Dramaty małżeńskie/Część pierwsza/LVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dramaty małżeńskie
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1891
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les maris de Valentine
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LVII.

Idąc z Voglem cienistą kasztanową aleją, mówił ex-prawnik:
— Krewna moja Herminia z domu Cachepin, wdowa Rigal, bezdzietna, uboga, żyjąca z mojej łaski, ma lat sześćdziesiąt pięć. Mąż jej był uczciwym kupcem, zbankrutował, umarł, a żonę bez grosza pozostawił. Gdyby najmniejszy opór z jej strony, gdyby najlżejsze sprzeciwienie się mojej woli, wyrzekłbym się baby i wyprawił do dyabła... niechby zdychała z głodu. Ponieważ najzupełniej jest przekonana o tem, mogę więc na nią rachować. W gruncie niezłe to stworzenie, niezbyt inteligentne, ale obdarzone dobrą pamięcią i pełne najlepszych chęci... Wybornie powtarza wszystko, co jej kazać, gra z przejęciem swoję rolę i nie skompromituje nigdy ani niedyskrecyą, ani zapomnieniem rozkazów... Gdy ją zobaczysz, ocenisz od pierwszego spojrzenia...
— Czy wie, jak ma postępować? — zapytał kasyer.
— A jakże... Dziś rano, zanim ją wpakowałem do fiakra, którym przyjechała wraz ze swoim czepkiem nocnym, powiedziałem jej wszystko, co wiedzieć była powinna.
— Czy tylko zapamiętała to wszystko?
— Przekonam cię niebawem, że umiem rolę wyśmienicie.
Dwaj panowie doszli do domu, który z powodu zbytniego zacienienia, pokrył się pleśnią zielonawą.
Pan Roch pchnął drzwi szklane, minął przedsionek o kamiennej podłodze w kostkę czarną i białą, ozdobiony dwoma ławkami ogrodowemi i wszedł do salonu z szarem obiciem, z meblami z czasów cesarstwa, z ciemnego mahoniu, pokrytemi aksamitem utrechtskim.
Mała staruszka siedziała pod oknem na wygodnej kanapce, czytała książkę, oprawną w safian brudno-żółty.
Twarz miała pomarszczoną, wyschłą i nad wiek zwiędłą, ubranie skromne, nieledwie ubogie, na głowie czepek tiulowy biały z szerokiemi szlaczkami, szacowny zabytek mody dawno minionej.
Na odgłos drzwi otwieranych zwróciła głowę, a że dojrzała prawnika, podniosła się i podreptała naprzeciw niemu, uścisnęła za rękę, a jednocześnie złożyła kasyerowi ukłon, pełen godności.
Herminia Cachepin, wdowa Rigal, wcale dotrze się prezentowała.
Małe oczki z opadającemi powiekami, policzki wydęte, a pofałdowane niby jabłko zwiędnięte, warga dolna nieco obwisła, nadawały jej twarzy wyraz słodki i nic niemówiący.
— Jakże się masz, ciotko Rigal? — zapytał pan Roch.
— Ależ ten domek, to raj ziemski, prawdziwie... odpowiedziała stara. — Wiesz, że przepadam za wiejskiem mieszkaniem... Marzyłam zawsze o przepędzeniu na wsi reszty życia.
— Marzenie to może się urzeczywistnić.
— Naprawdę?
— Dla czegożby nie naprawdę? — Jeżeli będę z ciebie zadowolony, kupię ci jaką chałupkę w Courcelle lub w Levallois-Perret.
— Coby to było za szczęście!
— Trzeba sobie na nie zarobić.
— Uczynię wszystko, co każesz, wszystko...
— Liczę na to... A teraz, ciotko Rigal, przedstawiam ci siostrzeńca twojego — rzekł, wskazując na towarzysza.
— A... zaczęła stara dama, kłaniając się powtórnie — więc to pan Herman Vogel?... kasyer banku Jakóba Lefevre?... pragnący w jak najkrótszym czasie poślubić pannę Walentynę de Cernay, młodą i ładną panienkę, ale nieposiadającą ani feniga posagu?...
— Ten sam — powiedział pan Roch spoglądając z uśmiechem na Hermana, poczem dodał: — Widzę z przyjemnością, ciotko Rigal, że pamięć masz wyborną...
— Jak zawsze — odparła wdowa — jak w ośmnastu latach... Otóż to jest mój siostrzeniec?... Ładny chłopiec, naprawdę... Zachwycona jestem ze zrobionej znajomości... słowo daję!... Miłość bezinteresowna, jaką pan Herman pieści w sercu swojem, jakaż to śliczna rzecz, a jaka romantyczna. Te mi młodość moję przypomina...
Tak samo bezinteresownie — kochał mnie nieboszczyk Rigal, bo niewiele posiadałam... Byłam za to ładniutka... drobną buzię zdobiły przy każdym uśmiechu dołeczki, tak zwane wdzięki... I co prawda, wszyscy za mną przepadali...
