Dom tajemniczy/Tom V/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dom tajemniczy
Wydawca Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy
Data wyd. 1891
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Pantins de madame le Diable
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


TOM PIĄTY

Dramat w Salpetrière.

I.
Zasadzka.

Bouton-d’Or nawpół zaduszony, przerażony okrutną myślą, że żywcem zamurowanym zostanie, odpowiadał na pytania Luca bez wahania, bez żadnego namysłu... Nic nie ukrywał z tego, co widział, odpowiedzi więc jego zgodziły się w zupełności z odpowiedziami Dagoberta... Słowo w słowo powtórzył prawie to samo.
Kerjean został przekonanym... teraz więc chodziło mu bardzo o obu bandytów... Wydał rozkaz wydobycia olbrzyma z niszy i poszedł do Dagoberta.
— Słuchaj... rzekł doń... losy twoje spoczywają w moim ręku... Wiesz, że na śmierć zasłużyłeś, bo dosyć masz na to rozumu... ale jesteś mi na swoje szczęście potrzebnym... Czy chcesz mi służyć wiernie, otrzymać ułaskawienie dla siebie i towarzysza, a nadto pozyskać łaskę moję?...
— Naturalnie, że chcę!... wykrzyknął żywo karzeł... Niech pan baron rozkazuje, a postaram się zadowolnić go pod każdym względem...
— Pan de Rieux i ja jesteśmy śmiertelaymi wrogami... zaczął Luc...
— Wiem o tem i to oddawna...
— Jeden z nas musi pokonać drugiego...
— A pan baron, prosta rzecz, nie chce być wcale tym drugim... To słusznie...
— Markiz de Rieux chce jutro zakraść się do mojego hotelu, dla porwania baronowej i jest pewny, że mu się to uda...
— Widocznie na tym świecie nie można liczyć na nic, bo słusznie mówiąc, pan markiz miał duże nawet szanse...
— Czy możesz mnie tej jeszcze nocy zaprowadzić do mieszkania pana de Rieux?...
— Jeżeli pan baron rozkaże, będę posłusznym...
— Mógłbym napaść na śpiącego i pozbyć się go raz na zawsze...
— Sprawiedliwie...
— Ale... ciągnął Luc... wolałbym, żeby się złapał w zastawioną przez się pułapkę... Jutro o północy, skoro przestąpi próg podziemi, nie wyjdzie już z nich więcej...
— Niech pan baron raczy mi pozwolić zapytać, się jakim sposobem osiągnąć myśli ten rezultat?... zapytał karzeł... Markiz skoro nie zastanie mnie na schadzce, nie przyjdzie tutaj...
— Gdyby cię nie zastał... tak... ale cię zastanie... Rozumiesz?...
— Rozumiem... odegram rolę kaczki domowej, dzięki której łapią się w siatkę cyranki...
— Na to właśnie jesteś mi potrzebnym...
— Dziękuję panu baronowi za zaufanie i postaram się mu godnie odpowiedzieć...
— Nie mam najmniejszego do ciebie zaufania... odparł Luc... wiem, żebyś mnie zdradził bez najmniejszego skrupułu... ale się dobrze zabezpieczę... I Bouton-d’Or i ty będziecie odpowiednio pilnowani, a jeżelibyście jakimkolwiek słówkiem lub giestem obudzili podejrzenie markiza, natychmiast dostaniecie po tuzinie kul w plecy... Jeżeli pan de Rieux się zawaha, jego wahanie będzie dla was wyrokiem śmierci...
— O!... wykrzyknął Dagobert, to nie byłoby sprawiedliwem...
— Jak śmiesz odzywać się do mnie w ten zuchwały sposób... łotrze?... |
— Błagam pana barona o przebaczenie, szepnął karzeł, drżąc na nowo. Pan baron nie może rozkazać nic niesprawiedliwego, wiem o tem dobrze, ośmielam się jednakże zwrócić uwagę, że nie byłoby wcale naszą winą, gdyby pan markiz, zastanowiwszy się nad niebezpieczeństwem swojego zamiaru, porzucił go w ostatniej chwili...
— Zginiecie, jeżeli się cofnie!... Do ciebie należy namówić go, popchnąć go naprzód, inaczej zgubionyś i ty i Bouton d’Or.
Nie było co na to odpowiedzieć, Dagobert zatem spuścił głową i zamilczał.
Kerjean przywołał Coquelicota, kazał mu wziąć ze sobą dwóch ludzi, zaprowadzić olbrzyma i karła do hotelu, nakarmić ich i napoić, ale czuwać bacznie nad nimi z pistoletem w ręku i zabić bez litości, przy pierwszem usiłowaniu ucieczki.
Potem, po odejściu Coquelicota, zwrócił się do Dagoberta.
— Poznałeś, jak mogę ukarać za zdradę, teraz dowiedz się, jaką będzie nagroda w razie, gdy się nam uda... Skoro oto pan de Rieux dostanie się w nasze ręce, będzie wam wolno, Bouton d’Orowi i tobie, przetrząsnąć jego mieszkanie i zabrać sobie listy ułaskawiające, o które tak bardzo wam chodzi. Następnie uczynicie, jak wam się podoba, albo pozostaniecie towarzyszami pochodni, albo pójdziecie sobie i zostaniecie uczciwymi obywatelami. Dług wasz będzie spłacony, tak samo, jak naczelnik policyi i ja was ułaskawię... Idźcie...
Dagobert i Bouton d’Or, eskortowani przez Coquelicota i dwóch służalców Kerjeana, wyszli z podziemi i zniknęli po za drzwiami przejścia prowadzącego do hotelu.
Wielkie niezadowolenie zapanowało po tem niespodziewanem rozwiązaniu... fałszerze monet bardzo żałowali, że ich pozbawiono widoku podwójnej egzekucyi, której tak byli ciekawi.
Po trochu uspokoili się jednakże, porozpalali na nowo przygaszone ogniska i powrócili do zajęć swoich.
Przez resztę nocy i cały dzień następny, Coquelicot nie odstąpił ani na chwilę więźniów, powierzonych mu przez swego pana.
Zawzięty z natury siepacz, nie mógł zapomnieć pchnięcia szpadą, jakie otrzymał od Bouton d’Ora i rad był, że się zemści na nim.
— Niech on najprzód załatwi swoję sprawę, myślał, ja poczekam cierpliwie, aż przyjdzie moja kolej!... Co mnie to obchodzi, jeżeli baron uzna za stosowne oszczędzać łotrów... Ja muszę się porachować z Bouton d’Orem i nie będę pytał o to nikogo... Zranił mnie on, szelma, i musi zginąć...
Garbus należał także do tej sprawy, a przytem przykroby mi było rozłączać tak dobrze dobranych towarzyszów.
Położenie Bouton d’Ora i Dagoberta, jak widzimy, daleko było niebezpieczniejsze, aniżeli się spodziewali.
Na cóż miały im się teraz przydać listy uniewinniające?...
Jeżeli unikną sprawiedliwości i tygrysich pazurów Kerjeana, to wpadną w szpony szakala!...
Nadszedł wieczór, godziny upływały, wkrótce północ wybić miała.
Baron wszedł do zaimprowizowanego więzienia, w którem trzymano karła i olbrzyma.
— Nadeszła chwila działania, rzekł do Dagoberta i Bouton d’Ora. Weźmiecie ze sobą ubrania robotników, w które markiz de Rieux i jego kamerdyner przebrać się mają... Nie zapomnijcie o niczem, com wam powiedział. Życie swoje trzymacie w swoim ręku...
— Nie zapomnimy o tem z pewnością... odrzekł karzeł, może być pan baron spokojny...
— Wychodźcie pierwsi... ciągnął Kerjean.
Bouton d’Or i Dagobert wyszli z hotelu Dyabelskiego furtką, prowadzącą na ulicę l’Enfer.
Za nimi szedł Luc i Coquelicot z pistoletami w ręku.
Noc była zupełnie czarna, gęste chmury zasłaniały zupełnie niebiosy, zaledwie po kilku chwilach przyzwyczaiły się oczy łotrów do postępowania w ciemności.
Latarnie zapalone o zmierzchu, pogaszone zostały przed chwilą przez jakąś złośliwą zapewne rękę, zarówno na ulicy de l’Enfer, jak i na sąsiednich.
Tego rodzaju ponure noce przyjazne są dla zbrodni.
— Kiedy człowiek przypomni sobie, myślał Dagobert, że są szczęśliwi śmiertelnicy, zależący zupełnie od siebie, mogący wychodzić lub nie wychodzić, jeżeli im się podoba, mogący położyć się w wygodnem i ciepłem łóżku... to doprawdy, aż zazdrość bierze!... O! gdybym rozpoczynał życie na nowo, to niech mnie Bóg ciężko skarze, czybym nie był uczciwym człowiekiem... Niechby mnie to wiele chciało kosztowało...
Co do Bouton d’Ora, ten o niczem nie myślał.
Doszli do rogu ulicy Tombe-Issoire, a zaledwie minęli róg, ucichły na raz po za niemi kroki barona i jego siepacza.
Szli sami, ale nie łudzili się bynajmniej... pewni byli, że baczne uszy czyhały na każde ich słowo, widzące w ciemności kocie oczy, śledziły każde ich poruszenie.
Wkrótce nawet przekonali się o tem.
Gdy Dagobert zwolnił kroku, ażeby przekonać się, jak daleko jeszcze do furtki, czarna jakaś postać pochwyciła go natychmiast za rękę i ochrypłym głosem rzekła:
— Litości, litości!...
Karzeł nic nie odpowiedział i poszedł dalej.
Na pewno mniemany żebrak był szpiegiem Kerjeana.
Nagle dał się słyszeć turkot kół w oddali, a jednocześnie drżące światełko obrzuciło ciemności.
Kareta eskortowana przez lokai z pochodniami, ukazała się na początku ulicy Tombe-Issoire.
Niespodziane to światło zniknęło prawie natychmiast, ale Dagobert i Bouton d’Or dostrzegli przy jego blasku w pewnych odstępach, nieruchome postacie, siedzące lub stojące... dojrzeli na wierzchołku muru, twarze uważne i błyszczące ślepie.
Ośm, albo dziesięć kroków zaledwie oddzielało nędzników od furtki.
Dagobert poruszył drzwi i przekonał się, że były przymknięte tylko.
— Jesteśmy na miejscu schadzki, rzekł tak głośno, iżby być słyszanym przez wszystkich. Zatrzymajmy się tu i czekajmy.
— Czekajmy. powtórzył jak echo Bouton d’Or,
Oparli się u słupy, jak dwie karyatydy nierównej wielkości, a w głębokiej ciszy nocnej, słychać było przyspieszone bicia ich serc.
Bali się obaj, ale nie zbrodni, jaką popełnić mieli, nie niegodnej zdrady, jakiej dokonać mieli.
Drżeli o własne życie, obawiali się, aby jaki przypadek nie zatrzymał pana de Rieux, aby nie naraził ich na gniew i zemstę barona.
Kilka minut upłynęło na tem oczekiwaniu.
Nakoniec na oddalonym zegarze wybiła północ.
Bliższe zegary powtórzyły dwanaście uderzeń ponurych,
W tej samej chwili szybkie, pewne kroki dały się słyszeć przy końcu ulicy.
— Oto ten, na którego czekamy, szepnął Dagobert, zgubiony jest, a my ocaleni.
— Stało się!... odpowiedział Dagobert.


II.
Salpetrière.

Cofnijmy się o dni kilka i poprośmy czytelników, ażeby przestąpili z nami próg Salpetrière, Ogromnego szpitala, którego opinia wzbudzała przerażenie, o którem pomiędzy ludnością Paryża obiegało mnóstwo strasznych opowieści i legend ponurych.
Takiem było Salpetrière przy końcu ostatniego wieku, takiem jest jeszcze i dzisiaj.
A jednakże wszystko się zmieniło w tem schronieniu, albo raczej w tem więzieniu obłąkanych, od czasu, w jakim rozgrywały się fakty, które opowiadamy.
Za naszych czasów, olbrzymi ten zakład, oddany pod kierunek człowieka wielkiej nauki i wielkiego doświadczenia, jest prawdziwym pierwszorzędnym domem zdrowia, w którym biedne istoty pozbawione rozumu, otrzymują bezpłatnie tę samą pomoc i tę opiekę, jakie mają najbogatsi chorzy w instytutach prywatnych.
Wielka liczba znakomitych medyków poświęca się z prawdziwem zamiłowaniem dla tych nieszczęśliwych, starając się robić wszystko, coby mogło smutne położenie ich osłodzić.
Troskliwe, łagodne obchodzenie się z obłąkanemi, z największemi nawet furyatkami, jest przedewszystkiem zasadą zakładu.
Przed stu laty zupełnie było niestety inaczej,
Salpetrière przed stu laty zasługiwała w zupełności na opinię, jakiej zażywało.
Lekarze i dozorcy byli prawdziwemi katami obłąkanych pacyentów.
Wtedy Salpetrière, mogło też słusznie uchodzić za piekło, a nie za schronienie.
Siła, brutalność, panowała tu wszechwładnie.
Zimne kąpiele i głód, oto środki stosowane przeciwko gwałtownym napadom. Środki te okrutne i głupie, zamiast zapobiegać chorobie, czyniły ją nieuleczalną.
Nie było prawie przypadku, ażeby waryatka wyszła zdrową z tego szpitala.
Żadne pióro nie potrafiłoby opisać dokładnie tych wstrętnych cel podziemnych, do których słońce nigdy nie zaglądało.
Groby to były ciemniejsze i wilgotniejsze od tych w jakich trzymają na śmierć skazanych.
Wesołe pokoiki z wywoskowaną posadzką i roślinami pnącemi się u okien, zastąpiły dziś te olbrzydłe nory.
Głównym i nieuniknionym wynikiem starego, jakiśmy opisali, systemu, była dzika nienawiść, panująca pomiędzy waryatkami, a usługą szpitalną.
Ta ostatnia traktowała obłąkane, jak nieprzyjaciołki, waryatki drżały przed swoimi prześladowcami, którzy nie przemawiali do nich nigdy inaczej jak z przekleństwem na ustach, a batem w ręku.
Z obawy czołgały się przed sługusami, ale z instynktem prawdziwie zwierzęcym, którego nie straciły pomimo obłędu, korzystały z najmniejszej zdarzonej sposobności, żeby wywrzeć zemstę okrutną.
Nie rzadko też krew płynęła na podwórzach Salpetrière.
Musimy dodać, że te z waryatek, które chwilami odzyskiwały przytomność, myślały wtedy o tem jedynie, aby uciec z tego piekła, układały plany zawsze prawie niemożebne do wykonania, ale dziwnie głęboko obmyślane.
W tej właśnie chwili, to jest w przeddzień przybycia Janiny de Simeuse do Salpetrière, wielkie zamieszanie panowało w całym gmachu.
Na trzy dni przed tem, okrutny, dziki dramat rozpoczął się w murach szpitala, a rozegrał w Paryżu.
Opiszemy w kilku słowach, co się stało, a przedewszystkiem powiemy, że i wtedy, jak dzisiaj, pilnowanie chorych na podwórzach, na salach ogólnych, sypialniach i w celach, powierzane było kobietom.
Kobiety te, wszystkie wysokiego wzrostu i potężnej siły, mogły śmiało walczyć z najsilniejszym i najokrutniejszym mężczyzną.
Jedna z nich nazwiskiem Marya Grandier, czterdziesto pięcio letnia, wysoka, o szerokich, niby grenadyer ramionach, miała twarz nieprzyjemną, oczy prawie białe z okrutnym wyrazem i czarne wąsy.
Marya Grandier wzbudzała głęboką bojaźń w waryatkach swojego oddziału, a nawet całego szpitala.
Ilekroć potrzeba było założyć której kaftan bezpieczeństwa, zaciągnąć do celi albo wsadzić do zimnej kąpieli, tyle razy ją przywoływano.
Zimne, nieruchome jak u węża spojrzenie Maryi Grandier, wywierało na chore wpływ magnetyczny.
Cichym, powolnym głosem, wypowiadała groźby i zaraz je wykonywała.
Żylastą, niezgrabną łapą, umiała wybierać do uderzenia miejsca najboleśniejsze i po każdem takiem uderzeniu, chora najczęściej wpadała w omdlenie.
Marya Grandier, była zatem, jak widzimy, bardzo użyteczną w Salpetrière, to też dyrektor oddawał sprawiedliwość wielkim jej zasługom.
Nieraz, co prawda, traktowane w ten sposób chore, wpadały w ciężką chorobę i umierały nieraz, no, ale, któżby się tam troszczył był o życie waryatki...
I tak zawsze było ich dosyć, było ich z pewnością za duże nawet...
Lepiej, gdy ubyła choć jedna.
Dwie, z nich szczególniej niecierpiane były przez Maryę Grandier. Jedna przekupka, druga wiwandyerka, obie furyatki, obie silne nadzwyczajnie i obie początkowo stawiające jej opór zacięty.
Obie, przynajmniej na pozór, zostały z czasem „obłaskawione“, drżały tak samo, jak inne wobec wzroku i głosu energicznej dozorczyni, w gruncie rzeczy jednak pałały zemstą i rozmyślały nad ucieczką,
Pewnego poranku... tutaj właśnie rozpoczyna się dramat, o którym wspominaliśmy nieco powyżej, Marya Grandier przechadzała się wolno po dziedzińcu szpitalnym, rozdzielając po drodze szturchańce lub sypiąc razy dyscypliną... Pęk ogromnych kluczy miała zawieszony przy boku.
Przekupka i wiwandyerka w tej chwili zupełnie przytomne, zamieniły ze sobą spojrzenia i skinęły głowami.
Przekupka zaraz potem wyszła z kąta, gdzie siedziała pod murem... zdjęła ciężkie z nóg trzewiki, wzięła je w ręce, przesunęła się boso cichuteńko po nierównym bruku i podeszła do Maryi Grandier niezauważona przez nią wcale.
Kiedy znalazła się tuż za dozorczynią, palnęła ją z całej siły trzewikami w głowę.
Grandier krzyknęła i zachwiała się... Waryatka wtedy zadała jej cios drugi; a gdy upadła z klątwą na ustach, uderzyła po raz trzeci... Tą razą w skroń trafiła i Grandier nie poruszyła się więcej...
Została zabitą na miejscu... Morderczyni usiadła na trupie i zaczęła szarpać paznogciami twarz znienawidzoną, przyśpiewując sobie wesoło... Krew wkrótce popłynęła strumieniem... Ex-wiwandyerka przybiegła na pomoc koleżance, a za tym przykładem poszły inne waryatki...
Przekupka porwała pęk kluczy, otworzyła drzwi podwórza, a potem żelazną kratę, oddzielającą oddział, do jakiego należała, od drogi głównej. Wiwandyerka dotrzymywała towarzystwa... obydwie we krwi od stóp do głów zanurzane, wybiegły na drogę, ażeby się na bulwar wydostać... Po drodze spotkały dozorcę, ale silnem uderzeniem w skroń trzewikami, powaliły go także na ziemię... Stróż, gdy dostrzegł lecące, chciał zamknąć kratę, atoli nie zdążył tego uczynić i obie obłąkane przeleciały przed nim, jak huragan... Obie wydostały się na wolność...
W kilka chwil potem nieszczęśliwe istoty w ulicach kwartału Saint-Marcel wzbudzały takie same przerażenie, jakie wzbudza widok wściekłego psa, albo tygrys wypuszczony z menażeryji...
Kiedy się to działo na ulicach, wszystkie waryatki z otworzonego oddziału zaległy podwórze i ogród szpitalny, a podraźnione widokiem krwi, nawet najspokojniejsze i najłagodniejsze z nich w furyę popadały, inne dozorczynie padły ofiarą tego stanu rzeczy, trzy nowe ofiary zostały zaduszone i poszarpane w kawałki...
Dopiero wieczorem wysłany w pogoń oddział milicyantów, zdołał pochwytać uciekinierki, ale i tu nie obeszło się bez nieszczęść... Jeden z żołnierzy padł z ręki byłej wiwandyerki...
Naturalnie, że w Paryżu powstała wrzawa ztąd wielka...
Pan de Sartines zawezwał do siebie zaraz nazajutrz dyrektora Salpetrière... udzielił mu surową naganę za to, że nie umiał zapobiedz katastrofie, która kosztowała życie sześciorga osób i zagroził dymisyą w razie, gdyby się coś podobnego powtórzyć jeszcze miało...
Otrzymawszy taki niepożądany „kapelusz“ pan dyrektor Salpetrière, poprzysiągł sobie nie narażać się nigdy na nie...
Najpierwszą rzeczą, jaką postanowił, było zastąpienie dozorczyń przez dozorców... W tym celu udał się zaraz do Bicetre i poprosił kolegi dyrektora tego drugiego zakładu, ażeby mu ustąpił z dziesięciu najostrzejszych dozorców swoich...
Prośbie zadość uczyniono i zaraz prawdziwi Herkulesowie, przyzwyczajeni do walki z najniebezpieczniejszymi obłąkańcami, zastąpili w Salpetrière żeńską obsługę,
Nie wszystko to jednak jeszcze.
Dyrektor, bojąc się o miejsce, wydał nowe rozporządzenia.
Przedewszystkiem tedy nie wolno było nikomu zwiedzać szpitala, chyba tylko w razach wyjątkowych. Po wtóre, każdy dozorca, któryby przez niedbalstwo swoje stał się winnym ucieczki obłąkanej, podlegać miał karze półrocznego więzienia.
Inne jeszcze, najpraktyczniejsze może ze wszystkich rozporządzenie polecało dozorcom zamykać w najciemniejszym lochu podziemnym nietylko na parę tygodni lub miesięcy, ale na zawsze choćby każdą waryatkę, któraby usiłowała wydostać się ze szpitala.
Zaprowadziwszy te środki ostrożności, dyrektor powiedział sobie, iż podług wszelkiego prawdopodobieństwa, będzie mógł przez jakiś czas przynajmniej zasypiać spokojnie.
Z dalszego ciągu tego opowiadania dowiemy się, czy nadzieje te były uzasadnione.
Taki był od dwudziestu czterech godzin stan rzeczy w Salpetrière, gdy narzeczona Renégo de Rieux przyprowadzoną doń została, i gdy zapisano ją na liście szpitalnej pod porządkowym numerem, jako ubogą obłąkaną niewiadomego nazwiska.


III.
Tabareau.

Ciężki wóz, zaprzężony w dwa konie, toczył się z hałasem po bruku bulwaru L’hôpitale, a eskortowało go czterech żołnierzy policyjnych z podoficerem na czele.
Wehikuł ów podobnym był bardzo do wozów, jakiemi niegdyś przewożono do Clamort zwłoki skazańców.
Gdy wóz zatrzymał się przed kratami Salpetrière, odźwierny wyszedł zaraz przez małą furtkę, ażeby zobaczyć, kto przybywa.
Skłonił się podoficerowi i zapytał:
— Co to nam pan przywiózł dzisiaj, panie brygadyerze?...
— Nic wielkiego, co prawda... odpowiedział śmiejąc się brygadyer... zwierzynę, upolowaną w nocy w Paryżu...
— Znowu waryatki!!!... wykrzyknął odźwierny.
— Naturalnie, że waryatki!...
— A wiele ich?...
— Trzy...
— Jędze zapewne jakie?...
— Nie wyglądają na to... Jedna zaś, to śliczna dziewczyna, słowo honoru...
— O! nie można żadnej dowierzać... znamy się my na tem dobrze... te, co wyglądają na łagodne są nieraz bardzo niebezpieczne. Wiesz pan, co się tu stało?
— Ba!... toć właśnie jeden z moich żołnierzy został zduszony. No, ale dosyć tej gadaniny, ojcze Wincenty, otwieraj jegomość co prędzej... bo chcę się już raz pozbyć okazów zamkniętych w tem pudle.
Odźwierny otworzył bramę, wehikuł wtoczył się na pierwsze podwórze szpitala Salpetrière i przystanął przed budynkiem, w którym znajdowały się biura i archiwa zakładu.
Dwóch urzędników szpitalnych odsunęło deski, które zamykały wóz z tyłu, i zobaczyło trzy kobiety ze skrępowanemi rękami, leżące na słomie rozesłanej.
Wyciągnięto je z wozu.
Jedną z nich była Janina de Simeuse, ofiara de Kerjeana i wiedźmy.
Zachowywała ona ponure milczenie i podobną była do statuy z marmuru.
Dwie inne, skoro tylko stanęły na nogi, zaczęły przeraźliwie krzyczeć i jęczeć,
Jęki te nie podobały się urzędnikom, kazali więc pokneblować usta nieszczęśliwym. Janina, pomimo, że nie wymówiła ani słowa, została tak samo jak i jej towarzyszki zakneblowaną.
Następnie zaprowadzono wszystkie do kancelaryi.
Podoficer złożył raport odpowiedni.
Dwa nazwiska i jeden numer wpisano na listę.
Numer oznaczał Janinę de Simeuse, od której nie można się było niczego dowiedzieć.
Po dopełnieniu tej pierwszej formalności, lekarz służbowy obejrzał nowo przybyłe.
Kazał je rozwiązać i zadał im kilka pytań, ale nie otrzymał żadnej odpowiedzi.
Potem każdą z waryatek pomieszczono w oddziałach.
Oddział, jaki się otworzył na przyjęcie Janiny, był właśnie tym, w którym Marya Grandier zamordowaną została przed para dniami. Oficyaliści szpitalni ani pomyśleli nawet o zatarciu śladów zbrodni... wielkie plamy zczerniałej krwi znać jeszcze było na bruku...
Nowy dozorca, przybyły z Bicetre, zdawał się stworzonym do podwójnego obowiązku dozorcy i kata.
Był to typ jednocześnie przerażający i straszny.
Wzrost miał średni, ale siłę nadzwyczajną,
Nizkie i płaskie czoło, oczy dzikie i krwią nabiegłe, policzki pofałdowane.
Nazywał się Tabareau, brakowało mu dwóch palców u lewej ręki, bo mu je ugryzł przed dziesięciu laty furyat jakiś w Bicetre, którego chciał zmusić do posłuszeństwa.
Tabareau trzymał bat w ręku.
Nosił nadto przyczepiony do paska jeden z tych cienkich i giętkich prętów stalowych, jakich używają pogromiciele zwierząt dzikich.
Od pierwszej chwili objęcia swoich obowiązków, Tabareau poprzysiągł sobie, że natchnie waryatki swojego oddziału zbawiennym przestrachem.
I osiągnął natychmiast skutek zupełny.
Biedne chore, jak tylko zobaczyły go przechodzącego dostawały dreszczów konwulsyjnych, chroniły się pod mury, chowały się za drzewa rosnące na podwórzu, nie śmiały się ruszyć, ledwie że oddychać były w stanie.
Tabareau patrzył na to z niewymowną dumą.
— Widocznie Grandier nie umiała była prowadzić tej gromady bydląt, widocznie była za słabą dla nich...
Ja nie dam się zabić tak głupio jak ona... oj co nie to nie!...
W tej chwili drzwi podwórza otworzyły się z zatrzasku.
Urzędnik szpitalny ukazał się na progu, ale go nie przestąpił.
— Hej!... dozorco pierwszego oddziału... zawołał, oto nowa waryatka... wydaje się bardzo spokojną, ale radzę ci zabezpieczyć się od niej od razu... Furyatki są także spokojne czasami... Oznaczona jest 918 numerem...
— Dobrze... odpowiedział dozorca, dawaj mi pan tę pensyonarkę... Jedna mniej, jedna więcej... mniejsza o to...
Urzędnik popchnął naprzód Janinę de Simeuse, której ręce rozwiązał i wyszedł zamykając drzwi za sobą.
Jedyne uczucie, jakie zawsze pozostaje u waryatek po utracie rozumu, to ciekawość nadzwyczajna.
Dziwna rzecz, że te nawet, u których idyotyzm jest najkompletniejszy, które nie miewają wcale chwil przytomnych, zachowają jednakże to uczucie, lubo pozbawione są wszelkich innych — ciekawość opanowywa je zupełnie, zagłusza nawet trwogę.
Zaledwie Janina de Simeuse ukazała się na podwórzu, towarzyszki jej niedoli zapomniały zaraz o przestrachu, jaki w nich wzbudzał Tabareau, powychodziły z kątów, powyłaziły z po za drzew, gdzie się ukrywały, i zaczęły wszystkie cisnąć się do nowo przybyłej, przyczem wszystkie wyprawiały różne gesta i wymawiały niezrozumiałe jakieś wyrazy.
Najbliżej będące, chwytały księżniczkę za ręce i za ubranie, a jedna drugą odpychała od młodej dziewczyny. Janina, skostniała, nie widziała ich nawet, nie czyniła żadnego oporu tej natrętnej ciekawości.
— Precz!... krzyknął Tabareau donośnym głosem... precz mi zaraz wszystkie!...
W pośród ogłuszającego hałasu, jaki wyprawiały waryatki, rozkaz ten nie mógł być dosłyszanym. Wierny postępowaniu, jakie sobie zakreślił dozorca, zamiast powtórzenia żądania, trzasnął, z potrójnego rzemienia splecionym, a supłem zakończonym batem i zaczął bić po plecach i twarzach obłąkane, które rozbiegły się w różne strony podwórza, sycząc z bólu.
Kilka bardziej jednakże upartych, niż drugie, zdawały się nie zwracać uwagi na razy i pozostały przy Janinie.
Tabareau, rozwścieczony tym niespodziewanym oporem, pochwycił pręt żelazny i zaczął okładać nieposłuszne. Jedna, trafiona w same piersi, padła na bruk zemdlona, druga dostała nagłego napadu epilepsyi i runęła u stóp Janiny, wydając krzyki przeraźliwe...
— Więc to tak!!... mruknął dozorca przez zaciśnięte ze złości zęby... więc to tak... no, to dobrze, na silną chorobę potrzeba silnego lekarstwa!...
I wyciągnął z kieszeni knebel i wpakował go w usta nieszczęśliwej epileptyczki... związał jej potem ręce i nogi, a potem podniósł ten tłumok z ludzkiego ciała, rzucił go w kąt podwórza i powrócił do Janiny.
Wiemy, jaki był do tego czasu rodzaj obłędu młodej dziewczyny... wiemy, że największe jej ataki nie miały nic niebezpiecznego i manifestowały się jedynie przerażeniem, malującem się na twarzy i niewyraźnemi jękami...
Każdy wie chyba o tem, że konwulasye są zaraźliwe do najwyższego stopnia...
W stanie zupełnego wycieńczenia w jakim znajdowały się nerwy panny de Simeuse, biedna dziewczyna nie mogła znieść okrutnego widoku... dostała ataku, jakiego dotąd nigdy jeszcze nie miała... Padła na bruk z twarzą wykrzywioną, z oczami błędnemi... a z zaciśniętego gardła wychodziły głuche jęki...
— Aha!... warknął Tabareau ze szkaradnym uśmiechem... ledwoś przyszła i już mi chcesz robić nieporządek!... Nauczę ja cię odrazu... Do szaflika, waryatko!... do szaflika...
Wymawiając te słowa, potwór pochwycił Janinę za rękę i pociągnął do rodzaju basenu kamiennego, do którego przez mosiężną rurkę leciała ciągle woda przezroczysta i zimna.
Basen ten, dosyć szeroki i głęboki, znajdował się tuż przy zabudowaniu, w którem na parterze mieściły się sypialnie waryatek spokojnych, a suteryny przeznaczone były dla furyatek.
Tabareau podniósł Janinę, zanurzył w basenie i pozostawił ją w nim szamocącą się przez kilka minut.
Kiedy zobaczył, że konwulsye nieszczęśliwej zmniejszają się, że opanowywa ją zupełne znieczulenie, że nie ma już siły utrzymać głowy po nad wodą, pochwycił ją za ubranie, wyciągnął ze śmiertelnej kąpieli i położył mokrą na bruku.
Poruszyła się jeszcze parę razy... złożyła ręce i wzniosła oczy do nieba, jak gdyby oddawała się Bogu w opiekę... potem przymknęła powieki i zemdlała...
Tabareau zatarł ręce z zadowolenia...
— — Oto, jak trzeba postępować z podobnego rodzaju istotami... odrazu sobie poradziłem... Zimna woda, to znakomite lekarstwo na karpie skoki tych dam!... Inaczej końcaby temu wszystkiemu nie było... inaczej człowiekby nie miał ani chwili spokoju!... Doprawdy, możnaby samemu w takim razie zwaryować!...
Drzwi podwórza otworzyły się po raz drugi...
Dyrektor i lekarze służbowi, w towarzystwie dwunastu przynajmniej oficyalistów, przybyli na codzienną wizytę..
— I cóż?... zapytał dyrektor dozorcy... cóż tu słychać dzisiaj u ciebie?...
— Wszystko dobrze, panie dyrektorze...
— Waryatki zachowują się spokojnie?...
— Nie mam powodu żalić się na nie...
— Wiele jest chorych?...
— Wszystkie są zdrowe...
— Wiele nieposłusznych?...
— Było ich dwie... ale poradziłem sobie z niemi bez trudności... oto one:
Mówiąc to, wskazał Tabareau na związaną i jęczącą w kącie epileptyczkę, oraz na zemdloną Janinę.
— Ta dopiero co przybyła, dodał, zbliżając się do panny de Simeuse, i już chciała była figlować... Umaczałem ją w basenie, żeby się uspokoiła i ani się rusza teraz... Lekcya zapewne posłuży...
Doktór zbliżył się do Janiny i ujął ją za rękę.
— Zemdlona jest, powiedział, uderzenie pulsu bardzo ma wolne... Krew jej straciła już trzecią część ciepłoty właściwej, a że poranek chłodny, ludzkość nie pozwala na to, aby pozostawić biedaczkę w mokrem ubraniu... Za godzinę na pewnoby nie żyła... Trzeba ją przenieść do infirmeryj i przebrać jak najprędzej...
— Dobrze, każę to zrobić zaraz, odpowiedział dyrektor. Myślę, że dobrze uczynisz, Tabareau, dodał, jeżeli po przyjściu do siebie tej dziewczyny, zamkniesz ją w celi na dzień jeden lub dwa, dopomoże to jej do prędszego uspokojenia.
— Nie omieszkam, odparł dozorca, a jeżeli prawdę powiedzieć, już nawet o tem myślałem...
— Wiele masz w obecnej chwili niebezpiecznych waryatek w celach?... zapytał dyrektor.
— Te tylko, które już wyjść z tamtąd nie mają... morderczynie biednej Grandier...
— Czy po dawnemu są niespokojne?...
— Daleko więcej, niż przedtem.
— Odwiedzałeś je już dzisiaj?...
— Tak jest... panie dyrektorze.
— Bardzo dobrze!... Uważam cię za doskonały nabytek, mój Tabareau, w niespełna dwa dni zaprowadziłeś wzorowy porządek w swoim oddziale!... Bardzo dobrze... Postępuj tak nadal, a zyskasz sobie moje względy.
— Pan dyrektor zanadto jest łaskawy!... wykrzyknął siepacz radośnie, będę się starać, ażeby zadowolić pana dyrektora.
Ten ostatni wyszedł wraz z doktorem z podwórza, aby pójść zwiedzieć inne oddziały.


