Dom tajemniczy/Tom V/XX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dom tajemniczy |
Wydawca | Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy |
Data wyd. | 1891 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Pantins de madame le Diable |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wiadomości, zebrane przez wiedźmę o Moralesie i zakomunikowane panu de Rieux, były jak najdokładniejsze...
Brat mniemanej baronowej de Kerjean, napchawszy kieszenie fałszywem złotem, wymykał się istotnie co wieczór z hotelu Dyabelskiego do szulerni przy ulicy Dauphine, utrzymywanej przez przystojną kobiecinę, imieniem Serafina.
W przeszłości pani Serafiny pełno było łotrostw różnego rodzaju i jedna z tych ohydnych zbrodni, za którą prawo po wszystkie czasy śmiercią karało.
Perina, czyli wiedźma, tem dokładniej znała tę zbrodnię, że do jej spełnienia sama dostarczyła środków dzisiejszej właścicielce szulerni. Okoliczność ta trzymała Serafinę w zupełnej zależności od dawnej wspólniczki swojej.
Wieczorem tego samego dnia, kiedy księstwo z córką odjechali, Perina zupełnie zawoalowana weszła w towarzystwie pana de Rieux, przebranego do niedopoznania, do zakładu przy ulicy Dauphine.
Serafina zajmowała dom cały. Sala gry mieściła się na pierwszem piętrze.
Wiedźma i René pomieszczeni zostali przez gospodynię w pokoiku, sąsiadującym z tą salą.
Rodzaj maleńkiego okienka, zręcznie ukrytego w obiciu flamandzkiem w duże desenie, pozwalał wszystko widzieć i wszystko słyszeć, co mówili grający.
A Pan de Rieux, zmordowany niewywczasem i wzruszeniem, rzucił się na sofkę, nie ażeby spać, ale aby wzmocnić się trochę.
Perina miała, jak wiemy, nerwy żelazne. Nie czuła żadnego zmęczenia, zajęła więc zaraz posterunek przy otworze. O jedenastej odwróciła się do pana de Rieux i szepnęła:
— Oto nasz człowiek, panie markizie...
Narzeczony Janiny wstał i spojrzał w głąb sali.
Ale zaraz cofnął się z widocznym wstrętem.
— Co panu takiego?... zapytała Perina.
— Poznaję tego nędznika... odpowiedział René... widziałem go dwa razy... pierwszy raz przy ulicy Tombe-Issoire, gdzie brał udział w morderstwie na osobie mojej spełnionem... drugi raz na balu w hotelu Dyabelskim, obok godnej jego siostruni...
— Doskonale!... Tej nocy odpłacimy mu się... i to sowicie.
— Wiem już wszystko, co chciałem wiedzieć... oświadczył René... wychodźmy stąd zatem, bo atmosfera tego domu dusi mnie, a sąsiedztwo podłego zbira oburza...
Wiedźma i René wyszli z szulerni.
W godzinę potem, to jest o północy, partye faraona i lancknechta zaczęły się w najlepsze. Pewną liczbę stałych gości składali znani oszuści, inni należeli do kategoryi tych słynnych kawalerów, jakich Danevort wystawiał nieraz na scenie; stosy złota zalegały zielone stoliki, większość kostyumów, lubo trochę podszarzana, odznaczała się elegancyą i bogactwem,
Morales błyszczał haftami i koronkami.
Serafina, nieobecna od kilku minut w sali, weszła w tej chwili, zbliżyła się do ex-cygana i położyła mu rękę na ramieniu.
Brat Carmeny, dzięki zręcznym manewrom, wygrał znaczną już dość sumkę, którą ukrył zaraz w jednej z szerokich swoich kieszeni starannie, ododdzielając złoto wygrane od tego, którem grę prowadził.
Był tego wieczoru w wesołym bardzo humorze, odwrócił się więc uśmiechnięty, a zobaczywszy gospodynię, ucałował z galanteryą rączkę, co spoczęła na jego ramieniu.
— Senor... szepnęła cichutko właścicielka szulerni.
— Czego sobie życzysz, moja ty najpiękniejsza?...
— Czy nie wyznaczyłeś komu jakiej schadzki na noc dzisiejszą?...
— Nie... nie przypominam sobie... Ale dla czego pytasz o to, piękna gosposiu?...
— Bo przed domem czeka ktoś na ciebie w karecie...
— Ten ktoś o mnie się pytał?...
— O ciebie, Senor...
— Któż to taki, proszę?...
— Jakaś dama...
Morales, chcąc, aby tem bardziej uwierzono w jego szczęście, zaczął podkręcać wąsa, ale zaraz potem przybrał minę pogardliwą i wykrzyknął:
— Te damy nudzą mnie za nadto!... Nic nie wyrówna ich niedyskrecyi!... Nie dają mi chwili pokoju!... Z pewnością, że nie będę się do tej fatygował... Jestem u ciebie... dobrze mi tu... i pozostanę... Każ powiedzieć, moja prześliczna, że niema mnie tu dzisiaj...
Serafina potrząsnęła głową.