Zacna dama otarła łzę rozczulenia, poczem prawiła dalej:
— Zapewniam was, iż pragnę jak najprędzej poznać młodą panienkę... Musi to być osóbka bardzo interesująca... O której godzinie przywieziesz mi ją, drogi siostrzeńcze?
— Pomiędzy dziesiątą a jedenastą wieczór, kochana ciociu, przyjadę z nią i jej siostrzyczką...
— Przyjmę z otwartemi rękami ta słodkie baranki... ta biedne aniołki kochane!... Pewna jestem, że nie będę potrzebowała udawać czułości... Czuję, że już je kocham... Bo jestem do przesady uczuciową... Będę im dogadzać, będę ich pieścić, będą je psuć nawet... zaręczam!... Najprawdziwsza i najczulsza babunia nie kochałaby ich lepiej...
— Wszystko to dobre — odparł pan Roch, lecz zamało tego... Nie zapominaj, coś powinna kłaść w uszy Walentynie od rada do nocy...
— Bądź spokojny... O niczem innem mówić z nią nie będę... Na każdym kroku, przy każdej sposobności i bez sposobności nawet, będą wielbić cnoty mojego siostrzeńca, jego szlachetność, szczerość, prawość, dobre urodzenie i t. d. Na wszystkie tony powtarzać będę, że kobieta, którą pokocha i poślubi, stanie się najszczęśliwszą istotą na świecie... A tak to wszystko prawić będę naturalnie, jak gdybym powstrzymać nie mogła serca przepełnionego dla tak doskonałego młodzieńca. No cóż? czy dobrze będzie?...
— Bardzo dobrze, ciotko Rigal — odparł prawnik z uśmiechem. Tobie, byle tylko drogę wskazać, można spokojnie lejce popuścić... Pójdziesz, jak pozytywka nakręcona...
Pan Roch oprowadził Vogla po całym domu, następnie dał kilka poleceń starej damie i odjechał z Hermanem do Paryża.
Ten ostatni o zmierzchu wysiadł z powozu na ulicy Mozarta, poszedł do szaletu Walentyny i po wielu ostrożnościach został wpuszczony do mieszkania sierot.
— Czyś pan po nas przyjechał? — zapytała drżąca nieco panna de Cernay.
— Tak pan!... Ciotka wie już o wszystkiem...
Uszczęśliwiona zapowiedzianem przybyciem, oczekuje z niecierpliwością, aby panią i Klarunię do serca przycisnąć...
— O! panie Vogel... kochany panie Vogel, ileż ja mam do zawdzięczenia panu?
— Nie mówmy o tem, błagam panią... Czy kuferek pani gotowy?...
— Od godziny...
— Nic już pani zatem nie zatrzymuje?...
— Nic a nic...
— Jedźmy więc... Powóz czeka... proszę mi oddać pakunki i iść za mną...
— W chwili, w której mam porzucić ten domek szepnęła Walentyna — znów mnie trwoga ogarnia...
— Dla czego?
— Jeżeli pogonią za nami... jeżeli będą szpiegować?...
— Nie obawiaj się!... Nic podobnego nie nastąpi!... Przewidziałem wszystko... Przedsięwziąłem środki ostrożności, by zmylić węszenia szpiegów, jakich prześladowca twój mógłby za nami wyprawić... Sądzę jednak, że nic podobnego nie będzie, bo nikt nie podejrzewa ucieczki...
Walentyna w miarę dowodzeń kasyera, nabierała odwagi.
Podała Hermanowi walizkę z bielizną i trochą rzeczy swoich oraz Klaruni; wzięła tę ostatnią za rączkę i z sercem ściśnionem, a oczami łez pełnemi, wyszła że skromnego domku, gdzie tyle lat przeżyła.
Przechodząc ogródek, szepnęła:
— Kto będzie miał staranie o moich kwiatach?... Kto będzie podlewał te krzaki różane, które tak bardzo lubiłam?... Wszystko poschnie, przepadnie wszystko...
Vogel posłyszał tę skargę.
— Uspokój się pani — rzekł — wody im nie zbraknie. Róże twoje i wszystkie kwiaty twoje będą takiem otoczone staraniem, jak gdybyś ciągle sama się niemi zajmowała.
— Kto będzie o tem pamiętał? — zapytała sierota.
— Ja, proszę pani...
— Ah! jaki pan dobry!...
— Czyż potrzeba dobrym być, ażeby kwiaty lubić — bąknął prusak niegodziwy.
Walentyna ścisnęła go za rękę.
Wszystko troje wyszli z zagrody, nie napotkawszy nikogo.
Ulicę Mozarta zalegała cisza głęboka.
Vogel wsadził Walentynę i Klarunię do powozu i drzwiczki za niemi zamknął.
— Czy pan nie siadasz z nami? — zapytała sierota żdziwiona.
— Owszem, proszę pani, ale usiądę obok woźnicy... Będę mógł patrzeć z kozła, czy kto za nami nie goni...
Skoro się usadowił, koń ruszył galopem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.