IV.
Wizytator.

Tabareau, zanadto gorliwie spełnił okrutną radę dyrektora zakładu.
Zaledwie bowiem Janina przebrana w ponury uniform szpitalny, przyprowadzoną została z powrotem na podwórze, pochwycił ją za ręce, zaprowadził do cel podziemnych i umieścił obok tej, w której zamknięte były morderczynie Grandier.
Z celi owej dzień i noc rozlegały się krzyki nieustanne.
Janina nie mogła naturalnie sypiać z powodu tego strasznego sąsiedztwa, nie miała też do podtrzymania sił odpowiedniego pożywienia, ale pomimo to przetrzymaną została przez trzy doby w tym piekle.
Czwartego dnia wyprowadził ją dozorca i kazał udać się na schody.
Że nie zaraz posłuchała, zawlókł ją na górę.
Zobaczywszy światło dzienne i odetchnąwszy świeżem powietrzem, panna de Simeuse o mało nie zemdlała i osunęła się na kolana.
Tabareau uniósł ją silną ręką i oświadczył groźnym głosem:
— Pamiętaj, waryatko, że ze mną na nic się nie przydadzą komedye... Trzeba być uległą... Za pierwszem oporem, wpakuję cię znowu do celi i nie wypuszczę już z niej nigdy. Nie zapomnij radzę ci o tem...
Puścił ręce księżniczki, która za słaba, żeby się utrzymać na nogach, upadła znowu, zaczołgała się aż do muru i położyła na słońcu.
Zamknęła oczy i zasnęła snem letargicznym, który trwał kilka godzin.
Od czasu, kiedy nieszczęśliwa uniknęła śmierci przy pożarze Czerwonego domu, ogromnie się zmieniła.
W rysach zachowała anielską swoję piękność, ale bardzo zeszczuplała i pobladła, wyglądała jakby z trumny wyjęta.
Oczy nadmiernie rozszerzone, błyszczały gorączkowo.
Rozrzucone włosy, opadały na czoło i na ramiona.
Potrzeba było mieć serce z kamienia, ażeby bez współczucia patrzeć na to biedne stworzenie.
Ale w Salpetrière wszystkie niestety serca były skamieniałe, szczególniej zaś serce Tabareau, jeżeli je tylko posiadał.
Dla tego nędznika, zestarzałego w zakładach dla waryatów, każda istota pozbawiona rozumu, była rodzajem niebezpiecznego zwierzęcia, gotowego zawsze na pożarcie swoich dozorców, zwierzęcia, przeciwko któremu trzeba się było bronić na wszelkie sposoby.
O piątej po południa, wielki dzwon Salpetrière odezwał się donośnie.
Dzwon ten oznajmiał dozorcom, że czas odprowadzić pomieszane do cel i sypialni po spożytej kolacyi.
Waryatki doskonale znały ten sygnał, i gdy dźwięk posłyszały, same leciały do pawilonu, aby uniknąć bata dozorcy.
Tabareau stał przy drzwiach i rachował wchodzące.
Kiedy wszystkie przedefilowały, spostrzegł, że jednego brakowało numeru.
Zawiązał parę supłów na bacie i poszedł obejść podwórze.
Zaledwie przeszedł kilka kroków, spostrzegł Janinę de Simeuse, albo raczej tę, którą obecnie nazywano numerem 913, leżącą pod murem i śpiącą snem twardym, jaki nastąpił po trzech bezsennych nocach.
— Chodź tutaj!... krzyknął, trzaskając batem, słyszysz!... Chodź tu zaraz!...
Janina nie słyszała i nie poruszyła się wcale. Tabareau zmarszczył brwi, nadął wargi i zbliżywszy się do biednej dziewczyny, uderzył ją tak silnie w czoło, że pozostała na niem pręga zakrwawiona.
Córka Simeusów, narzeczona Renégo de Rieux, obudziła się i krzyknęła boleśnie.
— Głuchaś... co?... zaryczał Tabereau, skoro ja rozkazuję, to trzeba mnie ślepo słuchać!... Jeżeli zapomniałaś już o tem... to ja ci zaraz przypomnę... Wstawaj tylko prędzej... bo cię znowu poczęstuję...
I na potwierdzenie tych słów, bat zaświstał znowu około twarzy Janiny.
Młoda dziewczyna usiadła na kamieniach i usiłowała się podnieść.
Ale napróżno.
Zawiodły ją siły i upadła na nowo.
Tabareau wściekły, miotając przekleństwami, poskoczył do nieszczęśliwej i pochylił się nad nią, ażeby ją pochwycić i zanieść.
Waryatka, przypomniawszy sobie katusze, jakie jej łotr zadawał, przypuszczając, że chce znowu skąpać ją w zimnej wodzie, wyciągnęła drżące ręce, ażeby się bronić.
Biedne, delikatne, przezroczyste prawie rączki, zaledwie dotknęły piersi Tabareau, nie poczuł on tego wcale, ale mimo to, zaczerwienił się, ślepie wyszły mu na wierzch, żyły wystąpiły na czoło.
— Buntujesz się, nędznico!... wołał drżący z wściekłości. Bijesz mnie, gadzino!... No... to ja zaraz z tobą skończę... Poprzysiągłem sobie... i dotrzymam obietnicy!...
Jednocześnie owinął w około ręki długie włosy księżniczki i pociągnął ją za sobą, zrzucił ze schodów, zamknął nieżywą prawie w celi, z której ją rano wydobył, zasunął drzwi i wykrzyknął:
— Nie wyjdziesz już z tego grobu, poczwaro!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Pewnego dnia, w południe, akurat we dwa tygodnie po scenie, jakąśmy opisali, bogata kareta, na której drzwiczkach, w miejsce herbów, była paleta malarska otoczona artystycznemi przyrządami, zatrzymała się na bulwarze l’Hôpitale, przed kratą Salpetrière.

Lokaj w fantastycznej liberyi zeskoczył z kozła i otworzył drzwiczki, młodemu jeszcze mężczyźnie nadzwyczajnej piękności i dystynkcyi, o twarzy wyjątkowo inteligentnej.
Mężczyzna ten przystąpił do furtki, jaką odźwierny zachwycony wspaniałością ekwipażu, natychmiast otworzył.
— Czego pan sobie życzy?... zapytał.
— Chcę zwiedzić Salpetrière. — odpowiedział przybyły. Przypuszczam, że to nic trudnego...
— Z przykrością muszę pana objaśnić, że to owszem rzecz bardzo trudna...
— Dla czego?...
— Pan dyrektor wydał najsurowsze rozporządzenie, aby nie wpuszczać nikogo obcego do zakładu!...
— To chyba świeże jakieś rozporządzenie?... zawołał przybyły.
— Tak panie... wydane przed trzema tygodniami dopiero...
— Czy niema mowy o żadnym wyjątku?
— Pan dyrektor sam tylko może udzielić pozwolenie.
— A czy jest teraz u siebie?
— Jest, proszę pana, ale nie można mu przeszkadzać, je obiad.
— Tak, to ważne zajęcie!... odrzekł z uśmiechem młody człowiek.
Poczem wyciągnął z kieszeni biały atłasowy pugilares, wyjął z niego gruby papier złożony we czworo i podał odźwiernemu.
— Mój przyjacielu... rzekł, zanieś, albo każ zanieść ten papier dyrektorowi i przeproś go zarazem, że mu przeszkadzam w jego ważnem zajęciu...
Młody człowiek wyglądał tak imponująco, że odźwierny poleciał sam do swego zwierzchnika.
Ten ostatni rozgniewany, że go odrywają od pulardy z truflami, aż podskoczył na krześle, gdy atoli rozwinął tajemniczy papier, zerwał się na równe nogi tak, że z wielkiego pośpiechu zapomniał odjąć serwety, którą wówczas zawieszano na butonierce, wybiegł z sali jadalnej i popędził jak bomba po schodach, nie chcące, aby gość czekał za długo...
Oto co przeczytał:
„Pan dyrektor Salpetrière, proszony jest, aby oddał cały swój personel do dyspozyci pana Doyen, artysty malarza, i osób, które on ze sobą przyprowadzi.“
Cztery te wiersze podpisane były: Hrabina du Barry.
Każdemu z lepiej poinformowanych wiadomem było w Paryżu, że jeżeli Ludwik XV rządził Francyą, to pani du Barry rządziła królem, a malarz Doyen rządził faworytą królewską.
Tym sposobem dla dyrektora Salpetrière, szczęśliwy i sławny artysta, miał coś z królewskiej korony.
To nam tłómaczy dostatecznie jego pośpiech nadzwyczajny.
— Ah! pan Doyen!... wykrzyknął, kłaniając się z uniżonością dworaka, gdybym był wiedział... gdyby mnie pan był raczył uprzedzić... doprawdy w rozpaczy jestem...
— O co, panie dyrektorze?... zapytał uprzejmie artysta.
— Że zastosowano względem pana moje rozporządzenie, co wcale nie było właściwe.
— Złe bardzo łatwo naprawić... niech mi pan tylko wyznaczy jakiego urzędnika, żeby mnie oprowadził po zakładzie.
— Wyznaczyć mam jednego z moich urzędników?... powtórzył dyrektor. Ależ, panie Doyen, co pan też mówi!... Ja sam będę miał honor oprowadzić pana wszędzie...
— Nie mogę na to pozwolić!...
— Odmawiasz mi pan tej przyjemności?...
— Nie, ale pragnę, żebyś pan zjadł obiad spokojnie...
— Co tam obiad, proszę pana... Wolałbym nie jeść go przez tydzień, niż odstąpić komu innemu zaszczyt służenia pana...
— Uprzedzam pana dyrektora, że wizyta moja może się przeciągnąć długo...
— Tem lepiej, sto razy lepiej!... tem dłużej będę miał przyjemność pozostawać w pańskiem towarzystwie...
— Jeżeli panu tak bardzo o to chodzi, chętnie przyjmuję ofiarę pańską.
— Czy możemy zaraz rozpocząć?...
— Natychmiast...
— Gdzie się naprzód udamy?...
— Niech pan sam to zdecyduje... Salpetrière jest jednocześnie schronieniem dla kobiet starych i chorych, oraz dla waryatek...
Czy życzy pan sobie zacząć od chorych, czy też od waryatek?...
— Koniecznie od waryatek... Przyszedłem, bo potrzebuję zrobić konieczne studya do obrazu, jaki mam malować dla hrabiny du Barry... Ma on przedstawiać wzruszającą scenę, z tragedyi angielskiego autora... zdaje mi się, że Shakespeara... Dzisiaj poszukam sobie modelu, i być może, że będę musiał tu pracować przez dni kilka...
— Zaprowadzę pana zatem najpierw do pierwszego oddziału...


V.
Cele.

Człowiek z kluczami poprzedzał dyrektora i malarza... Na znak tego ostatniego, krata, wychodząca na obszerne podwórze, została zaraz otwartą i Doyen spostrzegł ze sześćdziesiąt kobiet jednakowo w szare ubrania odzianych... Siedziały one na ławkach kamiennych, albo się przechadzały, rozmawiając z żywością...
Dyrektor się zatrzymał.
— Gdzież są waryatki?... zapytał Doyen, rzuciwszy dokoła zdziwione spojrzenie...
— To one właśnie...
— Te, co się przechadzają?...
— Tak, panie...
— Ale one mi się wydają zupełnie spokojne i przytomne!...
— Bo znajdujemy się w pierwszej sekcyi pierwszego oddziału... To podwórze należy do waryatek spokojnych... Wydają się panu przytomne dla tego, że im się bliżej nie przypatrzyłeś... Zbliż się pan i przypatrz fizyognomiom, a powiesz zupełnie co innego... Co pan powie o tej naprzykład, która przechodzi teraz w papierowej koronie na głowie?...
— Powiem, że ma postawę dumną, a ruchy wspaniałe...
— Uważa się za córkę, nie wiem już którego króla, i za narzeczoną Ludwika XV... Ta druga, co postępuje za nią, o kilka kroków, w postawie pełnej szacunku, a na piersiach poprzyczepiane ma różnego koloru wstążeczki, uważa się za damę honorową... Jeżeli się odezwę do pierwszej z nich, to z pewnością obiecywać mi będzie protekcyą swoję... Ta trzecia, która chodzi tam sama jedna i kreśli na piasku różne linije i hieroglify pałeczką drewnianą, posiada maniję bardzo rzadką u kobiet... maniję wiedzy... Zaczep ją pan tylko, a zaraz zacznie dowodzić, że znalazła sposób obracania słońca w około ziemi... Ciekawa, nieprawda?...
— Kobiety te... zauważył Doyen... nie wyglądają wcale na nieszczęśliwe...
— Bo nie są niemi wcale... odrzekł dyrektor...
a może nawet daleko są szczęśliwsze, aniżeli byłyby, gdyby rozum posiadały... Ale są w Salpetrière za to w bardzo małej liczbie i inne, o czem przekona się pan, jak przejdziemy na podwórze furyatek...
— Jeszcze chwilę... odpowiedział malarz... chciałem się przekonać, czy pomiędzy temi kobietami nie znajdę dla siebie modelu...
— Jestem na rozkazy pańskie, panie Doyen... — odrzekł dyrektor z ukłonem...
Artysta przeszedł się raz jeszcze po podwórzu, przypatrując się wszystkim twarzom i analizując je jednem spojrzeniem.
Napotykał tylko rysy zwyczajne, o wyrazach niepewnych, nic nieznaczących, albo trywialnie wesołych.
— Nie znalazłem tu nic stosownego... rzekł następnie... chodźmy dalej...
Otworzono kilka drzwi jeszcze i Doyen ze swym przewodnikiem weszli na dziedziniec dobrze nam już znany, nad którym rządził sławny Tabareau.
Wiemy, jaki widok przedstawił się oczom artysty... Widzieliśmy te nieszczęśliwe istoty zlodowaciałe od nieustannego przestrachu... siedziały one ponure i milczące pod murem, albo ukryte za drzewami.
— Przypuszczam, panie Doyen... zauważył dyrektor z uprzejmym uśmiechem... że nie zapytasz się pan teraz, gdzie są waryatki!...
— Niestety, nie!... odpowiedział malarz... bezrozumność tych nieszczęśliwych istot za nadto jest widoczną!... Czy są niebezpieczne?... dodał.
— Niema wątpliwości, że większa ich część jest niebezpieczną... bo tego rodzaju waryacya przechodzi w furyę...
— Ale zapewne macie środki stosowne?...
— O tak!... odpowiedział z pewną dumą pan dyrektor... mamy i bardzo nawet skuteczne...
— Jakież są one, proszę pana?...
— Najprzód cele okratowane, które zaraz zwiedzimy, następnie kaftany bezpieczeństwa, dalej zimne kąpiele i natryski lodowate na głowę, a wreszcie baty... To sposoby niezmiernie skuteczne!..
Doyen zadrżał mimowoli i zabrał się znowu do przeglądania waryatek... Ale tu napotkał tylko twarze ogłupiałe lub dzikie, spojrzenia wystraszone lub mściwe...
— No, widocznie i tutaj nie znajdę takiej twarzy, jakiej dla mojej Ofelii potrzebuję...
W tej chwili klucznik otworzył ciężkie grube drzwi, zrobione w murze obok basenu.
Jakiś szmer głosów, z początku niewyraźny, potem coraz wyraźniejszy, doleciał uszu Doyena.
Były to jakieś krzyki, wycia i jakieś jęki, przerywane przekleństwami.
Artysta pobladł widocznie.
— To furyatki się tak zabawiają!... rzekł dyrektor, ale kraty są silne i można je bezpiecznie zwiedzać.
— Ja się nie boję... odpowiedział Doyen, tylko mnie te okropne wrzaski wzruszają.
— Jeżeli pan życzy sobie, to wejdziemy...
— Idę chętnie za panem.
Klucznik, który zapalił latarnię, zeszedł naprzód po wązkich, ciemnych schodach, prowadzących do długiej, sklepionej galeryi, za nim weszli dyrektor i malarz.
Po prawej stronie tej galeryj, znajdowały się w odstępach małe nisze po ośm stóp szerokości, a najwyżej po sześć stóp wysokości.
Gęste kraty żelazne, nieprawdopodobnej grubości, zamykały te nory, do których wchodziło się z korytarza z tyłu wiodącego.
Na kamiennej podłodze nisz, leżały pęki słomy.
Były to cele!...
Kilka było pustych.
W głębi kilku innych znajdowały się nieszczęśliwe waryatki.
Leżały na słomie zupełnie bezwładne, albo wystawały przyciskając czoła do krat żelaznych.
Zaczęły wpatrywać się w przybyłych wzrokiem nieruchomym, szalonym, zaczęły wyprawiać najrozmaitsze grymasy i wygrażać pięściami.
Parę z nich wstrząsało z taką siłą kratami, że zdawało się, iż je wywalą.
Krzyki, które takie niemiłe wrażenie robiły na artyście, wzmagały się coraz bardziej.
Wychodziły gdzieś z końca galeryi.
Dyrektor zatrzymał się i powiedział do klucznika:
— To numer 420 rozpoczyna już swoje?...
— Tak panie dyrektorze.
— Zawołaj no na Tabareau, to pan Doyen zobaczy, jak uspokajamy te szalone, zdolne najzdrowszego człowieka przyprawić o utratę rozumu.
Klucznik wziął świstawkę zawieszoną przy kluczach i przeciągle zagwizdał.
Tabareau przybiegł natychmiast.
W dwóch słowach dyrektor opowiedział mu, o co chodziło, a ex-dozorca z Bicetre przywdział zaraz z uśmiechem roboczy swój kostium.
Kostium ten, dosyć dziwny, był to rodzaj pancerza, z grubej bardzo skóry.
Celem jego było zabezpieczenie się od paznogci waryatek.
Skończywszy toaletę, Tabareau podszedł do dyrektora, zdjął lewą ręką z głowy czapkę z ciemnej wełny, lewą zaś oparł na pręcie stalowym i zapytał:
— Z jakim numerem mam popracować, proszę pana dyrektora?...
— Z numerem 420. Zanadto się głośno zabawia!...
— Dałem mu już dzisiaj dwie nauczki.
— Widocznie, że potrzebuje trzeciej, ażeby zostać grzeczniejszą.
Zaraz się do niej zabiorę.
Powiedziawszy to, Tabareau poszedł ku końcowi galeryi.
— Posuń się pan, panie Doyen, zauważył dyrektor.
Artysta postąpił kilka kroków z gorączkową ciekawością, a głęboką odrazą, i stanął przed niszą.
Zamknięta w niej kobieta wyglądała szkaradnie.
Wieku jej określić nie można było.
Długie promienie siwych włosów, opadały jak grzywa na czoło, na bladej, okropnie wykrzywionej twarzy znać było sine żyły.
Oczy dziksze, niż u tygrysa, powieki krwią zaszłe, usta nieustannie otwarte, pozwalały dostrzedz śpiczaste, rzadkie zęby, pokryte białą pianą.
Kobieta ta była na w pół nagą... poszarpane w strzępki ubranie, wisiało jak łachmany, kręciła się nieustannie po celi, jak zwierz dziki.
Czasami zatrzymywała się, czasami przyskakiwała do kraty, albo rzucała się i wiła na słomie.
Na ten widok, którego okropność przechodziła wszelkie wyobrażenie, Doyen zadrżał od stóp do głów.
— Ta kobieta, to ex-przekupka, najniebezpieczniejsza ze wszystkich naszych waryatek, odezwał się dyrektor.
— Czy dawno już znajduje się w Salpetrière? zapytał Doyen.
— Trzy lata.
— I zawsze taka, jak teraz?....
— Oh! nie, dopiero od piętnastu dni znajduje się w tym stanie.
— Czy nie spowodowała nigdy jakiego nieszczęścia?...
— O!... nie jedno nawet... Zeszłego tygodnia, przy pomocy waryatki, która siedzi w celi sąsiedniej, zabiła i poszarpała dozorczynię, dozorcę i dwóch żołnierzy policyjnych.
— Boże!... wykrzyknął przerażony artysta.
— Za to właśnie, ciągnął dyrektor, zamknięto ją i jej towarzyszkę w celach, z których już żywcem nie wyjdą. Codziennie o jednej i tej samej godzinie otrzymują obie karę, w rodzaju tej, przy której będzie pan obecnym. Przypatrz się pan temu dobrze, bo jest doprawdy na co patrzeć.
Malarz rzucił okiem na waryatkę i spostrzegł, że małe drzwiczki, umieszczone w głębi celi, otworzyły się wolno.
Tabareau ku wielkiemu ździwieniu malarza wsunął się do celi małemi drzwiczkami i zaraz je za sobą zasunął.
Usłyszawszy go chora, odwróciła się szybko, zgrzytnęła zębami i wcisnęła się w kąt swej nory.
Tabareau stał przez parę sekund milczący.
Wlepił oczy w waryatkę, zmagnetyzował ją spojrzeniem, a potem zbliżył się do niej.
Waryatka jak jaguar wyprężyła członki i rzuciła się na niego.
Tabareau czekał na to właśnie i nie cofnął się nawet.
Waryatka zarzuciła mu obie ręce na szyję, ale paznogcie połamały jej się na twardej skórze. Tabareau poruszeniem odepchnął ją od siebie.
Wtedy straszliwa istota chciała go zdusić wpół objąwszy, napotkała jednak na twardy pancerz znowu.
Po trzy razy rzucała się bezskutecznie, wydając głosy niepodobne, ani do krzyku ludzkiego, ani do wycia dzikiego zwierza.
Tabareau pozwolił jej się wykrzyczeć, a potem spokojny, jak gdyby ta walka była dla niego zabawką, pochwycił nieszczęsną za włosy, zakręcił nią kilka razy, pochylił ku ziemi i zaczął okładać stalowym prętem po plecach i po ramionach.
Każde uderzenie rozlegało się głośno i pozostawiało na skórze czerwoną pręgę, która zaraz prawie siniała.
Gdy wymierzył obłąkanej ze dwadzieścia takich razów, otworzył rękę i wyrzucił z niej pęk włosów.
Waryatka padła twarzą na kamienie, jak nieżywa.
Nie krzyczała już, chrapała tylko.
Tabareau otworzył małe drzwiczki i wyszedł z celi.
— I cóż co pan powie, panie Doyen o tym sposobie?.. zapytał dyrektor z uśmiechem malarza.
— Powiem, że jest okrutny!...
— Ale konieczny... Jeden to jedyny sposób poradzenia sobie z takiemi, jak ta, furyatkami, a Tabareau zna się na tem doskonale... O! taki jak on dozorca, to nabytek nieoceniony.
Dyrektor zauważył, że Doyen nie podzielał tych pochwał, rzekł więc trochę zakłopotany:
Jeżeli pan życzy sobie, możemy zwiedzić inne wydziały.
— Czy następne cele puste?... zapytał artysta.
— Chyba że nie...
W tej chwili zjawił się Tabareau.
Nie miał już skórzanego ubrania na sobie.
— Przepraszam pana dyrektora, że się wtrącam... rzekł mamy jeszcze jednę celę zajętą.
— Przez kogo?...
— Przez chorą przybyłą niedawno... numer 918... Ładna dziewczyna.
— Czemże zasłużyła na karę?...
— Zbuntowała się przeciwko mnie i uderzyła mnie pięścią.
— Więc ta ostatnia lekcya nie była dostateczną. Miałeś racyę, żeś ją zamknął, Tabareau. To ją zapewne przekona. Co prawda, nie robi ona nam wielkiego hałasu. Czy chcesz zobaczyć ten okaz, panie Doyen?...
Malarz skinął głową potakująco.
Klucznik wziął latarnię, postąpił kilka kroków i przystanął przed celą, w której uwięzioną była Janina de Simeuse.


VI.
Model.

— Ależ... zauważył Doyen, rzuciwszy okiem na celę, zdaje mi się, że jest pustą.
— Czybyś się omylił, Tabareau?... zapytał dyrektor.
— Nie... nie... odrzekł dozorca, pewny jestem tego, co mówię. Jest w niej waryatka, ale się chowa...
Dozorca podniósł latarkę do góry i oświetlił jak mógł najlepiej celę.
Pan Doyen dojrzał w pół cieniu wyciągniętą postać kobiety.
Janina de Simeuse leżała na słomie w zupełnej nieprzytomności, pochyliła głowę na lewe ramię i zdawało się, że nie widzi, ani słyszy.
Możnaby sądzić, że śpi, albo nie żyje, gdyby nie oczy szeroko rozwarte, patrzące gorączkowo przed siebie.
Doyen drżał, wpatrując się w tę twarz zniszczoną, ale mimo to majestatycznej piękności.
— Te rysy są mi gdzieś znane... rzekł do siebie... pewny jestem, że nie pierwszy raz widzę tę nieszczęśliwą istotę... Już ją gdzieś... kiedyś widziałem... ale gdzie i kiedy?... Napróżno staram to sobie przypomnieć... nic zgoła nie pamiętam... Bądź co bądź, wzruszająca to postać, idealny to typ Ofelii — typ, jakiego szukałem i o jakim marzyłem długo napróżno... Oto model!... Znalazłem go!...
Starając się być uprzejmym, dyrektor przerwał monolog artysty zapytaniem:
— No i cóż panie Doyen, jak pan znajdujesz ten numer?...
— Znajduję, że ta biedna dziewczyna jest wyjątkowo piękną i żal mi jej ogromnie... odpowiedział Doyen... Jakim sposobem rodzina mogła ją tak opuścić?...
— Prawdopodobnie, że niema rodziny...
— Zkąd pochodzi?...
— Zabraną została w nocy przez patrol policyjny z szynkowni, uczęszczanej przez złodziei i fałszerzy pieniędzy...
— Więc niewiadomo, kto ona jest, ile lat liczy i z czego w obłęd popadła?...
— Nic nie wiemy i nazywamy ją numerem, pod jakim została zapisaną w księgach zakładu...
— Ta nieszczęśliwa... ciągnął artysta... zajęła mnie... nadzwyczajnie... Pragnąłbym coś dla niej uczynić.»
— O!... panie Doyen!... wykrzyknął dyrektor, któremu bardzo chodziło o to, aby zjednać sobie łaski ulubieńca faworyty królewskiej... ponieważ tak zainteresowała pana ta biedna istota, wydam natychmiast rozkaz, ażeby ją wyprowadzono z tej celi i nadal nie używano względem niej tego sposobu... chyba w ostateczności...
— Tembardziej będę panu wdzięcznym za to... odrzekł malarz... że ta właśnie chora służyć mi będzie za model do obrazu, o jakim panu wspomniałem... do obrazu zamówionego u mnie przez hrabinę du Barry...
— Cóż za honor dla mojej pensyonarki!... co za honor nadzwyczajny, panie Doyen!... ale cóż, kiedy niezdolną będzie zrozumieć i ocenić swojego szczęścia...
— Gdyby nie była waryatką... odrzekł z uśmiechem artysta... nie byłaby już Ofelią...
Dyrektor uznał uwagę za bardzo słuszną, dodał, że nawet waryacya biedaczki zdolną jest obudzić zazdrość, skoro natchnęła artystę do stworzenia arcydzieła dla królowej piękności, i wydał rozkaz dozorcy, ażeby wyprowadził uwięzioną na podwórze, a traktował odtąd ze wszelkiemi względami należnemi protegowanej pana Doyen.
Pierwsza część rozkazu bezzwłocznie została spełnioną. Janina de Simeuse jednakże, wyrwana z ciemności podziemnych i wyprowadzona na światło dzienne, pozostała tak milcząca, nieczuła i zlodowaciała, że, jak się zdawało, nie odczuła wcale ulgi, jaką jej wyświadczono.
Malarz, którego wzruszenie wzrastało, patrzył na Janinę z zachwytem, połączonym z przerażeniem i napróżno szukał w pamięci, kiedy mianowicie pozowała przed nim twarz, podobna do tej zupełnie... Chwilami przebiegało mu przez głowę jakieś przelotne wspomnienie, ale niknęło zaraz.
Nie powinno to tak bardzo nas znowu dziwić. Janina de Simeuse, wesołe, rozkosznie uśmiechnięte dziewczę, malowana dla narzeczonego, w całym blasku patrycyuszowskiej urody swojej, nie była z pewnością numerem 913, gasnącym powoli w posępnych murach Salpetrière...
Przypatrzywszy się uważnie przez kilka minut młodej dziewczynie, dyrektor pochylił się ku artyście i rzekł:
— Pozwól, panie Doyen, że panu udzielę dobrej rady...
— Nietylko pozwalam, ale proszę cię o nią, dyrektorze...
— A więc śpiesz się, jeżeli zamierzasz malować tę kobietę, śpiesz się... Nie trać ani dnia, ani godziny... nie odkładaj na jutro tego, co dziś zrobić możesz...
— Dla czego?...
— Bo ci może zabraknąć modelu przed skończeniem obrazu...
— Sądzisz pan, że młoda dziewczyna musi umrzeć wkrótce?... wykrzyknął Doyen,
— Jestem zupełnie tego pewny... Wszystkie symptomaty blizkiej śmierci dostrzegam na tej bladej twarzy; a możesz mi pan wierzyć, panie Doyen, bo mam duże doświadczenie w tym względzie...
— Tem lepiej... odrzekł artysta... śmierć będzie wybawieniem dla tej nieszczęśliwej, jakkolwiek zaś krótko trwać będzie życie jej, dokończę mojej roboty... Dwa, lub najwyżej trzy dni zupełnie mi wystarczą... Nie jestem w tej chwili przygotowany na to, aby się zabrać do dzieła, ale przybędę tu jutro... gdybym przybył za późno, to zamiast namalować Ofelię żywą, namaluję ją nieżywą...
Dyrektor zaproponował panu Doyen, żeby w dalszym ciągu zwiedził Salpetrère.
Artysta odmówił temu wezwaniu.
Nie miał ochoty teraz, gdy już cel zamierzony osiągnął, przedłużać nieprzyjemnego wrażenia.
Pożegnał dyrektora, opuścił haniebny szpital... a kiedy wyszedł za bramę i wsiadł do karety, poczuł, jak gdyby mu kamień spadł z piersi... Po powrocie do domu, nie mógł się pozbyć jakiejś smutnej melancholii, nie mógł żadną miarą odzyskać tego wesołego humoru, który go czynił najprzyjemniejszym z ludzi owej wesołej epoki.
Nazajutrz około południa Doyen udał się do Salpetrière, w towarzystwie dwóch lokai, niosących stalugi i pudełka z farbami.
Tak samo, jak wczoraj, przyjęty przez dyrektora z nadzwyczajną uprzejmością, poprowadzony zaraz został do małego ogródka, należącego do mieszkania dozorcy pierwszego oddziału... Trawniki już się zieleniły... Niektóre z kwiatków, jakie poprzedzają wiosnę, zaczęły się już ukazywać na stwardniałej od ostatnich przymrozków ziemi.
Janina siedziała w tym ogródku równie blada, ale mniej przygnębiona, niż dnia poprzedniego, siedziała na ławce, opartej o pień wielkiej lipy jeszcze z liści ogołoconej.
Długie jej rozpuszczone włosy na chwilę przed przyjściem malarza rozczesane przez jednę z infirmerek, spadały majestatycznie na ramiona, piersi i marmurową jej twarzyczkę.
Oczy podniosła do góry i lazur nieba odbił się w ciemnych źrenicach, ręce skubały machinalnie, owe bezbarwne kwiatki, o jakich wspominaliśmy powyżej.
Gdy wszedł dyrektor, malarz, i jego dwaj służący, piękna księżniczka spojrzała na przybyłych z widocznem przerażeniem i zatrzęsła się cała.
Ale przestrach ten ustąpił zaraz miejsca zwykłemu zamyśleniu, oczy znowu wzniosły się do nieba.
— O! gdyby dłużej pozostała w tej postawie!... szepnął malarz do dyrektora, bo doprawdy zachwycająca!... Nigdy model z profesyi nie umiałby przybrać tak uroczej, a jednocześnie tak wzniosłej i prostej pozy!...
— Jeżeli życzysz pan sobie, powiedział dyrektor, to każę przywołać dwóch dozorców i przytrzymać ją jak stoi...
Malarz wzruszył ramionami.
— Dziękuję za dobre chęci, odpowiedział, uśmiechając się ironicznie, ale to sposób nie dobry...
Gdy przygotowano stalugi, Doyen usiadł, wziął paletę i pędzle i zajął się pracą z zapałem.
Po trzech godzinach, kończył już szkic przepyszny, przewyższający pod względem artystycznym wszystko, co kiedykolwiek dotąd stworzył artysta.
Kopiując dokładnie naturę, nie idealizując nic, dokonywał niezwykłego arcydzieła.
Dyrektor nie pojmujący wartości malowidła, ale usiłujący pochlebiać sławnemu malarzowi, nie wyczerpany był w pochwałach, a unosił się najbardziej nad podobieństwem.
— O... wykrzykiwał, doskonale... doskonale...
Możnaby przysiądz, że te wielkie oczy zwrócą się zaraz ku nam!... że te karminowe usteczka przemówią!... Co pan ma za talent, panie Doyen!... co za talent!...
Zmęczony zawziętą pracą, a jeszcze bardziej banalnemi pochwałami, artysta powstał, pożegnał dyrektora i wyszedł.
Na trzeci dzień, faworyt pani du Barry zabrał się do płótna, dzięki któremu byłby z pewnością stanął w rzędzie mistrzów XVIII-go wieku, gdyby nie to, że na nieszczęście praca ta jego, nie miała być nigdy dokończoną.
Wieleż to w historyi malarstwa wszystkich epok możnaby naliczyć podobnych na pół wykonanych arcydzieł!...
Opuszczając Salpetrière, ażeby już doń więcej nie wrócić, Doyen polecił ponownie biedną obłąkaną względom dyrektora i doręczył dzikiemu dozorcy dwadzieścia pięć luidorów, z których dziesięć przeznaczył dla niego, a piętnaście na jakiekolwiek osłodzenie wzruszającego położenia Ofelii, zapisanej pod 913 numerem.
— Co się dostało, trzeba schować!... mruknął Tabareau, ale niech mnie wszyscy dyabli zaraz porwą, jeżeli wydam chociaż grosz jeden na tę marną istotę... Waryatki nie potrzebują niczego... Dostają darmo życie i mieszkanie, a ja nie żałuję im zimnych kąpieli i bata... Trzeba mieć przedewszystkiem litość nad sobą...
Po powrocie do ogromnej i wspaniałej pracowni swojej przy ulicy Platrière, kazał Doyen umieścić szkic, jaki zrobił w szpitalu, na stalugach, czerwonym aksamitem pokrytych.
Potem usiadł przed temi stalugami i zaczął przypatrywać się swemu dziełu, wyszukując z godną uwagi cierpliwością, wad, których nie było, szczególniej zaś męczył swoję pamięć, kiedy i gdzie widział już tę twarz, a przynajmniej twarz tak bardzo do tej podobną.
Nagle zadrżał i tonem człowieka wyzwolonego z nieznośnej niepewności, wykrzyknął, jak Archimedes:
— Znalazłem!... znalazłem!...
Przypomniał sobie istotnie.
— Tak... tak, mówił głośno do siebie, to główka z medalionu markiza Renégo de Rieux, główka młodego dziewczęcia idealnej piękności... Te same rysy, te same oczy, to samo czoło otoczone bujnemi, czarnemi włosami... Tylko spojrzenie tamtej nie było podobne i to mnie w błąd wprowadzało. Dziwnie uderzające podobieństwo... Dwie siostry bliźnięta nie byłyby tak uderzająco jednakie... obie zarówno młode... ale jedna bogata i szczęśliwa zapewne, bo kochana była przez szlachetnego i godnego młodzieńca... bo wszystko w życiu uśmiechało się do niej... bo stąpała po kwiatach... ale zabrakło jej ziemi pod stopami... i umarła... druzgocząc serce Renégo!... druga była równie młoda... równie piękna, a może i równie kochana... ale cóż za okropny grom zniweczył to wszystko!... Tej przeznaczenie daleko okropniejsze jeszcze... nie umarła... ale jest waryatką!...
Serce artysty ścisnęło się, oparł się łokciami o kolana, głowę schował w dłonie, a dwie grube łzy stoczyły się po pobladłych jego policzkach.
Kiedy uspokoił się trochę, wstał i powiedział do siebie:
— Widok tego szkicu, wielką mi boleść sprawia... każe go pokryć jutro krepą...


