Dramaty małżeńskie/Część druga/LXIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dramaty małżeńskie |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les maris de Valentine |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Z górą od pół godziny Vogel w toalecie balowej, nadzwyczaj starannej, siedział na przodzie loży i lornetował, jak się zdawało, z wielką przyjemnością tłumy hiszpanów uwijające się w fantastycznych swoich kostyumach.
Bezpośrednio pod nim osobistość jakaś, której nie można było odgadnąć pod maską i zapuszczonym kapturem, siedziała w krześle amfiteatru i czekała widocznie na kogoś.
Skoro Walentyna zapukała trzy razy do drzwi loży, ex-kasyer powstał co żywo, aby otworzyć młodej kobiecie.
Zaledwie się odwrócił, kiedy milcząca, zamaskowana owa osobistość opuściła swoje krzesło i zniknęła w tłumie.
— Niech pani wejść raczy — powiedział Vogel — witam panią — czekałem niecierpliwie, ale pewny byłem, że pani uwzględni prośby moje.
Walentyna weszła do loży i drzwi się za nią zamknęły.
Vogel zapuścił firanki aksamitne.
W gabineciku półcień zapanował, a oczy Walentyny oślepione nagłem przejściem z jaskrawego światła do ciemności, nic z początku nie widziały, ale wkrótce oswoiły się ze zmianą i wpatrywały w Hermana, który stał w postawie pełnej szacunku.
Pani de Rochegude, blizka omdlenia, upadła na jednę z nizkich kanapek, otaczających ściany.
— Odwagi, kochana pani — rzekł tonem prawie rozkazującym. — Przyszłaś pani z dobrej woli, wiedziałaś, że mnie tu zastaniesz, nie zagraża ci żadne zgoła niebezpieczeństwo. Uspokój się pani i porozmawiajmy, bośmy po to tutaj się zeszli. A może za gorąco tu dla pani? Może kazać pani podać coś chłodzącego?
Młoda kobieta zapanowała nad sobą.
— Nic, nic mi nie potrzeba — odpowiedziała wyniośle. Nie pragnę nic więcej, tylko skończyć z panem jak najprędzej i to raz na zawsze. —
— Daję słowo — wykrzyknął ze śmiechem pseudo-hrabia d’Angelis — że o brak otwartości nie można posądzać pani. Najzupełniej szczerze wypowiadasz pani uczucia, jakie żywisz dla mnie!
— Mój panie — odrzekła Walentyna — nie chodzi tu wcale o moje uczucia dla pana, zupełnie o czem innem mamy mówić ze sobą. Wiesz pan, po co tu przyszłam?
Przypuszczam, że po to, ażeby się dowiedzieć o ważnej dla siebie nowinie, o jakiej w liście moim wspominałem — odpowiedział Herman.
Przybyłam — oświadczyła Walentyna — ażeby panu objawić moję wolę.
— Swoję wolę? — powtórzył Vogel tonem szyderczym. — Więc kochana pani ma teraz swoję wolę? Bardzo ciekaw jestem ją poznać.
— Poznasz ją pan w tej chwili. Sprzykrzyło mi się oto życie moje i chcę raz skończyć z sytuacyą obrzydłą, która z każdego dnia mojego czyni mi piekło prawdziwe! Chcę znaleźć w śmierci to, czego w życiu znaleźć nie mogę.
— Innemi sławy — odezwał się Vogel — nie mogąc być wdową, chcesz mnie pani uczynić wdowcem, że zaś albo nie chcesz, albo nie możesz mnie zabić, sama się zabić postanawiasz. Jużeś mi to pani mówiła i już na to pani odpowiedziałem.
— Odpowiedziałeś mi pan, że będąc chrześcijanką, nie odważę się na samobójstwo, zapominasz pan jednak, że śmierć moja nie będzie zbrodnią, ale ofiarą dla spokoju tych, których kochamy.
— Zrobiłaś pani już zatem postanowienie?
— Nieodwołalne.
— Żałuję mocno, że nie będę miał możności przeszkodzić pani, uprzedzam jednak, że zaraz po jej zgonie upomnę się o moje prawa i odbiorę mojego syna.
— Moje dziecko miałoby znaleźć się w pańskich rękach? — szepnęła przerażona Walentyna o! nigdy, przenigdy!
— Dla czego? — zapytał Herman z uśmiechem. — Gdzież synowi może być lepiej jak u własnego ojca?
