<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dom tajemniczy
Wydawca Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy
Data wyd. 1891
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Pantins de madame le Diable
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.
Wizyta Kerjeana.

— Widzisz zatem, panie markizie... ciągnęła wiedźma... że miałam wielką racyę podejrzywać Dagoberta i Bouton-d’Ora... Za kilka tysięcy liwrów, wypłaconych im przez barona w monecie fałszywej, sprzedali pana, niegodziwcy!... Niema ani chwili czasu do stracenia... Zastanów się pan, co masz robić, bo wkrótce Kerjean ze swoimi zbirami przybędą tutaj... Napewno są już w drodze...
— To fakt, że nie uciekam przed nimi!... wykrzyknął René... Mam broń, zamknę się w pawilonie z kamerdynerem moim... stawimy opór, i jeżeli Pan Bóg pozwoli, odeprzemy napastników...
— Niepotrzebne szaleństwo... odrzekła Perina, cóżbyście we dwóch poradzili przeciwko dwunastu?... Nie, nie... panie markizie... Janina de Simeuse zabrania panu przez moje usta, narażać się w ten sposób, i zabrania panu nadużywać łaski Opatrzności...
— Więc powinienem pozostawić wolny plac tym nędznikom?...
— Ma się rozumieć, bo inaczej nie można zrobić...
— Po cóż zatem przywiozłaś mnie tutaj?...
— Bo myślałam, że potrzeba może będzie zabrać jakie ważne papiery, albo pieniądze, a szczególniej listy ułaskawiające, których ci dwaj Judasze, co tak sromotnie pana zdradzili, zabraćby nie omieszkali.
— Masz racyę!... wykrzyknął żywo René. Wejdę na chwilę... Czy pójdziesz ze mną?...
— Niema potrzeby... Pozostanę tu na czatach...
— W takim razie pozostawiam ci mojego służącego... niechaj czuwa razem z tobą...
— Albo raczej nademną... szepnęła ze smutnym uśmiechem Perina. Niedowierzasz mi, panie markizie, ale nie mam prawa żalić się na to... przysięgam panu jednakże, że ci pozostanę wierną... aż do śmierci!...
Za całą odpowiedź René, który wysiadł z karety, dał znak kamerdynerowi, aby udał się za nim.
Perina pozostała sama przy krecie, przysłuchując się bacznie, śledząc ciemności i drżąc na najmniejszy szelest.
Nieobecność Renégo trwała niecałe pięć minut.
— Nie widać jeszcze nikogo... odezwała się wiedźma, gdy powrócił. Czy nie zapomniałeś pan niczego?...
— Nie.
— Czy trzeba zamknąć furtkę?...
— Nie... pan de Kerjean jest szlachcicem... należy stosownie względem niego postępować... oszczędzę mu wdzierania się gwałtownego, niechaj wejdzie, drzwi mu pootwieram i świece zapalone w kandelabrach zostawię...
— A... panie markizie... wykrzyknęła Perina, to naprawdę wspaniałe!...
— No, a teraz... spytał René, gdzie mam się udać?...
— Myślę, że jakiekolwiek schronienie wystarczy na noc dzisiejszą... odpowiedziała Perina, a tem schronieniem będzie najpierwszy hotel napotkany... Jutro poszuka pan sobie innego mieszkania, bo powracać do dawnego byłoby niebezpiecznie.
— Masz racyę... możemy odejść... Ale... przyznam ci się... że byłbym bardzo ciekawy zobaczyć przybycie tych nędzników...
— Nic łatwiejszego... każ pan podjechać do rogu sąsiedniej ulicy... wsiądź na kozioł i czekaj... Zawsze będzie czas uciekać, mając dobre konie, gdyby przypadkiem bandyci zwrócili się w pańską stronę... Zdaje mi się to jednak nieprawdopodobnem, bo będą zajęci gdzieindziej...
— Zastosuję się do twojej rady... odrzekł René.
Najbliższa ulica odległą była o jakie pięćdziesiąt kroków... Pan de Rieux siadł na kozioł i zakręcił karetę... Widział doskonale żelazne sztachety swojego domu, na które, umieszczona naprzeciw latarnia, rzucała słabe, migocące światło...
Upłynęło z pół godziny, które wydawało się wiekiem Renému. Co minuta spoglądał na zegarek i nie mogąc zdać sobie sprawy z odległości ulicy l’Enfer od Corissaie, dziwił się podobnemu opóźnieniu.
— Czy nie przybędą?... zapytywał sam siebie.
I zaczynał wątpić w dokładność objaśnień wiedźmy.
Naraz, przy słabem świetle latarni, niewyraźna jakaś grupa zarysowała się w oddali i coraz się przybliżała.
Grupa ta składała się z trzech ludzi.
