Dom tajemniczy/Tom V/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dom tajemniczy |
Wydawca | Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy |
Data wyd. | 1891 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Pantins de madame le Diable |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wiedźma szła śmiało do niewiadomego celu a idąc rachowała kroki.
Dwieście ich miało być od wejścia w ulicę do małej furtki... jak powiedział był pan de Rieux.
Perina wzięła mniejszą liczbę.
Kiedy narachowała do dziewięćdziesięciu, zatrzymała się nagle.
Przypadkiem wyrachowała jak najlepiej, bo właśnie znalazła się w tej chwili tak blizko karła i olbrzyma, że mogłaby ich dosięgnąć ręką.
Ale ciemność była tak ogromna, że nic nie widziała.
Mała furtka odemknęła się do połowy, gdy kroki się zbliżały i nowa jakaś osobistość wsunęła się po cichutku pomiędzy wyczekujących zbirów.
Głosem, który szybki chód drżącym uczynił, zapytała Perina:
— Dagobert i Bouton d’Or, czy są tutaj i czekają?
Karzeł chciał odpowiedzieć, ale nie stało mu czasu na to.
Osobistość stojąca przy nim pochwyciła go za rękę i nakazała milczenie.
— Jestem Dagobertem, odpowiedziała osobistość owa. Bouton d’Or jest ze mną i obaj czekamy... Po co przychodzisz?...
Nerwowe drżenie wstrząsnęło od stóp do głów Periną.
Poznała głos Kerjeana.
Wszystkie jej przeczucia sprawdziły się zatem. Renégo de Rieux nie ominęłaby była śmierć tej nocy, stała się więc dla niego prawdziwem narzędziem Opatrzności.
Potrzeba było jednakże zwalczyć wzruszenie i odpowiedzieć natychmiast.
Wiedźma spełniła to zadanie, na pozór niemożebne prawie.
— Pytasz mnie, po co przychodzę?... odrzekła, wiesz przecie równie dobrze jak i ja... Przychodzę na spotkanie...
— Nie jesteś tym, na którego czekamy... burknął Luc, siląc się na powstrzymanie wściekłości.
— Prawda, ale ten, na którego oczekujecie tej nocy, przysyła mnie z zawiadomieniem, abyście dłużej nie czekali.
— Nie może przyjść, powiadasz?... wykrzyknął Kerjean.
— Nie może.
— Z jakiej przyczyny?...
— Miał wypadek... spadł ze schodów... potłukł się strasznie i leży w łóżku w silnej gorączce...
— Czy życie jego jest w niebezpieczeństwie? zapytał żywo baron.
— Nie, dzięki Bogu. Przynajmniej doktór tak oświadczył przed trzema godzinami, ale z tydzień, a może i dłużej nie będzie mógł wcale wychodzić... Pragnie, abyście wiedzieli, że potrzeba było aż tak ważnego powodu, iżby się nie stawił na umówioną schadzkę...
— A ty kto jesteś?...
— Jestem dozorczynią, umówioną przez doktora do czuwania przy chorym...
— Dla czego przysłał tu ciebie, kobietę, a nie którego ze swoich lokai?...
— Służba markiza, jak zapewne o tem wiecie, nie zna dobrze Paryża, a tembardziej tych ulic odległych... Zbłądziłaby sto razy, zanimby się do was dostała... Wiedziałam, że markiz pogarsza stan swój niepokojem, podjęłam się więc zlecenia, za dobrem wynagrodzeniem... Obiecał mi luidora i liczę, że mi go da z pewnością.
Zapanowało chwilowe milczenie.
— Markiz ma gorączkę?... zapytał znowu baron.
— Tak... niestety... dobry panie Dagobercie... straszną ma gorączkę...
— Czy jest i maligna także?...
— Dotąd jeszcze nie...
— Więc markiz jest zupełnie przytomny?...
— Najzupełniej, dzięki Bogu...
— Jest zatem zdolnym wszystko słyszeć i rozumieć?...
— Doskonale... chyba, żeby zaszło co nowego od czasu wydalenia się mojego... ale wątpię... Czy pan Dagobert przez współczucie dla mojego pana, czy też dla innego jakiego powodu, zapytuje mnie o to?...
— Zapytuję się dla tego, że markiz musi być koniecznie zawiadomiony o pewnych rzeczach bardzo ważnych, które mieliśmy mu powiedzieć tutaj.
