Dramaty małżeńskie/Część druga/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dramaty małżeńskie |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les maris de Valentine |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przed laty dwudziestu narzekano już na wzrastające wymagania życia codziennego i na niesłychaną cenę mieszkań w Paryżu.
Ceny te jednak różniły się bardzo od praktykowanych obecnie.
Herman Vogel, jako baron de Précy płacił w roku 1859 pięć tysięcy franków za apartament, który dziś kosztowałby co najmniej piętnaście tysięcy.
Zajmował obszerne pomieszczenie w pięknym domu przy ulicy Boulogne, na pierwszem piętrze, od frontu, urządzone z prawdziwą elegancyą.
Wszystko tam było, co świadczyć mogło o bogactwie, tak zwanem mieszczańskiem,
Sufity malowane olejno przedstawiały dowcipne połączenie małych amorków i wielkich ptaków, szybujących na tle nieba.
Złoto świeciło na gzemsach, drzwiach i na obiciach do koła pokojów.
Wiemy, że Vogel przed ożenieniem nie mieszkał stale w tym przybytku, umeblowanym przez tapicera Lebel-Girarda, że przybywał tutaj wtedy tylko, gdy wyprawiał przyjęcia wieczorne i kolacyjki dla ścisłego kółka przyjaciół i przyjaciółek.
Tutaj to wynagradzał sobie godziny pracy biurowej i podrzędność położenia; tutaj grał rolę wielkiego pana i milionera, z werwą i wybornem naśladownictwem.
Lokaj wygalowany i znakomita kucharka, płatni drogo, a pędzący życie w ustawicznem prawie „far niente“, wierzyli w dostojność swego chlebodawcy, uważali go z całem przekonaniem za bogacza, należącego do najwyższych sfer towarzyskich, zmuszonego dla zachowania pozorów, podejmować w tajemnicy kompanijki wesołe.
Zadowoleni nieskończenie ze swojej służby, błogosławili szczęśliwą swoję gwiazdę za to, że im taki spokojny kawałek chleba ofiarowała.
Musimy dodać, iż ilekroć „pan baron“ usług ich potrzebował, jedno przez drugie na wyścigi starano mu się dogodzić.
Kucharka przyrządzała kolacye wyśmienite.
Lokaj był arcydziełem swego rodzaju.
Cicho, bez hałasu, bez zamieszania, pomnażał się, że tak powiemy, i wystarczał co najmmiej za trzech służących.
Mieszkanie składało się z przedpokoju, z salonu dużego, z mniejszego, który służył zarazem za buduar, z fuomaru, z pokoju do gry w karty, z obszernej sali jadalnej i trzech pokojów sypialnych, z przyległemi gabinetami do ubierania.
Vogel był zawsze kuso z funduszami i nie mógł pozwalać sobie bardzo na dogadzanie fantazyom pańskim, dlatego też, udając się do Lebel-Girarda, polecił mu unikać wielkiego zbytku, a starać się jedynie o urządzenie kokieteryjne.
Lebel-Girard zastosował się ściśle do wskazówek klijenta swego.
Apartament przy ulicy Boulogne, dzięki mebelkom zgrabnym, a żywym kolorom niedrogich materyj na pokryciach, wyglądał na rozkoszne gniazdko pięknej kobiety.
Wszystkie pokoje podobne były do buduarów.
Jedna z sypialni, łącząca się z wielkim salonem i z przedpokojem, urządzoną została na wygodny gabinet toaletowy dla „dam“, zapraszanych przez „barona“.
Panie te miały tutaj puder w najlepszym gatunku, welutinę, z jakie dwadzieścia rodzajów perfum, blansz, róż, ołówki niebieskie i czarne, puszek do pudru, zajęcze łapki, słowem wszystko, co potrzebnem jest kobiecie do nadawania wdzięku ładnej i tak już buzi.
Dwa olbrzymie lustra stojące pozwalały na dokładne obejrzenie toalety i poprawienie każdej, choćby najbagatelniejszej niedokładności spódniczki lub trenu.