VII.
Żebraczka.

Czytelnicy nasi przypominają sobie zapewne, że na ostatniej nocnej wizycie Dagoberta i Bouton d’Ora u pana de Rieux, postanowiono, iż śmiały zamiar wtargnięcia do hotelu Dyabelskiego i porwania baronowej de Kerjean, dokonanym być ma nocy następnej.
René z kamerdynerem swoim, mieli połączyć się z bandytami o północy w ulicy Tombe-Issoire, przy małej furtce.
— Czy się jeszcze zobaczę z wami przedtem? zapytał młody człowiek Dagoberta.
— Nie... odpowiedział tenże, chyba w razie, gdyby zaszła jaka nieprzewidziana przeszkoda, o której zmuszeni bylibyśmy zawiadomić pana markiza...
Od chwili tego rozstania, minuty upływały panu de Rieux z rozpaczliwą powolnością, boć pilno mu strasznie było działać, boć drżał na myśl jakiej przeszkody...
W miarę upływających godzin, obawa narzeczonego Janiny de Simeuse zwiększała się coraz bardziej.
Drżał za najmniejszym szelestem, zdawało mu się, że przybędzie jakiś posłaniec od Dagoberta i pogrąży go znowu w niepewności, której nie miałby już siły przenieść na sobie.
Nazajutrz około czwartej po południu, ta niespokojność, ta gorączka, przybrała takie okrutne rozmiary, że René niezdolny usiedzieć na miejscu, wyszedł z domu i zaczął włóczyć się po Paryżu bez względu, że mógł się narazić na niebezpieczeństwo, że mógł być poznanym, zwłaszcza, iż zaledwie że przysłonił sobie twarz szerokim kołnierzem płaszcza, w który się był owinął.
Ta szybka bez celu przechadzka zrobiła skutek jak najlepszy.
Pomogła mianowicie Renému do poskromienia swojej niecierpliwości i przywróciła mu do pewnego stopnia spokój moralny, a wiadomo, jak go potrzebował.
Dobrze się już ściemniało, gdy uczuł nareszcie zmęczenie i postanowił powrócić do mieszkania.
Zatrzymał się na sekundę, spojrzał w około siebie, żeby się zoryentować w którą się stronę znajduje.
Przypadek zrządził, że zamiast iść prosto przed siebie, zatoczył ogromne koło.
Znajdował się w tej chwili na wybrzeżu Saint-Paul, na przeciw małego pałacyku, który baron Kerjean zajmował przed swojem ożenieniem i nabyciem hotelu Dyabelskiego.
René z pierwszego spojrzenia rozpoznał to mieszkanie.
Tu przychodził kiedyś wyzywać swojego rywala, tu przyjął był warunki pojedynku, co się miał zakończyć morderstwem.
Nienawiść i złość zawrzały w jego duszy.
Bezwiednie prawie podniósł rękę do góry i pogroził obmierzłemu domowi.
— Wkrótce, baronie de Kerjean... szeptał, wkrótce spotkamy się ze sobą... Jeżeli Bóg jest sprawiedliwy, to moja będzie wygrana!...
Miał już iść dalej, gdy w tem uwagę jego zwrócił jakiś jęk, rozlegający się tuż prawie przy nim.
Przy świetle latarni zawieszonej w niedalekiej odległości i właśnie dopiero co zapalonej, René wpatrzył się w ciemności i zdawało mu się, że dostrzega jakąś postać ludzką, przytuloną do muru nad brzegiem Sekwany.
Zbliżył się do tej postaci i nowy jęk boleśniejszy i bardziej wyraźny, doszedł teraz jego uszu.
— Kto jesteś?... zapytał, i co ci jest takiego?...
— Jestem kobieta... odpowiedział jakiś głos złamany.
— Co tu robisz?...
— Wołam i oczekuję śmierci... a ona jak na złość nie przychodzi...
— Musisz bardzo cierpieć, skoro podobne słowa wychodzą z ust twoich?...
— Rzeczywiście... strasznie cierpię...
— Cóż ci dokucza?...
— Największe... najohydniejsze ze wszystkich cierpień... głód...
— Głód!... wykrzyknął pan de Rieux. Czyż podobna?... Czy cię dobrze zrozumiałem?... Głód cię, powiadasz, zabija?...
— Tak... szepnęła nieznana kobieta.
— No, to w takim razie jesteś ocaloną, bom ci gotów dopomódz...
— Na co się to zdało, mój panie... Dzisiaj wsparta, jutro zapadnę znowu w nędzę, która mnie przygniata... Sprzykrzyło mi się wyciągać rękę... Chleb żebraczy zanadto jest mi gorzki... Lepiej raz skończyć nareszcie... Idź pan z Bogiem w swoję drogę i pozwól mi umierać w spokoju.
— Nie, nie... zawołał żywo markiz, ja cię nie opuszczę, ja ci umrzeć nie pozwolę... Jeżeli Pan Bóg umieścił cię na mojej drodze, to dla tego, że się zlitował nad tobą, że przyszedł ci z pomocą... Nabierz odwagi, biedna kobieto, ja się zaopiekuję tobą, zapewnię ci egzystencyę, nie zbraknie ci odtąd niczego. Jestem bogaty, bardzo bogaty, a podanie rąk niedoli, to jedyne szczęście, jakie mogę znaleźć jeszcze na ziemi.
— Jakto?... szeptała żebraczka, z wyrazem ździwienia i niewiary, taka wielka litość... tyle dobrodziejstwa dla obcej?...
— Obcej?... A cóż to szkodzi... Cóż to mnie może obchodzić, kto ty jesteś?... Cierpisz, to dostateczne dla mnie, tu właśnie zaczyna się mój obowiązek... Zresztą dobrodziejstwa, o których mówisz, nie przyjdą ci darmo... Wymagać będę coś w zamian.
— Czego takiego?... Cóż ja mogę dać w zamian, kiedy nic nie posiadam na tym świecie?
— Modlitwy!...
— Modlitwy?.. rzekła z dziwną ironią żebraczka. O! jeżeli o to tylko chodzi, to będę modlić się za pana z całego serca... powiedziała głośno, a po cichu dodała: Błagałabym dyabła za tobą, gdybyś tylko wierzył w niego...
René tych słów ostatnich nie dosłyszał.
— Przedewszystkiem, biedna kobieto... ciągnął, trzeba cię wybawić co najprędzej z katuszy, jakiej doświadczasz... głód twój zaspokoić!... Czy znasz jaki hotel... lub jaką szynkownię gdzie w pobliżu?...
— Nie wiem nawet, gdzie jesteśmy... Po długiem chodzeniu, siły mnie opuściły... nogi ugięły się podemną... upadłam w tem miejscu i gdyby nie pan, z pewnościąbym tu umarła...
— No, to będziemy szukać razem.... Czy możesz podźwignąć się jeszcze trochę?...
— Wątpię...
— Ja cię podtrzymam... zaniosę, jeżeli będzie potrzeba... Podaj mi ręce i podnieś się...
Żebraczka uchwyciła się machinalnie rąk Renégo i gwałtownym wysiłkiem zdołała stanąć na nogach, tak była jednak osłabioną, że byłaby zaraz znowu upadła, gdyby nie pomoc pana de Rieux.
Z tą głęboką litością, jaką natchnęło go własne nieszczęście, nie cofnął się on przed nieprzyjemną konsekwencyą swojego dobrego uczynku i z prawdziwą szlachetnością zbliżył się do żebraczki, chociaż musiało to w najwyższym stopniu obrażać jego arystokratyczne instynkty, objął w pół nieznajomą i prowadził chwiejącą się, jak dobry syn prowadzi chorą matkę swoję.
Szli bardzo wolno, ale szli zawsze.
Jeszcze parę sekund, a dojdę do latarni.
— Sądząc z twojego głosu, biedna kobieto... powiedział pan de Rieux, można przypuszczać, że jesteś młodą... czy tak jest w rzeczy samej?...
— Nie mam wieku... odrzekła krótko żebraczka.
René mówił dalej:
— Jakto, nie wiesz, w jakim wieku jesteś?...
— Niech się panu zdaje, że mam sto lat z okładem...
Latarnia miejska zaczynała rozpraszać ciemności.
Markiz spojrzał na żebraczkę i poruszył się ździwiony, spostrzegłszy, że kaptur z prostej tkaniny pokrywał jej twarz i głowę.
— Dla czegóż nosisz taki gęsty woal?... zapytał..
— Dla tego, że chociaż jesteś taki litościwy i odważny, twarzy mojej byś się przestraszył...
— Zlitowałbym się może, ale z pewnością nie przestraszył...
— Tak sądzisz?...
— Pewny tego jestem...
— No to spojrzyj że w tę twarz, a zobaczymy, czy nie zadrżysz!...
Mówiąc to, żebraczka podniosła jedną ręką kaptura i zwróciła się do młodego człowieka.
Światło latarni obrzuciło jednocześnie zeszpecone strasznie oblicze Periny i szlachetne blade rysy Renégo.
Wiedźma i oficer marynarki, oboje uderzeni zostali jakby prądem elektrycznym.
Oboje zadrżeli.
René nie mógł powstrzymać okrzyku zgrozy, kiedy tymczasem okrzyk żdziwienia wyrwał się z zeszpeconych ust Periny.
— Markiz de Rieux!... szeptała z niepojętym wyrazem, to on!... to markiz de Rieux!... tak, to on sam!...
— Znasz mnie?... zapytał żdziwiony młodzieniec.
— Czy ja znam pana?.. Oh! tak... szukam pana od dawna i przedłużałam nędzne moje życie w nadziei, że pana spotkam przecie,
— Szukałaś mnie!... powtórzył René, nie mogąc wierzyć własnym uszom, tak mu się to, co usłyszał dziwnem wydało.
— Tak, szukałam pana... ciągnęła wiedźma, jak zrozpaczona matka szuka dziecięcia, które zgubiła... wołałam pana... czekałam, jak skazany na śmierć oczekuje ułaskawienia... i to właśnie w chwili, kiedy straciłam już ostatnią nadzieję, w ostatniej godzinie, kiedy umrzeć postanowiłam, pan mi się nagle ukazałeś!... To nie przypadek, to cud prawdziwy!... Wątpiłam o Tobie, Boże... złorzeczyłam Ci, nędzne stworzenie!... Przebacz mi, Panie!... Oczy mi teraz się dopiero otworzyły... Błądziłam w ciemnościach, a oto światłość mi się ukazała... Wierzę w Ciebie... uwielbiam Cię i dziękuje Ci, Stworzycielu mój, ze łzami...
Wymawiając gorące te wyrazy, Perina wysunęła się z objęć Renégo, padła na kolana, wzniosła ręce ku niebu i zaczęła głosem przerywanym szeptać modlitwę dziękczynną.
— Że ta nieszczęśliwa jest waryatką, to nie ulega wątpliwości, pomyślał pan de Rieux.
Perina nie dosłyszała tych słów, ale odgadła, co się działo w umyśle młodego szlachcica, więc potrząsnęła głową i powiedziała, jakby podsłuchała myśl margrabiego:
— Nie, nie... nie jestem obłąkaną.. dam wkrótce tego dowody...
— Pomogę ci podnieść się, biedna kobieto.
— Pomagać mi pan chcesz, panie markizie!... a to po co?... Nie potrzebuję pomocy... wszystkie cierpienia już minęły... jestem już silną teraz, mogę iść sama... proszę... niechaj pan patrzy tylko!...
I rzeczywiście, Perina taka osłabiona przed chwilą, podniosła się z młodzieńczą żywością.
— Doprawdy, nie wiem, czy to sen, czy rzeczywistość!... wykrzyknął René zdumiony i nie mogący własnym uwierzyć oczom.
— Panie margrabio... odparła wiedźma, zaraz się panu wszystko wyjaśni.
— Przed chwilą byłaś umierającą, powiedział markiz, jakimże sposobem wyzdrowiałaś tak prędko?...
— Pańskie zjawienie się tę zmianę spowodowało.
— Więc to prawda, że mnie szukałaś?...
— Prawda, że chciałam umrzeć dla tego, iż nie mogłam odnaleźć pana...
— Czegóż chciałaś odemnie?..
— Dać, albo raczej sprzedać panu dwie rzeczy najdroższe na tym świecie dla ciebie, dwie rzeczy, które bezemnie byłyby na zawsze dla pana stracone...
— Jakież to rzeczy?...
— Zemsta i miłość...
René potrząsnął głową.
— Kobieto... rzekł, albo chcesz mnie oszukać, albo sama się oszukujesz... Jest jeden tylko człowiek na świecie, nad którym pragnąłbym się zemścić... jest tylko jedna na świecie kobieta, którą mógłbym kochać, ale ani jednego ani drugiej nie znasz na pewno...
— Markizie de Rieux!... wykrzyknęła wiedźma, z dwojga nas, nie ja się mylę!... Posłuchaj, a zaraz wątpić przestaniesz... Człowiek, którego ci oddać pragnę, nazywa się baron de Kerjean.. Kobieta, której miłość ci zwrócę, nazywa się Janina de Simense...


VIII.
Perina i René.

Posłyszawszy żebraczkę, wymawiającą te dwa nazwiska, pan de Rieux zatrząsł się cały i nie mógł zdać sobie sprawy, czy nie znalazł się przypadkiem wobec jakiejś nadnaturalnej istoty.
— Więc, panie markizie... dodała Perina, skoro widzisz teraz, że wiem wszystko... zechcesz chyba uwierzyć mi także...
— Na Boga... wykrzyknął René, kiedy ochłonął z pierwszego zdumienia... na Boga, mów, kto jesteś, kobieto...
— Dowiesz się... dowiesz się pan o tem, ażeby mnie przeklinać i błogosławić... Ja winną jestem wszystkiemu złemu... ja popełniłam zbrodnię, ale ja też jedna tylko mogę wszystko naprawić... Tutaj nie mogę mówić jednakże, zaprowadź mnie pan do siebie...
— Daleko ztąd bardzo do mnie, moja kobieto, i nie wiem, czy dojść potrafisz...
— Dojdę... dojdę... choćby nie wiem jak daleko nawet było... powtarzam panu, że już nie cierpię, że już siły mi powróciły...
— Więc chodźmy... szepnął René, niewiedzący, co się z nim dzieje...
Ruszyli, ale Perina za nadto przeceniła siły swoje. Znalazłszy się w obecności pana de Rieux, którego nie spodziewała się już zobaczyć, poczuła się ożywioną, zgalwanizowaną, niby trup strumieniem elektrycznym dotknięty.
Zaledwie jednak uszła jakie sto kroków, zachwiała się i musiała oprzeć o mur, ażeby nie upaść.
— Boże!... Boże mój!... szeptała zrozpaczona... za zbyt dobrze sądziłam o sobie... Teraz, kiedy żyć pragnę... teraz właśnie umieram...
— Odwagi, biedna kobieto!... rzekł René... odwagi... próbuj jeszcze...
— Nie odwagi mi brakuje, panie markizie, ale iść dalej nie jestem w stanie...
Perina prawdę mówiła, wycieńczenie jej doszło do tego stopnia, iż mogła zemrzeć lada chwila, nie naprawiwszy krzywdy, jaką wyrządziła.
Na szczęście, przechodzili ludzie z lektyką... Pan de Rieux kazał w nią wsadzić Perinę, dał adres: ulica de Corisaie, i poszedł obok piechotą.
Zachęceni dobrą zapłatą tragarze, bardzo prędko przybyli na miejsce i zatrzymali się przy sztachetach.
René dobył klucz... otworzył furtkę i powrócił do lektyki.
— Przybyliśmy na miejsce... rzekł... Chodź nieszczęśliwa kobieto...
Perina nic nie odpowiedziała, straciła przytomność.
Szlachcic nie zawahał się ani na chwilę, kazał tragarzom wziąć żebraczkę i przenieść do pawilonu.
A potem zabrał się zaraz energicznie do cucenia nieznajomej, od której miał się dowiedzieć tak ważnych dla siebie rzeczy.
Przekonawszy się, że jedyną przyczyną omdlenia było wycieńczenie, roztworzył zaciśnięte zęby żebraczki i wlał jej w usta kilka kropel silnego kordyału, gdy tymczasem kamerdyner grzał wino z korzeniami i buljon.
Prawie zaraz Perina westchnęła głęboko i otworzyła oczy.
— Zadrżałam z przerażenia przed chwilą... odezwała się do Renégo... kiedy poczułam, że serce mi bić przestaje... Zdawało mi się, że wszystko już dla mnie skończone... że muszę koniecznie umierać... Ale dzięki Bogu, myliłam się... żyję jeszcze...
— Nie wysilaj się... odrzekł René... przedewszystkiem posil się trochę, bo inaczej zemdlejesz...
Rada była dobrą, więc jej Perina posłuchała... Filiżanka mocnego bulionu i szklaneczka gorącego wina wzmocniły nadzwyczajnie ex-mieszkankę Czerwonego Domu.
— Za godzinę... ciągnął pan de Rieux... będziesz mogła zjeść coś posilniejszego, ale w tej chwili mogłoby ci to zaszkodzić...
— Niech panu Bóg wynagrodzi to, co dla mnie uczyniłeś... powiedziała Perina... a mam nadzieję, że wkrótce to nastąpi!... Teraz nie obawiam się już omdlenia... Mogę mówić... tylko zachowaj pan spokój i za pierwszem słowem mojem, nie przeszyj mi serca końcem szpady swojej, chociaż sprawiedliwie na to zasłużyłam... Powtarzam raz jeszcze, że moje życie jest panu potrzebne, przysięgam, że nikt prócz mnie jednej, nie może naprawić tego, co się stało...
— Obiecuję ci wysłuchać spokojnie wszystkiego, cokolwiek mi powiesz... odrzekł René... przysięgam także, że jeżeli naprawdę przeciwko mnie zawiniłaś, gotów ci jestem przebaczyć... Mów więc bez żadnej obawy...
— O!... zawołała żywo Perina... nie zobowiązuj się pan z góry, abyś nie pożałował wkrótce nieroztropnej obietnicy... Przebaczyć mi nie możesz, sama to aż nadto czuję... proszę więc o to tylko, ażebyś nakazał milczenie złości swojej, ażebyś nie zgniótł mnie pod wrażeniem za nadto pośpiesznej zemsty...
— Nie cofam tego, co już raz powiedziałem... odrzekł René... Mów... słucham...
Zegar w małym saloniku wybił godzinę ósmą.
Perina opuściła głowę na piersi, przez kilka chwil myśli zbierała, a potem podniosła oczy na pana de Rieuxa i szepnęła:
— Po dwa razy, panie markizie, pytałeś mnie, kto jestem, a ja ci nie odpowiedziałam na to... Otóż wiedźma jestem...
Twarz Renégo nie okazała ani zdziwienia, ani przestrachu, jakich spodziewała się Perina.
— Wiedźma... powtórzył René, szukając w pamięci... czy to nie tak przezywało pospólstwo kabalarkę, sławną w całym Paryże?...
— Nie myli się pan markiz, tak ją właśnie przezywało...
— A więc?...
— A więc ja jestem, albo raczej ja byłam tą kobietą... tą kabalarką... tą czarowniczą... tą wróżką
— Zapewne źle cię zrozumiałem... Bo jeżeli jesteś tą, o której mówię, to cóż się z tobą stało?...
— Ci, co mnie znali, wierzą w to, że nie żyję. Mój dom, mój majątek, moja twarz i nazwisko, moje wszystko zniknęło... Z przeszłości nie pozostało mi nic, oprócz wyrzutów sumienia, nienawiści i żądzy zemsty...
— Jeżeli tak jest, to bardzo cię żałuję nieszczęśliwa kobieto... przerwał René, ale nie mogę zrozumieć, co za związek istnieć może pomiędzy położeniem twojem a mną, i dla czego oskarżałaś się przed chwilą, iż względem mnie zawiniłaś...
— Nie odgadujesz nic, panie de Rieux... powiedziała Perina bo nie wiesz dotąd, że wiedźma była duszą zaprzedaną baronowi de Kerjean...
— Ty byłaś wspólniczką Kerjeana... ty...? wykrzyknął z oburzeniem.
— Tak, ja... Znałam go i brałam czynny udział w jego zbrodniach... Wszystko, co tylko było przeciwko wam, przeciwko tobie i Janinie de Simeuse uknute, wszystko to było wspólną naszą robotą...
Pan de Rieux pobladł.
— Nikczemna istoto!... mruknął rozwścieczony, zrobiłaś to i śmiesz mi mówić o tem... unieszczęśliwiłaś Janinę de Simeuse i śmiesz się przyznawać do tego przedemną... Albo jesteś waryatką, albo chcesz, żebym cię zabił!...
— Życie moje jest w ręku twojem, panie markizie, ale panuj, proszę cię, nad sobą... Jeżeli nie wysłuchasz mnie do końca, jeżeli moja tajemnica ze mną razem zginie, pogrzebiesz z własnej winy jedyną nadzieję, jaka ci pozostaje... Stałbyś się w takim razie dla Janiny de Simeuse i dla siebie samego większym daleko nieprzyjacielem, aniżeli byJi dla was wiedźma i baron de Kerjean...
René nadludzkim wysiłkiem nakazał umilknąć swojej wściekłości.
— Mów dalej... powiedział głosem zmienionym, nieludzkim prawie.
Albo nie... odpowiedz mi najprzód na zapytania moje i zaklinam cię, prawdę odpowiadaj...
— Pytaj mnie pan, proszę...
— Czy ta, co nosi dzisiaj nazwisko baronowej de Kerjean, jest naprawdę Janiną de Simeuse?...
— Nie.
— Pewny tego byłem... wykrzyknął René. Moje serce nie mogło mnie mylić... Któż więc jest ta kobieta?... kto jest ta druga wspólniczka nędznika... któż ona jest?...
— Awanturnica... włóczęga, obciążona licznemi zbrodniami, skazana na śmierć przez sąd w Nantes, za bigamię i morderstwo...
— O! podłe, piekielne stworzenie!... Ale cierpliwości!... godzina pomsty nadchodzi... Odpowiadaj mi jeszcze... Czy żyje Janina de Simeuse?...
— Żyje.
— Czy to prawda tylko?... czy to prawda?...
— Na wszystko, co mam najdroższego na tym i na tamtym świecie, przysięgam panu, że prawda.
— Jakim sposobem Kerjean oszczędził swoję ofiarę?...
— Kerjean pewny jest, że Janina umarła, a ona, dzięki mnie jednej, została ocaloną...
— Kobieto, jeżeli mi dasz dowód, że mnie nie oszukujesz, przebaczę ci wszystkie twoje występki... Jeżeli naprawdę ocaliłaś Janinę, wynagrodzę cię po królewsku...
— Będziesz miał zaraz tego dowód markizie, a za całe wynagrodzenie, pozwolisz mi wziąźć udział w zemście nad Kerjeanem?...
— Gdzie jest Janina?... zawołał René, nie wierzę w nic, dopóki jej nie zobaczę... Nie chcę stracić ani minuty, prowadź mnie zaraz do niej.
— To niepodobna... niestety...
— Niepodobna, powiadasz?... Dla czego?...
— Bo nie wiem, gdzie się znajduje panna de Simeuse...
— Nie masz jej zatem wcale w swoich rękach?...
— Nie mam.
— Oddałaś ją Kerjeanowi?...
— Powtarzam panu, że baron nie wie o jej istnieniu.
— Więc Janina jest wolną w takim razie?...
— Wolną zupełnie...
— Daleko jest od Paryża?
— Jest w samym Paryżu.
— Kłamiesz!... kłamiesz!... zawołał markiz de Rieux piorunującym głosem. Gdyby Janina była wolną i znajdowała się w Paryżu, to byłaby w pałacu Simeusów u boku księżny, swojej matki, a pan baron de Kerjean, nosiłby czerwony kaftan galernika!... Raz jeszcze powtarzam ci, kłamiesz!...
Perina wstrząsnęła głową.
— Panie markizie... rzekła, zbierz pan całą odwagę, żeby nie upaść pod ciosem, jaki ci zadam. Janina nie wie, że pałac de Simensów istnieje. Biedne dziecko nie przypomina sobie nazwiska swojej matki... Jest wolną... ale jest obłąkaną...


IX.
Rady Periny.

— Tak... Janina jest wolną, ale jest obłąkaną... powiedziała Perina.
René ryknął z boleści i przerażenia.
— Podli!... podli!... krzyczał... Oto co zrobiliście z nieszczęśliwego dziecka... ty i twój nikczemny wspólnik!... Nie mogąc zabić ciała, zabiliście duszę księżniczki... Zbrodnia to niesłychana!... I śmiałaś mi prawić przed chwilą o szczęściu, o przyszłości... śmiałaś mi mówić przed chwilą, że miłość Janiny mi powrócisz... kiedy ona, jeżeli ją znajdę nawet, nie będzie mogła ani mnie słyszeć, ani mnie zrozumieć!... Waryatka nie pozna mnie!... Ty nędznico, szydzisz sobie z mojego nieszczęścia, żartujesz sobie z wściekłości mojej...
— Panie markizie.. odrzekła wiedźma spokojnie... czy możesz przypuszczać, żem cię szukała tak długo po to jedynie, aby sobie pożartować z pana... Nie słyszałeś nigdy o tych zjadliwych gadzinach, których ukłucie jest piorunujące, śmiertelne, a zawiera jednak w sobie potężne antidotum, skoro je zużytkować potrafimy?... Ja jestem rodzajem takiej gadziny... ocalę, com zgubiła...
— Ocalisz?... A jak?...
— Obłęd panny de Simeuse nie jest wynikiem jej cierpień i przerażenia, ale skutkiem wypicia napoju, przezemnie przygotowanego... Poszukajmy i wynajdźmy pańską narzeczoną, a przysięgam, że godziny nie potrzeba będzie na to, iżby jej rozum przywrócić... Wątpisz pan, panie markizie... widzę to i nie dziwię ci się wcale, ale pozwól mi opowiedzieć sobie wszystko, o czem nie wiesz, a o czem jednak wiedzieć powinieneś... Wtedy z pewnością wątpić nie będziesz...
René nic nie odpowiedział, ale skinieniem głowy dał znak Perinie, ażeby rozpoczęła opowiadanie, co też ona natychmiast uczyniła, a musimy przyznać, że mówiła najszczerszą prawdę.
Czytelnicy znają to wszystko oddawna. Wtajemniczyła Renégo we wszystkie szczegóły potwornych zbrodni i podłości, niczego nie pominęła, co zaszło od owej okrutnej nocy, gdy księżna de Simeuse i Carmena przychodziły do niej po wróżby do Czerwonego Domu. Objaśniła, kto był Kerjean, i nie starała się ani ukrywać, ani zmniejszać występnej roli, jaką w przedsięwzięciu jego odegrała.
Nie potrzeba zresztą dziwić się cynicznej szczerości podobnego wyznania. Otwierając przed panem de Rieux najgłębsze tajniki popełnionych niegodziwości, oskarżając się łącznie ze swym wspólnikiem, działała wiedźma z niezrównaną logiką. Tą tylko drogą zdążała napewno do spełnienia swoich zamiarów, tylko takie jedynie postępowanie mogło ją doprowadzić do celu, to jest do zemsty. Bo i po co miała się oszczędzać? Wiedziała wszak dobrze, że pan de Rieux nie uwierzy w jej niewinność, chociażby go nie wiem jak przekonywała, sto razy lepiej zatem robiła, że oskarżała się głośno, niżby cofać się miała podle przed wyznaniem prawdy.
Musimy dodać, że wyznanie Periny, nie było zbyt dla niej niebezpieczne w rzeczywistości.
Ex mieszkanka Czerwonego Domu nie miała powodu obawiać się margrabiego de Rieux i rozumiała to dobrze.
Ona jedna tylko mogła przywrócić zmysły Janinie de Simeuse, jej zatem René bronić będzie, chociażby kosztem własnego życia.
Nie będziemy mówić o tem, co doświadczał dzielny młody człowiek w czasie tego opowiadania. Łatwo domyśleć się tego.
Kiedy wiedźma skończyła, René przesunął rękę po czole, otarł łzy spływające mu po policzkach na myśl, co wycierpieć musiała Janina, i co jeszcze przenieść może.
Pochylił głowę w głębokiem zamyśleniu, a głośne łkanie wydobywało mu się z piersi,
— Nieszczęśliwa kobieto... wyszeptał nakoniec. Pan Bóg jest sprawiedliwy, skoro jego ręka tak cię ciężko dotknęła, skoro zrządził, że żadna z twoich zbrodni nie wyszła ci na korzyść, skoro z ciebie uczynił przedmiot wstrętu i litości, nie złorzeczę ci już z mojej strony... Pan Bóg zwalczył cię wyrzutami sumienia, czeka na twoję pokutę... Może ci przebaczy winy, może ci pozwoli naprawić złe, jakieś wyrządziła... Niestety, zaledwie, że śmiem się spodziewać tego... Powiadasz, że ocalisz Janinę de Simeuse, powiadasz, że powrócisz jej stracony rozum, ale wiele to czasu upłynęło od chwili, kiedy po raz ostatni miałaś dowód istnienia swojej ofiary... Janina była wtedy waryatką, otoczoną była śmiertelnem niebezpieczeństwem... czyż mamy prawo spodziewać się, że żyje męczennica biedna?...
— Żyje!... wykrzyknęła Perina.
— Czy masz co powiedzieć mi jeszcze?... zapytał pan de Rieux.
— Nic nie wiem, a jednakże głowę bym dała sobie uciąć, że księżniczka de Simeuse żyje.
— Zkądże masz taką pewność?
— Z wiary w tę sprawiedliwość Bozką, o której mi mówiłeś. Bo czyż nie jest widocznem, że ta ręka, która mnie dotknęła, otoczyła jednocześnie pannę de Simeuse potężną opieką swoją?... Czyż Janina nie uniknęła strasznych niebezpieczeństw, czyż każda inna w jej miejscu nie byłaby sto razy zginęła?.. Bóg ocalił ją od barona Kerjeana, uratował od śmierci przy pożarze Czerwonego Domu i z nurtów Sekwany, nie pozwoli jej zginąć zatem... Wierz mi pan, panie markizie, że stanie się cud nowy i to niezadługo.
Wiedźma mówiła z taką wiarą, z takiem głębokiem przekonaniem, że René dał się pomimo woli opanować jej słowom proroczym, że sam nabrał także nadziei.
— Niechajże cię Bóg dobry wysłucha... rzekł. Jeżeli on oświeca umysł twój w tej chwili, to z pewnością, że cię chce oczyszczoną i skruszoną użyć jako narzędzie świętej woli swojej, a w takim razie i ja zapominam o wszystkiem, co przecierpiałem, i przebaczam ci z głębi serca!...
Perina przyklękła na jedno kolano, pochwyciła rękę markiza i do ust ją przycisnęła.
— O! widzę teraz... szeptała, żeś mi pan uwierzył nareszcie. Ostatnie twe słowa poruszyły do głębi duszę moję. Odtąd życie moje ma jeden cel jedyny: poświęcenie się i zemstę. Przysięgam pomścić się za Janinę de Simeuse i za ciebie markizie, przysięgam, że umrę z rozkoszą, jeżeli tego będzie potrzeba dla pokonania Kerjeana...
— Ciesz się więc... odpowiedział René, bo za kilka godzin rozpocznie się zemsta twoja...
— Co pan chcesz powiedzieć przez to?... spytała wiedźma.
— Chcę powiedzieć, że tej nocy jeszcze, towarzyszka barona znajdzie się w naszym ręku.
— Mówisz pan o Carmenie, cygance?...
— Więc Carmeną się nazywa ta przeklęta 1stota, która skradła miejsce i nazwisko Janiny de Simeuse?... Tak... tak... ona znajdzie się dzisiejszej nocy tu... w tem mieszkaniu mojem...
— Czy przyjdzie sama... dobrowolnie?... wykrzyknęła Perina.
— Nie!... przyprowadzą ją jako niewolnicę...
— Kto ją przyprowadzi mianowicie?...
— Ja...
— Gdzie ją pan znależć myślisz?...
— W pałacu... w hotelu Dyabelskim... w którym zasypia niby spokojnie, pod strażą służby i bandytów...
— Panie markizie... szepnęła Perina... boję się doprawdy zrozumieć tego, co usłyszałam... Czy naprawdę masz pan podobnie śmiały zamiar?...
— Ma się rozumieć, że o żartach nie myślę...
— Sam pan się tam udać zamierzasz?...
— Kilku wiernych towarzyszów zabiorę z sobą do pomocy...
— Czy pewny pan jesteś tych ludzi?...
— Tak mi się przynajmniej zdaje... Ale po co to pytanie?...
— Bo przedsięwzięcie pańskie jest szalenie nierozsądne... chcę je panu wyperswadować...
— Nie próbuj tego, bo to napróżno... Zrobiłem postanowienie i rzecz skończona... Rozkazy wydane, przygotowania poczynione... zbliża się godzina umówiona i wkrótce cię opuszczę, ażeby się połączyć z tymi, którzy na mnie czekają...
— Na Boga, panie markizie... zawołała Perina... na szczęście, na miłość panny de Simeuse, która napewno byłaby ostatecznie zgubioną, gdyby pana zabrakło, zaufaj mi i powiedz, kto są ci ludzie, co czekają na ciebie... Powiedz mi, jakiego sposobu użyć chcesz, ażeby dostać się do hotelu Dyabelskiego?... Przysięgam, że nie przez prostą ciekawość zapytuję cię o to...
Ponieważ blizko półtorej godziny było jeszcze do naznaczonej schadzki, René nie widział zatem żadnej przeszkody do uczynienia zadość życzeniu nieznanej sobie interlokutorki, wpływowi której bezwiednie ulegać zaczynał. Opowiedział więc w krótkości o tem, w jaki sposób zaznajomił się z Dagobertem i Bouton-d’Orem, opowiedział ze szczegółami plan, jaki wkrótce wprowadzić miał w wykonanie.
Słuchając pana de Rieux, wiedźma wstrząsała głową, a kiedy skończył nareszcie, wykrzyknęła:
— Albo nie pójdziesz na tę schadzkę, albo z niej nie powrócisz żywy!...
— Kto ci to mówi?... zapytał René.
— Głos wewnętrzny... jedno z tych przeczuć tajemniczych, które mnie nigdy dotąd nie omyliły... odrzekła wiedźma.
Sceptyczny uśmiech ukazał się na ustach Renégo.
— O!... nie śmiej się pan, panie margrabio!... Nie szydź z tej, która widzi jasno w ciemnej przyszłości!.. Znam ja dobrze barona de Kerjean!... Wiem, że się dyabeł nim opiekuje i że bronić go będzie przeciwko panu... wiem, że gwiazda tego nędznika wkrótce zgaśnie, ale widzę, że teraz jeszcze świeci wspaniale!... Wiem, widzę, zgaduję, że pomocnicy pańscy są zdrajcami, że schadzka dzisiejszej nocy osłania zasadzkę, że Kerjean oczekuje na pana, jak zaczajony tygrys, czyhający na swoję ofiarę, i że będziesz pan zgubionym, jeżeli mi nie uwierzysz...
Słowa te pomimo zapału i uczucia, z jakim zostały wypowiedziane, sprawiły na Reném wątpliwe tylko wrażenie.
Poczuł się zachwianym, ale nie był przekonanym.
Z wyrazu twarzy pana de Rieux, zrozumiała wiedźma, iż jej dzieło nie było ukończonem; zaczęła więc mówić znowu.
Nie będziemy wcale powtarzać argumentów, jakiemi usiłowała dowieść panu de Rieux, że przedsięwzięcie jego było niebezpieczne... szalone.
— Porywać baronową de Kerjean!... wykrzyknęła wreszcie, a to po co i na co?... Wczoraj pojęłabym podobny postępek, bo wczoraj miałeś pan interes zbadać cygankę i wymódz na niej wyznanie jej oszustwa i zbrodni... Ale dzisiaj Carmen nie ma panu nic już do powiedzenia, skoro wiesz dokładnie wszystko... Pozostaw ją, niech spokojna oczekuje na piorun, który ją zdruzgoce i zamiast narażać swoje życie, pomyśl, że cię Janina potrzebuje i dla niej się zachowaj...
René zaczął przyznawać, że Perina miała racyę zupełną.
Upierał się jeszcze, ale już tylko tak sobie, przez miłość własną.
Szlachecka duma nie pozwalała mu cofać się od raz powziętego postanowienia.
Perina zaczynała już wątpić o sobie, gdy nagle nowa myśl przyszła jej do głowy.
— A więc dobrze, panie markizie!... zawołała, pójdziesz pan na tę schadzkę i zobaczysz na własne oczy, że mnie moje przeczucia nie myliły...


