Dramaty małżeńskie/Część druga/XLV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dramaty małżeńskie |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les maris de Valentine |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz około czwartej po południu powóz Lionela zatrzymał się przy ulicy Babylone przed żelaznemi sztachetami bramy, które już znamy.
Brama otworzyła się za pierwszem pociągnięciem dzwonka i Lionel bardzo blady, minął długą aleję i stanął przed peronem.
Stary kamerdyner czekał na stopniach.
— Co pan rozkaże? zapytał z ukłonem.
Niepokonany wstręt nie pozwolił panu de Rochegude wymówić nazwiska Vogel.
Odpowiedział więc pytaniem:
— Czy można się widzieć z panią?
— Pani nie przyjmuje nikogo — odrzekł kamerdyner.
— Może jednak dla mnie zechce uczynić wyjątek — odrzekł Lionel — przychodzą od pana Chatelet i mam zakomunikować coś ważnego!
— Więc pan z interesem przychodzi?
— Tak, proszę zawiadomić panią.
— Niech pan raczy wymienić swoje nazwisko.
— Nie potrzeba. Z mego nazwiska nicby się nie dowiedziała klijentka pana Chatelet.
— Proszę się zatem zatrzymać chwilę w przedpokoju, pójdę oznajmić pani.
Lionel, miotany obawą, czekał niecierpliwie na wiadomość, czy mu się uda niewinny jego podstęp? Czy Walentyna zgodzi się przyjąć nieznajomego, który jakoby od pana Chatelet przybywa?
Czy przeciwnie, wizyta wyda się jej podejrzaną, a w takim razie, jakże się do niej dostanie?
Nieobecność kamerdynera trwała zaledwie dwie minuty, a hrabiemu wydało się, że czeka już wieki całe.
Stary sługa powrócił.
— Pani prosi pana!... powiedział.
Serce Lionela silnie zabiło, udał się niepewnym krokiem za kamerdynerem, który z miną poważną otworzył drzwi salonu i zaanonsował:
— Osoba przysłana przez pana Chatelet...
Hrabia de Rochegudeprzestąpił próg i drzwi się za nim zamknęły.
Walentyna była sama, stała przy żardinierce, i oglądała kwiaty.
Machinalnie postąpiła parę kroków ku nieznajomemu, ale w chwili, gdy miała mu zadać pytanie, podniosła oczy, poznała Lionela i wylękła a drżąca cofnęła się, szepcząc:
— Pan?... to pan!... O! Boże!
— Czy przestraszyłem panią? — bąknął Lionel, drżąc tak samo jak i młoda kobieta.
— Co pan tu robi? — zapytała Walentyna. — Po co pan tu przyszedł?...
— Jestem, bo panią kocham, a po co przychodzę, wiesz pani dobrze... Wysłuchaj mnie pani...
— Nie... nie chcę... nie mogę! przerwała pani Vogel. — Nie chcę pana słuchać i proszę bardzo, błagam... uwolnij mnie...
— Czy się pani czego obawia z mej strony?... powiedział Lionel. — Rozumiałbym tę dziwną trwogę, gdyby wierzyła pani jeszcze w oszczerstwo i uważała mnie za nędznika... ale dzisiaj, gdy wiesz już prawie o wszystkiem, podobne przyjęcie jest niesprawiedliwością, okrucieństwem... Czemże sobie na to zasłużyłem?...
— Spojrzyj pan na mnie — odpowiedziała Walentyna, starając się całą siłą woli panować nad gwałtownem wzruszeniem. — Czarny mój strój objaśni pana dokładnie... Świeża, wczorajsza prawie żałoba, nakazuje mi odosobnienie zupełne...
Raz jeszcze proszę pana, uwolnij mnie... nie mogą pana przyjmować...
— Będę posłusznym, przyrzekam, przysięgam... ale nie bądź pani tak nielitościwą... Daruj mi kilka sekund... pozwól powiedzieć sobie...
— Nie chcę nic słyszeć — przerwała młoda kobieta.
— A jednak ja muszę mówić — odrzekł Lionel — i będę mówił...
— Wbrew woli mojej? — wykrzyknęła Walentyna.