René nie mógł dojrzeć ich twarzy, ale poznał odrazu olbrzymią postać Bouton-d’Ora i garbatego Dagoberta... Towarzyszem ich musiał być baron de Kerjean.
Wszyscy trzej przystanęli nawprost sztachet żelaznych i zdawali się na kogoś oczekiwać.
Po paru chwilach połączyła się z nimi druga grupa, a potem znowu trzecia i cała ta falanga stanęła milcząca, ściśnięta.
Połączmy się z przybyłymi.
— Panie baronie... rzekł Dagobert bardzo cicho... pawilon znajduje się przy końcu tej alei...
— Czy są w tej alei jakie inne domy?... zapytał Kerjean, który wśród ciemności nie mógł się rozpatrzeć w miejscowości.
— Niema... odpowiedział karzeł... szpaler z drzew i nie więcej...
— Czy aleja ciągnie się do samego pawilonu?...
— Kończy się przy furtce ogrodowej...
— To dobrze...
— Co potrzeba zrobić, panie baronie?...
— Zobaczyć, czy otwarte...
Dagobert nacisnął za klamkę... furtka się otworzyła...
— Stara dotrzymała słowa!... szepnął baron... doskonale się zaczyna!...
Potem powiedział trochę głośniej do karła i olbrzyma:
— Idźcie pierwsi... my pójdziemy za wami...
Dagobert i Bouton d’Or weszli w aleję.
— Ty, Coquelicocie... dodał Luc, zwracając się do siepacza... zostaw przy sobie jednego z ludzi i trzymaj straż na ulicy; w razie alarmu daj sygnał umówiony...
— Pan baron może być spokojny... odpowiedział Coquelicot.
Kerjean i reszta łotrów, poprzedzani przez dwóch ludzi z latarniami, zagłębili się w aleję.
Zatrzymali się dopiero przy furtce ogrodowej.
— Czy zadzwonić?... spytał karzeł.
— Zapewne... Skoro tylko furtka się uchyli zaraz wchodźcie do ogrodu. Bouton-d’Or rzuci się na kamerdynera i starą kobietę, niech jej krzyczeć nie pozwoli, niech ją zdusi w razie potrzeby...
— Rozumiem... burknął olbrzym, to jakby już było spełnione...
Kiedy Dagobert szukał po omacku łańcuszka od dzwonka i zanim go znalazł, olbrzym popchnął drzwi machinalnie.
Ku wielkiemu ździwieniu barona i te drzwi nie były zamknięte, otworzyły się na rozcież.
— No... więcej daleko zrobiła, aniżeli obiecała... pomyślał Luc. Słowo daję, że to jakaś szanowna osoba... wynagrodziłbym ją chętnie, tymczasem mogę jej kark skręcić tylko!... Tak to bywa na tym świecie!...
Cała banda wtargnęła do ogrodu, ale de Kerjean zestraszony czemś nagle, chciał się już cofać. Dla czego?...
A oto ogród, którego rozmiary znamy, zalany był cały jasnem światłem, bijącem z okien parterowych.
Okna te uiluminowane były, jak na jaką uroczystość, co nie bardzo się naturalnie zgadzało z groźnym jakoby stanem markiza.
Żaden jednakże hałas, żaden szmer nie wychodził z domu tak rzęsisto oświetlonego.
— Co to ma znaczyć?... pomyślał de Kerjean. Czy to zasadzka?...
Nie... nie... tego nie potrzeba się obawiać... Zasadzka ukrywałaby się w ciemności, rzecz to wiadoma. Markiz de Rieux nie może ani żartem przypuszczać, jakich gości przyjmować będzie... Zaraz się zapewne dowiemy, co znaczy ta szczególna iluminacya...
Mówiąc to sobie w duszy, Luc zbliżył się do przedpokoju, oświetlonego również mosiężną latarką, u sufitu zawieszoną.
Wchodząc już na stopnie peronu, powiedział do Dagoberta.
— Gdzie się znajduje pokój markiza?...
— Na pierwszem piętrze.
— Gdzie są schody?...
— W głębi przedsionka.
— Gdzie śpi służba?...
— Nie wiem...
— Co to za pokój na lewo, tak jasno oświetlony?...
— Salon...
Luc wiedział wszystko.
Wziął pistolety, wyciągnął szpadę z pochwy, i śmiało otworzył drzwi przedsionka.
Tu przystanął i zaczął się przysłuchiwać.
Wszędzie głęboka cisza panowała.
— Co to jest, do wszystkich dyabłów?... mruknął, możnaby sądzić, że dom jest zupełnie pusty... Co znaczy, że stara nas nie słyszała, że nie wyszła na nasze spotkanie?...
Nie zastanawiając się nad tem dłużej, Luc postanowił przekonać się odrazu, co sądzić ma o tem nadzwyczajnem oświetleniu salonu.
Otworzył więc drzwi bez wahania i znalazł się w pokoju, do którego nie raz już wprowadzaliśmy czytelników naszych.
Dwadzieścia świec płonęło w dwóch kandelabrach, ustawionych na kominku.
Na stole stojącym na środku pokoju, leżała duża koperta i zwracała konieczną na siebie uwagę. Adres na niej wypisany był dużemi literami.
Baron zbliżył się i aż pobladł, wyczytawszy słowa:

„Do barona de Kerjean.“

— Moje nazwisko!... wyszeptał z rodzajem zabobonnego jakiegoś przestrachu, moje nazwisko... list ten czekał więc na mnie?... Co za tajemnica szczególna?...
Przełamał co żywo pieczątkę z herbem pana de Rieux, rozdarł kopertę, rozwinął papier, jaki się w niej znajdował, przebiegł jednem spojrzeniem kilka wierszy skreślonych, zbladł jak śmierć i krzyknął głucho.
Oto słowa, które sprawiły takie piorunujące na nikczemniku wrażenie:
— „Napewno, panie baronie, nie zabijesz mnie dzisiejszej nocy.
„Nie powiadam ci: żegnam, mówię tylko, do widzenia!...

René de Rieux.“

— Wiedział o wszystkiem!... wykrzyknął Luc rozgorączkowany, partya zatem przegrana... dyabeł się w nią widocznie wmięszał!
W chwili tak ważnej, ciekawość wzięła górę nad względami uszanowania.
Bandyci zebrani w około Kerjeana, ośmielili się zapytać:
— Co takiego, panie baronie?...
— Co takiego?... powtórzyły wszystkie inne głosy. Co się stało?...
Luc nic nie odpowiedział, pochwycił jeden z kandelabrów, wybiegł szybko z salonu, minął przedpokój, wpadł na schody pierwszego piętra, i tam także obszedł wszystkie kąty.
Poszukiwania te nie miały doprowadzić do niczego...
Cały dom był zupełnie pusty...
Kerjean zeszedł z powrotem.
Blady, z błędnem spojrzeniem, podobniejszym był do waryata, niż do człowieka przy zdrowych zmysłach.
Czuł on też, że mu się miesza w głowie w obec tej okrutnej rzeczywistości, której sobie wytłomaczyć nie był w stanie.
Dagobert i Bouton d’Or, korzystając z nieobecności barona, powyłamywali zamki i poprzetrząsali szuflady w nadziej znalezienia listów ułaskawiających... niestety! na pół godziny przedtem, ogień, co palił się na kominku, pochłonął je na zawsze.
— Chodźmy!... zawołał Luc, uciekajmy z tego domu przeklętego, żeby się nam dach nie zawalił na głowy!...
Niebezpieczeństwo nieznane, niewytłomaczone, a więc najstraszniejsze ze wszystkich, wywołało niezwykły przestrach w niegodziwcu.
Przerażeni słowami herszta i nie pojmujący, co im zagrażało, bandyci rzucili się do drzwi w nieładzie.
Luc pozostał sam w tyle.
— Przynajmniej... mruknął z dzikiem spojrzeniem, pozostawię po sobie ślad mojego tutaj pobytu.
Przybliżył się do okna... kandelabr, który trzymał w ręku, podstawił pod wiszące draperye, słup ognia wzbił się zaraz do sufitu i zaczął lizać rzeźby, które z trzaskiem palić się zaczęły.
Pewny, że dokonał dzieła zniszczenia, rzucił kandelabr, wybiegł z domu, minął ogród i połączył w alei z uciekającymi bandytami.
Kareta Renégo de Rieux opuściła róg sąsiedniej ulicy.
W godzinę później dzwon się odezwał.
Okrzyki „gore!...“ rozlegały się do koła.
Zebrał się tłum przerażony, ale było już za późno na powstrzymanie pożaru.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.