X.
Północ.

René nie spodziewał się takiej konkluzyi, spojrzał więc ździwiony na nieznajomą.
— Co chcesz powiedzieć przez to?... zapytał.
— Chcę powiedzieć, że ja będę panu towarzyszyć, i że z narażeniem własnego życia, nie pozwolę ci wpaść w zasadzkę, jakiej się spodziewam...
— Zamierzasz więc narazić się razem ze mną?... O nie... na to ci nie pozwolę...
— Przysięgam ci, panie markizie, że źle bardzo robisz!... Życie moje na nic nikomu niepotrzebne, twoje zaś jest niezmiernie drogie... Zresztą niebezpieczeństwo jeżeli istnieje, zagraża panu tylko... Ja będę dla Kerjeana starą nieznaną kobietą... śmierć moja na nic mu się nie przyda, nie mam się więc czego obawiać... Pozwól mi pan działać swobodnie... Przypuśćmy zresztą, jak najgorzej... Jeżeli życie moje zostanie narażone, tem lepiej!... Śmierć moja będzie pokutą... okupi może zbrodnie moje...
— Zapominasz, że Janina de Simeuse jest waryatką, odrzekł René, i że ty jedna, jak utrzymujesz, możesz jej przywrócić rozum!...
— Prawda, szepnęła Perina, moja tajemnica poszłaby do grobu ze mną...
Mówiąc te słowa, zbliżyła się do biurka, na którem rozłożony był papier, atrament i pióra.
Wzięła jednę ćwiartkę papieru, napisała śpiesznie kilka wyrazów i podała je markizowi.
— Co to jest?... zapytał.
— To nomenclatura... dokładna doza substancyj, z których się składa eliksir, wynaleziony kiedyś przezemnie... Udasz się pan w danym razie z tą oto receptą do pierwszego lepszego chemika, a ten bez żadnego wahania przyrządzi panu w kryształowej flaszeczce płyn przeźroczysty, ślicznego zielonego koloru z mocnym aromatycznym zapachem... Skoro pan odnajdzie pannę de Simeuse, dostatecznym będzie zmoczyć jej skronie kilku kroplami tego płynu i dać go jej do powąchania, aby waryacya ustąpiła, aby natychmiast rozwiała się jak mgła!... Weź pan ten papier i schowaj go dobrze, bo z nim obejdziesz się bezemnie...
— Dobrze... odrzekł René... ufam ci... niech się stanie, jak sobie życzysz... Będziesz mi towarzyszyć...
— Dziękuję ci, panie markizie... powiedziała wiedźma, nie posiadając się z radości.
— Kiedy pojedziemy?...
— Za chwilę, bo czas już nagli.
René zadzwonił i wydał rozkaz służącemu, iżby się poszedł przekonać, czy kareta, po którą posłał, nadjechała.
Wierny kamerdyner powrócił z potwierdzającą odpowiedzią.
— Panie markizie, odezwała się wiedźma, potrzebować będę zapewne całej mej siły... każ mi podać zatem jaki posiłek, a do karety włożyć butelkę wina hiszpańskiego...
René wydał stosowne rozkazy natychmiast.
Perina zjadła śpiesznie kawałek zimnego mięsa i napiła się wina Lacrima-Christi.
— A!... rzekła z zadowoleniem, czuję, żem odżyła... Krew, co ścinała się w żyłach, rozgrzewa się i krążyć zaczyna na nowo... serce mi bije... myśli powracają, bo rozpoczyna się nowa dla mnie egzystencya... Przepadnij ohydna przeszłości... bo lepsza przyszłość otwiera się przedemną!... Byłam niestety, geniuszem złego... szczerze się chcę poprawić!... Jedźmy, panie markizie... jedźmy..
— Służę, odrzekł René, zabierając się do wyjścia.
Perina miała już iść za nim, ale się cofnęła i podeszła do biurka.
— Co robisz?... zapytał pan de Rieux.
— Nic... odpowiedziała, biorąc mały puginał w oprawie z kości słoniowej i wsunęła go w szeroki rękaw sukni.
— Po co to?... zapytał René.
— Szczególne pytanie, panie markizie!... puginał ten przeszyje serce Kerjeana, jeżeli łotr stanie mi na drodze...
— Zaniechaj podobnego zamiaru!... wykrzyknął szlachcic... Baron jest wrogiem moim... i do mnie należy go ukarać!...
— Zapominasz, panie markizie... odrzekła Perina... że należy do nas obojga, obiecałeś wszakże przypuścić mnie do współudziału w zemście...
— A więc zgadzam się ponownie, tylko, że pchnięcie sztyletem w serce, byłoby zemstą zbyt słabą... Nie tak powinien zginąć Kerjean!... Ja mu inną przeznaczam karę...
— Jaką?...
— Sam jeszcze nie wiem, ale niema takiej tortury ciała i duszy, któraby dostatecznie zgnębiła nędznika, co zaprzysiągł zgubę Janinie de Simeuse...
Perina położyła z powrotem na biurku mordercze narzędzie.
— Racya, panie markizie... odrzekła... a że masz pan prawo pomścić nas wszystkich, ustępuję ci tytułów swoich...
Oficer marynarki i wiedźma wyszli następnie z pawilonu i wsiedli do karety, oczekującej przed kratą. Kamerdyner zajął miejsce na koźle obok stangreta. Ten ostatni nie należał do służby pana de Rieux, bo pojazd został wynajętym... nie wiedział nic, o co chodzi... nie znał nawet nazwiska tego kogo wiezie.
Ruszono szybko we wskazanym kierunku... Przez całą drogę René i ex-mieszkanka Czerwonego Domu zachowywali głębokie milczenie. Na rogu ulicy l’Enfer, o dwadzieścia kroków od ulicy Tombe-Issoire, kareta zatrzymała się, kamerdyner drzwiczki otworzył.
Perina zarzuciła kaptur.
Przyłożyła do ust szyjkę butelki z kseresem i długo z niej ciągnęła. Potem wysiadła pierwsza, a René za nią.
— Jeżeli się nie mylę... powiedziała po cichu, to ulica Tombe-Issoire znajduje się tuż przed nami...
— Tak jest... odpowiedział pan de Rieux.
— Czy mała furtka, oznaczona na miejsce schadzki, znajduje się po lewej czy po prawej stronie?...
— Po lewej...
— Jakaż jest odległość od początku ulicy do tej furtki?...
— Ze dwieście kroków...
— Powtórz mi pan, proszę, nazwiska ludzi, którzy na pana czekają...
— Dagobert i Bouton d’Or.
— Doskonale... nie zapomnę... a teraz, czy pan markiz i jego kamerdyner dobrze są uzbrojeni?...
— Każdy z nas ma pistolety za pasem i szpadę u boku... Dla czego się pytasz o to?...
— Chcę dokładnie wszystko wiedzieć, zanim zabiorę się do działania...
— Co robić zamyślasz?...
— Rzucić się śmiało pierwsza w paszczę wilka...
— W jaki sposób?...
— Na pana czekają, panie markizie, a ja się spotkam z nimi...
— Jakto?... chciałabyś... zaczął młody człowiek.
— Tak!... przerwała Perina, tak chcę i tak robię!
— Ależ to szaleństwo!...
— Dla czego?...
— Jakże wytłómaczysz temu człowiekowi nieobecność moję?...
— To do mnie należy... nie raz w życiu, zapewniam cię... tłómaczyłam rzeczy daleko trudniejsze... i to ludziom daleko przenikliwszym...
— Przystaję na twoję rolą, ale jakaż będzie moja?...
— O!... rola to zupełnie bierna w tej chwili przynajmniej... Ukryj się pan tu na rogu, przy tym murze, na wpół zwalonym, na który pada słabe światło latarni i pozostań nieruchomy, milczący, Z pistoletem w każdym ręku... kamerdyner niech zajmie tak samo miejsce po przeciwnej stronie... Jeżeli mnie omyliły przewidywania moje, jeżeli nie ujrzę nic podejrzanego, powrócę zaraz tutaj... Jeżeli przeciwnie, wpadnę w pułapkę na pana zastawioną, jeżeli niebezpieczeństwo będzie groźne, uprzedzę pana, krzyknąwszy przeraźliwie...
— A wtedy... dokończył żywo René, rzucę ci się na pomoc, i przysięgam, że gdyby mi przyszło nawet walczyć z dziesięciu wrogami, wybawię cię z niebezpieczeństwa...
— E! do licha!... odrzekła Perina ze złością, właśnie, że nie potrzeba tego robić... Bo gdyby mnie zabito i gdybyś pan poległ w mojej obronie, cóż by się stało z Janiną de Simeuse?...
Pan de Rieux pochylił głowę i umilkł.
Imię panny de Simeuse było argumentem, na który nie umiał odpowiedzieć.
Perina mówiła dalej, korzystając z tego milczenia:
— Jak pan krzyk mój posłyszysz, zamiast podążać mi z pomocą, uciekaj co prędzej...
— Uciekać mam?... powtórzył z goryczą młody szlachcic, którego słowo to oburzyło.
— Rejterować, jeżeli pan wolisz!... powiedziała wiedźma. Najsławniejsi w świecie generałowie, nie raz rejterowali umyślnie po to, ażeby sobie zapewnić zwycięztwo?... Zrób pan tak, jak oni, a tak jak oni zatryumfujesz... Zapewniam cię... przysięgam ci!... Stangret niech zawróci karetą w stronę placu Świętego Michała... Skoro tylko rozlegnie się sygnał alarmujący, wsiadaj pan na kozioł, bierz lejce sam w ręce... i powracaj galopem do domu... Zamknij się w nim, zabarykaduj... jednem słowem, zarządź wszelkie środki ostrożności przeciwko zbójeckiemu napadowi, bodaj dzisiejszej zaraz nocy... Lepiejby nawet było, sto razy lepiejby było nie powracać do siebie, lecz poszukać sobie innego schronienia... Czy zrobisz markizie to, o co cię proszę?...
René się zawahał.
— Proszę o to nie w swojem, ale w Janiny imieniu... dokończyła wiedźma.
— Zrobię... szepnął René, zrobię... chociażby mnie to nie wiem wiele kosztować miało...
— Obiecujesz mi?...
— Przysięgam...
— Dziękuję, panie markizie... Teraz jestem zupełnie spokojną, bo mam pewność, że jeżeli umrę tej nocy, pan pozostajesz przy życiu, ażeby nas pomścić obydwie...
Zaledwie Perina mówić przestała, na oddalonej wieży jakiejś kościelnej północ wybiła, a jednocześnie zegary bliższych kościołów i klasztorów, powtórzyły dwanaście uderzeń.
Ze wszystkich stron różne dźwięki rozlegały się w ciszy nocnej.
— No markizie, odezwała się wiedźma, życz mi powodzenia i pomódł się za mną, bo od czasu, jak zaczęłam wierzyć w Boga, modlitwa odwagi mi dodaje...
— Chwilę jeszcze... chwilę!... zawołał pan de Rieux.
Ale Perina go nie posłuchała i poszła pewnym, przyśpieszonym krokiem, aż zniknęła w ciemnej ulicy Tombe-Issoire.
Posłyszawszy kroki jej, Dagobert powiedział był do Bouton d’Ora.
— Oto ten, na którego oczekujemy... zgubiony jest, a my ocaleni.
Olbrzym odpowiedział mu na to:
— Stało się...


XI.
Perina przy pracy.

Wiedźma szła śmiało do niewiadomego celu a idąc rachowała kroki.
Dwieście ich miało być od wejścia w ulicę do małej furtki... jak powiedział był pan de Rieux.
Perina wzięła mniejszą liczbę.
Kiedy narachowała do dziewięćdziesięciu, zatrzymała się nagle.
Przypadkiem wyrachowała jak najlepiej, bo właśnie znalazła się w tej chwili tak blizko karła i olbrzyma, że mogłaby ich dosięgnąć ręką.
Ale ciemność była tak ogromna, że nic nie widziała.
Mała furtka odemknęła się do połowy, gdy kroki się zbliżały i nowa jakaś osobistość wsunęła się po cichutku pomiędzy wyczekujących zbirów.
Głosem, który szybki chód drżącym uczynił, zapytała Perina:
— Dagobert i Bouton d’Or, czy są tutaj i czekają?
Karzeł chciał odpowiedzieć, ale nie stało mu czasu na to.
Osobistość stojąca przy nim pochwyciła go za rękę i nakazała milczenie.
— Jestem Dagobertem, odpowiedziała osobistość owa. Bouton d’Or jest ze mną i obaj czekamy... Po co przychodzisz?...
Nerwowe drżenie wstrząsnęło od stóp do głów Periną.
Poznała głos Kerjeana.
Wszystkie jej przeczucia sprawdziły się zatem. Renégo de Rieux nie ominęłaby była śmierć tej nocy, stała się więc dla niego prawdziwem narzędziem Opatrzności.
Potrzeba było jednakże zwalczyć wzruszenie i odpowiedzieć natychmiast.
Wiedźma spełniła to zadanie, na pozór niemożebne prawie.
— Pytasz mnie, po co przychodzę?... odrzekła, wiesz przecie równie dobrze jak i ja... Przychodzę na spotkanie...
— Nie jesteś tym, na którego czekamy... burknął Luc, siląc się na powstrzymanie wściekłości.
— Prawda, ale ten, na którego oczekujecie tej nocy, przysyła mnie z zawiadomieniem, abyście dłużej nie czekali.
— Nie może przyjść, powiadasz?... wykrzyknął Kerjean.
— Nie może.
— Z jakiej przyczyny?...
— Miał wypadek... spadł ze schodów... potłukł się strasznie i leży w łóżku w silnej gorączce...
— Czy życie jego jest w niebezpieczeństwie? zapytał żywo baron.
— Nie, dzięki Bogu. Przynajmniej doktór tak oświadczył przed trzema godzinami, ale z tydzień, a może i dłużej nie będzie mógł wcale wychodzić... Pragnie, abyście wiedzieli, że potrzeba było aż tak ważnego powodu, iżby się nie stawił na umówioną schadzkę...
— A ty kto jesteś?...
— Jestem dozorczynią, umówioną przez doktora do czuwania przy chorym...
— Dla czego przysłał tu ciebie, kobietę, a nie którego ze swoich lokai?...
— Służba markiza, jak zapewne o tem wiecie, nie zna dobrze Paryża, a tembardziej tych ulic odległych... Zbłądziłaby sto razy, zanimby się do was dostała... Wiedziałam, że markiz pogarsza stan swój niepokojem, podjęłam się więc zlecenia, za dobrem wynagrodzeniem... Obiecał mi luidora i liczę, że mi go da z pewnością.
Zapanowało chwilowe milczenie.
— Markiz ma gorączkę?... zapytał znowu baron.
— Tak... niestety... dobry panie Dagobercie... straszną ma gorączkę...
— Czy jest i maligna także?...
— Dotąd jeszcze nie...
— Więc markiz jest zupełnie przytomny?...
— Najzupełniej, dzięki Bogu...
— Jest zatem zdolnym wszystko słyszeć i rozumieć?...
— Doskonale... chyba, żeby zaszło co nowego od czasu wydalenia się mojego... ale wątpię... Czy pan Dagobert przez współczucie dla mojego pana, czy też dla innego jakiego powodu, zapytuje mnie o to?...
— Zapytuję się dla tego, że markiz musi być koniecznie zawiadomiony o pewnych rzeczach bardzo ważnych, które mieliśmy mu powiedzieć tutaj.
— A to niech mi pan powie, o co chodzi, przyrzekam, że powtórzę wiernie każdy wyraz...
— Nie podobna... Idzie o tajemnicę, markiz nie przebaczyłby nam nigdy, żeśmy ją powierzyli obcej osobie...
— W takim razie musicie poczekać do jutra... i przyjść mu jutro powiedzieć...
— Nie!... markiz musi być zawiadomiony zaraz... tej jeszcze nocy... Inaczej mógłby się narazić na następstwa jak najsmutniejsze...
— Boże... Boże mój... jakżeby zrobić?... lamentowała Perina.
— Jest sposób, odrzekł Kerjean.
— Jaki?... mów, mój poczciwy panie Dagobercie, mów, zmiłuj się co najprędzej...
— Masz zapewne klucz od furtki, wychodzącej na ulicę...
— Właśnie, że nie mam... Nie przyszło mi go na myśl zabrać...
— Jakże więc powrócisz do chorego?...
— Zadzwonię i kamerdyner mi otworzy...
— Pamiętajże zatem pozostawić fartkę otwartą i uprzedzić pana markiza, że Dagobert i Bouton d’Or wierni, słudzy jego, przybędą za godzinę porozmawiać o ważnej sprawie... Zastukamy zwolna trzy razy...
— Ja sama wam otworzę, bo kamerdyner zaraz się z pewnością spać położy, skoro ja powrócę tylko...
— Dobrze, moja kobieto, wiadomości, jakie zaniesiemy choremu, są tak dla niego ważne, iż z pewnością zamiast jednego obiecanego, da ci dwa luidory...
— Jeżeli pan prawdę mówi, panie Dagobercie!... zawołała, śmiejąc się Perina, znaczyć to będzie, że nie straciłam czasu na darmo!... Czy więcej nie masz mi pan nic do powiedzenia?...
— Nie...
— W takim razie powracam na ulicę Corissaie. Za wielki to kurs co prawda, na moje stare nogi... ale darmo... a za godzinę czekam was, moi panowie...
— Idź, kobiecino... idź co duchu... i uprzedź markiza o naszej wizycie... bo go to niezmiernie ucieszy...
Perina nie dała sobie dwa razy zlecenia tego powtarzać.
Zawróciła zaraz z uczuciem, jakiego doznaje człowiek, który wpadłszy w jaskinię dzikiego zwierza, wydobywa się z niej zdrów i cały.
Kiedy się oddalała, Luc pochwycił za ręce Dagoberta i Bouton d’Ora, zdumionych i trzęsących się ze strachu, wprowadził ich po za mur i zamknął furtkę za nimi.,
— Wybiła godzina nasza!... powtarzał sobie karzeł w duchu. Już po nas!... na pewno już po nas... baron wyda rozkaz, żeby nas poćwiartowali w kawały!... A jednak nie nasza przecie wina, że markiz miał wypadek i że nie stawił się na schadzkę!... Niestety! niestety!... jakże pełno jest na tym świecie niesprawiedliwości!...
Bouton d’Or nie prowadził tak długiej ze sobą rozmowy.
Czując przemagającą siłę, milczący był i zrezygnowany, jak wół prowadzony do szlachtuza.
Nie trudno też będzie domyśleć się nam ich ździwienia i radości, gdy zamiast wyroku śmierci, usłyszeli, jak baron odezwał się do nich w te słowa:
— Powinienem was powiesić, łotry jakieś, na najbliższej gałęzi, i przyznaję, że taki miałem zamiar przed chwilą... ale... namyśliłem się, i niech was dyabli porwą, nie wiem, dla czego zainteresowałem się wami... Oddaje wam otóż los wasz w ręce wasze i pozwalam wybierać pomiędzy powieszeniem, a życiem, wolnością i listami ułaskawiającemi....
Dagobert i Bouton d’Or uszczęśliwieni padli przed Lucem na kolana.
— O! panie baronie!... wykrzyknął karzeł, nie namyślamy się ani chwili nad wyborem!... Postronek wcale nas nie nęci... Co mamy uczynić, ażeby zasłużyć na to drugie?...
— Zaraz się o tem dowiecie... odrzekł Kerjean, i zobaczycie, że nie żądam nic nadzwyczajnego. Idzie po prostu o to, żebyście poprowadzili mnie, Coquelicota i dwunastu dzielnych towarzyszy, jakich wybiorę, do małego domku przy ulicy Corisaie, abyście zadzwonili do kraty, jeżeliby furtka była zamkniętą... pokazali wasze twarze kamerdynerowi, gdy on przyjdzie otworzyć — i abyście wprowadzili nas po cichu do mieszkania... do łóżka markiza de Rieux. Po spełnieniu tego łatwego zadania, zabierzecie sobie listy ułaskawiające, bo zapewne znajdziecie je w jakiej szufladzie i pójdziecie, gdzie wam się podoba...
— Dalej, panie baronie, dalej! śpieszmy się!... zawołał Dagobert, zachwycony perspektywą tak świetnej przyszłości... Zaprowadzimy pana jak najlepiej i niech nam pan jak psom we łby postrzela, jeżeli się gracko nie sprawimy...
— Z pewnością, że tak zrobię!... odparł, śmiejąc się Kerjean, nabite pistolety mam przy sobie...
Pozostawmy szanownego barona na naradzie z bandytami, a pójdźmy za Periną, która dała dowód wielkiej odwagi, i wielkiej przytomności umysłu.
W miarę, jak się oddalała od furtki, a zbliżała do miejsca, gdzie oczekiwał René de Rieux, przyśpieszała co raz bardziej kroku, leciała prawie, a w chwili, kiedy zadyszana stanęła na rogu dwóch ulic, markiz wyszedł z ukrycia i stanął nagle przed nią.
— Czy to ty?... zapytał.
— Tak, to ja, Perina.
— I cóż?...
— Chodź pan...
— Powiedz mi najprzód, co się stało?... mów prędko...
Wiedźma pochwyciła za rękę młodego oficera i zamiast odpowiedzieć na pytanie, pociągnęła do karety, stojącej o kilka kroków.
Sama otworzyła mu drzwiczki i głosem zaledwie dosłyszanym szepnęła:
— Wsiadaj pan... wsiadaj co tchu i odjeżdżajmy...
— Ależ... mówił René... chciałbym się dowiedzieć koniecznie...
— Siadaj pan!... przerwała niecierpliwie wiedźma... Ci ludzie może mnie śledzą... czy chcesz pan, żeby cię jak psa zabito!!...
René nie nalegał dłużej... wskoczył do karety, Perina coprędzej zajęła miejsce obok niego, kamerdyner drzwiczki zatrzasnął i zapytał o rozkazy.
— Na ulicę Corissaie... powiedziała wiedźma... tylko co konie wyskoczą... bo tu o życie chodzi...
Konie ruszyły natychmiast, a Perina na wpół wychylona z okna karety, patrzyła niespokojnie za siebie.
Kiedy minęli plac Świętego Michała i wjechali z piorunującą szybkością w jednę z uliczek starego Łacińskiego kwartału... wiedźma zerwała się do pana de Rieux i powiedziała:
— Teraz niebezpieczeństwo minęło... Godzinę przynajmniej mamy przed sobą, gotowa więc jestem opowiedzieć panu wszystko...
— Mówisz o niebezpieczeństwie!... wykrzyknął René.. Czyż naprawdę istnieje jakie?...
— Powiem panu tyle tylko, że gdyby nie ja byłbyś już w tej chwili trupem...
— Czyż to prawda?...
— O!... niech mi pan wierzy!... niedługo zresztą będziesz miał wymowne tego dowody... Czy wiesz pan, kto cię czekał na schadzce?...
— Zapewne Dagobert i Bouton-d’Or?...
— O!... i baron de Kerjean z nimi...
— Kerjean?... powtórzył zdumiony Ren.
— On to powiedział: Jestem Dagobert... z nim tylko jednym mówiłam...
— Więc obaj nędznicy mnie zdradzili... sprzedali!... szeptał pan de Rieux.
— Czy wdając się z podobnymi ludźmi, mogłeś pan liczyć na co innego!... Oto co się stało...
Perina opowiedziała markizowi wszystkie szczegóły rozmowy, jaką znają nasi czytelnicy... a kiedy kończyła opowiadanie, kareta zatrzymała się na ulicy Corissaie i stanęła przed żelaznemi sztachetami.


XII.
Wizyta Kerjeana.

— Widzisz zatem, panie markizie... ciągnęła wiedźma... że miałam wielką racyę podejrzywać Dagoberta i Bouton-d’Ora... Za kilka tysięcy liwrów, wypłaconych im przez barona w monecie fałszywej, sprzedali pana, niegodziwcy!... Niema ani chwili czasu do stracenia... Zastanów się pan, co masz robić, bo wkrótce Kerjean ze swoimi zbirami przybędą tutaj... Napewno są już w drodze...
— To fakt, że nie uciekam przed nimi!... wykrzyknął René... Mam broń, zamknę się w pawilonie z kamerdynerem moim... stawimy opór, i jeżeli Pan Bóg pozwoli, odeprzemy napastników...
— Niepotrzebne szaleństwo... odrzekła Perina, cóżbyście we dwóch poradzili przeciwko dwunastu?... Nie, nie... panie markizie... Janina de Simeuse zabrania panu przez moje usta, narażać się w ten sposób, i zabrania panu nadużywać łaski Opatrzności...
— Więc powinienem pozostawić wolny plac tym nędznikom?...
— Ma się rozumieć, bo inaczej nie można zrobić...
— Po cóż zatem przywiozłaś mnie tutaj?...
— Bo myślałam, że potrzeba może będzie zabrać jakie ważne papiery, albo pieniądze, a szczególniej listy ułaskawiające, których ci dwaj Judasze, co tak sromotnie pana zdradzili, zabraćby nie omieszkali.
— Masz racyę!... wykrzyknął żywo René. Wejdę na chwilę... Czy pójdziesz ze mną?...
— Niema potrzeby... Pozostanę tu na czatach...
— W takim razie pozostawiam ci mojego służącego... niechaj czuwa razem z tobą...
— Albo raczej nademną... szepnęła ze smutnym uśmiechem Perina. Niedowierzasz mi, panie markizie, ale nie mam prawa żalić się na to... przysięgam panu jednakże, że ci pozostanę wierną... aż do śmierci!...
Za całą odpowiedź René, który wysiadł z karety, dał znak kamerdynerowi, aby udał się za nim.
Perina pozostała sama przy krecie, przysłuchując się bacznie, śledząc ciemności i drżąc na najmniejszy szelest.
Nieobecność Renégo trwała niecałe pięć minut.
— Nie widać jeszcze nikogo... odezwała się wiedźma, gdy powrócił. Czy nie zapomniałeś pan niczego?...
— Nie.
— Czy trzeba zamknąć furtkę?...
— Nie... pan de Kerjean jest szlachcicem... należy stosownie względem niego postępować... oszczędzę mu wdzierania się gwałtownego, niechaj wejdzie, drzwi mu pootwieram i świece zapalone w kandelabrach zostawię...
— A... panie markizie... wykrzyknęła Perina, to naprawdę wspaniałe!...
— No, a teraz... spytał René, gdzie mam się udać?...
— Myślę, że jakiekolwiek schronienie wystarczy na noc dzisiejszą... odpowiedziała Perina, a tem schronieniem będzie najpierwszy hotel napotkany... Jutro poszuka pan sobie innego mieszkania, bo powracać do dawnego byłoby niebezpiecznie.
— Masz racyę... możemy odejść... Ale... przyznam ci się... że byłbym bardzo ciekawy zobaczyć przybycie tych nędzników...
— Nic łatwiejszego... każ pan podjechać do rogu sąsiedniej ulicy... wsiądź na kozioł i czekaj... Zawsze będzie czas uciekać, mając dobre konie, gdyby przypadkiem bandyci zwrócili się w pańską stronę... Zdaje mi się to jednak nieprawdopodobnem, bo będą zajęci gdzieindziej...
— Zastosuję się do twojej rady... odrzekł René.
Najbliższa ulica odległą była o jakie pięćdziesiąt kroków... Pan de Rieux siadł na kozioł i zakręcił karetę... Widział doskonale żelazne sztachety swojego domu, na które, umieszczona naprzeciw latarnia, rzucała słabe, migocące światło...
Upłynęło z pół godziny, które wydawało się wiekiem Renému. Co minuta spoglądał na zegarek i nie mogąc zdać sobie sprawy z odległości ulicy l’Enfer od Corissaie, dziwił się podobnemu opóźnieniu.
— Czy nie przybędą?... zapytywał sam siebie.
I zaczynał wątpić w dokładność objaśnień wiedźmy.
Naraz, przy słabem świetle latarni, niewyraźna jakaś grupa zarysowała się w oddali i coraz się przybliżała.
Grupa ta składała się z trzech ludzi.
René nie mógł dojrzeć ich twarzy, ale poznał odrazu olbrzymią postać Bouton-d’Ora i garbatego Dagoberta... Towarzyszem ich musiał być baron de Kerjean.
Wszyscy trzej przystanęli nawprost sztachet żelaznych i zdawali się na kogoś oczekiwać.
Po paru chwilach połączyła się z nimi druga grupa, a potem znowu trzecia i cała ta falanga stanęła milcząca, ściśnięta.
Połączmy się z przybyłymi.
— Panie baronie... rzekł Dagobert bardzo cicho... pawilon znajduje się przy końcu tej alei...
— Czy są w tej alei jakie inne domy?... zapytał Kerjean, który wśród ciemności nie mógł się rozpatrzeć w miejscowości.
— Niema... odpowiedział karzeł... szpaler z drzew i nie więcej...
— Czy aleja ciągnie się do samego pawilonu?...
— Kończy się przy furtce ogrodowej...
— To dobrze...
— Co potrzeba zrobić, panie baronie?...
— Zobaczyć, czy otwarte...
Dagobert nacisnął za klamkę... furtka się otworzyła...
— Stara dotrzymała słowa!... szepnął baron... doskonale się zaczyna!...
Potem powiedział trochę głośniej do karła i olbrzyma:
— Idźcie pierwsi... my pójdziemy za wami...
Dagobert i Bouton d’Or weszli w aleję.
— Ty, Coquelicocie... dodał Luc, zwracając się do siepacza... zostaw przy sobie jednego z ludzi i trzymaj straż na ulicy; w razie alarmu daj sygnał umówiony...
— Pan baron może być spokojny... odpowiedział Coquelicot.
Kerjean i reszta łotrów, poprzedzani przez dwóch ludzi z latarniami, zagłębili się w aleję.
Zatrzymali się dopiero przy furtce ogrodowej.
— Czy zadzwonić?... spytał karzeł.
— Zapewne... Skoro tylko furtka się uchyli zaraz wchodźcie do ogrodu. Bouton-d’Or rzuci się na kamerdynera i starą kobietę, niech jej krzyczeć nie pozwoli, niech ją zdusi w razie potrzeby...
— Rozumiem... burknął olbrzym, to jakby już było spełnione...
Kiedy Dagobert szukał po omacku łańcuszka od dzwonka i zanim go znalazł, olbrzym popchnął drzwi machinalnie.
Ku wielkiemu ździwieniu barona i te drzwi nie były zamknięte, otworzyły się na rozcież.
— No... więcej daleko zrobiła, aniżeli obiecała... pomyślał Luc. Słowo daję, że to jakaś szanowna osoba... wynagrodziłbym ją chętnie, tymczasem mogę jej kark skręcić tylko!... Tak to bywa na tym świecie!...
Cała banda wtargnęła do ogrodu, ale de Kerjean zestraszony czemś nagle, chciał się już cofać. Dla czego?...
A oto ogród, którego rozmiary znamy, zalany był cały jasnem światłem, bijącem z okien parterowych.
Okna te uiluminowane były, jak na jaką uroczystość, co nie bardzo się naturalnie zgadzało z groźnym jakoby stanem markiza.
Żaden jednakże hałas, żaden szmer nie wychodził z domu tak rzęsisto oświetlonego.
— Co to ma znaczyć?... pomyślał de Kerjean. Czy to zasadzka?...
Nie... nie... tego nie potrzeba się obawiać... Zasadzka ukrywałaby się w ciemności, rzecz to wiadoma. Markiz de Rieux nie może ani żartem przypuszczać, jakich gości przyjmować będzie... Zaraz się zapewne dowiemy, co znaczy ta szczególna iluminacya...
Mówiąc to sobie w duszy, Luc zbliżył się do przedpokoju, oświetlonego również mosiężną latarką, u sufitu zawieszoną.
Wchodząc już na stopnie peronu, powiedział do Dagoberta.
— Gdzie się znajduje pokój markiza?...
— Na pierwszem piętrze.
— Gdzie są schody?...
— W głębi przedsionka.
— Gdzie śpi służba?...
— Nie wiem...
— Co to za pokój na lewo, tak jasno oświetlony?...
— Salon...
Luc wiedział wszystko.
Wziął pistolety, wyciągnął szpadę z pochwy, i śmiało otworzył drzwi przedsionka.
Tu przystanął i zaczął się przysłuchiwać.
Wszędzie głęboka cisza panowała.
— Co to jest, do wszystkich dyabłów?... mruknął, możnaby sądzić, że dom jest zupełnie pusty... Co znaczy, że stara nas nie słyszała, że nie wyszła na nasze spotkanie?...
Nie zastanawiając się nad tem dłużej, Luc postanowił przekonać się odrazu, co sądzić ma o tem nadzwyczajnem oświetleniu salonu.
Otworzył więc drzwi bez wahania i znalazł się w pokoju, do którego nie raz już wprowadzaliśmy czytelników naszych.
Dwadzieścia świec płonęło w dwóch kandelabrach, ustawionych na kominku.
Na stole stojącym na środku pokoju, leżała duża koperta i zwracała konieczną na siebie uwagę. Adres na niej wypisany był dużemi literami.
Baron zbliżył się i aż pobladł, wyczytawszy słowa:

„Do barona de Kerjean.“

— Moje nazwisko!... wyszeptał z rodzajem zabobonnego jakiegoś przestrachu, moje nazwisko... list ten czekał więc na mnie?... Co za tajemnica szczególna?...
Przełamał co żywo pieczątkę z herbem pana de Rieux, rozdarł kopertę, rozwinął papier, jaki się w niej znajdował, przebiegł jednem spojrzeniem kilka wierszy skreślonych, zbladł jak śmierć i krzyknął głucho.
Oto słowa, które sprawiły takie piorunujące na nikczemniku wrażenie:
— „Napewno, panie baronie, nie zabijesz mnie dzisiejszej nocy.
„Nie powiadam ci: żegnam, mówię tylko, do widzenia!...

René de Rieux.“

— Wiedział o wszystkiem!... wykrzyknął Luc rozgorączkowany, partya zatem przegrana... dyabeł się w nią widocznie wmięszał!
W chwili tak ważnej, ciekawość wzięła górę nad względami uszanowania.
Bandyci zebrani w około Kerjeana, ośmielili się zapytać:
— Co takiego, panie baronie?...
— Co takiego?... powtórzyły wszystkie inne głosy. Co się stało?...
Luc nic nie odpowiedział, pochwycił jeden z kandelabrów, wybiegł szybko z salonu, minął przedpokój, wpadł na schody pierwszego piętra, i tam także obszedł wszystkie kąty.
Poszukiwania te nie miały doprowadzić do niczego...
Cały dom był zupełnie pusty...
Kerjean zeszedł z powrotem.
Blady, z błędnem spojrzeniem, podobniejszym był do waryata, niż do człowieka przy zdrowych zmysłach.
Czuł on też, że mu się miesza w głowie w obec tej okrutnej rzeczywistości, której sobie wytłomaczyć nie był w stanie.
Dagobert i Bouton d’Or, korzystając z nieobecności barona, powyłamywali zamki i poprzetrząsali szuflady w nadziej znalezienia listów ułaskawiających... niestety! na pół godziny przedtem, ogień, co palił się na kominku, pochłonął je na zawsze.
— Chodźmy!... zawołał Luc, uciekajmy z tego domu przeklętego, żeby się nam dach nie zawalił na głowy!...
Niebezpieczeństwo nieznane, niewytłomaczone, a więc najstraszniejsze ze wszystkich, wywołało niezwykły przestrach w niegodziwcu.
Przerażeni słowami herszta i nie pojmujący, co im zagrażało, bandyci rzucili się do drzwi w nieładzie.
Luc pozostał sam w tyle.
— Przynajmniej... mruknął z dzikiem spojrzeniem, pozostawię po sobie ślad mojego tutaj pobytu.
Przybliżył się do okna... kandelabr, który trzymał w ręku, podstawił pod wiszące draperye, słup ognia wzbił się zaraz do sufitu i zaczął lizać rzeźby, które z trzaskiem palić się zaczęły.
Pewny, że dokonał dzieła zniszczenia, rzucił kandelabr, wybiegł z domu, minął ogród i połączył w alei z uciekającymi bandytami.
Kareta Renégo de Rieux opuściła róg sąsiedniej ulicy.
W godzinę później dzwon się odezwał.
Okrzyki „gore!...“ rozlegały się do koła.
Zebrał się tłum przerażony, ale było już za późno na powstrzymanie pożaru.


