Dramaty małżeńskie/Część druga/LII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dramaty małżeńskie |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les maris de Valentine |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Notaryusz przybrał niezmiernie poważną minę.
— Przynoszę klucz pożądany — zaczął znowu ex-kasyer — ale dziwię się bardzo, że pan Chatelet, taki światowiec i bywalec, nie odgadł rzeczy tak łatwej do odgadnienia.
Chuda pergaminowa twarz pana Barrois d’Arcet znacznie się wyciągnęła.
Vogel prawił dalej:
— Chodziło o kobietę. Reszty zapewne pan się domyślasz?
— Wcale nie.
— Więc się wytłomaczę jaśniej. Pewien mąż zazdrosny, a drapieżny niby tygrys, odkrył przypadkiem rozkoszne schronienie, w którem przyjmowałem był jego żonę, gdy on za interesami musiał opuszczać Paryż. Była to pewna mała willa u wejścia do lasku bulońskiego. Zazdrośnik powrócił raz niespodzianie, gdy go się najmniej spodziewano, przybył w nocy uzbrojony od stóp do głów i zaopatrzony w klucze podrobione; gdyby nie zasuwa, którą na szczęście zasunąłem, byłby nas schwycił i byłby się odpowiednio rozprawił z nami. Oświadczył nam przezedrzwi, że najprzód zabije ją, a potem że mną się załatwi. Nie potrzebuję zapewniać pana, że się pogróżek jego wcale nie bałem, że z przyjemnością skarciłbym ze szpadą w ręku junakeryę tego zucha, ale miałem obok siebie kobietę młodą, wylękłą, zapłakaną, ba, umierającą prawie z przerażenia. Chwyciła mnie za rękę i szeptała: „Zgubiłeś mnie.“ Biedaczka narażoną była w rzeczy samej na wielkie niebezpieczeństwo. Musiałem ją za jakąbądź cenę uratować, a tem bardziej mi o to chodziło, że się naprawdę zadurzyłem w pieszczotce. Czegóż nie zrobiłbym dla ukochanej kobiety, czegóżbym dla niej nie poświęcił? Pojmujesz pan przecie podobne uczucie?
— Oceniam delikatność — odrzekł notaryusz — ale miłość, jaką wzbudza i podziela kobieta zamężna, jest dla mnie oburzającą niemoralnością...
— To zależy od poglądów własnych — powiedział Vogel z uśmiechem i dodał w krótkości. — Otóż opowiem panu, jak się ta awantura skończyła. Podczas, kiedy Otello miotał się za drzwiami, uprowadziłem drugiemi drzwiami drżącą moję przyjaciółkę i pojechałem z nią do Paryża; o sto kroków od rogatki l’Etoile, przejeżdżał fiakr opóźniony, zatrzymałem go, ale nie umiałem odpowiedzieć stangretowi na zapytanie, gdzie jechać? Bo gdzie się tu udać, u licha? a odstawić młodą osobę do jej własnego domu było niepodobieństwem. Niepodobna także było zaprowadzić ją do siebie, bo mąż znał moję mieszkanie i z pewnościąby przyszedł. Hotele przedstawiały takie samo niebezpieczeństwo, trochę może późniejsze, ale nieuniknione. Otóż nie pozostało nic, jak tylko wyjechać bezzwłocznie za granicę i tam się ukryć. Natychmiast się zdecydowałem, bo żadna ważniejsza sprawa nie zatrzymywała mnie w Paryżu. Miałem przy sobie pieniądze gotowe i listy kredytowe, więc nic mi nie przeszkadzało zaradzić sobie w Brukselli na zupełny brak rzeczy. Resztę nocy przepędziliśmy w fiakrze, zastanawiając się nad nieprzyjemnemi następstwami nieuniknionej napaści pana męża, a pierwszym rannym pociągiem pędziliśmy już do Belgii. Teraz tedy dowiedziałeś się pan, dla czego zniknąłem tak nagle i dla czego nie dawałem o sobie żadnej wiadomości. Lepiej było pozostawić na wolę losów różne przedmioty niewielkiej wartości, niż jechać na ulicę Bassę-Rempart, do właściciela apartamentu. Rozgniewany mąż mógł się zetknąć z moim gospodarzem i otrzymać od niego mój adres. Zachowałem, więc milczenie i przez całe lat dziesięć noga moja we Francyi nie postała. Czy się panu dostatecznie wytłomaczyłem?
