Dom tajemniczy/Tom V/XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dom tajemniczy
Wydawca Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy
Data wyd. 1891
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Pantins de madame le Diable
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.
Ofelia.

W epoce, w której działy się opowiadane przez nas wypadki, wielkie przestrzenie pomiędzy Montmartre a parkiem Monceaux, były zupełnie puste, poprzerzynane gdzie niegdzie tylko wązkiemi źle utrzymywanemi dróżkami.
Gdzie niegdzie też tylko na tych stepach nieurodzajnych, błotnistych, znajdowały się posiadłości, otoczone wysokiemi murami, po nad które wybiegały wierzchołki lip, albo kasztanów.
Po za temi murami, a wpośród drzew wysokich znajdowały się często owe małe domki, jakie bogacze XVIII-go wieku, wynajmowali dla ulubienic swoich.
René de Rieux nazajutrz po nocy, podczas której, dzięki jedynie przezorności wiedźmy, uniknął zasadzki i śmierci niechybnej, zaczął poszukiwać innego dla siebie mieszkania.
Jakoż udało mu się szczęśliwie wynająć w tej dzielnicy mały umeblowany domek, do którego zaraz się przeprowadził pod przybranem nazwiskiem, podniosłszy przedtem sporą sumę od swojego notaryusza.
Większą część tej sumy oddał Perinie, posiadającej obecnie zupełne jego zaufanie.
Wiedźma miała polecone rzucać złoto pełnemi garściami agentom, wybranym do poszukiwania dniami i nocami śladów zaginionej Janiny.
Wiemy już naprzód, że próżnemi miały być te wszystkie poszukiwania. Wobec bezowocności zabiegów, René chciał już kilkakrotnie udawać się do pana de Sartines i wezwać na pomoc policyę, ale za każdym razem cofał się po głębokim namyśle. Dwa ważne powstrzymywały go względy. Najpierw to, że nie chciał, iżby policyanci poznali bolesną tajemnicę obłędu Janiny, a powtóre, że dowiedział się od Periny, iż w brygadzie pana de Sartines jest wielka liczba niegodziwców, duszą i ciałem zaprzedanych Kerjeanowi. Wyjawić jednemu z takich zdrajców, że księżniczka de Simeuse żyje, byłoby to zawiadomić o tem barona.
Codziennie pan de Rieux łudził się nadzieją, i codziennie gorzkiego doznawał zawodu. Rozsyłani przez wiedźmę poszukiwacze, co chwilę przynosili wiadomości o odnalezieniu w jakiejś ostatniego rzędu szulerni lub szynkowni jakiejś idyotki, czy waryatki, a gdy Perina i René czemprędzej tam podążali, znajdowali zawsze upadłą istotę z pijaństwa, zidyociałą. Te ciągłe niepowodzenia krwawiły strasznie serce Renégo.
Upłynęło dwa tygodnie.
Jedna z tych chorób bez nazwiska, na którą niema lekarstwa, rodzaj szybkiej konsumpcyi, wydarzającej się z rozpaczy i zniechęcenia, a obezwładniającej najsilniejsze i najenergiczniejsze nawet natury, opanowała pana de Rieux, a czyniła zatrważające postępy.
Perina patrzyła na to z przerażeniem, z głuchą złością patrzyła na coraz większe osłabienie młodzieńca, w którym pokładała całą nadzieję zemsty, i dla którego miała teraz ogromny szacunek.
Pewnego dnia, po jednym z takich zawodów, co zabijały margrabiego zwolna wprawdzie, ale tak skutecznie, jakby przy zażywaniu śmiertelnej trucizny, wiedźma wykrzyknęła:
— Panie markizie, idziemy fałszywą drogą i powiększamy trudności i tak już niełatwego zadania...
— Co chcesz powiedzieć przez to?... zapytał René.
— Chcę powiedzieć, że nasze charty szukają na chybił trafił, że niepotrzebnie tracą czas na zwiady, jakie nas do niczego nie doprowadzą i ze sto razy może przechodzili obok panny de Simense, a nie poznali jej jednakże, bo twarz brudnego dziewczęcia nie zawsze wyraża nieprzytomność umysłu.
— Może ty masz racyę!... odparł pan de Rieux... Podobny stan rzeczy prawdziwie jest straszny, ale czyż można temu zaradzić?...
— Może...
— Jakim sposobem?,
— Gdyby ludzie nasi znali twarz tej, której poszukują, toby ją znaleźli prędzej, toby nam nie przynosili coraz to nowych, mylnych wiadomości, które pana tak przygnębiają...
— Prawda... rozumiem... Ale cóż zrobić?... Tej twarzyczki... tej prześlicznej twarzyczki nie mogę im pokazać...
— A mnie się zdaje... właśnie, że możnaby to było zrobić...
— Jakimże sposobem?...
— Czyż nie ma pan żadnego portretu panny de Simeuse?...
— Istnieje jeden tylko...
— Ma go pan może u siebie?...
— Mam.
— Czy tutaj w domu?...
René skinął głową potakująco.
— Może mi pan pokazać go zechce?... ciągnęła Perina.
— I owszem... oto jest.