Zwykle po kolacyi przyjaciółki mniemanego pana de Précy spędzały samotnie dziesięć minut w tym specyalnym przybytku i wychodziły zeń tak samo świeże, białe i różowe, jak w chwili siadania do stołu.
Wszystko, co się wyżej powiedziało, świadczy, że Lebel-Girard, dekorator apartamentów high-lifeu i półświatka, znał swoję sztukę, a gust posiadał poprawny.
Pomimo to, rachunek zapłacony gotówką, nie przeniósł sumy piętnastu tysięcy franków.
Godzina dziewiąta wybiła na czterech z kolei zegarach, zdobiących apartamenty barona.
Żyrandole, kandelabry i przeróżne świeczniki, oświecały à giorno wszystkie pokoje.
Herman ubrany czarno, w białym krawacie, miał twarz chmurną, zestarzałą, spojrzenie ponure, wargi zaciśnięte.
Kręcił się samotnie po wielkim salonie, niby dzikie zwierzę w klatce zamknięte.
Zaprosił na dziś dwunastu panów i tyleż młodych kobiet.
Nikt dotąd nie przybył jeszcze.
Prusak nie dziwił się temu wcale, ale rozmyślał nad położeniem swojem okropnem, rozmyślał nad tą obręczą żelazną, która go opasywała i z której jedno tylko było wyjście, wyjście straszne a przerażające.
To tłomaczy jego niepokój, to tłomaczy zmianę w rysach i wyraz spojrzenia ponury.
Służący, imieniem Adolf, niemniej starannie od pana ubrany, lecz o wiele spokojniejszy, siedział w przedpokoju i czytał dziennik wieczorny.
Naraz rozległ się dzwonek.
Vogel zadrżał cały.
— Przyszedł ktoś — mruknął. Tem lepiej... Nie będę sam przynajmniej... Pozbędę się choć na chwilę myśli, co tak mnie przeraża...
Na progu salonu ukazał się służący i zaanonsował:
— Pan hrabia de Lorbac...
Karol Laurent z uśmiechem na ustach, z ręką wyciągniętą, podszedł do Hermana.
— Dobry wieczór, baronie! — zawołał. Tak mi cię pilno było zobaczyć, że przybywam najpierwszy.
— Jak się masz, kochany hrabio? — odpowiedział Vogel.
Karol Laurent przeszedł dziś siebie.
Pozował na wielkoświatowca i na dyplomatę, w sposób, niepozwalający podejrzewać podrobienia.
Nigdy jeszcze nie był tak rzetelnym hrabią.
Zręczny fryzyer ułożył mu włosy tak, że zakryły i czubek łysiejący, i siwizną przyprószone skronie.
Puder rozjaśnił płeć zniszczoną i pokrył gęste a głębokie zmarszczki,
Lekko podcieniowane powieki ożywiały spojrzenie.
Długie wąsy podkręcone zostały do góry.
Faworyty wyperfumowane wiły się kokieteryjnie po bokach twarzy.
Łotr młodziej dziś, niż zwykle wyglądał.
Ubranie czarne doskonale uwydatniało zgrabną figurą.
Kamizelka na jeden guzik spięta, odkrywała przód koszuli śnieżnej białości, spiętej na cztery małe perełki.
W ręku trzymał kapelusz, podszyty białym atłasem, z cyframi w głębi złotem wyszytemi.
Kilka dekoracyj zagranicznych połyskiwało na lewej klapie ubrania, na szyi zawieszoną była wstęga czerwona z żółtemi brzegami, a na wstędze krzyż komandorski, fantastycznego jakiegoś pochodzenia.
Wszystko to razem przedstawiało się wspaniale.
Dwaj panowie uścisnęli się za ręce, następnie Karol Laurent nachylił się i szepnął do ucha gospodarzowi.
— Czy służący nas nie podsłucha?...
— Nie...
— Pewny jesteś tego?
— Najpewniejszy... Jest na swojem stanowisku w przedpokoju...
Czy masz mi do powiedzenia coś poufnego, mój drogi?...
Nowo przybyły skinął głową.
— Mów zatem bez obawy... oświadczył Herman — Słucham...