<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dom tajemniczy
Wydawca Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy
Data wyd. 1891
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Pantins de madame le Diable
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXI.
Przedstawienie Periny.

Oto jaki był ów widok, układem którego zajęła się Perina, a jaki przypominał tajemnicze przedstawienie w Czerwonym domu.
Na środku słabo oświetlonego salonu, stał kominek gliniany, napełniony żarzącemi węglami, a w nich leżały rozpalone do białości obcęgi żelazne, widły i stary puginał zakrzywiony.
Człowiek zamaskowany, w czerwonem jak kat średniowieczny ubraniu, z rękami obnażonemi po łokcie, stał przy ogniu i dodawał swoją obecnością straszniejszego jeszcze pozoru przyrządom torturowym.
Mniemanym katem nie był kto inny, jeno kamerdyner pana de Rieux.
Perina uznała za stosowne wynieść go na tę chwilę do tak wysokiej godności.
W prawem ręku trzymał ciężki, długi miecz, którem dawniej ścinano głowy przestępców.
René bez przebrania, ale w masce czarnej, siedział w fotelu za stołem, pokrytym papierami i pargaminami.
Obok siebie miał wiedźmę, czarno ubraną i zawoalowaną, podobną do jakiegoś widma złowrogiego.
Zaledwie Morales przestąpił próg salonu, siły go opuściły zupełnie, usunął się na kolana i jęcząc a wymawiając niewyraźne słowa, wyciągnął konwulsyjnie trzęsące się ręce ku Perinie i Renému.
Pan de Rieux dał znak, i mniemany kat obnażonym długim mieczem dotknął lekko szyi Moralesa.
Cyganowi się zdało, że mu już śmierć grozi niechybna.
Zerwał się na nogi, cofnął w tył, a głośne krzyki i lament rozległy się po salonie.
— Uspokój się... nędzniku!... powiedział oburzony pan de Rieux, zbliż się do mnie i odpowiadaj, inaczej każę ci związać ręce i nogi!...
Marales umilkł natychmiast i w kłębek zwinięty podszedł do stołu.
— Najprzód, jak się nazywasz?... zapytał René.
— Niestety... bełkotał cygan, pan wiesz aż nadto dobrze. Nazywam się don Gusman de Tulipana... jestem szlachcicem hiszpańskim...
— Kłamiesz!... przerwał markiz, jesteś cyganem i nazywasz się Morales...
Więzień chciał protestować, ale René na to nie pozwolił.
— Jesteś bratem cyganki, imieniem Carmen!... zawołał. Przed paru miesiącami, skazani byliście oboje na śmierć przez sąd w Nantes, ty za morderstwo, ona za bigamię.
— Niech mi święty Jakób z Compostelli dopomoże!... wykrzyknął piskliwym głosem przerażony Morales, wszystko to ohydna kalumnia!.. Nazywam się, jak powiedziałem... jestem szlachcicem i nie mam żadnej siostry!...
— Więc zaprzeczasz?...
— Stanowczo!...
— Nawet przedemną?... zapytała Perina, zbliżając się do więźnia, którego blada twarz mieniła się co raz bardziej.
Zdawało mu się, że poznaje głos, który do niego przemówił.
— Kto ty jesteś?... zapytał.
— Jestem właścicielką Czerwonego domu, jestem Perina!... odrzekła wiedźma. Czy jeszcze zaprzeczać będziesz?...
— Umarli wychodzą z grobów... pomyślał sobie oszalały ze strachu cygan i powtórnie padł na kolana. Wiedźma nie żyje!... wiem o tem dobrze...
— Czy zaprzeczasz jeszcze?... powtórzyła Perina.
— Nie, nie zaprzeczam... przyznaję!... Tak jest, nazywam się Morales, Carmen jest moją siostrą... tak jest... prezydujący w Nantes skazał nas oboje na śmierć, ale wyrok ten był wielkim błędem sprawiedliwości ludzkiej, bo oboje byliśmy niewinni...
— Niewinni... powiadasz?... powtórzył Ren!.
— Przysięgam! przysięgam na moję duszę!...
— Tak samo zapewne, jak i na morderstwo markiza de Rieux w pustce przy ulicy Tombe-Issoire?... powiedział René z pogardliwą ironią.
Ogłuszony nowym tym nieprzewidzianym ciosem, Morales stracił mowę na razie, ale po chwili załamał ręce i wybuchnął głośnym płaczem.
— Niebo skazało mnie na zgubę!... Cóż to znów za nowe oskarżenie?... Cóż to za zbrodnia niegodna, jaką mi przypisują?...
