Dramaty małżeńskie/Część pierwsza/LVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dramaty małżeńskie |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les maris de Valentine |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W chwili, gdy ujął za dzwonek przy drzwiach pałacu Rochegude, nie mógł się nędznik obronić pewnemu zaniepokojeniu.
Niema nic niepodobnego na świecie
Nieraz największe nieprawdopodobieństwo w rzeczywistość się przemienia.
A jeżeli lekarz-chirurg pomylił się w przypuszczeniach swoich?
A jeżeli rana była mniej niebezpieczną w rzeczywistości, niż się zrazu wydała?
A jeżeli nie przykuwała hrabiego do łoża, lub jeżeli wyzdrowienie wkrótce nastąpić miało, ileżby ztąd wyrosło trudności i przeszkód nieprzezwyciężonych!...
Lista, na której zapisywali się odwiedzający, leżała w dolnych apartamentach pałacu.
Herman położył na niej swoje nazwisko i jął wypytywać lokaja.
Wiadomości były zupełnie zadawalniające z punktu widzenia Hermana Vogel, to też aż zadrżał z radości kawał mięsa, jaki zamiast serca w piersiach nikczemnego prusaka spoczywał.
Przewidywania lekarza sprawdzały się z dokładnością zadziwiającą.
Wczoraj, w godzinach popołudniowych, skoro Lionel de Rochegude wyszedł z omdlenia, popadł zaraz w straszną malignę.
Co godzina, co minuta nieledwie, temperatura się wzmagała; majaczenie poczęło przechodzić w obłęd szalony.
Mózg coraz bardziej był atakowanym.
Smutne te objawy pozwalały przewidywać fatalne, a nie dające długo na siebie czekać rozwiązanie.
Kasyer domu Jakóba Lefevre przybrał minę zrozpaczoną, wydał kilka wykrzykników bolesnych, wyszedł z pałacu, a na polach Elizejskich zatarł ręce z radości.
Pistolety Karola Laurent wyświadczyły mu świetną przysługę.
Jedyna, prawdziwa przeszkoda, której się mógł obawiać, nie stanie mu na przeszkodzie.
Powiedzieliśmy już bodaj, że od dwóch dni, Herman Vogel, z powodu nawału znanych nam zajęć, spędzał noce bezsenne.
Znużony i wyczerpany, powrócił około godziny jedenastej do siebie i zasnął snem twardym, a nazajutrz przebudził się bardzo późno.
Ponieważ była niedziela, mógł sobie na ten zbytek pozwolić.
Poprzedniego wieczoru Roch mu był powiedział:
— Wstąp pan do mnie jutro około 12-ej w południe, zaprowadzę cię w pewne miejsce...
Punkt o oznaczonym terminie wstępował w progi ex-adwokata.
— Brawo! — zawołał ten ostatni. — Jesteś pan dokładnym jak zegarek angielski... To przymiot nieporównany... Miałem sposobność zauważyć, iż ludziom niepunktualnym nic się w życiu nic udaje... Byłeś pan u przeciwnika swego?...
— Wczoraj wieczorem, zaraz potem, gdym się rozstał z panem...
— Cóż tam słychać?...
— Jak najgorzej... Gwałtowne zapalenie mózgu... gorączka... maligna no i et cetera... Nie wyliże się z pewnością.
— To niedobrze...
— Dla czego?
— Bo jego śmierć na nic nam się nie przyda. Niechby nam zostawił dwa lub trzy tygodnie wolnego czasu, a potem niechby sobie przyszedł do siebie... Ale to jego rzecz, nie nasza... Czyś pan po śniadaniu?
— I to po dobrem nawet.
— Ruszajmy zatem...
— Gdzież...
— Do Bas-Meudon... Koniecznie potrzeba przecie, abyś pan poznał posiadłość swojej kuzynki no i ją samą także...
— Czy ta pani już się tam zainstalowała?...
— O dziesiątej rano... Nie potrzebowała, oprócz czepka nocnego, nic więcej zabierać ze sobą.
— Jak się dostaniemy do Bas-Meudon?... boć to dosyć daleko?...