Mówiąc to, pan de Rieux wyjął medalion, z którego Doyen robił był kopię dla Carmeny, jak sobie zapewne czytelnicy nasi przypominają, przycisnął go do ust z gorączkową czułością, a potem podał wiedźmie.
Perina wzięła miniaturę z bolesnem wzruszeniem i długo się w nią wpatrywała, a pod zapuszczonym kapturem wielkie łzy spływały jej po policzkach.
— I cóż?.. zapytał młodzieniec, widząc, że Perina milczy... o czem się tak zamyśliłaś?...
— Niestety... szepnęła ex-mieszkanka Czerwonego domu, patrząc na tę łagodną, rozpromienioną twarzyczkę, przywodzę sobie na pamięć przeszłość moję, którą się brzydzę z całej duszy i błagam prześladowanego przezemnie w sposób tak niegodny anioła, żeby się ulitował nad moją skruchą i aby mi przebaczył nieprawości moje...
Zamilkła znowu na chwilę, a potem mówiła dalej:
— Ten portret, panie markizie, pomimo swej doskonałości, nie doprowadziłby nas do celu, jaki osiągnąć pragniemy...
— Dla czego?...
— Bo te wielkie, żywe oczy, te uśmiechnięte, różowe, świeże, usteczka, ta toaleta taka bogata w swojej prostocie, jednem słowem ta wspaniała całość, dałaby naszym poszukiwaczom błędne zupełnie wyobrażenie o biednej istocie, której poszukują... Wszyscy ci ludzie są zupełnie ordynaryjni, nie umieliby w dawnej Janinie dopatrzeć się śladów dzisiejszej... Ta miniatura zanadto jest zresztą małą... podobne malowidło nie pomogłoby w niczem, nie poznanoby jej z tego wzoru.
— W takim razie cóż począć?... wykrzyknął René.
— Czy nie znasz pan czasami jakiego utalentowanego artysty?...
— Znam, odpowiedział pan de Rienx, znam malarza Doyen... Ale w jakim celu pytasz się o to?
— Chcę, abyś pan dzisiaj zaraz udał się do niego...
— Po co?...
— Pokażesz mu pan ten medalion...
— Zna go doskonale.
— Powiesz mu pan, żeby nie zdjął z niego kopii dokładnej, ale żeby namalował według niego postać wielkości naturalnej. Dasz mu pan do zrozumienia, że ta postać musi być bledszą daleko, musi być pozbawioną rozkosznego uśmiechu, musi mieć wyraz melancholiczny i cierpienie w żywych oczach, musi mieć włosy rozpuszczone w nieładzie do koła wychudłej twarzyczki, musi nakoniec zamiast eleganckiego ubrania młodej patrycyuszki, mieć proste na sobie ubranie dziewczyny z ludu... Jeżeli tak będzie wykonany ten portret, nie wątpię, że będzie wiernem odbiciem tej, której szukamy i którą za jaką bądź cenę odnaleźć musimy... Zgadujesz pan, panie markizie, na co się nam ten obraz przyda...
Jak człowiek chwiejący się nad brzegiem przepaści i chwytający drżącą ręką za najlżejszy punkt oparcia, René przyjął z zapałem projekt Periny i nie tracąc ani chwili czasu, wydał rozkaz kamerdynerowi, ażeby osiodłał dwa konie i gotów był do drogi.
W dziesięć minut, owinięty szerokim płaszczem, od którego podniesiony kołnierz zakrywał twarz do połowy, pędził René galopem na ulicę Platriere i zatrzymał się dopiero na podwórzu monumentalnego hotelu, do którego dwukrotnie jużeśmy wchodzili.
René zeskoczył z konia i wszedł na wielkie schody, przykryte przepysznemi gobelinami, ofiarowaneni przez panią du Barry nadwornemu swojemu malarzowi.
Lokaje Doyena, przypomnieli sobie pana de Rieux.
Wiedzieli, że markiz nie powinien wyczekiwać w przedpokoju artysty i wprowadzili go natychmiast do znanej nam pracowni.
Doyen zajęty malowaniem „Tryumfu Wenery“ przeznaczonego do buduaru faworyty, odwrócił się, posłyszawszy otwierające się drzwi.
Poznał margrabiego, wykrzyknął ździwiony, powstał, podszedł żywo do młodego szlachcica i z uczuciem uścisnął go za obie ręce.
— Witam, witam, kochanego markiza!... wołał, jakże jestem szczęśliwy, że pana widzę... Kiedyśmy się ostatni raz widzieli, mówiłeś mi pan o długiej, dalekiej podróży, jaką pan przedsiębrać miałeś!...
— Człowiek proponuje, a Bóg dysponuje, kochany artysto, odrzekł oficer marynarki, smutno się uśmiechając. Myślałem naprawdę o wyjeździe a jednakże nigdzie się nie ruszałem.. Myślałem, że nie uścisnę już pańskiej ręki i szczęśliwy jestem, że się omyliłem...
— O!... wykrzyknął Doyen. Cieszę się z całej duszy!... Jak to szlachetnie z twojej strony, markizie, żeś sobie przypomniał o mnie i że nie zapomniałeś drogi do mojego mieszkania!... Nie wiem, jak ci podziękować za twoję dzisiejszą wizytę...