René zerwał swoję maskę i zwrócił się do więźnia.
— Spojrzyj mi prosto w oczy, biedaku, niewinnie oskarżony!... Ja jestem markiz de Rieux...
Morales wierzył w śmierć Periny, a nie mógł się domyślać, że ona znała Renégo.
Zobaczywszy połączonych przeciwko niemu, szlachcica i kabalarkę, zrozumiał, że sytuacya jest rozpaczliwą i że jest na pewno zgubiony.
Zaniechał więc wszelkiego zapierania się i przysiąg bez celu, pochylił głowę i czekał śmierci.
Ale mylił się grubo, bo godzina jego nie wybiła jeszcze.
— Podnieś się i zbliż się tutaj... rzekł po chwili pan de Rieux.
Morales nie od razu spełnił to zadanie, kamerdyner w przebraniu kata, podniósł go zatem i zmusił do przystąpienia do stołu, przy którym siedział Rene
Ten podsunął cyganowi arkusz papieru i pióro.
— To jest przyznanie wszystkich twoich zbrodni, podpisz takowe.
Morales wziął pióro, ale w chwili, gdy miał podpisać swoje nazwisko, jakaś myśl nagła przyszła mu do głowy.
— Nie... nie podpiszę!... wykrzyknął, raz tylko się umiera!... nie podpiszę!...
— Odmawiasz?...
— Tak, każ mnie powiesić, panie markizie, a nie wydobędziesz nic ze mnie!...
— Odmawiasz?...
Nagła stanowczość więźnia miała swój powód, jaki czytelnicy odgadują zapewne.
— Będą się ze mną targowali, pomyślał sobie, i w zamian za podpis, ofiarują mi, jeżeli nie wolność, to przynajmniej życie...
René zwrócił się do swego służącego.
— Czy żelaza gorące?... zapytał.
— Tak, panie markizie... wszystko gotowe...
— To dobrze... Rozbierz tego nędznika i postaraj się zmusić go do posłuszeństwa.
— Dobrze, panie markizie... odpowiedział służący, biorąc za kołnierz Moralesa.
Pośpieszmy dodać, że pan de Rieux nie miał ani żartem zamiaru zmuszać takiemi środkami Moralesa.
Przekonany był, że groźba sama dostatecznie poskutkuje.
Rzeczywiście, zaledwie więzień posłyszał rozmowę zamienioną pomiędzy markizem a czerwonym człowiekiem, zaczął drżeć jak w febrze, zęby mu dzwoniły i odezwał się głosem złamanym:
— Podpisuję, podpisuję... na wszystkich świętych rajskich, proszę was, zagaście ten ogień... podpisuję!...
I ogromnemi literami wypisał swoje nazwisko na dole pargaminu.
— Zagaście ten ogień!... powtórzył, przewracając oczami, zagaście, na miłość Boską...
— Jeszcze nie, odrzekł René, może nam będzie jeszcze potrzebny.
— Nie, przysięgam, że nie będziecie go potrzebować!... odrzekł Morales. Powiem wam dobrowolnie wszystko, co tylko chcecie wiedzieć. Pytaj mnie pan, panie markizie, gotów jestem odpowiadać... Ale każ najprzód zagasić ten ogień, błagam pana!... Ten kominek mąci mi umysł!...
— Nie każę go zgasić jednakże dopóki nam nie odpowiesz.
— No... to mów pan, co chcesz wiedzieć.
Badanie Moralesa trwało blizko godzinę.
Nie będziemy go powtarzać wcale, bo wszystkie szczegóły znane są nam dokładnie.
— Czy wiesz hasło, które pozwala towarzyszom Pochodni wchodzić do podziemi hotelu Dyabelskiego?... zapytał potem margrabia.
— Już nie potrzebne są żadne hasła, nie ma żadnych podziemi, żadnych towarzyszów Pochodni!... odrzekł cygan.
— Cóż to ma znaczyć?... wykrzyknął pan de Rieux. Jakże śmiesz kłamać w ten sposób?...
— Nie kłamię, nie szydzę, panie markizie... Niech mnie święty Jakób z Compostelli od tego zachowa!... Mówię prawdę najczystszą: stowarzyszenie zostało rozwiązane, trzy wejścia do podziemi zostały zamurowane. Agenci pana naczelnika policyi mogą, jeżeli im się podoba, przetrząsnąć hotel Dyabelski od góry do dołu, a na pewno nic w nim nie znajdą.
