dostania się do mojego hotelu bez anonsowania się, w każdej porze, w jakiej ci się spodoba.
— Nie, panie baronie, nie!... wykrzyknął karzeł, przerażony do najwyższego stopnia... Nie wierz pan temu, błagam cię o to... Pański hotel jest dla mnie świętością... za całe królestwo świata nie wszedłbym tam po kryjomu!...
— Jednakże te klucze zostały po to zrobione, żeby otwierać drzwi moje...
— One także moje otwierają... przysięgam panu... To prosty przypadek tylko... Zresztą wszystkie prawie klucze są do siebie podobne...
— Czy nie masz nic innego do powiedzenia?...
— Niestety!... mogę tylko mówić prawdę... co też powiedziałem...
Coquelicot, mimo obecności swojego pana, zaczął się śmiać hałaśliwie...
Kerjean pokiwał parę razy głową, a spojrzenie, jakie rzucił na Dagoberta, wydało się temu ostatniemu wyrokiem śmierci...
— Odprowadźcie tego człowieka, o jakie piędziesiąt kroków, zwiążcie go mocno i nie spuszczajcie z oka, a przyprowadźcie tego drugiego, niech jego z kolei wybadam...
Rozkazy barona natychmiast wykonano... Odprowadzono Dagoberta, a przyciągnięto Bouton-d’Ora...
Zadanie było trochę trudne... Olbrzym opierał się z nieprzezwyciężoną prawie siłą... Nie bronił się wcale, ale się i nie ruszał, stał jak posąg...
Żeby pokonać tę siłę, potrzeba było położyć olbrzyma na żelaznych noszach i przenieść do barona...
Luc zaczął badanie... nie mogło ono trwać długo, bo jak nam wiadomo, olbrzym nie posiadał żadnej inteligencyi, rozumiał jednak doskonale, jak wielkie grozi mu niebezpieczeństwo...
— Jeżeli będę mówił... pomyślał sobie... to napewno strzelę jakie głupstwo... wybaję to, co potrzeba było zamilczeć... Roztropne tylko znalezienie się może mnie ocalić... Dagobert taki mądry, niech więc gada za nas obu...
Wskutek tego rezonowania, któremu, jak widzimy, nie brakło ani sensu, ani logiki... Bouton-d’Or zaciął się w swoim uporze... przybrał wyraz prawdziwie idyotyczny i odpowiadał na zapytania Luca niewyraźnem, urywanem mruczeniem... I tak doskonale odegrał swoje ogłupienie, że Kerjean odwrócił się do Coquelicota i zapytał:
— Czy on mnie słyszy?... czy mnie rozumie?... Czy w tej ogromnej czaszce znajduje się choć iskierka rozumu?... Myślę, że chyba nie...
— Pan baron oszukiwany jest w tej chwili przez zręcznego łotra... odpowiedział siepacz... dobrze on słyszy i rozumie dobrze... mogę zaręczyć za to... Jak chce, to tak dobrze obraca językiem, jak szpadą... przysięgam panu baronowi... Jeżeli się uparł, aby nie nie mówić, to dla tego, że się obawia skompromitowania... Oczywisty dowód, że musi być winny...
— Może ty masz racyę, Coquelicocie...
— Niech pan baron nie wątpi o tem...
— A więc... odrzekł Luc... weźmiemy się do sposobów... do sposobów nieomylnych, a te rozwiążą język niemowie...
— Domyślam się, o jakich sposobach pan baron wspomina... powiedział Coquelicot z złowrogim uśmiechem i dodał — pochwalam bardzo tę myśl pana barona...
Bouton d’Or także zrozumiał, o co chodzi... Chrapowata twarz jego pobladła... głębokie zmarszczki zaryły się na spoconem czole... rzucił w około siebie przerażone spojrzenie... Otworzył usta, jakby chciał coś przemówić... ale nie wydał żadnego głosu... Zapanował znowu nad wzruszeniem i milczał znowu uparcie...
Baron de Kerjean zabrał głos.