— Dojedziemy koleją obwodową do Auteuil, a ztamtąd weźmiemy dorożkę...
Posiadłość nabyta za pół darmo przez pana Roch przed kilka laty, położona była o jakie czterysta metrów po za ostatnim domem w Bas-Mendon, a że brzegi Sekwany w tej okolicy używają wielkiego rozgłosu, jako miejsca uczęszczane przez ludność nie zbyt pewną, przerażało to lokatorów, a prawnika o rozpacz przyprawiało, bo kapitał odsetków mu nie przynosił.
Dziś nie pozostało już ani śladu z tego zabudowania, bo je zburzono podczas oblężenia Paryża w latach 1870 i 1871.
W roku 1868 posesya pana Rocha obejmowała około trzech tysięcy metrów lasku opuszczającego się ku rzece i oddzielonego od niej drogą do holowania statków jedynie służącą.
Na samym brzegu tego gaiku, otoczonego parkanem murowanym, wznosił się niewielki pagórek w rodzaju tarasu, osadzonego czterema rzędami drzew olbrzymich.
W pośrodku, ukryta w gęstej prawie zieleni kasztanów, wznosiła się willa staroświecka, obszerna i wygodnie zbudowana, ale pozbawiona wszelkiej elegancyi zewnętrznej.
Po za nią był mały trawnik i grupa drzew, nadzwyczaj gęstych.
Schowana pomiędzy drzewa na tarasie i lasku, pozbawiona widoku na brzegi Sekwany, willa ta była ponurą i wilgotną, pomimo, że stała na wzgórzu.
Po obu bokach tarasu wznosiły się zabudowania gospodarskie.
Po lewej stronie mieszkał ogrodnik, który z polecenia pana Roch pilnował tej własności, prawą zajmowały wozownie i stajnie, puste jak jedne, tak i drugie.
Fiakr, najęty w Anteuil, zatrzymał się przed bramą willi.
Roch i Vogel wysiedli.
Ogrodnik, poznawszy właściciela, wybiegł na powitanie.
— Oczekiwałem pana — zawołał, otwierając bramę. — Pani ciotka przyjechała dzisiaj około dziesiątej rano z dziewczynką do usług i uprzedziła mnie o wizycie pańskiej. Mam honor powitać dziedzica.
— Dziękuję... dziękuję... — odparł Roch; a potem odrazu dodał, wskazując na Vogla: — Czy widzisz tego oto pana?
— Cóż u dyabła! przecież nie jestem ślepy — odparł, grubo się śmiejąc ogrodnik.
— Czy poznasz go, skoro drugi raz zobaczysz?
— O! mam dobrą pamięć.
— Otóż, rozkazuję ci słuchać tego pana jak mnie samego. — Ten pan nazywa się Herman Vogel (zapamiętaj nazwisko) — przywiezie tu dziś wieczorem młodą panienkę i małą dziewczynkę, któremi będzie się opiekować moja krewna... Umówisz się o znak, zawiadamiający o zbliżaniu państwa, a jeżeli późno w nocy przyjadą, otworzysz bramę natychmiast...
— Rozumiem, proszę pana.
— Nie wolno ci rozmawiać z pupilkami mojej kuzynki — dodał pan Roch. — Jeżeliby pytały o cokolwiek, odpowiesz z miną głupkowatą, żeś nie tutejszy i nic nie wiesz.
— Zrozumiałeś?
— Zrozumiałem, proszę pana... Znam się na tem, i taką zrobię głupią minę, jakbym rzeczywiście głupim był zapamiętale.
— Pięknie! — powiedział prawnik — mój Lambercie... masz tu zatem dwadzieścia franków gratyfikacyi.
— A odemnie jeszcze luidora — rzekł Vogel.
Ogrodnik jął dziękować i sławić szczodrość panów, ale prawnik przerwał te wylewy wdzięczności.
— Kuzynka czeka na nas — powiedział do Vogla — chodź, muszę cię jej przedstawić.
I poszli w stronę ponurego domu, który miał się stać wkrótce miejscem wypadków dziwnych i przerażających.