— Pan jego ojcem? — Co znowu? — wykrzyknęła oburzona młoda kobieta.
— Nienawiść osłabia pamięć twoję, pani hrabino, zmusza mnie do przypomnienia, że starszy jej syn do mnie bezwarunkowo należy! Moja władza nad nim jest świętą i nieograniczoną. Skoro tylko zażądam tego, Armand musi pójść za mną.
— Nieprawda! — odrzekła hrabina. — Zrzekłeś się pan tych praw swoich, udając samobójstwo dla uniknięcia galer, na które zasłużyłeś; zrzekłeś się praw swoich, stawiając mnie w przekonaniu, że wdową zostałam. Zdemaskuję pana! Sporządzę testament, opiszę w nim wszystkie pańskie podłości i zbrodnie, i błagać będę uczciwego, szlachetnego człowieka, którego noszę dziś nazwisko, żeby stanął pomiędzy tobą a malcem nieszczęśliwym, któryby zginął przy tobie! Przysięgam panu, że tak zrobię!
Herman wzruszył ramionami.
— Hrabinie de Rochegude nie wolno jest praw moich nie szanować, a gdyby się targnął na nie, zapłaciłby mi za to dotkliwie.
Po tych słowach nastąpiła chwila milczenia, którą przerwał niebawem mniemany hrabia d’Angelis, odzywając się zupełnie zmienionym tonem.
Głos jego dotąd impertynencki, stał się łagodnym i pieszczotliwym.
Wyraz twarzy zmienił się również zupełnie, oczy nie rzucały już błyskawic.
Dobroduszny uśmiech zastąpiło szydercze wykrzywienie.
— Doprawdy, pani, że nas widocznie jakaś zła gwiazda prześladuje! Pomimo, że chcę wszystko załatwić jak najzgodniej, uchodzę ciągle w oczach pani za potwora! Nie jestem jednakże wcale pani nieprzyjacielem. Przysięgam i proszę mi uwierzyć.
— Nie jesteś pan nieprzyjacielem moim? — wykrzyknęła Walentyna.
— Z pewnością, że nie, i zaraz znowu postaram się o tem panią przekonać.
— Nie uwierzę panu.
— Dla czego?
— Dla tego, żeś pan wierutny kłamca i że postępujesz jak wróg zapamiętały.
— Oto sprawiedliwość sądów ludzkich — odezwał się melancholicznie Vogel. Oskarżasz mnie pani w tej właśnie chwili, w której pani szczęście przynoszą.
— Szczęście? — odrzekła Walentyna. — Ależ panie!
— Wątpisz, kochano hrabino?
— Nie wierzę!
— A jednakże powiadam prawdę najszczerszą. Szczęściem pani wolność. Otóż chcę pani tę wolność przywrócić.
Hrabina z niedowierzaniem wlepiła oczy w szalbierza.
— Cóż za nowe kłamstwo przygotowuje ten człowiek? — szepnęła jakby sama do siebie.
Herman dosłyszał i rzekł:
— Masz pani o mnie fatalną zaiste opinię — ale nie mogę się temu bardzo dziwić, bo na sumieniu mojem ciąży wiele grzechów względem pani. Może jednak usposobię panią lepiej, gdy powiem, co jej chcę zaproponować.
— Cóż takiego? — wykrzyknęła Walentyna — czego pan wymagasz odemnie?
Herman skłonił się i odpowiedział:
— Okupu, kochana pani! Brzydkie to może słowo, ale nie mam razie innego.
— Mów pan! — odezwała się żywo młoda kobieta. — I jeżeli okup ów będzie czynem niehonorowym zarówno dla tego, który go proponuję, jak i dla tej, która się ma zgodzić na niego, uwierzę w pańską szczerość...
— Po co te próżne zniewagi, proszę pani? — zauważył Vogel. — Nie dotykają mnie one wcale... Gardzą po prostu niemi i przystępuję do rzeczy...
Proponuje pani zamianę...
— Zamianę?...
— Tak.
— Nic nie rozumiem...
— Zaraz pani wszystko wytłomaczę... Moja nieobecność tak samo, jak śmierć moja, może pani wolność przywrócić, zgadzam się otóż wynieść na zawsze... Ale życie drogo kosztuje... zwłaszcza, że ja także żyję zbytkownie... Pani jesteś bogatą, a ja radbym zostać bogaczem... bo teraz nic zgoła nie mam...