— Towarzysze pochodni... zapytał otaczającej go kołem gromady... czy znajduje się pomiędzy wami jaki mularz?...
Dwóch ludzi wyszło z tłumu i stanęło przed baronem.
— Weźcie kilofy... ciągnął Luc... i przygotujcie się do wykonania roboty, jaką wam wskażę... Potrzebuję kawałka węgla... dodał.
Coquelicot poskoczył do zgaszonego ogniska i przyniósł węgiel.
Ex-mularze zaopatrzyli się w potrzebne narzędzia w magazynie.
Kerjean zbliżył się teraz do muru i kawałkiem węgla oznaczył otwór wysoki na sześć, a szeroki na trzy stopy.
— Towarzysze... rzekł następnie... wybijcie otwór, jaki oznaczyłem...
Mularze zabrali się z wielką do roboty zręcznością... Znać było, że nie zapomnieli dawnego rzemiosła... odrywane kamienie spadały jeden po drugim...
— Czy to mają być drzwi, czy nisza tylko?... zapytał jeden z robotników.
— Tylko nisza... odparł Kerjean.
— Jak ma być głęboką?...
— Róbcie tylko, a zobaczycie...
Kilkanaście uderzeń kilofu doprowadziło otwór do żądanych rozmiarów.
— A teraz?... zapytali mularze.
— A teraz... odpowiedział Luc... nie pozostaje nam nic innego, jak tylko umieścić figurę, dla której nisza jest przygotowaną...
Towarzysze nie domyślali się jeszcze, o co chodzi i zapytywali jedni drugich, o jakiej figurze mówi mianowicie Luc.
Kerjean zwrócił się do sześciu ludzi, podtrzymujących Bouton-d’Ora.
Wskazał im na olbrzyma, wskazał wybity otwór i powiedział:
— Oto żywa figura, którą tu pomieścicie... Do dzieła, towarzysze, a prędko!...
Świadkowie sceny zrozumieli myśl barona i bardzo im się podobała.
Okrzyk zadowolenia wyrwał się ze wszystkich piersi i długo rozbrzmiewał pod sklepieniem.
Zepsute i dzikie natury drżały z radości na myśl o strasznym widoku, jaki się miał oczom ich przedstawić.
Trzydzieści rąk wyciągnęło się zaraz ku Bouton-d’Orowi, podnieśli go, jak piórko i postawili w niszy.
Członki psiarczyka tak były silnie skrępowane powrozami, że krew z nich płynęła.
Opanował łotra przestrach tak, że nie miał siły wymówić ani jednego wyrazu.
— Doskonale... powiedział baron, teraz zamurujcie z powrotem niszę razem z figurą, a pamiętajcie, że tak będą karani zdrajcy, nie chcący się usprawiedliwić, wzbraniający przyznać się do winy...
Robotnicy nie stracili ani sekundy. Nie posiadali się z radości.
Pochować w zamurowanym grobie żywą ofiarę... toż to nielada gratka... Rzadko się takie rzeczy zdarzają!...
Z energią więc niezwykłą pracowali i w kilka minut mur dosięgał już piersi Bouton-d’Ora.
Wkrótce po samą twarz mieć go będzie, wydawało mu się, że już oddychać nie jest w stanie...
Straszny ten moment przywrócił mowę ofierze.
— Zatrzymajcie się!... ryknął głosem zmienionym, niepodobnym de głosu ludzkiego, zatrzymajcie się!... Zabijcie mnie, jeżeli wam koniecznie o to chodzi, ale nie w ten okrutny sposób... to zanadto nikczemnie... ja się boję tego...
— Miał racyę Coquelicot, mruknął Kerjean, ten nędznik nie jest takim idyotą, za jakiego chciał uchodzić i oto rozwiązał mu się języczek... Szczęśliwy rezultat. Sposobik dobrym był zatem...
— Litości, litości... jęczał olbrzym, wyciągnijcie mnie ztąd!... Odrzućcie te kamienie... przygniatają mnie... zabijają...
— Czy będziesz mówił?... zapytał Luc.