— A to niech mi pan powie, o co chodzi, przyrzekam, że powtórzę wiernie każdy wyraz...
— Nie podobna... Idzie o tajemnicę, markiz nie przebaczyłby nam nigdy, żeśmy ją powierzyli obcej osobie...
— W takim razie musicie poczekać do jutra... i przyjść mu jutro powiedzieć...
— Nie!... markiz musi być zawiadomiony zaraz... tej jeszcze nocy... Inaczej mógłby się narazić na następstwa jak najsmutniejsze...
— Boże... Boże mój... jakżeby zrobić?... lamentowała Perina.
— Jest sposób, odrzekł Kerjean.
— Jaki?... mów, mój poczciwy panie Dagobercie, mów, zmiłuj się co najprędzej...
— Masz zapewne klucz od furtki, wychodzącej na ulicę...
— Właśnie, że nie mam... Nie przyszło mi go na myśl zabrać...
— Jakże więc powrócisz do chorego?...
— Zadzwonię i kamerdyner mi otworzy...
— Pamiętajże zatem pozostawić fartkę otwartą i uprzedzić pana markiza, że Dagobert i Bouton d’Or wierni, słudzy jego, przybędą za godzinę porozmawiać o ważnej sprawie... Zastukamy zwolna trzy razy...
— Ja sama wam otworzę, bo kamerdyner zaraz się z pewnością spać położy, skoro ja powrócę tylko...
— Dobrze, moja kobieto, wiadomości, jakie zaniesiemy choremu, są tak dla niego ważne, iż z pewnością zamiast jednego obiecanego, da ci dwa luidory...
— Jeżeli pan prawdę mówi, panie Dagobercie!... zawołała, śmiejąc się Perina, znaczyć to będzie, że nie straciłam czasu na darmo!... Czy więcej nie masz mi pan nic do powiedzenia?...
— Nie...
— W takim razie powracam na ulicę Corissaie. Za wielki to kurs co prawda, na moje stare nogi... ale darmo... a za godzinę czekam was, moi panowie...
— Idź, kobiecino... idź co duchu... i uprzedź markiza o naszej wizycie... bo go to niezmiernie ucieszy...
Perina nie dała sobie dwa razy zlecenia tego powtarzać.
Zawróciła zaraz z uczuciem, jakiego doznaje człowiek, który wpadłszy w jaskinię dzikiego zwierza, wydobywa się z niej zdrów i cały.
Kiedy się oddalała, Luc pochwycił za ręce Dagoberta i Bouton d’Ora, zdumionych i trzęsących się ze strachu, wprowadził ich po za mur i zamknął furtkę za nimi.,
— Wybiła godzina nasza!... powtarzał sobie karzeł w duchu. Już po nas!... na pewno już po nas... baron wyda rozkaz, żeby nas poćwiartowali w kawały!... A jednak nie nasza przecie wina, że markiz miał wypadek i że nie stawił się na schadzkę!... Niestety! niestety!... jakże pełno jest na tym świecie niesprawiedliwości!...
Bouton d’Or nie prowadził tak długiej ze sobą rozmowy.
Czując przemagającą siłę, milczący był i zrezygnowany, jak wół prowadzony do szlachtuza.
Nie trudno też będzie domyśleć się nam ich ździwienia i radości, gdy zamiast wyroku śmierci, usłyszeli, jak baron odezwał się do nich w te słowa:
— Powinienem was powiesić, łotry jakieś, na najbliższej gałęzi, i przyznaję, że taki miałem zamiar przed chwilą... ale... namyśliłem się, i niech was dyabli porwą, nie wiem, dla czego zainteresowałem się wami... Oddaje wam otóż los wasz w ręce wasze i pozwalam wybierać pomiędzy powieszeniem, a życiem, wolnością i listami ułaskawiającemi....
Dagobert i Bouton d’Or uszczęśliwieni padli przed Lucem na kolana.
— O! panie baronie!... wykrzyknął karzeł, nie namyślamy się ani chwili nad wyborem!... Postronek wcale nas nie nęci... Co mamy uczynić, ażeby zasłużyć na to drugie?...