XIII.
Ofelia.

W epoce, w której działy się opowiadane przez nas wypadki, wielkie przestrzenie pomiędzy Montmartre a parkiem Monceaux, były zupełnie puste, poprzerzynane gdzie niegdzie tylko wązkiemi źle utrzymywanemi dróżkami.
Gdzie niegdzie też tylko na tych stepach nieurodzajnych, błotnistych, znajdowały się posiadłości, otoczone wysokiemi murami, po nad które wybiegały wierzchołki lip, albo kasztanów.
Po za temi murami, a wpośród drzew wysokich znajdowały się często owe małe domki, jakie bogacze XVIII-go wieku, wynajmowali dla ulubienic swoich.
René de Rieux nazajutrz po nocy, podczas której, dzięki jedynie przezorności wiedźmy, uniknął zasadzki i śmierci niechybnej, zaczął poszukiwać innego dla siebie mieszkania.
Jakoż udało mu się szczęśliwie wynająć w tej dzielnicy mały umeblowany domek, do którego zaraz się przeprowadził pod przybranem nazwiskiem, podniosłszy przedtem sporą sumę od swojego notaryusza.
Większą część tej sumy oddał Perinie, posiadającej obecnie zupełne jego zaufanie.
Wiedźma miała polecone rzucać złoto pełnemi garściami agentom, wybranym do poszukiwania dniami i nocami śladów zaginionej Janiny.
Wiemy już naprzód, że próżnemi miały być te wszystkie poszukiwania. Wobec bezowocności zabiegów, René chciał już kilkakrotnie udawać się do pana de Sartines i wezwać na pomoc policyę, ale za każdym razem cofał się po głębokim namyśle. Dwa ważne powstrzymywały go względy. Najpierw to, że nie chciał, iżby policyanci poznali bolesną tajemnicę obłędu Janiny, a powtóre, że dowiedział się od Periny, iż w brygadzie pana de Sartines jest wielka liczba niegodziwców, duszą i ciałem zaprzedanych Kerjeanowi. Wyjawić jednemu z takich zdrajców, że księżniczka de Simeuse żyje, byłoby to zawiadomić o tem barona.
Codziennie pan de Rieux łudził się nadzieją, i codziennie gorzkiego doznawał zawodu. Rozsyłani przez wiedźmę poszukiwacze, co chwilę przynosili wiadomości o odnalezieniu w jakiejś ostatniego rzędu szulerni lub szynkowni jakiejś idyotki, czy waryatki, a gdy Perina i René czemprędzej tam podążali, znajdowali zawsze upadłą istotę z pijaństwa, zidyociałą. Te ciągłe niepowodzenia krwawiły strasznie serce Renégo.
Upłynęło dwa tygodnie.
Jedna z tych chorób bez nazwiska, na którą niema lekarstwa, rodzaj szybkiej konsumpcyi, wydarzającej się z rozpaczy i zniechęcenia, a obezwładniającej najsilniejsze i najenergiczniejsze nawet natury, opanowała pana de Rieux, a czyniła zatrważające postępy.
Perina patrzyła na to z przerażeniem, z głuchą złością patrzyła na coraz większe osłabienie młodzieńca, w którym pokładała całą nadzieję zemsty, i dla którego miała teraz ogromny szacunek.
Pewnego dnia, po jednym z takich zawodów, co zabijały margrabiego zwolna wprawdzie, ale tak skutecznie, jakby przy zażywaniu śmiertelnej trucizny, wiedźma wykrzyknęła:
— Panie markizie, idziemy fałszywą drogą i powiększamy trudności i tak już niełatwego zadania...
— Co chcesz powiedzieć przez to?... zapytał René.
— Chcę powiedzieć, że nasze charty szukają na chybił trafił, że niepotrzebnie tracą czas na zwiady, jakie nas do niczego nie doprowadzą i ze sto razy może przechodzili obok panny de Simense, a nie poznali jej jednakże, bo twarz brudnego dziewczęcia nie zawsze wyraża nieprzytomność umysłu.
— Może ty masz racyę!... odparł pan de Rieux... Podobny stan rzeczy prawdziwie jest straszny, ale czyż można temu zaradzić?...
— Może...
— Jakim sposobem?,
— Gdyby ludzie nasi znali twarz tej, której poszukują, toby ją znaleźli prędzej, toby nam nie przynosili coraz to nowych, mylnych wiadomości, które pana tak przygnębiają...
— Prawda... rozumiem... Ale cóż zrobić?... Tej twarzyczki... tej prześlicznej twarzyczki nie mogę im pokazać...
— A mnie się zdaje... właśnie, że możnaby to było zrobić...
— Jakimże sposobem?...
— Czyż nie ma pan żadnego portretu panny de Simeuse?...
— Istnieje jeden tylko...
— Ma go pan może u siebie?...
— Mam.
— Czy tutaj w domu?...
René skinął głową potakująco.
— Może mi pan pokazać go zechce?... ciągnęła Perina.
— I owszem... oto jest.
Mówiąc to, pan de Rieux wyjął medalion, z którego Doyen robił był kopię dla Carmeny, jak sobie zapewne czytelnicy nasi przypominają, przycisnął go do ust z gorączkową czułością, a potem podał wiedźmie.
Perina wzięła miniaturę z bolesnem wzruszeniem i długo się w nią wpatrywała, a pod zapuszczonym kapturem wielkie łzy spływały jej po policzkach.
— I cóż?.. zapytał młodzieniec, widząc, że Perina milczy... o czem się tak zamyśliłaś?...
— Niestety... szepnęła ex-mieszkanka Czerwonego domu, patrząc na tę łagodną, rozpromienioną twarzyczkę, przywodzę sobie na pamięć przeszłość moję, którą się brzydzę z całej duszy i błagam prześladowanego przezemnie w sposób tak niegodny anioła, żeby się ulitował nad moją skruchą i aby mi przebaczył nieprawości moje...
Zamilkła znowu na chwilę, a potem mówiła dalej:
— Ten portret, panie markizie, pomimo swej doskonałości, nie doprowadziłby nas do celu, jaki osiągnąć pragniemy...
— Dla czego?...
— Bo te wielkie, żywe oczy, te uśmiechnięte, różowe, świeże, usteczka, ta toaleta taka bogata w swojej prostocie, jednem słowem ta wspaniała całość, dałaby naszym poszukiwaczom błędne zupełnie wyobrażenie o biednej istocie, której poszukują... Wszyscy ci ludzie są zupełnie ordynaryjni, nie umieliby w dawnej Janinie dopatrzeć się śladów dzisiejszej... Ta miniatura zanadto jest zresztą małą... podobne malowidło nie pomogłoby w niczem, nie poznanoby jej z tego wzoru.
— W takim razie cóż począć?... wykrzyknął René.
— Czy nie znasz pan czasami jakiego utalentowanego artysty?...
— Znam, odpowiedział pan de Rienx, znam malarza Doyen... Ale w jakim celu pytasz się o to?
— Chcę, abyś pan dzisiaj zaraz udał się do niego...
— Po co?...
— Pokażesz mu pan ten medalion...
— Zna go doskonale.
— Powiesz mu pan, żeby nie zdjął z niego kopii dokładnej, ale żeby namalował według niego postać wielkości naturalnej. Dasz mu pan do zrozumienia, że ta postać musi być bledszą daleko, musi być pozbawioną rozkosznego uśmiechu, musi mieć wyraz melancholiczny i cierpienie w żywych oczach, musi mieć włosy rozpuszczone w nieładzie do koła wychudłej twarzyczki, musi nakoniec zamiast eleganckiego ubrania młodej patrycyuszki, mieć proste na sobie ubranie dziewczyny z ludu... Jeżeli tak będzie wykonany ten portret, nie wątpię, że będzie wiernem odbiciem tej, której szukamy i którą za jaką bądź cenę odnaleźć musimy... Zgadujesz pan, panie markizie, na co się nam ten obraz przyda...
Jak człowiek chwiejący się nad brzegiem przepaści i chwytający drżącą ręką za najlżejszy punkt oparcia, René przyjął z zapałem projekt Periny i nie tracąc ani chwili czasu, wydał rozkaz kamerdynerowi, ażeby osiodłał dwa konie i gotów był do drogi.
W dziesięć minut, owinięty szerokim płaszczem, od którego podniesiony kołnierz zakrywał twarz do połowy, pędził René galopem na ulicę Platriere i zatrzymał się dopiero na podwórzu monumentalnego hotelu, do którego dwukrotnie jużeśmy wchodzili.
René zeskoczył z konia i wszedł na wielkie schody, przykryte przepysznemi gobelinami, ofiarowaneni przez panią du Barry nadwornemu swojemu malarzowi.
Lokaje Doyena, przypomnieli sobie pana de Rieux.
Wiedzieli, że markiz nie powinien wyczekiwać w przedpokoju artysty i wprowadzili go natychmiast do znanej nam pracowni.
Doyen zajęty malowaniem „Tryumfu Wenery“ przeznaczonego do buduaru faworyty, odwrócił się, posłyszawszy otwierające się drzwi.
Poznał margrabiego, wykrzyknął ździwiony, powstał, podszedł żywo do młodego szlachcica i z uczuciem uścisnął go za obie ręce.
— Witam, witam, kochanego markiza!... wołał, jakże jestem szczęśliwy, że pana widzę... Kiedyśmy się ostatni raz widzieli, mówiłeś mi pan o długiej, dalekiej podróży, jaką pan przedsiębrać miałeś!...
— Człowiek proponuje, a Bóg dysponuje, kochany artysto, odrzekł oficer marynarki, smutno się uśmiechając. Myślałem naprawdę o wyjeździe a jednakże nigdzie się nie ruszałem.. Myślałem, że nie uścisnę już pańskiej ręki i szczęśliwy jestem, że się omyliłem...
— O!... wykrzyknął Doyen. Cieszę się z całej duszy!... Jak to szlachetnie z twojej strony, markizie, żeś sobie przypomniał o mnie i że nie zapomniałeś drogi do mojego mieszkania!... Nie wiem, jak ci podziękować za twoję dzisiejszą wizytę...
— Mój przyjacielu, odparł pan de Rieux, ze smutniejszym jeszcze uśmiechem, nie dziękuj mi... Wiesz o tem, że jesteś człowiekiem, którego kocham i szanuję, ale nie bardziej nie przygnębia niż boleść, nie bardziej nie czyni egoistą niż zmartwienia... Pomyślałem o tobie dla tego, że cię potrzebuję... Moja wizyta, jak i ostatnia, jaka ci złożyłem, to... interes...
— Tem lepiej!.. odrzekł serdecznie artysta, bo stać się użytecznym, to zaskarbić sobie łaski... Co, markizie, mam dla ciebie uczynić?... rozporządzaj mną, jestem na twoje usługi...
Mówiąc te słowa, Doyen uważnie wpatrywał się w twarz Renégo i uderzyła go zmiana, jaka w niej zaszła.
— Co on musiał wycierpieć i co zapewne cierpi jeszcze!... pomyślał sobie pan Doyen i serce mu się ścisnęło. René taki młody, taki piękny, taki szlachetny i taki bogaty, godniejszym jest pożałowania od ostatniego z robotników, co nucąc sobie, przechodzą pod mojemi oknami... Co za fatalna gwiazda towarzyszyła urodzeniu tego człowieka, którego Pan Bóg tak ciężkiemi nawiedza krzyżami!...
René de Rieux zdjął tymczasem z szyi złoty łańcuszek, na którym zawieszony był medalion Janiny de Simeuse.
Doyen zadrżał mimowolnie, spostrzegłszy te śliczne rysy.
— Życzysz pan sobie nowej kopii z tego portretu?... powiedział. Dziś zaraz zabiorę się do roboty...
— Nie... szepnął margrabia, nie kopii sobie życzę.
— Cóż więc chcesz takiego?... zapytał malarz z pewnem ździwieniem.
— Zaraz panu powiem... a starać się będę jasno myśli moje wytłomaczyć.
— Mów, kochany markizie, gotów jestem wszystko uczynić dla ciebie.
René powtórzył słowo w słowo to, co mu wiedźma powiedziała przed godziną.
W miarę, jak mówił, wyraz niepojętego zdumienia malował się na twarzy Doyena i zwiększał się coraz bardziej.
W chwili, kiedy markiz skończył śnić marzenie, jakie malarz zamienić miał w rzeczywistość, zdumienie jego doszło do takich rozmiarów, iż nie podobna było, aby nie zostało spostrzeżonem, nawet przez tak roztargnionego jak René obserwatora.
— Boże mój!... wykrzyknął, co panu jest, panie Deyen!...
— Co mi jest?... powtórzył artysta poruszony do głębi duszy. Pytasz się pan, co mi jest?..
— Ależ tak, na miłość Boga...
— Chodź, mój przyjacielu... chodź i zobacz... a z pewnością nie będziesz mnie się o nic pytał...
Powiedziawszy to, artysta wziął za rękę Renégo i pociągnął w głąb swojej pracowni.
Tu zatrzymał się przed stalugami, na których rozciągnięte było płótno średniej wielkości, czarną krepą okryte.
Markiz zainteresowany zagadkowem dlań wzruszeniem pana Doyen, nie mógł pojąć, co to się stało i czekał niecierpliwie wyjaśnienia.
Wyjaśnienie to tak było dlań niespodziewane, że niby piorun weń ugodziło.
Artysta drżącą ręką zerwał krepę, pokrywającą płótno i cofnąwszy się o kilka kroków, przemówił te tylko słowa:
— Patrz pan!...
René zwrócił oczy na obraz i zatrzymał spojrzenie na bladej twarzy Ofelii namalowanej przez Doyena. Janina de Simeuse, jak nam wiadomo, za model mu służyła.
Gorączkowe, gwałtowne drżenie wstrząsnęło w tej chwili wszystkiemi nerwami młodego szlachcica, oczy mu się rozszerzyły, serce bić przestało, zrobiło mu się ciemno przed oczami, a w tej ciemności jaśniał mu obraz jego narzeczonej, skubiącej kwiaty i wpatrzonej w niebo.
— Doyen!... zawołał głosem złamanym, chwytając za rękę artystę i ściskając go konwulsyjnie, Doyen na Boga, czy to sen?...
— Nie, odpowiedział malarz, to rzeczywistość...
— Tę kobietę, tę młodą dziewczynę, tego anioła widziałeś?...
— Tak, jak ciebie widzę...
— Ta prześliczna dziewczyna pozowała przed tobą?...
— Przez całe dwa dni...
— Więc... znasz ją... Wiesz, jak się nazywa... powiesz mi...
— Niestety... biedna ta dziewczyna nie ma żadnego nazwiska... bo go powiedzieć nie umie... bo jest waryatką!...
— Ale istnieje... ale możesz ją odnależć?...
— Z pewnością.
— Gdzież ona jest na Boga?...
— W Salpetrière.
René de Rieux wydał jęk głuchy i runął na dywan, jakby rażony piorunem.


XIV.
Dowiedzionem jest, że dobrze być przyjacielem faworyta.

Zdziwiony i przerażony niespodziewanem zemdleniem pana de Rieux, Doyen zajął się przyjacielem, ażeby go przyprowadzić do przytomności.
Po paru sekundach, markiz otworzył oczy, uniósł się w fotelu, na którym usadowił go artysta, i pierwsze spojrzenie swoje zwrócił znowu na ten prześliczny obraz, który tak wiernie przedstawiał rysy Janiny, takiej, jaką opisała mu ją Perina, wybladłej, upadającej pod ogromem cierpienia i pozbawionej rozumu.
Przypomniały mu się ostatnie słowa Doyena i ból dotkliwy przeszył mu serce, ale tą razą miał siłą zapanować nad sobą.
— W Salpetrière!... szepnął tak cicho, że nawet malarz go nie posłyszał. Córka Simeusów w Salpetrière!... Więc to tam mam ją odnaleźć?... Ale nakoniec, jakkolwiek głęboką jest przepaść, dobry Bóg mi ją powraca!... Niech będzie święte imię jego błogosławione!...
Doyen wziął Renégo za rękę.
— Mój przyjaciela, rzekł, mimowolnie przykrość ci uczyniłem, proszę cię, przebacz mi ją...
— To mnie wypada cię przeprosić za słabość niegodną mężczyzny... odrzekł markiz. Ale cóż chcesz, przyjacielu, nagły widok tego malowidła zrobił na mnie szalone wrażenie...
— O! rozumiem cię... rozumiem... powiedział żywo artysta. Wydało ci się, że ujrzałeś na raz tę którą utraciłeś... której opłakiwać nie przestałeś... i o której nie zapomnisz nigdy...
— Prawdę mówisz... szepnął młodzieniec, zdawało mi się, że ją widzę...
— Nieprawda, że podobieństwo jest zadziwiające?... ciągnął Doyen. Tak samo, jak ty uderzony niem zostałem, gdy przypadkiem spotkałem tę obłąkaną, tak przypominającą szlachetne dziewczę, które ci śmierć zabrała...
René spojrzał na malarza ździwiony, ale zaraz przyszło mu wszystko na pamięć i powiedział sam sobie:
— Prawda... on myśli, że Janina umarła... nic nie wie... i nie powinien się nigdy o niczem dowiedzieć...
Janina de Simeuse nie była winną swojemu nieszczęściu i w nieszczęściu jej nie było nic ubliżającego; łatwo nam jednak pojąć, dla czego jej narzeczony pragnął osłonienia głęboką tajemnicą strasznych prób, jakie przechodziła księżniczka.
Odzyskawszy zupełnie panowanie nad sobą i pragnąc odwrócić podejrzenia artysty, markiz nakazał milczenie swojemu sercu i siląc się na spokój, powiedział:
— Wina to twojego ogromnego talentu, kochany artysto... tak wielką jest potęga twojego pędzla, że wywołała za nadto żywo tę, która była mojem życiem... Zdawało mi się, że ją widzę gotową podać mi rękę!... Niestety... złudzenie się rozwiało... marzenie zniknęło... i z tego krótkiego widzenia pozostało arcydzieło tylko twoje...
— Nie nazywaj, kochany markizie... wykrzyknał Doyen... arcydziełem tego, co w rzeczywistości jest tylko szczęśliwem studyum...
— Studyum!... ciągnął René, a usta mu drżały, a serce biło gwałtownie... Więc ta piękna dziewczyna pozowała przed tobą?...
— Przez całe dwa dni, w tym kostyumie i w tej postawie, w jakiej ją widzisz, nie wiedząc wcale o tem, że pozuje... Tylko jej ciało było przy tem obecne... biedna dusza bujała w przestrzeniach, a wzruszające spojrzenie zwracało się ciągle ku niebu, którego bodaj nie widziała...
— Nie wyidealizowałeś czasami tych rysów czystości prawdziwie anielskiej?...
— Ja nic nie idealizowałem, mój przyjacielu, literalnie skopiowałem je tylko... jedyną zaletą tego malowidła jest dokładność... płótno, jakie masz przed oczami, odtwarza twarzyczkę mojego modelu z taką wiernością, jak lustro...
— I powiadasz, że w Salpetrière spotkałeś tego spiorunowanego anioła?...
— Tak, w tym właśnie okropnym domu... Biedne dziecko, którego nie wiedzą nazwiska, zapisane jest pod numerem 913 pierwszego wydziału...
Dreszcz oburzenia przeszedł po całej postaci Renégo... zimny pot wystąpił mu na czoło... Janina de Simeuse nie jest znana z nazwiska!... Janina de Simeuse oznaczona jest numerem w rejestrach złowrogiego szpitala!... To przecież nie do uwierzenia!...
— Od jak dawna nieszczęśliwa znajduje się w Salpetriére?... zapytał René znowu.
— Nie umiem powiedzieć dokładnie... ale bodaj, że przybyła tam przed paru tygodniami...
— Zkąd?...
— Nie wiadomo... patrol policyjny napotkał ją w jakiejś norze, w której zbierają się bandyci, mordercy i złodzieje...
René o mało nie zemdlał po raz drugi... przez chwilę zachowywał milczenie... nie miał siły odpowiedzieć...
— Pomimo, że mnie to o straszną przyprawi mękę, muszę zobaczyć tę dziewczynę... muszę... gdyby mi nawet wszystka krew wypłynąć miała z serca... muszę ją zobaczyć koniecznie...
— Chcesz iść do Salpetrière!!... wykrzyknął Doyen.
— Tak...
— Ale uprzedzam, że cię tam okropny czeka widok!...
— Mniejsza o to!... tyś się wszakże nie cofnął przed tym widokiem!...
— Ja... to zupełnie co innego... ja jestem artystą... ja miałem nadzieję napotkać model w tem piekle... Ale ty... po co tam pójdziesz, markizie?... Cóż ztamtąd wyniesiesz?... Ogromną odrazę i boleść dotkliwą... Na co to?...
René potrząsnął głową.
— Mów, co chcesz, przyjacielu, a ja pójdę!... powiedział tonem stanowczym... Powiedz mi tylko, czy łatwo dostać się do tego, jak go nazwałeś, piekła...
— Nietylko, że to trudne, ale poprostu bez specyalnego upoważnienia niemożebne...
— A do kogo udać się potrzeba po upoważnienie?...
— Do dyrektora... Zdaje mi się jednak, iż mogę ci oszczędzić starań...
— Jakim sposobem?...
— Mam pewne względy u tego władcy zakładu... protekcya moja usunie wszelkie zapory, a że chcesz stanowczo przestąpić próg Salpetière, towarzyszyć ci będę...
— Dziękuję ci, przyjacielu... odrzekł pan de Rieux... po tysiąc razy dziękuję...
— Zgadzasz się?...
— Nie...
— Dla czego?...
— Trudnoby mi było wytłomaczyć ci się jaśniej, niż zapewnieniem, że nie lubię okazywać mojego cierpienia i wolę iść sam...
— Idź sam zatem, ale napiszę słów kilka, aby ułatwić ci wejście...
— O!... to przyjmuję z całego serca i proszę cię bardzo o twój drogocenny bilet...
— Kiedyż go będziesz potrzebował?...
— Natychmiast...
— Czy jutro zaraz chcesz się udać do szpitala?...
— Dziś, zaraz, dziś, za godzinę będę już w Salpetrière...
Doyen, nie pytając o nic więcej, usiadł przy biurku i zaczął pisać szybko.
René przerwał mu w tej chwili.
— Mój przyjacielu... rzekł... jeszcze jedna prośba...
Doyen przestał pisać i nadstawił uszu.
— Nie wymieniaj mojego nazwiska w tym bilecie, proszę cię o to...
— Jakże mam cię zatem zarekomendować?... zapytał malarz.
— Nazywaj mnie poprostu swoim przyjacielem... wszak powiesz szczerą prawdę...
Doyen zaczął znowu pisać, a po chwili podał markizowi list, zaadresowany do dyrektora. List ten z podpisem „Faworyt faworyty“, miał rzeczywiście stać się zaklęciem ze wschodniej bajki.
Doyen prosił w nim o pozwolenie zwiedzenia, zakładu dla jednego z przyjaciół swoich.
— Dziękuję... dziękuję, żegnam!... wykrzyknął markiz, pochwyciwszy z gorączkowa chciwością pożądany kawałek papieru... Do widzenia!... Przyjdę wkrótce podziękować ci raz jeszcze...
I uściskawszy pana Doyen, wyszedł René z jego pracowni... zleciał jak huragan ze schodów... wsiadł na konia, czekającego na podwórzu i popędził galopem po przez ludne ulice, na bulwar I’Hopital... omal nie stratowawszy ze dwudziestu jakich osób... Dzięki Bogu nie potrącił w tym szalonym biegu nikogo...
W chwili, kiedy zsiadał z konia przed wysoką brama, która do dziś dnia istnieje, spostrzegł dopiero, że był sam, bo kamerdyner nie był w stanie go dogonić... Ale co go to obchodziło...
Oddał bieguna, pokrytego pianą posłańcowi, znajdującemu się na ulicy, a sam zastukał do bramy.
Zaraz też otworzyła się mała boczna furtka i odźwierny ukazał się na progu.
— Czego pan sobie życzy?... zapytał.
René włożył mu do ręki luidora i powiedział:
— List od pana Doyen do dyrektora... proszę go zanieść natychmiast... ja zaczekam...
Nazwisko Doyena było bardzo popularne w Salpetriére, a luidor złoty był monetą, nakazującą szacunek.
Odźwierny wprowadził pana de Rieux do małej poczekalni, pobiegł do dyrektora i wrócił zaraz z odpowiedzią, że zwierzchnik jego miałby sobie za prawdziwą przyjemność towarzyszyć szanownemu gościowi, gdyby nie atak podagry, zatrzymujący go w fotelu, że zatem poprzestaje z żalem na oddaniu tylko personelu do rozkazu i usług przyjaciela pana Doyen.
Odźwierny zaraz potem poleciał uprzedzić dozorcę głównego, iż ma oprowadzić wszędzie przybyłego pana i dodał:
— To musi być jakiś książę... dał mi luidora za to tylko, że list zaniosłem!... Napewno zapcha ci kieszenie złotem...
Łatwo odgadnąć, jak się pan dozorca śpieszył!...
René, którego pożerała gorączkowa niecierpliwość, podziękował w duszy Bogu, że dyrektor zejść doń nie mógł, bo to byłoby prawdziwą dla niego torturą... Musiałby był rozmawiać z nim... słuchać go i dawać mu odpowiedzi.
Na dozorcę zważać nie potrzebował. Ten, jako podwładny, uszanuje zapewne milczenie gościa, którego polecono mu oprowadzić po labiryntach szpitala.
— Prowadź mnie, przyjacielu... rzekł René... prowadź, a śpiesznie...
— A gdzie pan życzy sobie iść najpierw?... zapytał dozorca z uszanowaniem.
— Do pierwszego oddziału... odpowiedział markiz.


XV.
Janina i Rene.

Poprzedzany przez dozorcę, René de Rieux szedł jak pijany.
Ciemo mu się robiło w oczach, dziwny szum rozbrzmiewał w uszach... serce biło tętnem przyśpieszonem.
— Zobaczę ją!... powtarzał sobie, nie wierząc własnym słowom... Nie... nie to niepodobna... nie zobaczę już na tym świecie Janiny... to sen, z którego się zaraz przebudzę...
Dozorca przystanął przed wązkiemi drzwiczkami podwórza pierwszego oddziału.
— Przybyliśmy.. oświadczył wyciągając z kieszeni pęk kluczy opatrzonych w numery.
Wybrał z nich jeden, otworzył drzwiczki i... niech pan raczy wejść... powiedział.
Ten przystanek i te słowa, przywróciły przytomność markizowi, przestąpił próg i znalazł się na dziedzińcu.
Nie będziemy opisywać widoku, jaki mu się przedstawił, czytelnicy już to znają dobrze.
Tabareau królował, jak zazwyczaj, w pośród wynędzniałych istot, które drżały posłyszawszy głos jego, pełzały przed nim jak gadziny, żeby uniknąć bata.
Potwór ten przyszedł na spotkanie pana de Rieux i dozorcy.
Każda wizyta korzyść mu obiecywała, to też zrzucił na chwilę maskę buldoga i skrzywił się do uśmiechu.
— Pan zapewne pragnie zwiedzić mój oddział... zapytał Renégo.
Markiz odpowiedział skinieniem głowy, bo z zaciśniętego gardła nie mogło mu wyjść żadne słowo.
Dozorca główny szepnął tymczasem do ucha Tabareau.
— Książe jakiś, incognito... wspaniałomyślny jak król... Przed takim trzeba bić czołem...
— Rozumiem... mruknął Morok.
I pragnąc zasłużyć sobie na wspaniałomyślność przybysza, czuł się obowiązanym opowiedzieć panu de Rieux wszelkie zwyczaje Salpetrière z drobiazgową dokładnością.
René, którego myśli błądziły całkiem gdzieindziej, nie słyszał z początku wcale tej paplaniny, ale po chwili znudzony monotonnością chrapowatego i nieprzyjemnego głosu, poruszył się niecierpliwie i dał znak imponująco, żeby Tabareau nie szedł za nim.
Dozorca posłuchał nakazu z widocznem niezadowoleniem.
— Nie wiem, czy on jest prawdziwym księciem... mruczał... ale wiem, że nie umie obchodzić się z ludźmi. Jakiem prawem pozwala sobie tu rozkazywać?... Czy nie bierze mnie za swojego lokaja przypadkiem?... czy nie myśli przypadkiem, że jest u siebie?...
— Wielcy panowie wszyscy są tacy... — odrzekł główny dozorca. — Ale co cię obchodzi jego imponująca mina, byle miał hojną rękę i napełnione kieszenie?...
Tabareau przyznał, że to racya i rozpogodził oblicze.
René pełen obawy i nadziei, zaczął wolnym i niepewnym krokiem przechadzać się po podwórzu a niespokojne jego oczy wpatrywały się w posępne, powykrzywiane albo zrozpaczone twarze, jakie napotykał.
Nieszczęśliwe obłąkane, powstrzymywane obecnością Tabareau, rzucały na przybysza spojrzenie pełne wściekłości, wygrażały mu pięściami, przeklinały go.
René przeszedł już większą część podwórza, nie napotkawszy tej, której szukał.
Nareszcie w samym końcu podwórza spostrzegł siedzącą młodą kobietę.
Łokcie miała oparte na kolanach, twarz, ukrytą w dłoniach.
René nie mógł dojrzeć jej rysów, a jednakże serce bić mu przestało... To ona!... to ona!... pomyślał sobie.
I podniósł oczy do nieba, żeby podziękować Bogu, że mu pozwolił odnaleźć Janinę, i że przywrócił mu nadzieję, którą utracił już zupełnie...
Po dziękczynnem westchnieniu, poczuł się ożywionym, jak podróżny, którego zmęczenie znika nagle, gdy dojdzie do celu.
Pewnym już teraz krokiem zbliżył się do młodej kobiety i dotknął jej ramion.
Waryatka jakby nie spostrzegła obecności przybyłego.
Nie podniosła głowy, nie poruszyła się nawet.
Upłynęło parę sekund.
René ledwie oddychał, oczy zaszły mu łzami.
— Janino... szepnął słabym zmienionym głosem, Janino, ukochana moja Janino, posłuchaj mnie, spojrzyj na mnie.
Przezroczyste prawie ręce młodej dziewczyny opuściły się zwolna.
Podniosła głowę, a twarzyczka marmurowa biała, piękniejsza jeszcze przy swojej bladości, ukazała się cała przerażonemu Renému.
Jej oczy bez wyrazu, w których gasła pozostała iskierka życia, zwróciły się na Renégo, ale żaden muskuł nie drgnął w twarzy. Rysy zachowały straszną nieruchomość.
Widocznem było, że jakiś głos zupełnie obojętny uderzył jej ucho, że nie poznała, kto do niej mówi.
Serce młodego człowieka ścisnęło się okrutnie.
Nie więcejby cierpiał, gdyby się znalazł przy trupie swojej narzeczonej...
Resztka życia, co prawda, poruszała jeszcze to ciało... ale niestety!... dusza i rozum zamarły...
— Janino... kochana Janino... ciągnął markiz, pochylając się ku nieszczęśliwej, obudź się z tego snu strasznego, który cię zabija. Pan Bóg ulitował się nad tobą... Wszystkie twoje cierpienia, wszystkie tortury twoje skończone... Ja jestem przy tobie... ja nigdy kochać cię nie przestaną... ja co oddałbym życie za ciebie... Czy nie chcesz poznać przyjaciela twojego dzieciństwa... narzeczonego... małżonka... Renégo twojego, tego, co ci powróci i matce szczęście?...
Panna de Simeuse lekko zadrżała.
Kilka ostatnich słów markiza doszło wyraźnie do jej uszu i poruszyło strunę nie inteligencyi ale pamięci.
Od wielu dni pod wpływem tortur, zadawanych jej przez Tabareau, zamknęła się w zupełnem milczeniu.
Ani jedno słowo, ani jedna skarga nie wyszła z jej ust uparcie zamkniętych.
Zdawało się, że mówić przestała.
W tej chwili jak dziecię, które wymawiać zaczyna pierwsze dźwięki nieznanego mu języka wymówiła:
— René... moja matka...
Pan de Rieux zaledwie mógł powstrzymać okrzyk radości...
Nadzieja zastąpiła przygniatające go zwątpienie.
Nie wiedział, że Janina powtarzała często słowa, które posłyszał...
Zdawało mu się, że nagły promyk inteligencyi wydobył się z pomieszanego rozumu biednej dziewczyny.
— Zapewne mój widok zrobił na niej to cudowne wrażenie, pomyślał sobie.
Ale niestety!... złudzenie to nie trwało długo. Janina popadła zaraz znowu w swoje milczenie i obojętność. Już teraz nie zdawała się nic słyszeć, co do niej René mówi, i wyrwała z przestrachem rękę, którą ujął, a ręka ta zimniejszą była niż ręka trupa... opuściła głowę na piersi i znów stała się podobną do marmurowej statuy.
René chwycił się oszalały za głowę.
— O!... Perino!... Perino!... Czy tę straszną zbrodnię, jakąś popełniła, potrafisz tylko naprawić?... Czy obietnicę, jakąś mi uczyniła, spełnić będziesz w stanie?...
Rzucił na biedną dziewczynę ostatnie spojrzenie, otarł łzy spływające mu po twarzy i wyszeptawszy: Do widzenia, do widzenia, Janino!... poszedł śpiesznym krokiem do miejsca, gdzie czekali nań Tabareau i główny nadzorca.
— Wychodźmy!... powiedział do tego ostatniego.
— Jakto, już pan odchodzi!... zawołał Tabareau, ale pan nic jeszcze nie widział!...
— To, co widziałem, wystarczy mi... odrzekł margrabia.
— Mogę panu pokazać cele, bo to bardzo ciekawe... ciągnął zachęcająco dozorca... Zobaczy pan dwie waryatki, które przed dwoma tygodniami zadusiły pół tuzina uczciwych ludzi... wejdę do celi, pokażę panu, jaką wymierzamy im karę... Nie pokazuje się tego wszystkim... może mi pan wierzyć.
Markiz skrzywił się z odrazą.
— Podobne widowisko nie zachęca mnie wcale... Chodźmy!... powtórzył... ale przedtem proszę to przyjąć... dodał, wyjmując z kieszeni sztukę złota i podając ją Tabareau.
Dozorca skłonił się do samej ziemi i nie nalegał dłużej na pana de Rieux, aby cele odwiedził.
René i dozorca wyszli z podwórza. Głowa młodzieńca ogniem pałała. Wszystka krew kipiała mu w żyłach.
— Czy pan życzy sobie przejść do następnych wydziałów?... zapytał nadzorca.
— Nie... odparł markiz... opuszczam w tej chwili Salpetrière, bo mnie pilne wzywają interesy...
Renému szło o tylko, aby jak najprędzej do stać się do Periny, aby jej powiedzieć, że Janina de Simeuse została odnalezioną!... że na nią teraz kolej działać!... że do niej należy zatrzeć okrutną przeszłość!... zasłużyć na przebaczenie Boga i jego!...
Wyszedł z zakładu, siadł na konia, którego posłaniec trzymał przed bramą i takim samym galopem, jak przybył, popędził przez ulice Paryża.
O kilka kroków od domku wynajętego w okolicach parku Monceaux, spotkał swego kamerdynera, który, nie mogąc odnaleźć pana, powrócił i czekał przed sienią.
Zeskoczył z siodła i przebiegł szybkim krokiem lipowe aleje, które prowadziły do peronu.
Wszedł na pierwsze piętro, otworzył drzwi do pokoju, w którym miała nań czekać Perina.
W pokoju nie było nikogo.
— Gdzie ona może być?... zapytywał się siebie z pewnym niepokojem... dla czego nie czekała na mnie tutaj!...
Wyszedł do sieni, przechylił się przez poręcz schodów i zaczął wołać.
Nikt mu nie odpowiedział.
Otworzył okno i spojrzał w ogród.
W ogrodzie nie było równie nikogo.
Okropna myśl przyszła mu do głowy.
— Perina skłamała!... nic nie jest w stanie zrobić... opuściła mnie, a Janina na zawsze jest dla mnie straconą, bo Janina jest waryatką...
Zaledwie wymówił te słowa, gdy oczy jego padły na kawałek papieru, złożonego w formie listu. Leżał w widocznem miejscu na najwyższym stopniu schodów i tylko dzięki swemu roztargnieniu, nie dojrzał go odrazu.
Pochwycił papier zaadresowany do niego, rozłożył i przeczytał co następuje:
„Moja nieobecność nie powinna panu sprawiać żadnej obawy, panie markizie... Podczas, kiedy pan zdążasz do celu, jaki oboje pragniemy osiągnąć, wychodzę, żeby pracować nad zemstą...
„Oby Pan Bóg w swojej dobroci dopomógł nam obojgu...
„Przed wieczorem powrócę...

Perina.“

XVI.
Projekty Periny.

Dwie godziny upłynęły... dwie godziny długie, jak wieki... nadeszła noc nareszcie... niecierpliwość i obawy Renégo coraz bardziej się zwiększały...
Naraz rozległ się dzwonek... drzwi wychodzą na ogród, zostały otwarte i po paru sekundach przyśpieszone kroki wiedźmy dały się słyszeć na schodach.
— Panie markizie... odezwała się ex-mieszkanka Czerwonego Domu, wchodząc do pokoju pana de Rieux... nie straciłam dnia napróżno!... przynoszę panu ważne wiadomości...
— Nie mogą być tak ważne, jak moje... przerwał René.
— Rzeczywiście... odrzekła Perina... oczy panu błyszczą i wyglądasz na człowieka rozgorączkowanego... Cóż to takiego?... Co pan się dowiedziałeś?...
— Odnalazłem twoję ofiarę... odrzekł opryskliwie margrabia.
— Janina de Simeuse!... wykrzyknęła wiedźma z wyrazem szczerej radości... O!... chwała niech będzie Bogu!... Gdzie ona jest, panie markizie?... gdzie ona jest?...
— W tem piekle ohydnem, gdzie waryacya karaną jest jak zbrodnia!... w Salpetriére!...
Perina głucho jęknęła i uderzyła się w piersi.
— Wielki Boże!... oto gdzie moja zbrodnia zaprowadziła nieszczęśliwe dziecko!... Szlachetna męczennico!... czy ty mi przebaczysz kiedy krzywdę, jaką ci wyrządziłam...
— Przebaczy ci, jeżeli okupisz przeszłość!... przebaczy ci, bądź pewną... Ale czy ją ocalisz?...
— Przysięgłam panu przecie...
— Więc wyleczysz ją z tej okropnej waryacyi?...
— Kilka minut wystarczy mi na przywrócenie jej rozumu... Mówiłam już to panu i powtarzam...
— Czy to nie fałszywa tylko nadzieja?... Czy sama się nie łudzisz?... Czy pewną jesteś siebie?...
— To nie nadzieja, panie markizie... to pewność niewzruszona... Nauka w pewnych razach nie może się mylić... Oddaję zresztą swoje życie na dowód, że mówię prawdę... Zabij mnie jeżeli kłamię... nie zawahaj się... uderz... bo wymierzysz tylko sprawiedliwość...
Głos Periny tak był przekonywający, że wątpić nie podobna było.
René czuł się przekonanym.
— Wierzę ci... i szczęśliwy jestem, że ci wierzyć mogę... Ale na co się przydadzą słowa?... Potrzeba działać... działać bezzwłocznie... potrzeba wydobyć Janinę z ohydnego szpitala, gdzie tyle cierpi... i wolno zamiera..
— To zdaje mi się rzeczą bardzo łatwą... odrzekła Perina.
— Jakto łatwą?...
— Jesteś pan szlachcicem bogatym... spokrewnionym z najpierwszemi rodzinami kraju... jesteś tym sposobem potężnym... Zażądaj pan od pana de Sartines, listu nakazującego dyrektorowi wydanie w pańskie ręce jednę z waryatek... Naczelnik policyi nie odmówi panu tej przysługi.
René potrząsnął głową.
— Nie będę prosić go o nic podobnego... rzekł po chwilowem milczeniu.
— Dla czego?...
— Bo pan de Sartines z pewnością chciałby się dowiedzieć przyczyny... badałby mnie... albo by kazał śledzić moje kroki przez swoich agentów i cała prawda wkrótceby na wierzch wyszła...
— A co to pana obchodzi?...
— Bardzo mnie obchodzi... Nikt w świecie nie powinien wiedzieć, że panna de Simeuse była obłąkaną, oddałbym połowę życia za to, żeby ten sekret został zachowanym!... Nie, nie!... nie chcę, żeby się w to wmieszała policya... Ocalić Janinę zgubić Kerjeana, oto zadanie, którego sami musimy dokonać!...
— Panie markizie, powiedziała Perina, rozumiem pana i pochwalam postanowienie pańskie w zupełności, jeżeli pochwała moja coś znaczy... Działajmy sami i niech nam Pan Bóg dopomoże... Czy skreśliłeś już pan sobie plan jaki?... czy już co postanowiłeś?...
— Powiadają, że złotym kluczem otwierają się wszystkie drzwi... odrzekł René, jestem bogaty, oddam połową majątku na kupienie sobie dozorców Salpetrière, na nabycie od nich wolności Janiny.
— To zły sposób!... wykrzyknęła wiedźma, to zły sposób do zachowania tajemnicy, o którą tak panu chodzi!... W tej armii dozorców i posługaczy, których potrzebaby zajmować, znaleźliby się napewno łotrzy, co schowawszy złoto, zdradziliby jednak pana... Zaciekawieniby byli, co to za waryatka, za którą możny pan jakiś tak im drogo chce zapłacić i prawda wyszłaby na jaw, chociaż nie dopiąłbyś pan celu... a Salpetrière zachowałoby swoję ofiarę...
— A więc... szeptał René, co robić?...
Wiedźma nie zaraz odpowiedziała, rzuciła się w fotel, twarz ukryła w dłoniach i zamyśliła się głęboko.
René nie przerywał jej zadumy.
Po kilku chwilach milczenia podniosła głowę i wykrzyknęła z tryumfem:
— Pan Bóg mnie natchnął:... Janina jest ocaloną!...
— Co chcesz powiedzieć... zapytał żywo pan de Rieux, mów, na Boga żywego!... mów!... Nic nie wyrówna mojej niecierpliwości!... nie męcz mnie dłużej!...
— A więc posłuchaj mnie, panie markizie...
Nie mamy potrzeby rozwijać przed oczami czytelników naszych zamiaru Periny, powiemy tylko, że pan de Rieux po wysłuchaniu wiedźmy, nie wątpił ani na chwilę i oświadczył z zapałem:
— Masz racyę, Perino!... Janina zostanie przez nas ocaloną!... Pan Bóg widocznie ci już przebaczył, skoro ci zesłał myśl podobną!...
— Teraz, powiedziała Perina, potrzebuję dla lepszego poprowadzenia mego dzieła całej dzisiejszej nocy... Potrzeba jeden z pokoi tego domu zamienić w laboratoryum.
— Czy ten będzie dobry?... zapytał René.
— Doskonały... Spiszę zaraz wszystko, co mi potrzebne będzie, a pan wyda rozkaz kamerdynerowi, ażeby wsiadał na konia i przywiózł mi to wszystko.
— Ja sam po to pojadę.
— Byłoby szaleństwem narażać się bez powodu, wtedy, kiedy życie pańskie tak jest potrzebne... Pozostań pan... proszę pana...
— Dobrze... pójdę za twoją radą i powiem służącemu, żeby był gotów...
Pan de Rieux wyszedł.
Nieobecność jego trwała zaledwie kilka minut.
Kiedy powrócił, Perina kończyła wykaz substancyj mineralnych i roślinnych, oraz instrumentów, jakie jej były potrzebne.
Przy każdym z przedmiotów wymieniała adres, pod którym można go było dostać.
— Służący siodła konia i może jechać każdej chwili... powiedział pan de Rieux.
— Oddaj mu pan ten papier... i wyślij natychmiast, zaleciwszy, żeby nie pokazywał listy ani żadnemu z kupców, ani z aptekarzy, z któremi będzie miał do czynienia... Zawiera ona fermenty, które na pewno byłyby źle zrozumiane, a zdradzone, mogłoby się stać niebezpieczeństwem.
— Nie bój się... zlecenie twoje ściśle zostanie wypełnione.
Perina znowu samą pozostała.
Po chwili usłyszała otwierającą się bramę i tentent pędzącego konia.
Wszedł René.
— Już posłałem... rzekł, a teraz radbym cię zapytać, co to za ważne nowiny, o których mi wspominałaś przy wejściu?...
— Bez wartości są, wobec tego, com się dowiedziała od pana markiza... i prawie, że o nich zapomniałam... Mogą się jednakże przydać.
— Cóż takiego?... zapytał René.
— Kiedy tylko podoba się panu markizowi dostać w ręce swoje Moralesa, będzie on więźniem naszym...
— O kim mówisz:... zapytał pan de Rieux.
— O intendencie hotelu Dyabelskiego.
— Morales?... powtórzył markiz. Zdaje mi się, że pierwszy raz słyszę to nazwisko.
— Przecież mówiłam panu o bracie Carmeny, cyganki?... Tchórzliwy to łotr, co się obawia wszystkiego złego... Nazywa się Morales.
— Jakiż on udział brał w zbrodni, popełnionej przeciwko Janinie de Simeuse?...
— Morales pozwala robić wszystko drugim, ale sam nic nie robi. Cofa się w niebezpieczeństwie, ale żąda nagrody za współudział... W ponurej tragedyi, jaka nas zajmuje, odegrał rolę figuranta.
— No, to niech go tam kto inny wiesza!... po co nam zajmować się nieszkodliwym nędznikiem?... po co przysparzać sobie nim kłopotu.
Perina zrobiła gest zaprzeczający.
— Nie masz pan racyi, panie markizie, patrzysz na rzecz z jednej strony, a ja ci ją pokażę z drugiej. Morales, lepiej niż Bouton d’Or i Dagobert, wtajemniczony jest w sekrety hotelu Dyabelskiego, sekrety te zaś dobrzeby nam było poznać. Zdradzi on bez namysłu swoję siostrę i jeżeli potrzebować będziemy stanowczego przeciwko niej świadka, w nim go znajdziemy.
— Czy podobna?... wykrzyknął René. Czyż byłby do tego stopnia podłym?...
— Gdybyś pan znał go tak dobrze, jak ja, to nie pytałbyś się o to.
— Przypuszczam zatem, że nam może być użytecznym, ale jakim sposobem posiąść go zdołamy?
— Głupiec ten posiada wszystkie występki, a przedewszystkiem jest zapamiętałym szulerem. Dowiedziałam się dzisiaj, że bywa co noc w szulerni przy ulicy Saint-Jacque. Właścicielka tej nory jest mi dobrze znaną. Z powodu pewnych błędów przeszłości zupełnie jest w mojej mocy. Mogłabym ją zgubić jednem słówkiem... Ona wyda nam Moralesa.
René nic nie odpowiedział.
Podobne sposoby sprawiały mu wstręt nieprzezwyciężony, ale rozumiał, że należy zwalczać nieprzyjaciół własną ich bronią.
Uległ zatem tej konieczności.
Po dwugodzinnej nieobecności, służący powrócił i przywiózł wszystko, czego żądała wiedźma.
Przemieniła ona już w laboratoryum pokój, w którym się znajdowali.
Zaczęło świtać, gdy skończyła swoję robotę.