— Tak... tak... będę mówił... Powiem wszystko, co zechcecie... przysięgam...
— Zobaczymy za chwilę... Daję ci pięć minut na zebranie pamięci i przygotowanie się do mówienia prawdy, pierwsze kłamstwo będzie wyrokiem śmierci dla ciebie...
Wypowiedziawszy te słowa, de Kerjean odszedł od Bouton-d’Ora i poszedł do Dagoberta, którego postawiono za filarem, ażeby nie mógł widzieć co się po za nim działo.
— Zaprowadźcie tego człowieka do stempla po prawej stronie... powiedział baron.
Ażeby rozkaz de Kerjeana prędzej został wykonany, wielki silny chłop chwycił karła za ręce i zaniósł w miejsce wskazane.
Może nie wszyscy z czytelników naszych wiedzą co to znaczy stempel?...
Jest to maszyna o wielkiej sile, rodzaj młota poruszanego systemem kołowym, a zakończonego płytą stalową.
Młot ten uderza w metal z nadzwyczajną mocą i wybija na nim znaki, to jest stempel odpowiedni.
— Puśćcie w ruch maszynę!... zakomenderował Luc.
Kilku ludzi zaprzęgło się do koła i wnet rozległo się uderzenie młota.
— Co oni ze mną chcą zrobić?... myślał Dagobert.
Krew ścinała ma się przytem w żyłach, drżał cały konwulsyjnie.
Niepewność jego nie trwała długo.
Kerjean odezwał się znowu:
— Połóżcie głową tego łotra na kowadle o kilka cali od młota.
Podniesiono karła i łysa głowa jego poczuła zaraz zimne żelazo.
Metal uderzany co chwila młotem dźwięczał mu w głowie z szumem kaskady.
— Teraz rozpocznę badanie... oświadczył baron Kerjean, a wy po każdem pytaniu pozostawionem bez odpowiedzi, posuniecie podły łeb bliżej stalowego młota...
Zbiry, w ręce których oddany został Dagobert, bardzo pragnęli, aby nieszczęśliwy nieodpowiadał, bo nie tak często można widzieć głowę ludzką, rozbitą jak orzech pomiędzy dwoma kamieniami, albo jak jabłko zmiażdżone uderzeniem młotka...
— Panie Dagobercie... rzekł Kerjean, czy ci pamięć powróciła?.. Przypomniałeś sobie szlachcica, którego nazwiska zapomniałeś?... przypomniałeś sobie o markizie de Rieux...
Karzeł milczał, dla najprostszej w świecie przyczyny.
Ciągły hałas młotka ogłuszył go zupełnie.
Słyszał, że Kerjean coś mówi, ale nie mógł pochwycić słów jego, dochodziły go zbyt niewyraźnie,
Kaci poczekali parę sekund i posunęli karła w ten sposób, że głowa jego znalazła się bliżej młotka.
— Czy przyznajesz się... ciągnął Luc, że przyszedłeś tutaj w roli szpiega, zapłaconego przez markiza de Rieux?...
Karzeł znowu nic nie odpowiedział, głowa jego znowu zatem posuniętą została na kowadle.
Opadający młot zadrasnął skórę czaszki i skaleczył ją boleśnie, krew trysnęła obficie.
Dagobert krzyknął przeraźliwie.
Zwinął się jak wąż i zaczął krzyczeć, łaski...
— Niema żadnej łaski dla upartych!... odrzekł Luc gwałtownie. Jestem bez litości dla nieposłusznych... Życie twoje wisi na włosku!... Opowiadaj albo giń!...
Karzeł przekręcił się w rękach swoich oprawców, zobaczył twarz barona i z wyrazu tej twarzy odgadł wszystko, czego niemógł dosłyszeć.
— Będę mówił... będę odpowiadał... powiem wszystko... wyszeptał, ale na litość niechże ustanie ten piekielny hałas, bo mnie ogłusza, bo zwaryuję od niego....
Luc dał znak stosowny.
Koło maszyny zaprzestało się obracać. Nastało milczenie.