— Zaraz się o tem dowiecie... odrzekł Kerjean, i zobaczycie, że nie żądam nic nadzwyczajnego. Idzie po prostu o to, żebyście poprowadzili mnie, Coquelicota i dwunastu dzielnych towarzyszy, jakich wybiorę, do małego domku przy ulicy Corisaie, abyście zadzwonili do kraty, jeżeliby furtka była zamkniętą... pokazali wasze twarze kamerdynerowi, gdy on przyjdzie otworzyć — i abyście wprowadzili nas po cichu do mieszkania... do łóżka markiza de Rieux. Po spełnieniu tego łatwego zadania, zabierzecie sobie listy ułaskawiające, bo zapewne znajdziecie je w jakiej szufladzie i pójdziecie, gdzie wam się podoba...
— Dalej, panie baronie, dalej! śpieszmy się!... zawołał Dagobert, zachwycony perspektywą tak świetnej przyszłości... Zaprowadzimy pana jak najlepiej i niech nam pan jak psom we łby postrzela, jeżeli się gracko nie sprawimy...
— Z pewnością, że tak zrobię!... odparł, śmiejąc się Kerjean, nabite pistolety mam przy sobie...
Pozostawmy szanownego barona na naradzie z bandytami, a pójdźmy za Periną, która dała dowód wielkiej odwagi, i wielkiej przytomności umysłu.
W miarę, jak się oddalała od furtki, a zbliżała do miejsca, gdzie oczekiwał René de Rieux, przyśpieszała co raz bardziej kroku, leciała prawie, a w chwili, kiedy zadyszana stanęła na rogu dwóch ulic, markiz wyszedł z ukrycia i stanął nagle przed nią.
— Czy to ty?... zapytał.
— Tak, to ja, Perina.
— I cóż?...
— Chodź pan...
— Powiedz mi najprzód, co się stało?... mów prędko...
Wiedźma pochwyciła za rękę młodego oficera i zamiast odpowiedzieć na pytanie, pociągnęła do karety, stojącej o kilka kroków.
Sama otworzyła mu drzwiczki i głosem zaledwie dosłyszanym szepnęła:
— Wsiadaj pan... wsiadaj co tchu i odjeżdżajmy...
— Ależ... mówił René... chciałbym się dowiedzieć koniecznie...
— Siadaj pan!... przerwała niecierpliwie wiedźma... Ci ludzie może mnie śledzą... czy chcesz pan, żeby cię jak psa zabito!!...
René nie nalegał dłużej... wskoczył do karety, Perina coprędzej zajęła miejsce obok niego, kamerdyner drzwiczki zatrzasnął i zapytał o rozkazy.
— Na ulicę Corissaie... powiedziała wiedźma... tylko co konie wyskoczą... bo tu o życie chodzi...
Konie ruszyły natychmiast, a Perina na wpół wychylona z okna karety, patrzyła niespokojnie za siebie.
Kiedy minęli plac Świętego Michała i wjechali z piorunującą szybkością w jednę z uliczek starego Łacińskiego kwartału... wiedźma zerwała się do pana de Rieux i powiedziała:
— Teraz niebezpieczeństwo minęło... Godzinę przynajmniej mamy przed sobą, gotowa więc jestem opowiedzieć panu wszystko...
— Mówisz o niebezpieczeństwie!... wykrzyknął René.. Czyż naprawdę istnieje jakie?...
— Powiem panu tyle tylko, że gdyby nie ja byłbyś już w tej chwili trupem...
— Czyż to prawda?...
— O!... niech mi pan wierzy!... niedługo zresztą będziesz miał wymowne tego dowody... Czy wiesz pan, kto cię czekał na schadzce?...
— Zapewne Dagobert i Bouton-d’Or?...
— O!... i baron de Kerjean z nimi...
— Kerjean?... powtórzył zdumiony Ren.
— On to powiedział: Jestem Dagobert... z nim tylko jednym mówiłam...
— Więc obaj nędznicy mnie zdradzili... sprzedali!... szeptał pan de Rieux.
— Czy wdając się z podobnymi ludźmi, mogłeś pan liczyć na co innego!... Oto co się stało...
Perina opowiedziała markizowi wszystkie szczegóły rozmowy, jaką znają nasi czytelnicy... a kiedy kończyła opowiadanie, kareta zatrzymała się na ulicy Corissaie i stanęła przed żelaznemi sztachetami.