— Zapewne, — odpowiedział pan Barrais. — No, to powróćmy do depozytu.
Notaryusz zakasłał lekko.
— Czy nie będę miał przypadkiem jakich z nim trudności? — zapytał Vogel.
— Żadnych nie będzie trudności, jeżeli pan hrabia przedstawi mi dokumenty, świadczące o tożsamości jego osoby. Zapewne się pan w nie zaopatrzył.
— Przewidziałem pańskie żądanie i przyniosłem całą pakę dowodów ze sobą.
Powiedziawszy to, ex-kasyer wyjął znowu swój herbowy pugilares, rozłożył przed oczami notaryusza, część papierów familijnych, skradzionych przy ulicy Basse-Rempart przed dziesięciu laty i nadto pasport, wydany świeżo na imię hrabiego d’Angelis.
— Przypuszczam, że to chyba wystarczy?
— Najzupełniej — odpowiedział notaryusz, powstając ze swego miejsca.
Otworzył kasę z różnemi tajemniczemi skrytkami.
Kasa ta z wierzchu wyłożona hebanem, inkrustowana mosiądzem, wyglądała na jakiś antyk artystyczny.
Mocne żelazne drzwiczki, obracały się cichutko na zawiasach, a w środku w różnych przegródkach można było dojrzeć opieczętowane pakiety różnej wielkości, z poprzyczepianemi etykietami pargaminowemi, opatrzonemi w nazwiska daty i numery.
Były to depozyty i testamenty.
Ponieważ ułożone były w porządku chronologicznym i oznaczone numerem zapisanym w regestrze, poszukiwanie nader było łatwe.
Po kilku też minutach, notaryusz powrócił do biurka, mając w ręku dużą wypchaną kopertę, na widok której zadrżał wspólnik Karola Laurenta.
Koperta z ciemno-szarego papieru okręcona była kilkakrotnie sznurkiem czerwonym.
Na kopercie stał napis:
„Depozyt powierzony panu Chatelet, notaryuszowi, 4 kwietnia 1859’r. przez hrabiego d’Angelis.
Następnie podpis pomerańczyka własnoręczny.
— Niech pan raczy skonstatować — powiedział notaryusz — stan, w jakim znajduje się depozyt... Pieczęci z pańskim herbem, w całości... nienaruszone...
— Widzę — odpowiedział Vogel i wyciągnąwszy z kieszeni jakiś przedmiot, podał go panu Barrois mówiąc: oto pieczątka, którą pieczętowałem...
— Nie pozostaje panu hrabiemu — odrzekł notaryusz — jak tylko zwrócić mi pokwitowanie mego poprzednika, no i mnie pokwitować z odbioru...
— Oto deklaracya pana Chatelet... Co de pokwitowania, to proszę mi je podyktować...
Notaryusz zaczął dyktować.
Herman Vogel pracował pod kierunkiem Karola Laurent nad pismem i podpisem hrabiego d’Angelis, i dzięki zdolnościom swoim, a talentowi profesora swojego, doszedł w tem do doskonałości.
Napisał pokwitowanie rękę wprawną, bez najmniejszego wahania i podpisał je tak, że najwytrawniejsi biegli nie byliby się dopatrzyli fałszerstwa.
— Teraz, panie hrabio — powiedział Barrois d’Arcet, chowając pokwitowanie — zwracam panu depozyt i szczęśliwy jestem, że miałem honor poznać pana.
Herman Vogel wsunął kopertę do kieszeni, podziękował bardzo grzecznie notaryuszowi i opuścił kancelaryę.