— Nawet wbrew pani woli... Kto wie, czy kiedy znowu zobaczymy się sam na sam?... kto wie, czy straconą dobrą sposobność odzyskałbym kiedy znowu?... Gdybyś pani przed rokiem była mniej dumną, a ja mniej powolnym, wieluż nieszczęść bylibyśmy uniknęli! Dla mego i pani szczęścia, powinniśmy pominąć konwenanse... Ja potrzebuję się rozmówić... musisz mnie pani wysłuchać...
— A więc dobrze... ale nie teraz, potem — oświadczyła młoda kobieta.
— Nie... natychmiast. Bądź pani spokojną, postaram się być zwięzłym... Wszelkie obszerne wywody uważam za zbyteczne, skoro pan Chatelet wczoraj wyjaśnił pani wszystko... Zapomnijmy o przeszłości... Pomyślmy o przyszłości, która się otwiera przed nami.. Kochałem panią przed rokiem i kocham dziś tak samo, z całego serca, całą potęgą duszy. Boleść powiększyła jeszcze tę miłość... Bez pani niema dla mnie nic na świecie...
Straciwszy nadzieję, zamierałem powoli... Z odzyskaną nadzieją, życie mi powróciło... Przed rokiem kochałaś mnie prawie... Za parę minut opuszczę cię, ale pragnę, wychodząc, unieść z sobą przekonanie, że nas nic nigdy nie rozłączy. Chcę otrzymać przyrzeczenie, że gdy czas na żałobę przepisany przeminie, zostaniesz moją żoną!...
— Pańską żoną? — powtórzyła Walentyna. — Chcesz pan, ażebym została pańską żoną, i powiadasz, że wiesz o wszystkiem?...
— Naturalnie... Pan Chatelet nic nie ukrył przedemną... Kocham cię i szanuję, męczeństwo, przez jakieś przeszła, opromienia cię w oczach moich prawdziwą auerolą... Co mi tam nazwisko twoje zniesławione?...
Hrabina de Rochegude zapomni, że je kiedyś nosiła...
— Ale... maleństwo, co na świat przyjdzie?...
— To biedna i niewinna istota!... pokocham ją także...
— A! wykrzyknęła Walentyna, składając ręce — cóż za wzniosłe zaparcie się siebie... cóż za poświęcenie bez granic!... Podnieść się do wysokości ofiary, jaką pan chcesz dla mnie uczynić, mogę tylko w jeden jedyny sposób, za pomocą odmowy...
— Odmowy? — powtórzył Lionel.
— Bardzo to bolesny mój obowiązek, ale szacunek, jaki mam dla pana, nakazuje mi go spełnić.
— Nie chcesz pani przyjąć mojego nazwiska?
— Nigdy! Gdyby panu przyszło kiedy żałować tej ofiary, nigdybym sobie nie przebaczyła...
Chwilowe milczenie zapanowało po tych słowach.
Zmarszczone czoło Lionela i oddech jego przyśpieszony wskazywały, co za burza w nim wrzała. Zdawało się, że wybuchnie.
Ale się uspokoił jednakże.
— Niech i tak będzie! — powiedział zimno. — Wolno pani poświęcić mnie dzisiaj dla uniknienia w przyszłości jakiego przypuszczalnego nieszczęścia... Dobrze.. Przyjmuję wyrok... Mam wszakże prawo rozporządzić egzystencyą moją... Zanadto cierpię od roku, za długo się borykam z przeciwnościami... siły mnie już opuszczają...
Podróżny wycieńczony długą podróżą po nierównej drodze, zrzuca z ramion przysłaniający go ciężar, wyciąga się w rowie przydrożnym i zasypia... Pójdę za jego przykładem!... Zmordowany, zrzucę swój ciężar i zasnę snem, z którego się nie przebudzę...
Walentyna zadrżała.
— Boże mój — szepnęła — co to ma znaczyć?...
— Życie już nie ma dla mnie znaczenia — ciągnął Lionel — pozbędę się go zatem... W pani jedyna była moja nadzieja... Odrzucasz mnie...
wszystko skończone! Skończę ze sobą, powróciwszy do domu... mam nadzieję, że mi Bóg przebaczy, bo cierpienia moje przechodzą doprawdy moc ludzką!