— No, co cię wstrzymuje?... zapytał Morales.
— Twoje właśnie interesy.. odrzekła gospodyni... Lokaj tej pani oświadczył mi, że idzie o rzecz nader ważną... że jego pani jest baronową z ulicy l’Enfer...
Morales zarwał się na równe nogi.
— Ot... do dyabła, mruczał, chwytając za kapelusz i przypinając szpadę. Carmen osobiście szuka mnie aż tutaj?... Musi być coś bardzo ważnego, jeżeli o tej porze opuściła hotel i sama przyjechała do szulerni... Ale, jakim u licha, sposobem dowiedziała się, że ja bywam tutaj?... To mnie naprawdę zastanawia!... Możnaby sądzić, że kochana moja siostrzyczka ma całą policyę na swoje rozkazy!... Caramba!... bogata to natura!...
Tak sobie dumając, Morales owinął się w płaszcz, przeszedł pusty przedpokój i szybko zbiegł po schodach na ulicę.
Ciemno na niej było, szczególniej dla tego, co wyszedł z sali rzęsisto oświetlonej.
Zaledwie, że rozróżnić mógł karetę, stojącą o dwa kroki od domu i lokaja przy drzwiczkach.
W chwili, kiedy Morales ukazał się w progu, lokaj otworzył drzwiczki i opuścił stopień.
Brat Carmeny wsiadł bez namysłu, rzucił się na poduszki przedniego siedzenia i szepnął.
— Widzisz, kochana baronowo, że jestem na twoje rozkazy, nie kazałem ci czekać na siebie!... O cóż to chodzi... Mów, tylko prędko, bo czuję jakąś obawę...
Odpowiedź była natychmiastowa, ale trzeba przyznać, że wcale nie uspakajająca dla Moralesa.
Ex-cygan poczuł lufę pistoletu na swoim czole, a jakiś głos męzki odezwał się do niego:
— Ani krzyku, ani poruszenia, ani słówka, don Moralesie, inaczej jesteś zgubionym, uprzedzam cię!...
Jednocześnie kareta ruszyła całym pędem.
Morales osłupiały, wsunął się w róg i przez kilka sekund siedział jak nieżywy.
Po trochu przyszedł jednakże do siebie, a że zimna lufa pistoletu nie dotykała już jego skroni, ośmielił się przemówić:
— Na Boga, gdzie mnie wieziecie?...
— Zobaczysz!... odrzekł głos ponury.
— Co zamierzacie ze mną zrobić?...
— Nie długo dowiesz się o tem.
— Czy to o mój woreczek wam chodzi?... Mam pełne kieszenie złota, bierzcie je... oddaję wam wszystko z całego serca... ciągnął cygan.
Głośny, ironiczny śmiech był mu na to odpowiedzią.
— Niestety! Niestety!... więc to moje życie jest zagrożone!... Przez litość... zmiłujcie się nademną... nie zabijajcie mnie!... Nie zrobiłem wam nic złego... nikomu nie zawiniłem!...
— Milcz, nędzniku!... odrzekł głos z takim nakazującym akcentem, że Morales zatrząsł się jak w febrze i nie był zdolny roztworzyć zębów zaciśniętych.
Kareta stanęła, otworzono drzwiczki i ten sam głos powiedział:
— Wysiadaj, don Moralesie, i pamiętaj, że jesteś straconym, gdybyś usiłował uciekać!...
Słowa te były zbyteczne.
Nieszczęśliwy Morales ani pomyślał o niczem podobnem!...
Zaledwie, że mógł stąpać, tak się nogi pod nim chwiały, potrzeba było go podtrzymywać, żeby przeszedł od bramy do małego domku.
Czytelnicy nasi odgadli naturalnie oddawna, że Perina i René czekali w karecie i że Morales złapał się jak w pułapkę.
Na parterze pawilonu znajdował się obok salonu mały, pusty pokoik.
Jedyne jego okno, zabezpieczone było z zewnątrz silnemi, żelaznemi kratami.
Brat Carmeny zamknięty został do tego pokoiku i po ciemku przesiedział tu z kwadrans, oddając się nie zbyt pocieszającym rozmyślaniom.
Napróżno powtarzał sobie, że niema nic znów tak desperackiego, dopóki go nie prowadzą na szubienicę, na próżno się pocieszał, że nie raz już w swoim życiu wykręcił się cało z niebezpiecznej sytuacyi.
Jakieś złe przeczucie powtarzało mu uparcie, że tą razą będzie inaczej i że dyabeł przestanie go nareszcie protegować.
Niepewność zwiększała obawy.
Nie mógł odgadnąć, w czyje ręce się dostał.
Przypuszczał tylko, że nieprzyjaciel będzie nieubłagany.
Krótko mówiąc, przygnębienie Moralesa doszło do ostatnich granic, gdy drzwi pokoiku nagle się otworzyły, a jakiś głos zawołał:
— Chodź, don Moralesie!... Czekają na ciebie...
Cygan podszedł chwiejącym krokiem.
Widok, jaki się przedstawił jego oczom, ostatecznie go przeraził.