Dagoberta stawiono przed Kerjeanem. Garbus nie mógł się utrzymać na nogach.
Blady był straszliwie, strumienie krwi płynącej z czaszki, mieszały się z zimnym potem, jaki wystąpił mu na czoło — i ze łzami, jakie spływały po policzkach.
— Jak jestem baronem de Kerjean... wykrzyknął niegodny szlachcic, tupiąc nogami, tak mi już cierpliwości brakuje... Nie chcę dłużej być oszukiwanym przez takiego jak ty nędznika!... Odpowiadaj mi w tej chwili, albo zabiję cię własną ręką...
Dagobert po raz drugi osunął się na kolana z osłabienia i ze strachu.
— Pytaj pan... szeptał, gotów jestem...
— Znasz markiza de Rieux?...
Karzeł skinął głową potakująco.
— Dla niego się tu znajdujesz?
— Tak.
— Wiesz, gdzie się on ukrywa?...
— Wiem...
Błyskawica tryumfu przemknęła w oczach barona.
— Ah! markizie de Rieux... powiedział sobie po cichu; niewidzialny i niepochwytny nieprzyjacielu!... tyś jedyna moja na świecie przeszkoda, ale mam cię nareszcie!...
Następnie dodał, na spokój się wysilając:
— Gdzież się jego kryjówka znajduje?...
Dagobert wskazał mały hotel przy ulicy de la Corisaie.
— Za jakie wynagrodzenie... pytał Luc dalej, pan de Rieux zapewnił sobie pomoc waszę?...
— Obiecał nam listy ułaskawiające, które otrzymał od naczelnika policyi, miał je nam oddać za trzy dni, gdy pomoc nasza nie będzie mu już potrzebną...
— Za trzy dni, powiadasz?... Wykonanie zatem projektów markiza miało już tak zaraz nastąpić?...
— Tak.
— Co to były za projekty?...
— Dostanie się do hotelu Dyabelskiego przez podziemia, wśród nocy i porwanie pani baronowej.
Luc zadrżał.
— To niedorzeczność!... mówił do siebie... ale jak każda niedorzeczność, przy śmiałości mogła się udać!... Byłbym zgubionym, gdyby przypadek niespodziany nie był przyszedł mi z pomocą... O!... dziękuję ci moja gwiazdo!...
Głośno zaś dodał:
— Czy to dzisiejszej nocy markiz ma działać?...
— Nie...
— A kiedyż?...
— Następnej nocy...
— O której godzinie?...
— O dwunastej...
— Czy masz się z nim przedtem widzieć?...
Dagobert potrząsnął głową.
— Bouton-d’Or i ja... odpowiedział... mamy czekać na niego w umówionem miejscu...
— Gdzież jest wyznaczone to miejsce?..,
— Ulica Tombe-Issoire, naprost furtki od pustego placu...
— Czy markiz sam przybędzie?...
— Sam, z jednym tylko kamerdynerem, na którego może liczyć zupełnie...
Nastała chwila milczenia. Baron głęboko się zamyślił, ale z wyrazu jego twarzy można było osądzić, że był zadowolony. Nakoniec podniósł głowę i zapytał:
— Prawdą jest wszystko, co mi powiedziałeś?...
— Nie ma pan baron prawa wątpić, skoro życie moje trzyma w swem ręku!... odrzekł Dagobert... Zresztą nie umiem zdradzać do połowy... Byłem szczerze oddany panu de Rieux, dla miłości listu uniewinniającego... Teraz chodzi o ocalenie skóry, więc odwracam kaftan i sumiennie zdradzam pana de Rieux... Brzydki te postępek, przyznaję, ale cóż robić!... Na tym świecie każdy dla siebie!...
— Jesteś łotrem, jakich lubię... mruknął Lue z uśmiechem... Zapytam Bouton-d’Ora i... jeżeli przekonam się z jego odpowiedzi o szczerości twojego wyznania, może ci przebaczę rolę, jaką odgrywałeś i może zrobię jeszcze co z ciebie...