XVII.
Rozpoczęta kampania.

Nazajutrz rano, wynajęta kareta zawiozła markiza de Rieux i Perinę do zakładu w Salpetrière.
Wiedźma ubraną była czarno z wykwintną prostotą.
Czarny, koronkowy, bardzo gęsty woal, zasłaniał jej twarz zupełnie,
— Koniecznem jest, powiedziała przedtem de Renégo, ażebym przed zabraniem się do dzieła, poznała podwórze pierwszego wydziału, ażebym rozpatrzyła się w wewnętrznym rozkładzie tej części olbrzymiego gmachu.
W ubraniu, w jakiem była, wyglądała na elegancką o majestatycznej postawie, damę.
Odźwierny szpitala, poznawszy w panu de Rieux wczorajszego hojnego gościa, wpuścił go bez żadnej trudności, nie pytając nawet wcale o nowe upoważnienie dyrektora.
Sztuka złota była za tę uprzejmość natychmiastową nagrodą sługusa.
Nadzorca, ten sam, co wczoraj oprowadzał Renégo, stawił się w tej chwili do jego usług.
Margrabia i wiedźma weszli na podwórze furyatek.
Ex-wspólniczka Kerjeana, stanąwszy przed Janiną i zobaczywszy bladą jej, łagodną twarzyczkę, po raz pierwszy po owej strasznej nocy pożaru Czerwonego domu, zaczęła drżeć ze wzruszenia, a łzy obfite puściły się z jej oczu.
Zapanowała jednak zaraz nad sobą i cała oddała się obserwacyom, po jakie przybyła.
Po kilku chwilach przekonała się, że wysoki mur, otaczający dziedziniec czworokątny podwórza dotykał z jednej strony pustki, która zajętą jest dzisiaj na drogę bulwaru zewnętrznego.
W murze zauważyła też zaraz jakiś otwór, zarosły trawą, której uschłemi od zimna łodygami wiatr swobodnie kołysał.
Zbliżyła się do nadzorcy i oświadczyła, że pragnęłaby zobaczyć cele parterowe i podziemne.
Nie mamy potrzeby zapewniać, że Tabareau chętnie spełnił żądanie.
Wiedźma nie tylko słuchała z największą uwagą objaśnień jego, ale sama zadawała także mnóstwo pytań, na które morok odpowiadał tak szczegółowo, że wkrótce doskonale wiedziała, co jej porzebnem było.
Po pewnym czasie dała znak Renému i wyszli oboje z podwórza.
Dozorca główny, tak samo jak wczoraj, chciał oprowadzać pana René po innych oddziałach szpitalach, ale hojny pan, tak samo, mu jak wczoraj, odmówił.
Zamiast powrócić do karety, oczekującej na bulwarze, Perina i René udali się na pustą miejscowość, na którą, jakeśmy już mówili o tem, wychodziła jedna część muru.
Po kilkunastu krokach Perina się zatrzymała.
— Czy nie pójdziemy dalej?... zapytał René.
— Nie... odpowiedziała, wskazując na mur, nie mamy potrzeby, bo oto ta sama kępa trawy, którą widzieliśmy z wewnątrz... Nie potrzebujemy wiedzieć nic więcej... Panna de Simeuse znajduje się w tem miejscu... gdyby co mówiła, słyszelibyśmy jej głos z pewnością...
Wyjęła z kieszeni kawałek czerwonej kredy i zrobiła znak w formie krzyża na szarym kamieniu.
— Poszuka pan z latarką tego znaku, znajdzie go pan bez trudności... i tu w tem miejscu będzie pan czekał na mnie...
— Dzisiaj?... zapytał wzruszonym głosem René.
— Dziś wieczór... tak dziś wieczór może mi się już uda...
— O bodajbyż cię Bóg wysłuchał!... zawołał młodzieniec.
— W chwili, gdy na zegarze Salpetrière bić będzie dziewiąta, musisz się pan tu znajdować... ciągnęła wiedźma... i dobrze nadstawiać uszu... Skoro posłyszysz sygnał umówiony, nie stracisz ani minuty i zabierzesz się do roboty...
— O!... wykrzyknął René... wszak wiesz dobrze, że bez wahania oddałbym dziesięć lat życia dla posłyszenia tego sygnału, który nam tryumf nasz oznajmi...
— Wiem o tem i pragnęłabym, żeby ta radość nie kosztowała pana zbyt drogo!,.. Mój plan powinien się udać!... musimy zwyciężyć!... chybaby sam dyabeł pomieszał mi karty w ręku!... Ale miej ufność, panie markizie!...
„ — Ufam ci zupełnie, Perino i błagam, żebyś nie zapomniała o tem, coś mi przyrzekła... coś mi zaprzysięgła...
— Cóż ja przyrzekłam panu?...
— Że żadna nowa zbrodnia nie zostanie popełnioną dla osiągnięcia zwycięstwa!... Janina de Simeuse jest aniołem... Ani jedna kropla krwi nieczystej nie powinna się przelać dla niej...
— Przysięgam ci na to raz jeszcze, markizie!... odpowiedziała Perina... Czy sądzisz, że chciałabym dodawać nowe widmo do widm, jakie mnie już zawadzają!... Nie!... nie!... nie splamię już więcej oczyszczonych rąk moich!... Nie otucha, ale czyn zacny przestąpi ze mną progi Salpetrière!... Idź, panie markizie... idź i nie miej żadnej obawy...
— Czy zaraz mamy się rozstać?.. zapytał młodzieniec.
— Wiesz pan wszakże, że ja muszę pozostać... Chwila stanowcza się zbliża...
— Masz racyę... szepnął de Rieux... Pozostań więc i niech cię Bóg ma w swojej opiece!...
René postąpił krok, ażeby się oddalić.
Perina go zatrzymała.
— Panie markizie... rzekła drżącym głosem... zanim się rozłączymy, chcę pana poprosić o jednę łaskę...
— O jaką?...
— Podaj mi rękę i pozwól złożyć na niej pocałunek... Będzie to zadatkiem przebaczenia... będzie otuchą w pomocy Bożej...
Za całą odpowiedź pan de Rieux wyciągnął rękę ku wiedźmie, a ona złożyła na niej gorący pocałunek i zrosiła rzewnemi łzami.
— Dziękuję!!... wykrzyknęła z gorączkowym zapałem... całem sercem panu dziękuję!...
René poczuł się bardzo wzruszonym, nie przemówił jednak ani słowa, opuścił Perinę, pośpieszył do karety i odjechał do domu.
Niezadługo się z nim złączymy.
W godzinę potem, jakaś kobieta, niby waryatka, odziana w łachmany, wiła się w najstraszniejszych konwulsyach na bulwarze szpitalnym. Dostrzeżona i podniesiona przez kilku litościwych przechodniów, odprowadzoną została przez nich do Salpetrière, pomimo gwałtownego oporu i krzyków prawdziwie zwierzęcych.
Twarz tej kobiety przedstawiała jednę ranę zasklepioną. Nie można było patrzyć na nią bez przerażenia i wstrętu.
Po tym opisie czytelnicy nasi poznali zapewne ex-mieszkankę Czerwonego Domu.
Zdjąwszy ze siebie żałobne ubranie, które pokrywało łachmany, rozpoczęła ona śmiałą i trudną rolę, jaką sobie nakreśliła w znanym nam strasznym dramacie,
Uprzedzono dyrektora, zawezwano dyżurnego lekarza i zaraz jeden, tak jak i drugi wyegzaminowali przybyłą, z obrzydzeniem, jakiego łatwo się domyśleć... Waryacya była widoczną... jeden numer więcej wniesiony został do list szpitalnych... Perina zadrżała z radości, gdy usłyszała rozkaz, ażeby ją pomieszczono w oddziale furyatek i oddano w ręce Tabareau.
Po kilku chwilach wchodziła po raz drugi dzisiaj na podwórze okrutnego oddziału. Zaledwie drzwi się za nią zamknęły, uspokoiła się zupełnie, symptomaty zupełnego idyotyzmu furye teraz zastąpiły.
— E, do pioruna!... wykrzyknął, śmiejąc się Tabareau, i trzaskając batem po nad głową klijentki.. Zrobiłem widocznie na bestyi wrażenie... Przewiduje bodaj los, jaki czeka niespokojne łajdaczki... Ale też szkaradna obywatelka!... Jej gęba wcale nie jest podobną do ludzkiej twarzy... zkąd u dyabła wyrwała tę trupią głowę?... Straciła łotrzyca rozum od częstego przeglądania się w lustrze!... A było, jakem Tabareau, od czego...
Kiedy dozorca monologował w ten sposób ze sobą, Perina padła na ziemię i zaczęła się czołgać w jeden z rogów podwórza.
Tabareau uderzył ją parę razy batem po plecach, ale nie wywołał tem żadnego krzyku lub chociażby jęku tylko, powiedział sobie:
— Patrzcie no, a to ona nie czuje bata wcale!... Wielka szkoda!...
I pozostawił swemu losowi przybyłą.
Perina zdążała jednak prosto do celu, a tym celem było zbliżenie się do panny de Simeuse.
Skoro już była o kilka tylko kroków od miejsca, na którem siedziała Janina, milcząca i nieruchoma, z oczami w niebo wzniesionemi, rozciągnęła się u jej nóg, jak nieżywa. Nad wieczorem, gdy się już ściemniać zaczynało, Tabareau dał sygnał, na który waryatki machinalnie odpowiedziały, taka jest siła przyzwyczajenia nawet u pozbawionych rozumu.
Wszystkie się naraz podniosły i pośpieszyły tłumnie do pawilonu, gdzie czekał na nie posiłek wieczorny. Dozorca stał przy drzwiach i rachował wchodzące. Dwie się tylko spóźniły, Perina i Janina.
Tabareau, wściekły, skierował się w ich stronę z przekleństwem na ustach i podniesionym batem.
Bat ten miał właśnie uderzyć pannę de Simeuse w twarz, gdy wiedźma szybko się podniosła, stanęła pomiędzy młodą dziewczyną a jej katem i wstrzymała uderzenie, przeznaczone dla księżniczki. Tabareau powtórzył razy i śpiczasto zakończone rzemienie obdzieliły wspólniczkę barona Kerjeana zamiast narzeczonej Renégo.
Pochwyciwszy następnie pręt stalowy, jaki nosił zawsze przy sobie, okrutny chłop popędzał obie kobiety przed sobą i zmusił je do wejścia do pawilonu.
Wązki długi stół, zastawiony był w sali ogólnej, która za jadalnię służyła.
Na tym stole stały ustawione żelazne talerze, mosiężne kubki, łyżki i widelce drewniane. Noży nie było wcale. W wielkim szaflu z żelaznemi obręczami mieściła się zupa z jarzyn. Tabareau przy pomocy dwóch chłopców kuchennych rozlewał jadło na talerze. Waryatki posilały się, stojąc w milczeniu.


∗             ∗
Na zegarze w Salpetrière wybiła godzina ósma.

Była to chwila, w której podług przepisów szpitalnych, waryatki zamykane były w pokoikach swoich lub celach.
Tabareau tem ściślej trzymał się przepisu, że miał zwyczaj zaraz po zamykaniu drzwi zażywać dwie lub trzy godziny wywczasu w małym szyneczku na bulwarze Szpitalnym.
Zaledwie też odezwały się pierwsze uderzenia zegaru, potrząsał już swoim złowrogim batem i krzyczał grubym głosem, jakby psy nawoływał:
— Dalej do budy waryatki!... do budy!...
Nieszczęśliwe opuściły natychmiast jadalnię, rozsypały się po galeryi, instynktownie zatrzymywały się przed drzwiami swoich celi.
Drzwi te otwierał i zamykał kolejno Tabareau.
Cela Janiny mieściła się na samym końcu pawilonu. Perina sama tylko pozostała teraz z dozorcą, który w jednym ręku trzymał latarnię, a w drugim pręt stalowy.
Ex-właścicielka Czerwonego domu usiadła na najwyższym stopniu schodów, prowadzących do podziemi, gdzie się klatki znajdowały.
Tabareau zbliżył się do niej.
— No, dalej!... wykrzyknął, uderzając ją prętem po ramieniu — wstawaj, tylko prędko!... wszystkie cele zajęte... pomieszczę cię tymczasowo w jednej z klatek!... Schodź ze schodów a prędko, bo wywalę!...
I łącząc, zaraz groźbę z czynem, kopnął wiedźmę podkutym butem swoim.
Mniemana waryatka zdawała się nie zważać wcale na to brutalne jej traktowanie. Nie zmieniła wcale swojej pozycyi, żadna skarga z jej ust nie wyszła.
Tabareau, nędznik popędliwy i okrutny, zatrząsł się ze złości wobec tego biernego oporu i podniósł pręt stalowy, ażeby energicznie ukarać winowajczynię. Ale nie opuścił strasznego narzędzia i stanął jakby nagłą katalepsyą obezwładniony.
Bo oto jakiś dźwięk dziwny, niewytłomaczony a prześliczny, uderzył niespodzianie słuch jego. Szło mu o to teraz tylko, aby się przekonać, czy nie jest igraszką snu, albo złudnej jakiej iluzyi.
Dźwięk nie był czem innem, jeno metalicznym dźwiękiem złota, spadającego na kamienie... Złote w Salpetrière!... Złoto na schodach, do klatek prowadzących!...
Ocknął się ze swojej nieruchomości, postawił latarkę na ziemi i pochylił się nad miejscem, zkąd dźwięki zdawały się wychodzić.
I zobaczył ze ździwieniem, że obie ręce waryatki były napełnione pięknemi połyskującemi luidorami.
— Co to jest, do wszystkich dyabłów!... wykrzyknął z nieopisanym akcentem chciwej radości, co to jest, do wszystkich dyabłów!... zkąd ty masz tyle pieniędzy, gałganico!...
Perina nic nie odpowiedziała.
Odwróciła głowę i spojrzała na dozorcę wzrokiem bez żadnego wyrazu.
Złoto nie przestawało spływać po schodach i rozpraszać się w różne strony.
— Wszystko mi jedno, zkąd pochodzi... rzekł do siebie filozoficznie morok — wiem to tylko, że napełnię sobie kieszenie i kwita!... Anim się żartem spodziewał takiej wspaniałej dzisiaj gratki...
Nie zajmując się dłużej mniemaną waryatką, zeszedł prędko z kilku schodów, położył się na ziemi i zaczął zbierać luidory. Zebrał ich przeszło piędziesiąt.
Skoro dokończył tej pięknej roboty, podniósł oczy i spojrzał na ręce Periny. Zdawało się, że próżne... przynajmniej deszcz złoty przestał już padać.
— A co, stara!... powiedział, zapominając, że mówi do istoty niezdolnej go zrozumieć, czy to już wszystko?... czy nie masz już więcej?...
Perina zachowując ciągle obojętną fizyognomię, wyciągnęła z kieszeni chustkę śnieżnej białości, związaną jak woreczek i dobrze wypchaną. Rzuciła tę chustkę Tabareau, a brzęk znowu się rozległ w podziemnej galeryi.
— Do pioruna!... mruknął przez zęby dozorca, chwytając chciwie chustkę — to nie kobieta, to mina złota!... Zaraz ja ją przetrząsnę szczegółowo.
Zaczął rozwiązywać chustkę, ażeby się przekonać, co w niej było, ale że węzeł był silnie zaciśnięty, podniósł go do zębów.
Dziwny zapach, którego nie umielibyśmy określić, rozszedł w tejże chwili.
Perina wlepiła w dozorcę spojrzenie ciekawe i niespokojne.
W kilka minut potem podniosła się, jakby nie potrzebnem już jej było wszelkie udawanie, i odeszła o jakie dwadzieścia kroków w galeryę, przyciskając silnie do ust i nosa kaftanik..
Zatrzymała się, spojrzała w dół schodów.
Latarnia słabo oświetlała moroka, stojącego ciągle, ale nieruchomie i podobniejszego do statuy, niż do istoty żyjącej...
Nie trwało to jednakże dłużej nad dwie lub trzy sekundy.
Bez żadnej widocznej przyczyny Tabareau zachwiał się na grubych swoich nogach jak dąb podcięty i runął z głuchym łoskotem, twarzą zwróconą w sklepienie, z oczami szklistemi, podobniejszy do trupa niż do zemdlonego człowieka.
— Zwycięztwo... szepnęła Perina drżącym od radości głosem. Zwycięstwo... dzięki Ci Boże!...
Tymczasem ostry zapach stawał się coraz wyraźniejszym i lubo wiedźma dalej była, zaczął i na nią oddziaływać.
Poczuła, że sztywnieją jej wszystkie członki, że głowa ciężyć zaczyna, że nieprzezwyciężona senność zaczyna ją opanowywać.
Jeszcze chwił parę a tak samo, jak Tabareau padnie jakby piorunem rażona...
Na szczęście wiedziała o grożącem jej niebezpieczeństwie i z całą energią postanowiła się od niego uchronić.
Zebrała siłą woli resztę sił pozostałych, doszła, opierając się o ścianę, do końca galeryi, odsunęła u drzwi zasuwy i roztworzyła je na rozcież.
Zaledwie uderzyło na nią świeże zimne powietrze, zatrważające symptomata zniknęły.
Perina poczuła się orzeźwioną i mogła już zdać sobie sprawę z zupełną przytomnością, z tego co jej zrobić wypada, ażeby doprowadzić do końca przedsięwzięcie podjęte z taką światłością, a przedewszystkiem, ażeby świeże zimne powietrze dostało się do galeryi i rozproszyło niebezpieczne, a może nawet śmiertelne wyziewy.
Usiadła na ławce, obok kamiennego basenu, pełnego wody lodowatej, w którym Tabareau skąpał kiedyś Janinę.
Przeczekała z kwadrans i weszła z powrotem do galeryj, posuwając się wolno i ostrożnie z obawy nowego znieczulenia.
Obawa ta była nieuzasadnioną, wyziewy odurzającego płynu, który późniejsza nauka nazwała chloroformem, ulotniły się już zupełnie.
Przekonawszy się o tem dokładnie Perina, przeszła całą galeryę, wzięła latarkę, zeszła ze schodów i przystanęła dopiero obok leżącego Tabareau.
Pochyliła się nad nim i przyłożyła mu rękę do serca, które wolno biło.
— Niema żadnego niebezpieczeństwa... pomyślała sobie... życie nie uleciało, ale pozostanie zapewne w tym stanie aż do rana... Jednakże nawet zbyteczna ostrożność sto razy lepszą jest od nieostrożności... Żeby za prędko to zwierzę nie przyszło do siebie, potrzeba je tak umieścić, iżby niezdolne było przeszkodzić mojej ucieczce z Janiną de Simeuse, iżby nie mogło dać alarmującego sygnału i zarządzić wysłania pogoni... Zamknę łotra na tę noc w jednej z klatek... do tej, którą dla mnie może przeznaczył...
Uśmiechnęła się przy tej myśli.
Gdy była w Salpetrière z Reném de Rieux, widziała, w jaki sposób dostawał się Tabareau do klatki.
Wciągnęła ciało dozorcy w wązki korytarz po za okratowanemi klatkami... odsunęła zasuwy u pierwszych zaraz drzwiczek i spojrzała w wewnątrz. Klatka ta, zaledwie oświetlona słabem światłem latarni, pozostawionej w galeryi, wydała się pustą. Kupa słomy leżała w jednym kącie.
Perina uniosła Tabareau, potoczyła go na tej słomie, potem zamknęła drzwiczki, zasunęła zasuwy i powróciła do galeryi.
W chwili, kiedy się nachyliła po latarnię, po słyszała tuż przy sobie rodzaj głuchego mruczenia, podobnego do przytłumionego wycia dzikiego zwierza.
Groźny ten i złowrogi hałas wychodził z klatki, tej właśnie, w której zamknęła zemdlonego dozorcę.
Podniosła latarnię do krat; nie bez dreszczu przerażenia zobaczyła najohydniejszą i najwstrętniejszą scenę, jaką wymyśleć może chory umysł.
Jakaś szalona waryatka, z błędnemi, zaszłemi krwią oczami, na wpół tylko odziana poszarpanemi łachmanami, zwlekła się z kupy słomy, na której leżała przed chwilą i kucnęła przy ciele zemdlonego dozorcy, wpatrywała się w niego, jak sęp, a dzikie mruczenie strasznej radości z ust się jej wydobywało.
Nie trwało to dłużej nad sekundę. Waryatka zerwała się nagle i zaczęła skakać po piersiach Tabareau, jak po trampolinie. Każdy szlak odbijał się głuchym odgłosem, którego niepodobna było słuchać.
Po kilku chwilach tego szalonego tańca, waryatka zdawała się zmęczoną. Usiadła obok dozorcy i zaczęła paznogciami szarpać go po twarzy.
Krew się pokazała.
Gdy Perina krew zobaczyła, oddaliła się, nie odwracając głowy, i mówiąc sama do siebie:
— Zabije go... nędznik zgubiony będzie, ale Bóg mi świadkiem, iż nie zdradziłam przysięgi, danej Renému, iż śmierć ta nie będzie mogła spaść na moję głowę...
Czas mijał z nadzwyczajną szybkością. Zegar Salpetrière wydzwonił trzy kwadranse na dziewiątą, a o dziewiątej, jak sobie przypominamy, pan de Rieux miał posłyszeć sygnał umówiony.
Perinie bardzo śpieszyć się musiało... pojmowała to dobrze i postanowiła nie tracić ani minuty.
Podeszła do celi panny de Simeuse, otworzyła drzwiczki i weszła tam z biciem serca.
Janina leżała w ubraniu na wązkim, twardym sienniku, stanowiącym całe posłanie, i zasypiała snem głębokim.
Odemknęła oczy do połowy, gdy światło latarki na twarzyczkę jej padło, ale je zaraz przymknęła znowu, nie okazawszy ani ździwienia, ani przestrachu.
Perina zbliżyła się do niej, ujęła wychudłą jej rękę, przycisnęła do ust i długo okrywała pocałunkami.
Potem wyciągnęła z pod kaftanika maleńką kryształowy flaszeczkę, odkorkowała ją, przybliżyła do nosa księżniczki, ale zaraz ją cofnęła.
— Ani chwila, ani miejsce stosowne... pomyślała sobie... nie w tej ponurej norze, ale w obecności Renégo de Rieux, swojego narzeczonego, dusza Janiny de Simeuse powinna ocknąć się z długiego uśpienia...
Schowała z powrotem flaszeczkę, podniosła z łatwością Janinę i z lekkim tym ciężarem wyszła z galeryi, przebiegła podwórze i stanęła pod murem w miejscu umówionem.
Pośród ciszy nocnej, dochodziły ją niewyraźnie krzyki waryatki, zamkniętej z Tabareau.
Dziewiąta wybiła w tej chwili.
Perina oparła Janinę o mur i trzy razy klasnęła w dłonie.


XVIII.
Przebudzenie.

Taki sam sygnał odpowiedział wiedźmie w tej chwili z po za muru, a jednocześnie żelazny hak, zręcznie rzucony, zaczepił się na wierzchołku tegoż muru.
Hak podtrzymywał sznurową drabinkę... Jakaś postać, zaledwie dojrzana, ukazała się w ciemności, a głos drżący, przytłumiony, głos pana de Rieux, zapytał:
— Czy to ty, Perino?... Czy to ty, naprawdę?...
— Tak... tak... odpowiedziała cicho wiedźma... ja...
— Co mi masz do powiedzenia?...
— Rzeczy najszczęśliwsze w świecie...
— Udało ci się?...
— Najzupełniej...
— Więc Janina?...
— Ocalona...
— Ocalona?... O!... Perino, niech cię Bóg błogosławi i wynagrodzi!!.. szeptał René z zapałem... Ależ mnie to szczęście przygniata!... słyszę cię, a nie śmiem ci wierzyć...
— Bądź pewny, panie markizie, że mówię prawdę... Żadne niebezpieczeństwo nie zagraża odtąd pannie de Simeuse... Jest przy mnie... za chwilę będzie wolną... i będzie w twojem objęciu...
René nie słuchał więcej.
Drżącą ręką pociągnął drabinę do siebie i przerzucił ją wewnątrz podwórza, następnie zesunął się po murze i spadł, jak piorun obok Periny i panny de Simeuse. Pochwycił Janinę w objęcia i tak silnie przycisnął do serca, że słaby jęk wyrwał się z ust biednego dziewczęcia.
— Janino... szeptał pan de Rieux przerażony... Janino, co ja ci zrobiłem?.. Ty cierpisz?... przebacz na Boga mojemu uniesieniu, nie mogłem zapanować nad sobą... Powiedz, czy mi przebaczasz?...
— Panie markizie... przerwała Perina... napróżno pan mówisz do niej... Nie może jeszcze ani pana poznać, ani go zrozumieć...
— A cóż jej rozum?... przytomność?...
— Śpią w tej chwili, tak samo, jak zasypiały wczoraj i dziś rano...
Ale za godzinę będzie zupełnie co innego, za godzinę odnajdziesz pan dawną narzeczoną swoję. Teraz, panie markizie, posłuchaj pan mojej rady... Nie pozostajmy tutaj ani sekundy dłużej... Niebezpieczeństwo może nam lada chwila zagrozić. Ociągać się byłoby nieostrożnością prawdziwą...
— Prawda!... odrzekł pan de Rieux, masz racyę najzupełniejszą!... Narażać Janinę byłoby zbrodnią... Uciekajmy zatem Perino, uciekajmy!...
— Czy pan czujesz się dosyć silnym, żeby przenieść pannę de Simeuse, objąwszy ją jedną tylko ręką?... zapytała wiedźma.
— Z największą zrobię to łatwością...
— A więc przytrzymuję drabinę... a pan wchodź co prędzej.
— Ale... wyszeptał René z widocznem wahaniem, a jakże ty potem wyjdziesz Perino?...
— Nie zajmuj się pan mną wcale... Ja dam sobie radę... Zresztą mniejsza o to?... Nie o moje ocalenie wszak chodzi... Wchodź pan... wchodź pan nareszcie.
René uczynił, co mu wiedźma kazała.
Wszedł bez trudności po stopniach silnie wyprężonych i usiadł na wierzchołku muru z drogim swoim ciężarem.
Wydostanie się wiedźmy było daleko trudniejsze, drabina lekko puszczona, obijała się o mur nieustannie.
O ostre kamienie kaleczyła sobie Perina palce.
Ale nakoniec i ona sama znalazła się obok Renégo.
Zejście było już głupstwem.
Drabina zajęła pierwotne miejsce.
Służący przyprowadzony przez Renégo i pozostawiony po za murem, wyprężył sznury.
Tym razem Perina zeszła pierwsza, René za nią.
Gdy stanął na ziemi, ukląkł, ażeby podziękować Bogu, ze łzami wdzięczności i radości.
O pięćdziesiąt kroków widać było światło latarni zapalonych przy karecie, a po upływie dwóch najwyżej minut, kareta ta uwoziła już wykradzioną a Salpetrière waryatkę.
Nie potrzebujemy opisywać uniesień radości pana de Rieux, gdy podczas szybkiej jazdy trzymał w swych rękach, rączki księżniczki.
Janina była wprawdzie jeszcze obłąkaną i nie czuła serdecznych uściśnień margrabiego; ale Perina obiecała przecie, że za godzinę przebudzi się dusza uśpiona.
René wierzył w to z całej duszy.
Poprosimy naszych czytelników, aby przenieśli się z nami do jednego z pokoików małego domku w parku Monceaux.
Spotkamy się tam znowu z panem de Rieux, z Janiną i wiedźmą.
Pokój ten z obiciem popielatem, w złoty deseń, z malowidłami jednego z uczniów Blancharda czy Verneta, z białem łóżkiem, ozdobionem amorkami i gołąbkami en relief z draperyami z chińskiej materyi, przedstawiał całość godną uwagi i pendzla, jakiego sławnego artysty.
Wielki ogień palił się na kominku, dwa kandelabry wesoło oświecały rzeźby i obiciu.
Jedenasta wybiła na zegarze rococo.
Na przeciw kominka na sofie w stylu Ludwika XV-go, Janina de Simeuse leżała wyciągnięta w prześlicznej pozie.
Przybrana w biały, długi szlafroczek, zasypiała najspokojniej.
Nic nie mogło wyrównać nadzwyczajnej piękności tej anielskiej bladej twarzyczki, otoczonej czarnemi włosami.
Twarz w tej chwili nie wyrażała tego bolesnego osłupienia, jakie tak cudownie Doyen odtworzył.
Zmarszczka, którą rozpacz wyryła pomiędzy brwiami zniknęła z czoła.
Usteczka zdawały się być gotowemi do uśmiechu.
René de Rieux, wpatrywał się w swoję narzeczoną wzrokiem, błyszczącym miłością i nadzieją.
Perina włożyła na siebie czarne ubranie, w jakim była rano w Salpetrière, zakryła twarz woalem i uklękła przy pannie de Simeuse, z tą samą flaszeczką w ręku, którą miała przed dwoma godzinami w celi młodej dziewczyny.
— Śpi... szepnął markiz.
— Tak, odpowiedziała wiedźma, ale przebudzenie jest już bardzo blizkie... Wkrótce dusza jej i ciało odżyją na nowo...
Mówiąc to, nalała sobie na dłoń parę kropel płynu z flaszeczki, posmarowała wolniutko skronie księżniczki, a potem przysunęła jej flaszeczkę do nosa.
Balsamiczny zapach rozszedł się po pokoju.
Twarz Janiny, jakby wykuta z marmuru, zarumieniła się lekko.
Perina zwróciła się do Renégo.
— Panie markizie, rzekła po cichutku, zbliż się pan i posłuchaj, co powiem...
René zbliżył się natychmiast.
— Kiedy panna de Simeuse otworzy oczy, mówiła wiedźma, zadanie moje będzie spełnione... Naprawię, o ile to w mojej mocy, wszystko złe, jakie uczyniłam... Janina będzie mogła poznać pana, słyszeć cię i rozumieć.
— Perino!... zawołał pan de Rieux, zapomniałem najzupełniej o twojej przeszłości i przyrzekam w imieniu Janiny, że i ona ci przebaczy...
Wiedźma wstrząsnęła lekko głową.
— Panna de Simeuse... szepnęła, nie będzie miała mi nic do przebaczenia, w tej chwili przynajmniej, bo przeszłość dla niej nie istnieje wcale...
— Jakto?... co chcesz powiedzieć?...
— Chcę powiedzieć, panie markizie, że narzeczona pańska, pamiętać nie będzie tego wszystkiego, co przecierpiała... Chcę powiedzieć, że od chwili, kiedy książę i księżna krzyknęli przy śmiertelnem jej łożu: „Córka nasza nie żyje!...“ aż do chwili obecnej, cały czas dla tego anioła jak sen upłynął. Za kilka minut, skoro się obudzi, sen zniknie bez śladu, jak znika mgła poranna przy wschodzie słońca...
— Tak sądzisz, Perino?...
— Pewną tego jestem i dla tego to prosiłam pana, ażebyś się zbliżył i posłuchał.
— Mów więc, mów... Słucham...
— Nie zapominaj, panie markizie, że umysł panny de Simeuse doznał strasznego przejścia... Nie zapominaj, że silne wstrząśnienie, mogłoby tym razem zniweczyć na zawsze powracającą inteligencyą... Potrzeba uniknąć wszelkich wzruszeń, potrzeba, aby się doskonale wzmocniła, sama się dowie, albo domyśli wypadków, jakie przechodziła... Szczególniej, pamiętaj pan, ażeby panna de Simeuse nie dowiedziała się, iż była obłąkaną... Najlepiej, żeby się nigdy o tem nie dowiedziała!...
— A więc, a więc... szeptał pan de Rieux z rozpaczą, cóż jej powiedzieć?... co odpowiedzieć na pierwsze jej pytania?...
— Kochasz ją pan... odwołaj się zatem do twojej miłości... a ona cię objaśni, jak masz postąpić.. Ale sza, panie markizie, milczenie!... dodała zaraz prawie... Oto przychodzi przebudzenie...
Ręce panny de Simeuse, skrzyżowane na piersiach, poruszyły się wolno.
Jedna opadła wzdłuż ciała, draga oparła się na piersi.
Oddech stawał się przyśpieszonym, powieki drżeć zaczynały.
Wiedźma cofnęła się, żeby nie ją zobaczyła księżniczka, gdy otworzy oczy i jednocześnie zmysły odzyska.
Pan de Rieux, przeciwnie pod wpływem przygniatającego go uczucia, zbliżył się bardziej do swojej narzeczonej.
Wszystko to stało się w daleko krótszym czasie, aniżeliśmy opisali.
Nagle René zadrżał i serce mu bić przestało.
Wydało mu się, że ziemia z pod nóg mu się usuwa.
Oczy Janiny otworzyły się i spojrzały na niego, jasnem, pogodnem wejrzeniem, w którem nie znać było żadnej nieprzytomności, w którem owszem było ździwienie, pomieszane z radością.
— René... szepnęła głosem bardzo słabym, ale zupełnie wyraźnie. — René... jesteś przecie!... O!... Dzięki Bogu, że na czas przybyłeś.. Tak się bałam umierać, nie zobaczywszy ciebie!...
Pan de Rieux zrozumiał w tej chwili, że wiedźma powiedziała mu najzupełniejszą prawdę, że Janinie zdawało się, iż to wczoraj wysłała taki rozdzierający list do swojego narzeczonego, ażeby jak najprędzej przybywał.
Pan de Rieux wysilał się gwałtownie na powstrzymanie wzruszenia i łez, co muz oczu płynęły.
Ukląkł obok panny de Simeuse i, okrywając całunkami rękę, którą mu podała, odpowiedział:
— Tak, to ja, moja najdroższa, przybyłem, a Pan Bóg ulitował się nademną... niebezpieczeństwo zupełnie minęło... żyć będziesz długo i szczęśliwie...
Rozkoszny uśmiech zaigrał na ustach Janiny.
— Czy to prawda, mój René?.. czy to możebne?...
— Janino, błagam cię, miej ufność, przysięgam ci, że jesteś ocaloną....
— O! wierzę ci... wierzę!... Życie taki ma urok, gdy się kocha i jest kochaną... Żal mi go było straszliwie!... bałam się bardzo śmierci... myśl o śnie nieprzespanym w głębi zimnego grobu, ścinała mi krew w żyłach... Sen mnie ogarnął... Zdawało mi się, że wszystko już dla mnie skończone... zdawało mi się, że już nie żyję... Ah!... cóż to za straszny był sen, mój René, ale co za prześliczne za to przebudzenie!... O jakże szczęśliwą być musi moja matka!...
— Z pewnością, odrzekł markiz, radość księżnej jest tak samo wielka, jak moja!...
— Ale gdzież jest matka?... zapytała Janina, dla czego niema jej przy mnie?... Pragnęłabym ją ucałować.. To dziwne, nieprawdaż, René?... Zdaje mi się, że już od bardzo dawna nie czułam ust matki na swojem czole...
— Księżna zaraz przyjdzie, odpowiedział młody człowiek, a pomieszanie jego wzrastało przytem co chwila.
Janina spostrzegła zakłopotanie Renégo i pierwszy raz od przebudzenia, rozejrzała się do okoła.
Spojrzenie jej napotkało rzeczy całkiem sobie nieznane.
— Gdzie ja jestem?... wykrzyknęła, unosząc się raptownie. To nie mój pokój... my nie jesteśmy w domu moich rodziców!...
— Prawda, odpowiedział René, blady i drżący, jesteś jednak w domu przyjaznym, i nie masz prawa wątpić o tem, droga Janino, skoro ja jestem przy tobie...
— Gdzież jednak jestem?... powtórzyła młoda dziewczyna nakazująco, odpowiedz mi René, bo ja chcę wiedzieć koniecznie...
— U mnie... wyszeptał pan de Rieux.
— U ciebie, René?... ależ to niepodobna!... Albo śnię jeszcze, albo zmysły postradałam!... Jakże jabym wyszła z pałacu?.. jakimże sposobem przeprowadziłeś mnie do swojego domu. Raz jeszcze powtarzam, że to niepodobna...
Pan de Rieux milczał, stracił zupełnie przytomność umysłu, boć nie mógł przecie powiedzieć całej prawdy.
Janina patrzyła wylękłym wzrokiem.
Dziwiło ją i gniewało milczenie narzeczonego.
Nagłe oczy jej się rozszerzyły, kolory bladość zastąpiła, zaczęła drżeć i głosem zmienionym spytała:
— Boże wielki!... boję się zrozumieć!... René, ty ukrywasz nieszczęście przedemną!... W czasie długiego snu mojego, śmierć może spadła na dom Simeusów, zabrała mi może ojca lub matkę?... René, René... czyż ja jestem sierotą?...
— Mylisz się, Janino!... wykrzyknął pan de Rieux, nie stało się nic podobnego...
— A więc, rodzice moi?...
— Żyją i są zdrowi zupełnie.
— Przysięgasz mi, René?...
— Przysięgam ci, kochana Janino.
— Na honor?...
— Na honor i na miłość naszą.
Swobodniejsze westchnienie wyrwało się z piersi młodej dziewczyny.
— Nie umiałbyś skłamać po takiej przysiędze... powiedziała, wierzę ci więc zupełnie... Ale raz jeszcze pytam, dla czego ja jestem tutaj?... Dla czego nie ma przy mnie mojej matki?...
— Kochana Janino, odrzekł pan de Rieux, jakkolwiek dziwną ci się wyda moja proźba, błagam cię na kolanach, nie pytaj mnie o nie w tej chwili. Księżna samą ci opowie to wszystko, co wiedzieć pragniesz.
— Kiedy?...
— Wkrótce.
— Czy matka jest także w tym domu?...
— Nie.
— No to odprowadź mnie de niej. Nie pozostajmy tu ani chwili dłużej, ani sekundy jednej... Chcę zobaczyć moję matkę... René, ja chcę iść zaraz do niej...
— Nie mogę cię zaprowadzić do matki, kochana Janino, ale przywiozę tu księżnę.
— Dobrze, niech przyjedzie, niech zaraz przyjedzie!.. Idź. idź prędko i przyprowadź ją!... Czekam na nią, wzywam jej i cierpię okropnie, że jej nie widzę. René, śpiesz się, jeżeli mnie kochasz na prawdę!...
— Idę już, powiedział René, zabierając się do wyjścia z pokoju.
Zawrócił go głos panny de Simeuse.
— Rene!... wyszeptała głosem, który wyrażał głęboki przestrach. Czy ja sama tutaj zostanę?...
Od kilku chwil wiedźma opuściła pokój i przeszła do zaimprowizowanego poprzedniej nocy laboratoryum.
W chwili zaś, kiedy Janina wymawiała ostatnie słowa, weszła po cichu.
— Nie zostanie pani sama, powiedziała ukazując się nagle.
Janina zadrżała, posłyszawszy Perinę, a bardziej się jeszcze przeraziła, gdy zobaczyła zbliżające się ku niej czarne, zawoalowane widmo.
— René, co to za kobieta?... zapytała.
Perina odpowiedziała w te słowa:
— Ta kobieta, proszę pani, to biedna istota, która z radości oddałaby życie za córkę Simeusów! Zapytaj się pani pana de Rieux, zapytaj go, czy wahałabym się przelać dla pani wszystką krew moję, kropla po kropli!...
— Tak jest, powiedział René, zaręczam ci, Janino, za tę kobietę... przysięgam ci, że, strzeżona przez nią, możesz być zupełnie bezpieczną!...
Janina skinęła głową.
— Nie rozumiem, rzekła po chwili, ale ci wierzę i jestem spokojną. Idź po moję matkę, a śpiesz się. Jestem złamana na ciele i duszy, i jedne tylko jej pocałunki, mogą mi przywrócić uciekające siły i zatrzymać życie ulatające.
Perina wzięła ze stołu srebrny kubek, przyniesiony z laboratorynm, zbliżyła się do Janiny i powiedziała:
— Niech się pani napije...
— Co to jest?... spytała młoda dziewczyna, nie przyjmując, ale i nie odpychając kubka.
— To prosty, ale bardzo wzmacniający napój, skutki jego poczuje pani od razu...
Panna de Simeuse zawahała się.
Wiedźma dała znak Renému.
— Kochana Janino, odezwał się pan de Rieux, proszę cię... wypij...
— Chcesz tego?...
— Proszę o to.
Janina wzięła kubek i duszkiem go wychyliła.
— Jakież to gorzkie!... szepnęła. I gorzkie i palące zarazem...
Zaledwie to wymówiła, opadła zaraz na sofę,
Jakaś ją ociężałość opanowała.
Przechyliła głowę w tył, zamknęła oczy i zasnęła głęboko.
— Perino, powiedział żywo René, co to ma znaczyć?... Cóżeś zrobiła?...
— To, co powinna byłam zrobić... odrzekła wiedźma. Przeraził mnie niepokój biednego dziecka. Widziałam powracającą gorączkę. Gorączki czepia się maligna, a maligna prowadzi do obłędu. Zwalczyłam złe i nic więcej, Panna de Simeuse jest uśpiona, jak pan widzisz, i spać będzie dwie godziny. Bądź pan więc tutaj za dwie godziny z księżną i księciem, a Janina, budząc się, zobaczy ich przy sobie. Dalej jedź pan, panie markizie!... jedź i co tchu powracaj.