— Mój przyjacielu, odparł pan de Rieux, ze smutniejszym jeszcze uśmiechem, nie dziękuj mi... Wiesz o tem, że jesteś człowiekiem, którego kocham i szanuję, ale nie bardziej nie przygnębia niż boleść, nie bardziej nie czyni egoistą niż zmartwienia... Pomyślałem o tobie dla tego, że cię potrzebuję... Moja wizyta, jak i ostatnia, jaka ci złożyłem, to... interes...
— Tem lepiej!.. odrzekł serdecznie artysta, bo stać się użytecznym, to zaskarbić sobie łaski... Co, markizie, mam dla ciebie uczynić?... rozporządzaj mną, jestem na twoje usługi...
Mówiąc te słowa, Doyen uważnie wpatrywał się w twarz Renégo i uderzyła go zmiana, jaka w niej zaszła.
— Co on musiał wycierpieć i co zapewne cierpi jeszcze!... pomyślał sobie pan Doyen i serce mu się ścisnęło. René taki młody, taki piękny, taki szlachetny i taki bogaty, godniejszym jest pożałowania od ostatniego z robotników, co nucąc sobie, przechodzą pod mojemi oknami... Co za fatalna gwiazda towarzyszyła urodzeniu tego człowieka, którego Pan Bóg tak ciężkiemi nawiedza krzyżami!...
René de Rieux zdjął tymczasem z szyi złoty łańcuszek, na którym zawieszony był medalion Janiny de Simeuse.
Doyen zadrżał mimowolnie, spostrzegłszy te śliczne rysy.
— Życzysz pan sobie nowej kopii z tego portretu?... powiedział. Dziś zaraz zabiorę się do roboty...
— Nie... szepnął margrabia, nie kopii sobie życzę.
— Cóż więc chcesz takiego?... zapytał malarz z pewnem ździwieniem.
— Zaraz panu powiem... a starać się będę jasno myśli moje wytłomaczyć.
— Mów, kochany markizie, gotów jestem wszystko uczynić dla ciebie.
René powtórzył słowo w słowo to, co mu wiedźma powiedziała przed godziną.
W miarę, jak mówił, wyraz niepojętego zdumienia malował się na twarzy Doyena i zwiększał się coraz bardziej.
W chwili, kiedy markiz skończył śnić marzenie, jakie malarz zamienić miał w rzeczywistość, zdumienie jego doszło do takich rozmiarów, iż nie podobna było, aby nie zostało spostrzeżonem, nawet przez tak roztargnionego jak René obserwatora.
— Boże mój!... wykrzyknął, co panu jest, panie Deyen!...
— Co mi jest?... powtórzył artysta poruszony do głębi duszy. Pytasz się pan, co mi jest?..
— Ależ tak, na miłość Boga...
— Chodź, mój przyjacielu... chodź i zobacz... a z pewnością nie będziesz mnie się o nic pytał...
Powiedziawszy to, artysta wziął za rękę Renégo i pociągnął w głąb swojej pracowni.
Tu zatrzymał się przed stalugami, na których rozciągnięte było płótno średniej wielkości, czarną krepą okryte.
Markiz zainteresowany zagadkowem dlań wzruszeniem pana Doyen, nie mógł pojąć, co to się stało i czekał niecierpliwie wyjaśnienia.
Wyjaśnienie to tak było dlań niespodziewane, że niby piorun weń ugodziło.
Artysta drżącą ręką zerwał krepę, pokrywającą płótno i cofnąwszy się o kilka kroków, przemówił te tylko słowa:
— Patrz pan!...
René zwrócił oczy na obraz i zatrzymał spojrzenie na bladej twarzy Ofelii namalowanej przez Doyena. Janina de Simeuse, jak nam wiadomo, za model mu służyła.
Gorączkowe, gwałtowne drżenie wstrząsnęło w tej chwili wszystkiemi nerwami młodego szlachcica, oczy mu się rozszerzyły, serce bić przestało, zrobiło mu się ciemno przed oczami, a w tej ciemności jaśniał mu obraz jego narzeczonej, skubiącej kwiaty i wpatrzonej w niebo.
— Doyen!... zawołał głosem złamanym, chwytając za rękę artystę i ściskając go konwulsyjnie, Doyen na Boga, czy to sen?...
— Nie, odpowiedział malarz, to rzeczywistość...
— Tę kobietę, tę młodą dziewczynę, tego anioła widziałeś?...
— Tak, jak ciebie widzę...
— Ta prześliczna dziewczyna pozowała przed tobą?...
— Przez całe dwa dni...
— Więc... znasz ją... Wiesz, jak się nazywa... powiesz mi...
— Niestety... biedna ta dziewczyna nie ma żadnego nazwiska... bo go powiedzieć nie umie... bo jest waryatką!...
— Ale istnieje... ale możesz ją odnależć?...
— Z pewnością.
— Gdzież ona jest na Boga?...
— W Salpetrière.
René de Rieux wydał jęk głuchy i runął na dywan, jakby rażony piorunem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.