René nie mógł uwierzyć własnym uszom.
Wiadomość, którą posłyszał od Moralesa, wydała mu się nieprawdopodobną, nadzwyczajną, niewytłomaczoną.
— Stowarzyszenie rozwiązane, podziemia zamurowane!... powtarzał zdumiony, czyż to podobna?...
— Święta to prawda, panie markizie,
— Kiedyż się to stało?...
— Zeszłej nocy.
— Dlaczego, w jakim celu?...
— Dlaczego... Dla tego, że od pewnego czasu, szanowny mój szwagier, nie miał ani godziny, ani minuty spokoju.
Ciągle mu się zdawało, że wszystko wykryto, że wszystko jest stracone... Jednem słowem, próżna jakaś obawa zatruwała mu poprostu życiel... W jakim celu to wszystko zrobił?... Ależ miły Boże, pragnie on spać spokojnie, nie chce być narażonym na awanturę z policyą... Baron jest tak bogaty, że może się już stać porządnym człowiekiem. Zebrał trzy miliony co najmniej i to wcale nie w fałszywem, ale w dobrem zupełnie złocie, a taka sumka przecie zapewnia ładny dochód. Zamyśla przenieść się do Londynu i prowadzić tam wystawne życie, co, jak przypuszczam, przyjdzie mu z łatwością.
— Do Londynu?... wykrzyknął pan de Rieux... Czy dobrze słyszałem?...
— Dobrze... panie markizie...
— Baron Kerjean opuszcza Paryż?...
— Ma zamiar przynajmniej taki...
— Prędko?...
— Zaraz, jutrzejszej nocy...
— Sam?...
— W towarzystwie baronowej i kamerdynera Malo...
— Cóż za powody tego nagłego wyjazdu?...
— Żaden inny, oprócz nieustannej trwogi, o jakiej panu wspominałem... Baron i jego żona trapieni są najczarniejszemi myślami... Ciągle śni im się plac de Grève, wózek kata i głupstwa tym podobne... Pewni są, że jakieś nieszczęście krąży po nad ich głowami... Niestety, nie bardzo się mylą!... Emigrują na czas nieograniczony... W Anglii dopiero czarne ich przeczucia się rozproszą...
— A ty?.. ciągnął pan de Rieux... cóż zamyślano zrobić z tobą?...
— Baron chciał mnie pozostawić w Paryżu do pilnowania hotelu i donoszenia mu o wszystkiem, co się tu stanie, złego czy dobrego, z najdrobniejszemi szczegółami...
Na nieszczęście... dodał brat Carmeny melancholicznie... zdradziła mnie moja zła gwiazda i widzę dobrze, że pan de Kerjean musi się zaopatrzeć przed wyjazdem w innego korespondenta...
Długie milczenie zapanowało po tych słowach.
René głęboko się zamyślił, dał znak Perinie, aby się do niego zbliżyła i oboje zaczęli mówić po cichu.
Nakoniec pan de Rieux podniósł głowę i powiedział do więźnia z wyrazem najwyższej pogardy:
— Dwadzieścia razy zasłużyłeś na śmierć, nikczemny łotrze... Pan Bóg i ludzie skazali cię, a ja sobie przysiągłem, że cię zasłużona kara nie minie... Przypadek, protegujący nieraz łotrostwo, decyduje w tej chwili inaczej... Możesz zasłużyć sobie na życie i wolność...
Było to więcej, daleko więcej, aniżeli spodziewał się Morales.
Blada twarz jego zaczerwieniła się, jakby został apopleksyą dotknięty... Oczy o mało na wierzch mu nie wyszły.
— O!... niech wszyscy święci będą błogosławieni!... zawołał.
Cokolwiek potrzeba będzie zrobić, z góry się zgadzam... Mów, panie markizie, słucham...
— Czy masz sposób... zapytał René... wejść do hotelu Dyabelskiego, nie obudziwszy służby barona?...
— Mam taki sposób...
— Jakiż to?...
— Mam klucz od małej furtki ogrodowej i wytrych, którym otwierają się wszystkie zamki... oto ten klucz i ten wytrych...
— Czy możesz... ciągnął pan de Rieux... czy możesz zaraz, za godzinę, zaprowadzić mnie do Kerjeana i Carmeny?...
Nerwowy dreszcz wstrząsnął całem ciałem cygana, odpowiedział jednakże bez wahania: mogę...
— A uczynisz to?...
— Uczynię...
— Daję ci zatem słowo moje szlacheckie... wykrzyknął René... że będziesz zaraz potem wolny...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.