XIX.
Połączenie.

Było już blizko północy, gdy pan de Rieux, przeleciawszy Paryż co koń wyskoczy, zatrzymał go, pokrytego pianą przed bramą pałacu de Simeuse.
Zeskoczył na ziemię i silnie zadzwonił, ale zanim mu otworzono, musiał rozmówić się ze szwajcarem, pełniącym obowiązki odźwiernego, który nie chciał wpuścić gościa tak zapóźnionego, oświadczając, że księżna i książę nie przyjmują nikogo o podobnej porze.
Wymieniwszy z dziesięć razy swoje nazwisko, wpuszczony został nareszcie na podwórze i szybko pośpieszył na peron.
Tu czekały go nowe trudności ze strony kamerdynera, odpowiadającego z uszanowaniem, ale stanowczo, iż księstwo od godziny już udali się do swoich apartamentów, i że nie śmiałby im przeszkadzać.
René nalegał... kamerdyner nie chciał ustąpić... Bohater nasz zamierzał już pokonać przemocą etykietę, ale na szczęście nadeszła jedna z pokojówek, zaciekawiona głośną rozmową i pobiegła zawiadomić panią o tem, co zaszło.
Księżna jeszcze nie spała... Wydała rozkaz, ażeby przyprowadzono do niej natychmiast Renégo i uprzedzono księcia.
— Drogie, kochane dziecię... wykrzyknęła szlachetna dama, całując markiza z macierzyńską czułością... jakże jestem zdziwioną i zarazem szczęśliwą, że cię widzę!... Po naszem ostatniem pożegnaniu, myślałam, żeś wyjechał... myślałam, że daleko jesteś od Francyi...
— Nie opuszczałem Paryża... księżno...
— No, to jesteś bardzo wiernym, kochane dziecię... powiedziała księżna z wymówką... żeś nie przypomniał sobie choć na chwilę o tych, co cię tak kochają...
— Nie oskarżaj mnie, księżno... Myśl moja bezustannie była przy was, ale musiałem ukrywać obecność moję w Paryżu...
— Dla czegoż ta tajemnica?...
— Dla tego, że poprzysiągłem sobie nie widzieć się z wami, dopóki nie spełnię obowiązku...
— Cóż to za obowiązek, o którym mówisz?...
— Zwrócenia wam waszej córki...
Pani de Simeuse wlepiła w Renégo spojrzenie, pełne obawy i potem zamieniła je z księciem, który wszedł właśnie i posłyszał ostatnie słowa młodego margrabiego.
— Czy rozpacz pomieszała zmysły panu de Rieux?...
— Zwrócić nam córkę!... powtórzył stary magnat, ściskając ręce Renégo... czy ja dobrze słyszałem?...
— Dobrze, mości książę...
— Co chcesz powiedzieć przez to, kochane dziecię?... bo my cię nie rozumiemy... Jakże mógłbyś nam zwrócić Janinę, która nie jest dla nas straconą?... Jeżeli zagraża jej jakie niebezpieczeństwo, to bylibyśmy przy niej, żeby ją bronić, a widzisz przecie, że jesteśmy zupełnie spokojni...
— Dla tego, że nie wiecie... wykrzyknął René... bo gęsta zasłona zasłania przed wami przepaść, której ja zmierzyłem głębokość...
— Raz jeszcze, proszę cię, wytłomacz się, mój René...
— Zaraz to zrobię, ale najprzód błagam was, wydajcie rozkaz obudzenia ludzi i każcie zaprzęgać, bo nie powinniśmy się spóźnić, kiedy nadejdzie godzina, a ta godzina zbliża się właśnie...
Pan de Simeuse, wobec tej niepojętej zagadki nabrał przekonania, że René nie był przy zdrowych zmysłach, że rozpacz... że patrzenie na Janinę w objęciach rywala doprowadziło go do obłąkania.
Ponieważ jednakże chciał ukryć przed markizem bolesne przekonanie, zadzwonił i kazał zaprzęgać.
— A teraz, moje dziecię... rzekł, kiedy lokaj wyszedł... teraz mów, co masz mówić...
— Po to przyszedłem... odrzekł René... dowiecie się wszystkiego, ale na Boga, bądźcie mężni, uzbrójcie się w odwagę, żeby nie upaść pod ciosem strasznego, nieprzewidzianego wzruszenia... Oddalcie trwogę, która was ogarnie po pierwszych słowach moich... Szczęśliwą wam wiadomość przynoszę... godzina sprawiedliwości wybiła... otchłań puściła swoję ofiarę!...
Pan de Rieux mówił z uniesieniem, ani jednak spojrzenie jego, ani postawa, ani głos nie zdradzały pomieszania... Książę i księżna zaczęli ulegać wzruszeniu i mimowolnie czuli się zaniepokojeni.
René mówił dalej:
— Janina de Simeuse żyje... jest wolną... woła was... oczekuje was... za godzinę będzie w waszych objęciach, oddając wam uścisk za uścisk, pocałunek za pocałunek... Ale nie w hotelu Dyabelskim odnajdziecie waszę córkę... Żona barona Kerjean, albo raczej jego kochanka, bo małżeństwo zawarte pod fałszywem nazwiskiem, jest tylko parodyą świętokradzką... ta kobieta zupełnie dla was obcą, to nędznica, to wróg zapamiętały... Nie była ona nigdy dziecięciem waszem!... Ukradła słodkie imię Janiny, jak ukradła wasze przywiązanie i wasze złoto!... Ta niegodna istota, ta przeklęta awanturnica, skazana na śmierć, to nie Janina de Simeuse, to Carmen... cyganka...
René zamilkł na chwilę.
Księciu i księżnej zamarł oddech w piersiach, zdawało im się, że są igraszką jakiegoś snu szczególnego.
René mówił dalej:
— Więcej to niż szczególne, to co powiedziałem... To niepojęte!... niedorzeczne!... niemożliwe... Wiem o tem dobrze. Kiedy kto utrzymuje podobne rzeczy, musi być waryatem, albo mieć ręce pełne dowodów. Otóż ja nie jestem waryatem, a oto są moje dowody. Słuchajcie.
I René rozpoczął od początku do końca opowiadanie faktów, które znamy.
Opowiadanie było tak zwięzłe a tak dokładne, że od razu rozjaśniło ciemności.
Książe i księżna od razu zostali przekonani, prawda ukazała im się w całej jasności, błyszcząca jak słońce.
— René! kochany René... wykrzyknęła pani de Simeuse, ocierając łzy spływające po twarzy i całując młodego człowieka z czułą wdzięcznością. Niech będzie błogosławiony Bóg sprawiedliwy, który mi przez ciebie oddaje dziecię moje, który pozwoli mi nazwać cię synem moim!...
— Janina na nas czeka! Janina nas woła!... dodał książe. Wszak René powiedział to przed chwilą! Chodźmy do niej. Śpieszmy się, śpieszmy!...
Zaprzężona kareta czekała przed peronem.
Księżna owinęła się w okrycie, pan de Simeuse zarzucił płaszcz na ramiona i oboje wraz z Reném wsiedli i popędzili zaraz w kierunku wskazanym przez margrabiego.
Przez drogę opowiedział on ojcu i matce o zaleceniu wiedźmy, i o konieczności trzymania w tajemnicy wszystkich okropnych wypadków, w których Janina odegrała rolę heroiny albo ofiary.
Zachować w tym względzie milczenie, nie było ani niemożliwem, ani zbyt trudnem.
Ale jakiem zręcznem kłamstwem, jakim pretekstem wytłómaczyć młodej dziewczynie przebudzenie się jej w domu Renégo, kiedy tak dobrze pamiętała, że zasnęła w domu rodziców.
Kiedy wszyscy troje łamali sobie nad tem głowy, księżna się odezwała.
— Janina... rzekła, wie o podwójnej przepowiedni, w której zagrożoną była nieuniknioną prawie śmiercią, w ciągu dwudziestego roku... Wytłómaczę jej bez trudności, że widząc ją od dwudziestu czterech godzin pogrążoną w strasznym letargu, poszłam powtórnie zapytać wyroczni i dowiedziałam się od niej, że dziecko moje nie może być ocalone, jak tylko w nieobecności rodziców i pod dachem narzeczonego.
Lubo nieprawdopodobną była cała ta historya, przyjęto ją za dobrą.
W tej właśnie chwili kareta się zatrzymała,
— Czyśmy już przybyli?... zapytała pani de Simeuse, a serce zaczęło jej bić gwałtownie.
René wychylił głowę z karety.
— Nie jeszcze... odpowiedział.
— A więc dla czego stoimy?...
Stangret rozwiązał tę zagadkę.
Dojechał do pustych placów płaszczyzny de Monceaux i nie wiedział w którą się stronę skierować.
René wsiadł na kozioł, bo najdokładniejsze objaśnienie nie zdałoby się na nie w takiej ciemności i po dziesięciu minutach zatrzymał się znowu, ale tą razą przed bramą domu.
Pan de Rieux sam otworzył furtkę i wszystko troje weszli w aleję prowadzącą do małego domku, René wprowadził ich na schody pierwszego piętra, a potem do pokoju, w którym pozostawił uśpioną Janinę.
Na szczęście nie przebudziła się jeszcze... na szczęście, powiadamy, bo księżna nie mogła zapanować nad sobą i wybuchła głośnym, konwulsyjnym płaczem, gdy zobaczyła córkę swoję wybladłą i wynędzniałą, gdy na twarzyczce jej dostrzegła ślady niedostatku, ciężkiej niedoli.
— Dziecię moje! drogie moje kochane dziecię... wołała z rozpaczą, czy ja spodziewałam się taką cię zobaczyć... O!... cóż ze mnie za okrutna matka. Byłam szczęśliwą i spokojną... Żaden głos nie ostrzegł mnie. Twoja córka cierpi... twoja córka znosi głód i zimno!... Janino, Janino, przebacz mi, bo ja sobie nigdy nie przebaczę!...
Perina zbliżyła się do księżnej.
— Pani... na Boga... na córkę twoję zaklinam cię... rzekła, bądź pani mężną... Panna de Simeuse zaraz się przebudzi... Nie powinna widzieć łez pani.
Księżna zrozumiała tę konieczność i starała się przybrać wyraz spokoju, jakiego wcale w sercu nie miała.
Otarła oczy, wstrzymała się od płaczu, zmusiła usta do uśmiechu i czekała.
Upłynęło parę minut i Janina się ocknęła.
Pierwsze jej spojrzenie padło na matkę klęczącą przy sofie i wyciągającą do niej drżące swoje ręce.
Biedne dziewczę wydało jeden z tych okrzyków, jakie idą z głębi serca, uniosła się jak zgalwanizowana i padła szczęśliwa w objęcia pani de Simeuse.
Bóg jest wielki, sprawiedliwy!... Matka i córką połączyły się nakoniec... połączyły się, żeby odtąd nie rozłączyć się już nigdy!..
Cała godzina upłynęła na rozkosznych uściskach.
Upojenie macierzyńskie księżnej granic nie miało.
Biedna matka naprawdę teraz odnalazła swoję córkę, i rozkoszując się jej pieszczotami, porównywała ją z zimnem, przymuszonem przywiązaniem Carmeny cyganki.
I przeklinała sama siebie, że dała się tak oszukiwać nikczemnej ladacznicy.
Pan de Simeuse ujął Renégo pod rękę i poprowadził w głęboką framugę okna.
— Moje dziecię... rzekł, cóż postanowiłeś zrobić dalej, albo raczej, co mamy wspólnie zrobić teraz?... Twoje szlachetne postępowanie daje ci niezaprzeczone prawo do decydowania o przyszłości... Cóż zatem postanawiasz?...
— Mości książe... odpowiedział René, albo raczej, mój ojcze, skoro pozwolisz mi nazywać się tem słodkiem imieniem... położenie jest szczególne: W oczach świata, awanturnica, nazywająca się dziś baronową de Kerjean, wchodzi za waszę córkę... Zdemaskować godną towarzyszkę rozbójnika, byłoby rzeczą bardzo łatwą... policya chętnieby nam w tem dopomogła, gdybyśmy się do niej udali... Sędziowie kryminalni z Nantes poznaliby nędznicę, skazaną przez nich na karę śmierci i kat zabrałby swoję zdobycz!... Zdaje mi się jednakże, a zapewne książę zechcesz podzielić tę opinię, że powinniśmy unikać procesu, w którym nazwisko de Simeuse nie zostałoby wprawdzie skompromitowane, ale...
— Zupełnie tak samo myślę, jak ty, mój synu... odrzekł starzec.
— W takim razie... ciągnął René, jest z tego położenia jedno tylko jedyne wyjście... Muszę dokończyć sam tego, co sam rozpocząłem...
— Sam chcesz ukarać barona de Kerjean?... zapytał książe z widoczną obawą.
— Tak, i uczynię to bez wahania, bez obawy...
— Strzeż się René, strzeż się, mój zięciu!...
— Dla czego, mój ojcze!...
— To łotr bardzo niebezpieczny... Wiesz z doświadczenia, że nie cofa się on przed niczem... jest silny i możny!...
— Ja jestem silniejszym i potężniejszym od niego, bo Bóg i sprawiedliwość ze mną.... Czyż nie jest widocznem, że Niebo się mną opiekuje, skoro pozwoliło mi wyjść cało z tylu zasadzek, zastawionych na mnie przez niegodziwca... Zwróciłem wam Janinę, a sam ją odnalazłem, i oto rzecz najważniejsza, reszta wszystko to już głupstwo. Pozwólcie mi uwieńczyć dzieło... nie obawiajcie się wcale o mnie!...
— Dobrze zatem, drogie moje dziecię!... wykrzyknął książę, podniecony ufnością Renégo, idź i niech cię Bóg nie opuszcza!... Pamiętaj wszakże zawsze o tem, że należysz do Janiny i że nie masz prawa lekceważyć swojego życia...
Po tych słowach nastała chwila milczenia. René przerwał ją pierwszy.
— Ojcze... powiedział, rozumiesz zapewne dobrze, że nikt na świecie nie powinien się domyślać w tej chwili istnienia drugiej Janiny, i że moja narzeczona nie powinna powrócić do hotelu de Simeuse, dopóty, dopóki baronowa de Kerjean będzie królowała w hotelu przy ulicy l’Enfer!... Zanim ukaże się prawdziwa, musi fałszywa zniknąć.
Pan de Simeuse przyznał racyę temu twierdzeniu.
— Postanów książę coś stanowczego... ciągnął René... i postanów bezzwłocznie... opuść oto Paryż tej zaraz nocy... Zabierz księżną i Janinę... i ukryj narzeczonę moję w którym z majątków waszych... dniami i nocami czuwajcie nad tym skarbem, czekajcie, aż przyjadę wam powiedzieć, co niezadługo nastąpi: „Oto wszystko skończone... Zły duch ostatecznie pokonany!... Ojcze i matko, pobłogosławcie dwojgu swoich dzieci!...“
— Niech się stanie wola twoja, mój synu... odrzekł książę, przyciskając młodzieńca do piersi i pokrywając pocałunkami.. Za godzinę wyjedziemy...


∗             ∗

Świtało.
Pan de Rieux stał w otwartem oknie i przysłuchiwał się coraz słabszemu turkotowi oddalającej się karety, która Janinę de Simeuse uwoziła.
Nareszcie wszystko ucichło.
René zamknął okno i odwrócił się.
Perina stała przed nim.
Ex-mieszkanka Czerwonego Domu i szlachcic zamienili spojrzenia i oboje szepnęli:
— Teraz zabierzmy się do zemsty!...


XX.
Moralesa spotyka nieprzyjemna niespodzianka.

Wiadomości, zebrane przez wiedźmę o Moralesie i zakomunikowane panu de Rieux, były jak najdokładniejsze...
Brat mniemanej baronowej de Kerjean, napchawszy kieszenie fałszywem złotem, wymykał się istotnie co wieczór z hotelu Dyabelskiego do szulerni przy ulicy Dauphine, utrzymywanej przez przystojną kobiecinę, imieniem Serafina.
W przeszłości pani Serafiny pełno było łotrostw różnego rodzaju i jedna z tych ohydnych zbrodni, za którą prawo po wszystkie czasy śmiercią karało.
Perina, czyli wiedźma, tem dokładniej znała tę zbrodnię, że do jej spełnienia sama dostarczyła środków dzisiejszej właścicielce szulerni. Okoliczność ta trzymała Serafinę w zupełnej zależności od dawnej wspólniczki swojej.
Wieczorem tego samego dnia, kiedy księstwo z córką odjechali, Perina zupełnie zawoalowana weszła w towarzystwie pana de Rieux, przebranego do niedopoznania, do zakładu przy ulicy Dauphine.
Serafina zajmowała dom cały. Sala gry mieściła się na pierwszem piętrze.
Wiedźma i René pomieszczeni zostali przez gospodynię w pokoiku, sąsiadującym z tą salą.
Rodzaj maleńkiego okienka, zręcznie ukrytego w obiciu flamandzkiem w duże desenie, pozwalał wszystko widzieć i wszystko słyszeć, co mówili grający.
A Pan de Rieux, zmordowany niewywczasem i wzruszeniem, rzucił się na sofkę, nie ażeby spać, ale aby wzmocnić się trochę.
Perina miała, jak wiemy, nerwy żelazne. Nie czuła żadnego zmęczenia, zajęła więc zaraz posterunek przy otworze. O jedenastej odwróciła się do pana de Rieux i szepnęła:
— Oto nasz człowiek, panie markizie...
Narzeczony Janiny wstał i spojrzał w głąb sali.
Ale zaraz cofnął się z widocznym wstrętem.
— Co panu takiego?... zapytała Perina.
— Poznaję tego nędznika... odpowiedział René... widziałem go dwa razy... pierwszy raz przy ulicy Tombe-Issoire, gdzie brał udział w morderstwie na osobie mojej spełnionem... drugi raz na balu w hotelu Dyabelskim, obok godnej jego siostruni...
— Doskonale!... Tej nocy odpłacimy mu się... i to sowicie.
— Wiem już wszystko, co chciałem wiedzieć... oświadczył René... wychodźmy stąd zatem, bo atmosfera tego domu dusi mnie, a sąsiedztwo podłego zbira oburza...
Wiedźma i René wyszli z szulerni.
W godzinę potem, to jest o północy, partye faraona i lancknechta zaczęły się w najlepsze. Pewną liczbę stałych gości składali znani oszuści, inni należeli do kategoryi tych słynnych kawalerów, jakich Danevort wystawiał nieraz na scenie; stosy złota zalegały zielone stoliki, większość kostyumów, lubo trochę podszarzana, odznaczała się elegancyą i bogactwem,
Morales błyszczał haftami i koronkami.
Serafina, nieobecna od kilku minut w sali, weszła w tej chwili, zbliżyła się do ex-cygana i położyła mu rękę na ramieniu.
Brat Carmeny, dzięki zręcznym manewrom, wygrał znaczną już dość sumkę, którą ukrył zaraz w jednej z szerokich swoich kieszeni starannie, ododdzielając złoto wygrane od tego, którem grę prowadził.
Był tego wieczoru w wesołym bardzo humorze, odwrócił się więc uśmiechnięty, a zobaczywszy gospodynię, ucałował z galanteryą rączkę, co spoczęła na jego ramieniu.
— Senor... szepnęła cichutko właścicielka szulerni.
— Czego sobie życzysz, moja ty najpiękniejsza?...
— Czy nie wyznaczyłeś komu jakiej schadzki na noc dzisiejszą?...
— Nie... nie przypominam sobie... Ale dla czego pytasz o to, piękna gosposiu?...
— Bo przed domem czeka ktoś na ciebie w karecie...
— Ten ktoś o mnie się pytał?...
— O ciebie, Senor...
— Któż to taki, proszę?...
— Jakaś dama...
Morales, chcąc, aby tem bardziej uwierzono w jego szczęście, zaczął podkręcać wąsa, ale zaraz potem przybrał minę pogardliwą i wykrzyknął:
— Te damy nudzą mnie za nadto!... Nic nie wyrówna ich niedyskrecyi!... Nie dają mi chwili pokoju!... Z pewnością, że nie będę się do tej fatygował... Jestem u ciebie... dobrze mi tu... i pozostanę... Każ powiedzieć, moja prześliczna, że niema mnie tu dzisiaj...
Serafina potrząsnęła głową.
— No, co cię wstrzymuje?... zapytał Morales.
— Twoje właśnie interesy.. odrzekła gospodyni... Lokaj tej pani oświadczył mi, że idzie o rzecz nader ważną... że jego pani jest baronową z ulicy l’Enfer...
Morales zarwał się na równe nogi.
— Ot... do dyabła, mruczał, chwytając za kapelusz i przypinając szpadę. Carmen osobiście szuka mnie aż tutaj?... Musi być coś bardzo ważnego, jeżeli o tej porze opuściła hotel i sama przyjechała do szulerni... Ale, jakim u licha, sposobem dowiedziała się, że ja bywam tutaj?... To mnie naprawdę zastanawia!... Możnaby sądzić, że kochana moja siostrzyczka ma całą policyę na swoje rozkazy!... Caramba!... bogata to natura!...
Tak sobie dumając, Morales owinął się w płaszcz, przeszedł pusty przedpokój i szybko zbiegł po schodach na ulicę.
Ciemno na niej było, szczególniej dla tego, co wyszedł z sali rzęsisto oświetlonej.
Zaledwie, że rozróżnić mógł karetę, stojącą o dwa kroki od domu i lokaja przy drzwiczkach.
W chwili, kiedy Morales ukazał się w progu, lokaj otworzył drzwiczki i opuścił stopień.
Brat Carmeny wsiadł bez namysłu, rzucił się na poduszki przedniego siedzenia i szepnął.
— Widzisz, kochana baronowo, że jestem na twoje rozkazy, nie kazałem ci czekać na siebie!... O cóż to chodzi... Mów, tylko prędko, bo czuję jakąś obawę...
Odpowiedź była natychmiastowa, ale trzeba przyznać, że wcale nie uspakajająca dla Moralesa.
Ex-cygan poczuł lufę pistoletu na swoim czole, a jakiś głos męzki odezwał się do niego:
— Ani krzyku, ani poruszenia, ani słówka, don Moralesie, inaczej jesteś zgubionym, uprzedzam cię!...
Jednocześnie kareta ruszyła całym pędem.
Morales osłupiały, wsunął się w róg i przez kilka sekund siedział jak nieżywy.
Po trochu przyszedł jednakże do siebie, a że zimna lufa pistoletu nie dotykała już jego skroni, ośmielił się przemówić:
— Na Boga, gdzie mnie wieziecie?...
— Zobaczysz!... odrzekł głos ponury.
— Co zamierzacie ze mną zrobić?...
— Nie długo dowiesz się o tem.
— Czy to o mój woreczek wam chodzi?... Mam pełne kieszenie złota, bierzcie je... oddaję wam wszystko z całego serca... ciągnął cygan.
Głośny, ironiczny śmiech był mu na to odpowiedzią.
— Niestety! Niestety!... więc to moje życie jest zagrożone!... Przez litość... zmiłujcie się nademną... nie zabijajcie mnie!... Nie zrobiłem wam nic złego... nikomu nie zawiniłem!...
— Milcz, nędzniku!... odrzekł głos z takim nakazującym akcentem, że Morales zatrząsł się jak w febrze i nie był zdolny roztworzyć zębów zaciśniętych.
Kareta stanęła, otworzono drzwiczki i ten sam głos powiedział:
— Wysiadaj, don Moralesie, i pamiętaj, że jesteś straconym, gdybyś usiłował uciekać!...
Słowa te były zbyteczne.
Nieszczęśliwy Morales ani pomyślał o niczem podobnem!...
Zaledwie, że mógł stąpać, tak się nogi pod nim chwiały, potrzeba było go podtrzymywać, żeby przeszedł od bramy do małego domku.
Czytelnicy nasi odgadli naturalnie oddawna, że Perina i René czekali w karecie i że Morales złapał się jak w pułapkę.
Na parterze pawilonu znajdował się obok salonu mały, pusty pokoik.
Jedyne jego okno, zabezpieczone było z zewnątrz silnemi, żelaznemi kratami.
Brat Carmeny zamknięty został do tego pokoiku i po ciemku przesiedział tu z kwadrans, oddając się nie zbyt pocieszającym rozmyślaniom.
Napróżno powtarzał sobie, że niema nic znów tak desperackiego, dopóki go nie prowadzą na szubienicę, na próżno się pocieszał, że nie raz już w swoim życiu wykręcił się cało z niebezpiecznej sytuacyi.
Jakieś złe przeczucie powtarzało mu uparcie, że tą razą będzie inaczej i że dyabeł przestanie go nareszcie protegować.
Niepewność zwiększała obawy.
Nie mógł odgadnąć, w czyje ręce się dostał.
Przypuszczał tylko, że nieprzyjaciel będzie nieubłagany.
Krótko mówiąc, przygnębienie Moralesa doszło do ostatnich granic, gdy drzwi pokoiku nagle się otworzyły, a jakiś głos zawołał:
— Chodź, don Moralesie!... Czekają na ciebie...
Cygan podszedł chwiejącym krokiem.
Widok, jaki się przedstawił jego oczom, ostatecznie go przeraził.


XXI.
Przedstawienie Periny.

Oto jaki był ów widok, układem którego zajęła się Perina, a jaki przypominał tajemnicze przedstawienie w Czerwonym domu.
Na środku słabo oświetlonego salonu, stał kominek gliniany, napełniony żarzącemi węglami, a w nich leżały rozpalone do białości obcęgi żelazne, widły i stary puginał zakrzywiony.
Człowiek zamaskowany, w czerwonem jak kat średniowieczny ubraniu, z rękami obnażonemi po łokcie, stał przy ogniu i dodawał swoją obecnością straszniejszego jeszcze pozoru przyrządom torturowym.
Mniemanym katem nie był kto inny, jeno kamerdyner pana de Rieux.
Perina uznała za stosowne wynieść go na tę chwilę do tak wysokiej godności.
W prawem ręku trzymał ciężki, długi miecz, którem dawniej ścinano głowy przestępców.
René bez przebrania, ale w masce czarnej, siedział w fotelu za stołem, pokrytym papierami i pargaminami.
Obok siebie miał wiedźmę, czarno ubraną i zawoalowaną, podobną do jakiegoś widma złowrogiego.
Zaledwie Morales przestąpił próg salonu, siły go opuściły zupełnie, usunął się na kolana i jęcząc a wymawiając niewyraźne słowa, wyciągnął konwulsyjnie trzęsące się ręce ku Perinie i Renému.
Pan de Rieux dał znak, i mniemany kat obnażonym długim mieczem dotknął lekko szyi Moralesa.
Cyganowi się zdało, że mu już śmierć grozi niechybna.
Zerwał się na nogi, cofnął w tył, a głośne krzyki i lament rozległy się po salonie.
— Uspokój się... nędzniku!... powiedział oburzony pan de Rieux, zbliż się do mnie i odpowiadaj, inaczej każę ci związać ręce i nogi!...
Marales umilkł natychmiast i w kłębek zwinięty podszedł do stołu.
— Najprzód, jak się nazywasz?... zapytał René.
— Niestety... bełkotał cygan, pan wiesz aż nadto dobrze. Nazywam się don Gusman de Tulipana... jestem szlachcicem hiszpańskim...
— Kłamiesz!... przerwał markiz, jesteś cyganem i nazywasz się Morales...
Więzień chciał protestować, ale René na to nie pozwolił.
— Jesteś bratem cyganki, imieniem Carmen!... zawołał. Przed paru miesiącami, skazani byliście oboje na śmierć przez sąd w Nantes, ty za morderstwo, ona za bigamię.
— Niech mi święty Jakób z Compostelli dopomoże!... wykrzyknął piskliwym głosem przerażony Morales, wszystko to ohydna kalumnia!.. Nazywam się, jak powiedziałem... jestem szlachcicem i nie mam żadnej siostry!...
— Więc zaprzeczasz?...
— Stanowczo!...
— Nawet przedemną?... zapytała Perina, zbliżając się do więźnia, którego blada twarz mieniła się co raz bardziej.
Zdawało mu się, że poznaje głos, który do niego przemówił.
— Kto ty jesteś?... zapytał.
— Jestem właścicielką Czerwonego domu, jestem Perina!... odrzekła wiedźma. Czy jeszcze zaprzeczać będziesz?...
— Umarli wychodzą z grobów... pomyślał sobie oszalały ze strachu cygan i powtórnie padł na kolana. Wiedźma nie żyje!... wiem o tem dobrze...
— Czy zaprzeczasz jeszcze?... powtórzyła Perina.
— Nie, nie zaprzeczam... przyznaję!... Tak jest, nazywam się Morales, Carmen jest moją siostrą... tak jest... prezydujący w Nantes skazał nas oboje na śmierć, ale wyrok ten był wielkim błędem sprawiedliwości ludzkiej, bo oboje byliśmy niewinni...
— Niewinni... powiadasz?... powtórzył Ren!.
— Przysięgam! przysięgam na moję duszę!...
— Tak samo zapewne, jak i na morderstwo markiza de Rieux w pustce przy ulicy Tombe-Issoire?... powiedział René z pogardliwą ironią.
Ogłuszony nowym tym nieprzewidzianym ciosem, Morales stracił mowę na razie, ale po chwili załamał ręce i wybuchnął głośnym płaczem.
— Niebo skazało mnie na zgubę!... Cóż to znów za nowe oskarżenie?... Cóż to za zbrodnia niegodna, jaką mi przypisują?...
René zerwał swoję maskę i zwrócił się do więźnia.
— Spojrzyj mi prosto w oczy, biedaku, niewinnie oskarżony!... Ja jestem markiz de Rieux...
Morales wierzył w śmierć Periny, a nie mógł się domyślać, że ona znała Renégo.
Zobaczywszy połączonych przeciwko niemu, szlachcica i kabalarkę, zrozumiał, że sytuacya jest rozpaczliwą i że jest na pewno zgubiony.
Zaniechał więc wszelkiego zapierania się i przysiąg bez celu, pochylił głowę i czekał śmierci.
Ale mylił się grubo, bo godzina jego nie wybiła jeszcze.
— Podnieś się i zbliż się tutaj... rzekł po chwili pan de Rieux.
Morales nie od razu spełnił to zadanie, kamerdyner w przebraniu kata, podniósł go zatem i zmusił do przystąpienia do stołu, przy którym siedział Rene
Ten podsunął cyganowi arkusz papieru i pióro.
— To jest przyznanie wszystkich twoich zbrodni, podpisz takowe.
Morales wziął pióro, ale w chwili, gdy miał podpisać swoje nazwisko, jakaś myśl nagła przyszła mu do głowy.
— Nie... nie podpiszę!... wykrzyknął, raz tylko się umiera!... nie podpiszę!...
— Odmawiasz?...
— Tak, każ mnie powiesić, panie markizie, a nie wydobędziesz nic ze mnie!...
— Odmawiasz?...
Nagła stanowczość więźnia miała swój powód, jaki czytelnicy odgadują zapewne.
— Będą się ze mną targowali, pomyślał sobie, i w zamian za podpis, ofiarują mi, jeżeli nie wolność, to przynajmniej życie...
René zwrócił się do swego służącego.
— Czy żelaza gorące?... zapytał.
— Tak, panie markizie... wszystko gotowe...
— To dobrze... Rozbierz tego nędznika i postaraj się zmusić go do posłuszeństwa.
— Dobrze, panie markizie... odpowiedział służący, biorąc za kołnierz Moralesa.
Pośpieszmy dodać, że pan de Rieux nie miał ani żartem zamiaru zmuszać takiemi środkami Moralesa.
Przekonany był, że groźba sama dostatecznie poskutkuje.
Rzeczywiście, zaledwie więzień posłyszał rozmowę zamienioną pomiędzy markizem a czerwonym człowiekiem, zaczął drżeć jak w febrze, zęby mu dzwoniły i odezwał się głosem złamanym:
— Podpisuję, podpisuję... na wszystkich świętych rajskich, proszę was, zagaście ten ogień... podpisuję!...
I ogromnemi literami wypisał swoje nazwisko na dole pargaminu.
— Zagaście ten ogień!... powtórzył, przewracając oczami, zagaście, na miłość Boską...
— Jeszcze nie, odrzekł René, może nam będzie jeszcze potrzebny.
— Nie, przysięgam, że nie będziecie go potrzebować!... odrzekł Morales. Powiem wam dobrowolnie wszystko, co tylko chcecie wiedzieć. Pytaj mnie pan, panie markizie, gotów jestem odpowiadać... Ale każ najprzód zagasić ten ogień, błagam pana!... Ten kominek mąci mi umysł!...
— Nie każę go zgasić jednakże dopóki nam nie odpowiesz.
— No... to mów pan, co chcesz wiedzieć.
Badanie Moralesa trwało blizko godzinę.
Nie będziemy go powtarzać wcale, bo wszystkie szczegóły znane są nam dokładnie.
— Czy wiesz hasło, które pozwala towarzyszom Pochodni wchodzić do podziemi hotelu Dyabelskiego?... zapytał potem margrabia.
— Już nie potrzebne są żadne hasła, nie ma żadnych podziemi, żadnych towarzyszów Pochodni!... odrzekł cygan.
— Cóż to ma znaczyć?... wykrzyknął pan de Rieux. Jakże śmiesz kłamać w ten sposób?...
— Nie kłamię, nie szydzę, panie markizie... Niech mnie święty Jakób z Compostelli od tego zachowa!... Mówię prawdę najczystszą: stowarzyszenie zostało rozwiązane, trzy wejścia do podziemi zostały zamurowane. Agenci pana naczelnika policyi mogą, jeżeli im się podoba, przetrząsnąć hotel Dyabelski od góry do dołu, a na pewno nic w nim nie znajdą.
René nie mógł uwierzyć własnym uszom.
Wiadomość, którą posłyszał od Moralesa, wydała mu się nieprawdopodobną, nadzwyczajną, niewytłomaczoną.
— Stowarzyszenie rozwiązane, podziemia zamurowane!... powtarzał zdumiony, czyż to podobna?...
— Święta to prawda, panie markizie,
— Kiedyż się to stało?...
— Zeszłej nocy.
— Dlaczego, w jakim celu?...
— Dlaczego... Dla tego, że od pewnego czasu, szanowny mój szwagier, nie miał ani godziny, ani minuty spokoju.
Ciągle mu się zdawało, że wszystko wykryto, że wszystko jest stracone... Jednem słowem, próżna jakaś obawa zatruwała mu poprostu życiel... W jakim celu to wszystko zrobił?... Ależ miły Boże, pragnie on spać spokojnie, nie chce być narażonym na awanturę z policyą... Baron jest tak bogaty, że może się już stać porządnym człowiekiem. Zebrał trzy miliony co najmniej i to wcale nie w fałszywem, ale w dobrem zupełnie złocie, a taka sumka przecie zapewnia ładny dochód. Zamyśla przenieść się do Londynu i prowadzić tam wystawne życie, co, jak przypuszczam, przyjdzie mu z łatwością.
— Do Londynu?... wykrzyknął pan de Rieux... Czy dobrze słyszałem?...
— Dobrze... panie markizie...
— Baron Kerjean opuszcza Paryż?...
— Ma zamiar przynajmniej taki...
— Prędko?...
— Zaraz, jutrzejszej nocy...
— Sam?...
— W towarzystwie baronowej i kamerdynera Malo...
— Cóż za powody tego nagłego wyjazdu?...
— Żaden inny, oprócz nieustannej trwogi, o jakiej panu wspominałem... Baron i jego żona trapieni są najczarniejszemi myślami... Ciągle śni im się plac de Grève, wózek kata i głupstwa tym podobne... Pewni są, że jakieś nieszczęście krąży po nad ich głowami... Niestety, nie bardzo się mylą!... Emigrują na czas nieograniczony... W Anglii dopiero czarne ich przeczucia się rozproszą...
— A ty?.. ciągnął pan de Rieux... cóż zamyślano zrobić z tobą?...
— Baron chciał mnie pozostawić w Paryżu do pilnowania hotelu i donoszenia mu o wszystkiem, co się tu stanie, złego czy dobrego, z najdrobniejszemi szczegółami...
Na nieszczęście... dodał brat Carmeny melancholicznie... zdradziła mnie moja zła gwiazda i widzę dobrze, że pan de Kerjean musi się zaopatrzeć przed wyjazdem w innego korespondenta...
Długie milczenie zapanowało po tych słowach.
René głęboko się zamyślił, dał znak Perinie, aby się do niego zbliżyła i oboje zaczęli mówić po cichu.
Nakoniec pan de Rieux podniósł głowę i powiedział do więźnia z wyrazem najwyższej pogardy:
— Dwadzieścia razy zasłużyłeś na śmierć, nikczemny łotrze... Pan Bóg i ludzie skazali cię, a ja sobie przysiągłem, że cię zasłużona kara nie minie... Przypadek, protegujący nieraz łotrostwo, decyduje w tej chwili inaczej... Możesz zasłużyć sobie na życie i wolność...
Było to więcej, daleko więcej, aniżeli spodziewał się Morales.
Blada twarz jego zaczerwieniła się, jakby został apopleksyą dotknięty... Oczy o mało na wierzch mu nie wyszły.
— O!... niech wszyscy święci będą błogosławieni!... zawołał.
Cokolwiek potrzeba będzie zrobić, z góry się zgadzam... Mów, panie markizie, słucham...
— Czy masz sposób... zapytał René... wejść do hotelu Dyabelskiego, nie obudziwszy służby barona?...
— Mam taki sposób...
— Jakiż to?...
— Mam klucz od małej furtki ogrodowej i wytrych, którym otwierają się wszystkie zamki... oto ten klucz i ten wytrych...
— Czy możesz... ciągnął pan de Rieux... czy możesz zaraz, za godzinę, zaprowadzić mnie do Kerjeana i Carmeny?...
Nerwowy dreszcz wstrząsnął całem ciałem cygana, odpowiedział jednakże bez wahania: mogę...
— A uczynisz to?...
— Uczynię...
— Daję ci zatem słowo moje szlacheckie... wykrzyknął René... że będziesz zaraz potem wolny...


XXII.
Dramat.

Kareta, która odegrała taką rolę w porwaniu Moralesa, stała jeszcze przed bramą.
Trzy nasze osobistości siadły w nią i podążyły na ulicę Enfer.
Niedaleko od małej furtki, którą oddawna znamy, zatrzymano się niezadługo.
Morales otworzył furtkę i wszedł pierwszy. Pan de Rienx i Perina postępowali za nim. Furtkę pozostawili otwartą, ażeby łatwiej uciekać w razie potrzeby.
— Przedewszystkiem... powiedział szlachcie do cygana... postępuj szczerze, jeżeli ci chodzi o życie... za najmniejszym bowiem pozorem zdrady, trupem cię, jak psa, położę!...
— Caramba!... odrzekł Morales... bądź pan zupełnie spokojny... Dla kogoż miałbym pana zdradzać!... Baron de Kerjean i Carmena wpakowali mnie w położenie, w jakiem się obecnie znajduję... Tem gorzej dla nich, jeżeli się ich kosztem oswobodzę!... Na tym świecie każdy dla siebie!... Niech się urządzają, jak chcą, ja umywam ręce od wszystkiego...
Cyniczny egoizm nędznika widniał w tej odpowiedzi i dowodził prawdy.
Pan de Rieux z zupełnem też zaufaniem szedł za podejrzanym i niebezpiecznym przewodnikiem.
Za nimi kroczyła wiedźma, drżąca z radości na myśl o blizkiej zemście.
Wszyscy troje minęli ogród i weszli do hotelu. Morales wyjął z kieszeni wytrych, otworzył drzwi i znalazł się w korytarzu, z którego ukryte schody prowadziły do apartamentów pierwszego piętra.
Lampy, pozawieszane wszędzie u sufitów, rozlewały blade, łagodne światło, takie, że nie przeszkadzało do spania, a pozwalało kierować się swobodnie.
René, Morales i Perina udali się na schody, potem minęli kilka pustych pokoi i szli dalej wolno, ostrożnie. Odgłos ich kroków tłumiły dywany.
Nakoniec dostali się do przedpokoju, urządzonego z książęcym przepychem.
W głębi tego przedpokoju białe drzwi, artystycznie rzeźbione, odbijały prześlicznie od obicia z granatowego aksamitu.
Morales zatrzymał się tutaj.
Pan de Rieux pochylił się doń i zapytał po cichu:
— Gdzie jesteśmy?...
Brat Carmeny wskazał palcem na drzwi białe.
— Po za temi drzwiami... rzekł... jest apartament barona... najprzód mały salonik, potem pokój sypialny, następnie pokój Carmeny...
— Czy te drzwi... powiedział pan de Rieux... na klucz są zamknięte?...
— Zaraz się dowiemy...
Wytrych spełnił zadanie... zamek z łatwością ustąpił i ukazał się przepyszny, mały salonik.
Teraz jedne drzwi tylko oddzielały barona de Kerjeana od nocnych jego gości.
René przekonał się, że pistolety ma nabite i wziął szpadę w rękę.
Morales przybliżył usta do ucha pana de Rieux.
— Zabijesz go pan?... zapytał cichutko.
— Nie... jeżeli będę mógł zrobić inaczej... odrzekł markiz równie cicho.
— Trudno panu będzie zdobyć go żywcem... dodał cygan... ma sen niezmiernie lekki i cały arsenał przy łóżku...
René kiwnął ręką, co miało znaczyć: Wszystko jest w ręku Boga i rzekł:
— Otwórz te drzwi!...
Morales użył natychmiast wytrycha, ale tym razem bez skutku... drzwi zasunięte były z wewnątrz. Aby się dostać do pokoju barona, potrzeba było drzwi wywalić.
Jakkolwiek Morales sprawował się bardzo cicho, Luc, który sypiać nie mógł, Luc, któremu ciągła obawa i niepokój napełniały poduszkę cierniami, posłyszał go jednakże.
Podniósł się na łóżku, przysłuchiwał się chwilę, a potem zmieszanym głosem wykrzyknął:
— Kto tam?... Kto wejść tu zamierza?...
— Odpowiadaj!... szepnął żywo markiz Moralesowi... odpowiadaj!...
— Ja, kochany baronie... zawołał cygan z nieopisaną trwogą... ja... don Gusman...
— Ty?... powtórzył zdziwiony Luc... a cóż za przyczyna sprowadza cię tu o takiej porze?...
— Mam panu zakomunikować coś bardzo ważnego... Proszę mi otworzyć...
— Czy sam jesteś?...
— Sam jeden... naturalnie.
— Poczekaj... Zaraz wstaję...
— Niestety!... niestety!... mruczał Morales, jestem człowiek nieszczęśliwy, zgubiony, bo na mnie spadnie cała złość mego szwagierka. Święty Jakóbie, miej mnie w swojej opiece...
Upłynęło kilka sekund.
Słychać było, że Kerjean chodzi i ubiera się w swoim pokoju.
René, ze szpadą w górę wzniesioną, czekał jak statua spiżowa.
Perina rozwijała sznury, jakiemi mieli łotra skrępować.
Nagle, w jednej połowie drzwi, odsunęła się rzeźba i ukazało się małe okienko nieznane Moralesowi, a w niem blada twarz i błyszczące oczy Kerjeana.
— Zdrada! zdrada!... ryknął piorunującym głosem. O!... nędzniku, spodziewałem się tego, ale masz oto zapłatę! Rozległ się wystrzał z pistoletu i cygan runął na dywan... a okienko gwałtownie się zasunęło.
Perina i Rieux poczuli, że im się zdobycz wymyka.
Połączonemi siłami wysadzili drzwi.
René poskoczył naprzód i znalazł się przy Lucu, który pochwycił już drugi pistolet.
— Baronie de Kerjean!... zawołał oficer marynarki, jestem markiz de Rieux.... poddaj się...
— Ja mam się poddać?... ryknął Luc z dzikim wybuchem śmiechu. Co znowu!... Przyszedłeś, biedny szaleńcze, rzucić się w paszczę lwa?... dobrze, nie wyjdziesz ztąd żywy!...
I jednocześnie rzucił się na pana de Rieux z nienawiścią i wściekłością.
— Poddaj się!... powtórzył Rieux. Nie masz przy sobie swoich siepaczy, żeby mnie zamordowali, a sam jesteś podłym tchórzem!... boisz się wystąpić ze szpadą... cofasz się ze strachu...
— Przeklęty szlachcicu, widmo ty niepojęte, mam cię nakoniec... wrzeszczał baron. Znieważasz mnie... ale ja jestem i tak już pomszczony!... Zabiłem twoję narzeczoną i ciebie tak samo zabiję...
— Janina de Simeuse żyje, i jest moją... odpowiedział René, a ty właśnie umrzesz, niegodziwcze...
Kerjean ryknął... szpada jego uderzyła o szpadę przeciwnika i rozprysła się na kawałki.
— Rozbrojony jesteś!... powiedział pan de Rieux, poddaj się!
— Nigdy!... krzyknął Luc, chwytając za pistolet, i dając ognia do Renégo.
Młody człowiek poczuł dym na twarzy, promień włosów spadł mu z głowy, ale żadnej rany nie otrzymał... drżąca ręka Kerjeana chybiła.
— Podły i tchórz do ostatka... szepnął René. Niech się spełni sprawiedliwość i niech krew twoja spadnie na głowę twoję!
I ugodził w same piersi Kerjeana.
Baron ryknął... jakieś niedokończone przekleństwo z ust mu się wyrwało, i upadł na wznak, szamocząc się w konwulsyach konania.
Na ten widok dawna Perina ukazała się w całości, zwierzęce instynkty uśpione na chwilę, obudziły się teraz w jej duszy.
Nie dosyć jej było widzieć wroga, wijącego się u jej nóg, nieprzyjaciel umierał z cudzej ręki... zemsta jej nie była zupełną.
Uklękła przy tym człowieku, nawpół żywym, na wpół trupie, odkryła mu zranione piersi, z których krew płynęła strumieniem, pochyliła się do jego twarzy i krzyczała:
— Markiz de Rieux prawdę mówił, baronie de Kerjean, Janina de Simeuse, którą miałeś za umarłą, żyje i jest wolna, a ty możesz umierać... Czy mnie poznajesz?... Perina jestem, oddaję ci z procentem krzywdę, jaką mi wyrządziłeś... Dobijam cię i wytaczam resztkę krwi z ciebie.
I nie kłamała wcale ta piekielna istota, którą nienawiść uczyniła napowrót szatanem. Paznogciami rozdzierała ranę Luca.
Nigdy hyena nie rzucała się z większą zażartością na trupa...
Po chwili ciało barona poruszyło się ostatniem jeszcze drżeniem, i skończyło się wszystko...
Nieśmiertelna dusza zbrodniarza stanęła przed sędzią Najwyższym...
Perina podniosła się tryumfująca, pomszczona.
— Teraz... rzekła, poszukajmy Carmen!...
Pokój cyganki dotykał pokoiku barona.
Pan de Rieux podbiegł do drzwi i jednem uderzeniem wysadził je z zawiasami.
Pokój był pusty... okno otwarte.
Carmen uciekła, prześcieradło powiązane i przyczepione do balkonu, wychodzącego na ogród, wskazywały, którędy się udana Janina de Simeuse wydostała.
— Uciekła nam!... wykrzyknął René.
— Znajdziemy ją... odrzekła wiedźma, ja się tego podejmuję!...
Służba przebudzona dwoma wystrzałami z pistoletów, zaczynała się tymczasem poruszać w hotelu.
Słychać było przyśpieszone kroki, różne głosy na korytarzach i schodach.
Kroki te i głosy zbliżały się coraz bardziej.
René wybiegł do salonu, poprzedzającego pokój barona i spodziewał się potknąć o trupa Moralesa.
Ale ku wielkiemu jego ździwieniu trupa nie było, a co dziwniejsze, ani jednej plamy krwistej nie znać było na białym dywanie.
René nie miał zresztą czasu zastanawiać się nad tem zjawiskiem... cała banda sługusów nadejść mogła lada chwilę na miejsce spełnionego dramatu. Słychać już było ich krzyki coraz groźniejsze.
— Spóźniliśmy się!... szepnął pan de Rieux z przygnębieniem, zamkniętą mamy drogę ucieczki... Ci ludzie spełnią swój obowiązek, pomszczą się za swego pana!... Żeby się ztąd wydostać, potrzebaby bić się z nimi... zabijać niewinnych... Nie mam na to odwagi... Janino ukochana, nie zobaczę cię więcej!...
— Panie markizie... odparła żywo Perina, drogę mamy zamkniętą z jednej strony, pozostaje nam druga.
— Jaka?...
— Ta, którą uciekła Carmen... To, co ona zrobiła, i my zrobić możemy, a kiedy lokajom przyjdzie myśl gonienia za nami, będziemy już daleko...
Perina miała racyę. René czem prędzej zastawił meblami z salonu drzwi wyłamane, żeby zyskać kilka chwil i pobiegł do okna,
Szlachcic i wiedźma zesunęli się, nie bez niebezpieczeństwa, ale szczęśliwie po prześcieradłach, zawieszonych u balkonu i byli już na dole, kiedy usłyszeli, jak zaimprowizowana barykada runęła z hałasem.
Przebiegli ogród i zginęli w ciemności. Ocalili się ostatecznie.
Kilka minut wszystkiego potrzebowali na to, aby wydostać się przez otwartą furtkę na ulicę.
Lokaj, pozostawiony przy drzwiach, opowiadał, że przed chwilą ukazała mu się jakaś fantastyczna postać, ubrana cała biało, że wyszła z tej furtki, przeleciała obok niego i znikła w ciemności.
Perina i René domyślili się odrazu, że to była Carmen!...


XXIII.
Zasłużona kara.

Carmen, obudzona głosem barona, kiedy ten się pytał: kto tam? a od kilku dni niepokojona najczarniejszem przeczuciem, zerwała się z pościeli, zarzuciła na ramiona peniuar, wsunęła bose nogi w sandałki, przyłożyła ucho do drzwi i słuchała.
Wiemy, co usłyszała.
Zlodowaciała z przerażenia hałasem wyłamywanych drzwi, a szczególniej strasznemi słowy: „Jestem markiz de Rieux!... poddaj się!...“
— Wszystko stracone!... powiedziała sobie... godzina zemsty wybiła!... René de Rieux będzie bez litości... jeden jest tylko sposób ocalenia życia: ucieczka...
I zaledwie: myśl ta przyszła jej do głowy, wprowadziła ją w wykonanie. Wymknęła się z hotelu nieprzytomna prawie, przebiegła ogród, nie wiedząc sama, dokąd leci, a napotkawszy otwartą furtkę, wypadła na ulicę.
Przez całą noc błąkała się po Paryżu, odziana zaledwie i drżąca z zimna, z nogami zakrwawionemi, bo atłasowe sandałki rozleciały się oddawna.
Po pożarze Czerwonego Domu Janina de Simeuse błąkała się tak samo!...
Carmen przypomniała sobie swoję ofiarę.
Sprawiedliwość Bozka działa, czasami bardzo wolno, ale działa zawsze jednakże!...
Niepokój duszy i zmęczenie ciała przygniatały cygankę... Nie zatrzymywała się atoli. Pędziła prosto przed siebie, bez wytchnienia, bez odpoczynku, uciekała, nie wiedząc, gdzie się znajduje i dokąd dąży, kręciła się często w błędnem kole, ale była przekonaną, że się oddala od Dyabelskiego hotelu i od zemsty Renégo de Rieux.
Pierwszy raz w życiu strach ją taki ogarnął.
Przerażenie jej dochodziło do nieprzytomności... blizką była obłędu...
Kiedy blade brzaski mroźnego poranku zastępowały ciemności, odzyskała na chwilę przytomność. Zwolniła kroki i rozejrzała się w około siebie.
Znajdowała się w tej chwili w zupełnem pustkowiu na błotnistym bulwarze, wysadzonym dużemi drzewami. Naprost wznosił się ogromny gmach, z mnóstwem okien i monumentalną bramą.
Po nad tą bramą widniał wielki rzeźbiony napis, którego nie siliła się nawet odczytać.
Szare niebo, drzewa ogołocone z liści, wysoka fasada, formowały widok ponury. Cyganka chciała się ztąd oddalić, ale sił jej zabrakło... pokaleczone nogi odmówiły posłuszeństwa... Gdyby potrzeba było postąpić sto tylko kroków dla ocalenia życia, umarłaby w tem miejscu, gdzie się znajdowała.
W pewnych odległościach pod drzewami stały ławki kamienne zupełnie mokre.
Usiadła na najbliższej.
Nie straciła przytomności, ale niezdolna była zemdleć, ani się poruszyć... Jakaś mgła zaćmiła jej umysł, nie czuła już nawet, że cierpi...
Upłynęła godzina może. Zupełnie się już rozwidniło... wózki przekupniów zaczęły przejeżdżać po błotnistej drodze. Drzwi wielkiego gmachu uchyliły się, gromada robotników stanęła koło Carmeny i przypatrywano się młodej kobiecie, nieżywej prawie, biało ubranej z włosami rozpuszczonemi, z twarzą podobną do statuy kamiennej.
Cyganka nic nie słyszała.
— Czy to waryatka?... pytano się wzajemnie.
Człowiek jakiś wyszedł nagle z wielkiego gmachu, a zobaczywszy zebranie, odsunął tłum i stanął w pierwszym rzędzie naprost Carmeny.
Był to mężczyzna o szerokich ramionach, szyi bawolej, herkulesowych rękach. Długie, głębokie szramy i zakrwawione siniaki pokrywały szkaradną twarz jego. Możnaby sądzić, że pazury tygrysa poszarpały mu policzki i czoło.
Zaledwie nowoprzybyły spojrzał na cygankę dzikim swoim wzrokiem, wybuchnął głośnym śmiechem. Przyskoczył do młodej kobiety, jak jaguar do zdobyczy, pochwycił ją za długie włosy i zawołał głosem chrapowatym:
— Powróciłaś, łotrzyco!... Tym razem ja cię już przytrzymam i zjesz dyabła, jeżeli cię puszczę!....
Niespodziewany, brutalny ten napad przywrócił przytomność cygance. Usiłowała wydostać się z uścisku żelaznej ręki... bolesny jęk wyrwał jej się z piersi i szepnęła:
— Na Boga, miej pan litość... puść mnie... Co ja ci zrobiłam?... Ja nie znam pana...
— Teraz umiesz już mówić!... odrzekł mężczyzna... Dobrze i o tem wiedzieć!... Nie poznałaś mnie!... Ale ja cię poznałem!... No, idź... Cela twoja czeka na ciebie...
Carmen upadła na kolana, a niemogąc już wymówić ani słowa, załamała ręce z rozpaczą i wybuchnęła płaczem, tak głębokim, tak rozdzierającym, że widzowie tej szczególnej sceny poczuli się przejęci litością. Niektórzy odważniejsi postanowili ująć się za nią.
— Któż ty jesteś?... Jakie prawo masz do tej kobiety?... Gdzie ją pragniesz zawlec?...
— Kto jestem?... rzekł mężczyzna, ściągając dumnie brwi... Jestem Tabareau, dozorca główny pierwszego oddziału Salpetrière, ta kobieta zaś jest niebezpieczna waryatka... Uciekła nam przed dwoma dniami!... Czy wam już teraz dosyć?...
Carmen, usłyszawszy tę straszną odpowiedź, zamknęła oczy i zemdlała.
Tabareau podniósł ją za włosy, zarzucił na ramię i poszedł ze swoim ciężarem do szpitala.
Tłum rozstąpił się przerażony.
— Dobra zdobycz!!... wykrzyknął dozorca, wchodząc do odźwiernego!... pomszczę się!... Złapałem numer 913...
— Winszuję ci, Tabareau!... odrzekł odźwierny... masz szczęście!...
Czytelnicy nasi pamiętają zapewne, że wiedźma, uciekając z Salpetrière z Janiną de Simeuse, zamknęła Tabareau, pozbawionego przytomności, w klatce, w której, jak przypuszczała, nie było nikogo, a którą zajmowała furyatka. Widzieliśmy ją, pochyloną nad ciałem dozorcy, szarpiącą go paznogciami i zębami. Wkrótce krew z niego popłynęła i to było szczęściem dla Tabareau. Pod wpływem zadawanych mu męczarni, odzyskał prędzej daleko przytomność, aniżeli Perina przewidywała. Zadusił waryatkę i oswobodził się od niej w ten sposób.
Nazajutrz rano, dyrektor, obchodząc zakład, oswobodził dozorcę i skonstatował dwie ucieczki.
Artykuł wprowadzony niedawno do przepisów skazywał za to Tabereau na karę więzienia i grzywny. Okrutny dozorca zapłacił karę, zaklinając się na wszystko, że pomści się, jeżeli przypadkiem jedna ze zbiegłych wpadnie mu w ręce.
Przypadek, jaki w tym razie nazwaćby można Opatrznością, sprowadził cygankę pod bramy Salpetrière, a Tabareau poznał w niej № 913!...
Pan Bóg jest sprawiedliwy!...
Carmen we własną wpadła zasadzkę.
Zwróciła się przeciwko niej broń fatalna, tak długo i umiejętnie przygotowywana dla drugiej!...
Sprawiedliwość to Bozka dawała jej w głębi obrzydłej klatki pod batem niemiłosiernego kata, miejsce i nazwisko po tej, której skradła była nazwisko i położenie.
Kara to gorsza od śmierci, bo skargi i narzekania nic nie pomogą, bo cyganka umierać miała w obrzydłej klatce!... Straszna kara, ale zasłużona!...
Kiedy Carmen powróciła do przytomności, wykreśloną już została z listy żyjących.
Nie miała już nazwiska. Była tylko № 913.
Stalowa rózga skrwawiła jej plecy, a głos dozorcy oświadczył: „Do wieczora!...“
Tabareau mścić się potrafił.
Po co się dłużej zatrzymywać nad takiem rozpaczliwym widokiem?... Po co przedłużać takie ohydne, oburzające sceny?...
Konanie Carmeny trwało trzy miesiące.
Przez ten czas tortur nieustannych, nieszczęśliwa królowa nocy upamiętała się zapewne... Pan Bóg zlitował się nad nią i zesłał jej waryacyę...
Powróćmy do innych osób tego długiego opowiadania.
René de Rieux nazajutrz po dramacie w hotelu Dyabelskim, kazał się zaanonsować panu de Sartines i oświadczył:
— Dotrzymałem obietnicy... panie naczelniku... Nie upłynęły jeszcze dwa miesiące, a stowarzyszenie fałszerzy pieniędzy zniknęło i nie zawiąże się już więcej...
— Czyż to prawda?... wykrzyknął naczelnik policyi zdumiony.
— Prawda, panie, i zaraz panu tego dowiodę, jeżeli mi pan przyrzecze tajemnicę, przychodzę bowiem do pana nie jako do urzędnika i do ministra, ale jako do szlachcica, do starego przyjaciela mojej rodziny...
Pan de Sartines przyrzekł, a jego słowo świętem zawsze było.
René opowiedział mu to wszystko, co już wiemy, minister nie szczędził pochwał młodemu oficerowi marynarki. Dotknęło go boleśnie, że podobne zbrodnie mogą się praktykować w Paryżu, pod okiem policyi i obiecał wysłać zaraz tego samego dnia najzręczniejszych swoich agentów, dla wyszukania mniemanej baronowej de Kerjean.
Agenci ci niczego nie dokonali i to dla ważnej przyczyny, dla tego mianowicie, że szukali wszędzie, wyjąwszy w klatkach Salpetrière.
Tak się dzieje na świecie!...
Pan de Sartines kierował osobiście tajemniczą nocną rewizyą w hotelu Dyabelskim.
Kazał wybić jedno z zamurowanych wejść do podziemi, aby przeszukać te rozległe krypty, zkąd wypływały strumienie podrabianego złota.
Zaledwie postąpił ze sto kroków, spostrzegł dwa trupy, jeden olbrzyma, drugi karła.
Kerjean nie mógł przebaczyć Dagobertowi i Bouton d’Orowi ich chęci zdrady i kazał przywiązać nędzników jednego obok drugiego w chwili kiedy zamurowywano wejścia.
Czy mamy potrzebę dodawać, że hotel Dyabalski nie znalazł już nabywcy, że złowroga jego renoma zwiększała się ciągle odtąd, aż do czasu, dopóki go zupełnie nie zburzono.
Kiedy agenci pana de Sartines przetrząsali cały Paryż, wiedźma robiła poszukiwania ze swej strony.
Pewnego dnia, spotkała jakiegoś drągala, który przypatrzywszy jej się uważnie, zawrócił z drogi i szedł za nią z daleka.
Ów drągal, był to Morales.
Brat Carmeny nie został wcale ugodzony strzałem Kerjeana, udał tylko zabitego, żeby się wymknąć od razu i Renému i baronowi.
Rzeczywiście, skoro ci zaczęli się rozprawiać ze sobą, drapnął.
Po raz trzeci egzystencya jego stawała się niepewną.
Postanowił raz stanąć na pewnym gruncie, raz zerwać z przeszłością, raz zostać osobistością godną szacunku. i
Dzięki protekcyi jednego ze swoich znajomych z szulerni, wstąpił do policyi i całem sercem oddał się nowemu zawodowi.
Wiedźma była zawoalowana, kiedy ją spotkał, ale Moralesowi zdawało się, że poznaje ją z figury i z rodzaju ubrania.
Zbliżał się zwolna, a gdy był tuż prawie przy niej, zawołał nagle:
— Perino!...
Wiedźma zadrżała i odwróciła się.
— Brawo!... powiedział Morales ze śmiechem, widzę, że się nie omyliłem, Caramba!... Szczęśliwy jestem z tego spotkania...
Perina nie myślała mu zaprzeczać.
— Czego chcesz?... zapytała.
— Chcę po prostu, moja droga, zaaresztować cię w imieniu króla, odrzekł ex-cygan wesoło.
— Aresztować mnie chcesz?... powtórzyła wiedźma, nie okazawszy najmniejszego przestrachu. Co też ty mówisz?...
— Prawdę, moja piękna przyjaciołko...
— A jakiemże to prawem zrobić zamierzasz?
— Prawem, jakie mi służba moja nadaje... Należę do pana de Sartines... jestem jednym z jego pierwszych urzędników...
— O cóż jestem oskarżoną, jeżeli zapytać wolno?...
— O chmarę ładnych rzeczy, z których najmniej pokaźne mogą cię zaprowadzić na plac de Grève... Ty wiesz przecie, moja duszko...
— I to tak bardzo ci na tem zależy, żebyś mnie uwięził, senor Gusman?...
— Na świętego Jakóba z Compostelli!... Spodziewam się, że mi na tem zależy!... Przytrzymanie takiej osoby zrobi mi zaszczyt wielki!... otrzymam gratyfikacyą prawdopodobnie...
— Dobrze, dobrze... rozumiem twoje powody i pochwalam takowe... Może jednakże jest jaki sposób, żebyśmy się pogodzili...
— Jakto?... co chcesz powiedzieć?...
— Przypuszczam, że pan de Sartines jest bardzo wspaniałomyślny, ale gdybym ja była bardziej wspaniałomyślną od niego?...
— Zastanowiłbym się nad tem, Caramba!... Może dałoby się coś zrobić!...
— Byłam tego pewną... A więc uważam interes za skończony.
— Masz pieniądze?...
— Mam ich bardzo mało.
— No, to w takim razie chodźmy... Po co, u dyabła, zatrzymujesz mnie, jeżeli nie masz pieniędzy?... zamruczał gniewnie Morales.
— Dla tego, że mam pierścionek, wartujący bardzo dużo... odrzekła Perina.
— A, no!... a gdzież jest ten pierścionek?...
— Na moim palcu.
— Zobaczmy.
Wiedźma błysnęła przed oczami Moralesa brylantem, jaki już znamy, a on, olśniony, zapytał z widoczną chciwością:
— Wiele warta taka sztuka?...
— Dwa tysiące pięćset liwrów co najmniej...
— I ty mi to ofiarujesz, moja kumo, jeżeli cię nie zaaresztuję?...
— Ma się rozumieć.
— No, to rzecz skończona... Dawaj pierścionek...
— A jeżeli mnie oszukasz?...
— Masz moje słowo... Nie obawiaj się niczego... i dawaj pierścionek...
— Sama ci go włożę na palec... powiedziała wiedźma.
— Jak ci się podoba, ale śpiesz się tylko...
Perina zdjęła obrączkę i wsuwając ją na palec Moralesa, nacisnęła silnie drogocenny kamień.
Ex-cygan poczuł jakby delikatne ukłucie, nie zwrócił jednak żadnej na to uwagi i śmiać się zaczął.
— Teraz, kiedy mam cacko na palcu, moja kumo, niech mnie wszyscy dyabli porwą, jeżeli cię wypuszczę!... Caramba!... będę miał pierścionek i...
Nie dokończył i upadł nieżywy.
Najsilniejsza z trucizn ukrytą była pod oczkiem, którego Perina nacisnęła sprężynę.
Wiedźma rzuciła na trupa Moralesa pełne pogardy spojrzenie i szybko się oddaliła.
Żyła długo jeszcze w najokropniejszej nędzy, a ostatnie jej lata były długą, okrutną karą za liczne jej zbrodnie.
Łaknęła po prostu śmierci, która ją uparcie omijała...
Janina i René połączyli się i zostali szczęśliwi. Nie powrócili nigdy do Paryża, życie im upływało cicho i spokojnie w starym zamku, samotność bowiem przekładali po nad wszelkie zabawy świata i dworu.
Tym, co znali barona de Kerjean, markiz de Rieux nie chciał nigdy przedstawić swojej żony.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.