Dramaty małżeńskie/Część pierwsza/LVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dramaty małżeńskie
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1891
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les maris de Valentine
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LVIII.

Woźnica wynajętego powoziku, oddany był duszą i ciałem agencyi pp. Roch i Fumel. Dostał rozkaz stosowania się do wszelkich wskazówek Vogla, choćby te wydały się najdziwaczniejsze i niewytłómaczone.
Nigdy też chyba żaden powóz nie jeździł takiemi krętemi i fantastycznemi drogami.
Najsamprzód koń biegł szybko nie w stronę Point-du Jour i mostu Sévres jak logika wskazywała, lecz ku laskowi Bulońskiemu po przez bramę Muette, zniesioną po oblężeniu Paryża.
Gdy wjechali do lasku, biedne zwierzę, smagane batem bez litości, przebiegło już wyciągniętym galopem blizko dwa kilometry drogi.
Przy końcu alei Akacyowej, Vogel kazał przystanąć, zeskoczył z kozła i podszedł do drzwiczek powozu, powiedziawszy przedtem furmanowi, tak głośno, aby być słyszanym przez Walentynę:
— Zagaś latarnie... a prędko!...
Woźnica spełnił polecenie natychmiast i ciemności powóz ogarnęły,
— Co się stało? — zapytała sierota, której wzruszenie i przestrach mowę prawie odbierały. Dla czego ta jazda szybka? — Po co się zatrzymaliśmy
— Ścigają nas!... odrzekł kasyer.
— Czy pan pewnym jesteś?
— Mam na to dowód, niestety... Dwóch ludzi ukrytych pod parkanem, podążało ciągle za nami... Czy zauważyłaś pani kabryolet na ulicy Mozarta?
— Nie...
— Otóż ci dwaj ludzie wsiedli do kabryoletu i pojechali za nami; dla tego właśnie pędziliśmy co koń wyskoczy... Na szczęście możemy liczyć na naszę szkapę... Zostawiliśmy szpiegów daleko po za sobą... Mam wszelkie prawo przypuszczać, iż ślad nasz stracili zupełnie, sprobuję się wszakże przekonać...
— Jak?
— Pójdę pieszo do zakrętu drogi, z której zjechaliśmy... Jeżeli nie ujrzę latarni błyszczących przy kabryolecie, będę miał pewność, że obrzydłe zbiry straciły nadzieję dopędzenia nas i powróciły do Paryża.
— Więc nas pan zostawisz tu same? — odezwała się Walentyna.
— Oddalę się o pięćdziesiąt kroków wszystkiego i zaraz powrócę — odparł Vogel, odchodząc od drzwiczek.
Za chwilę ukazał się znou.
— Niema nikogo za nami — rzekł. — Możemy być spokojni...
Kazał pozapalać latarnie, wsiadł na kozioł i ruszyli kłusem.
Nie potrzebujemy zapewniać, że wszystko, czem straszył sieroty, było wytworem bujnej jego imaginacyi jedynie, bo nikt ich nie myślał ani gonić, ani szpiegować
Jedna istota tylko na świecie interesowała się Walentyną, jedna istota tylko kochała ją głęboko i namiętnie, mianowicie Lionel de Rochegude, walczący w tej chwili pomiędzy życiem a śmiercią.
Minęli most Sévres, park Saint-Cloud i lasek Sévres, minęli Bas-Meudon i na parę minut przed jedenastą stanęli przed domem pana Rocha.
— Jesteśmy nareszcie u celu!... zawołał Herman.
Ogrodnik wyczekiwał i poskoczył bramę otworzyć.
— O! jak pan późno przyjechał, panie Vogel, powiedział. — Pani Rigal oczekuje pana i panienek z prawdziwą niecierpliwością... Kochana pani zaczęła się już niepokoić... Służąca kilka razy przychodziła mnie już pytać, czy nie słyszę turkotu... Czy nic złego w drodze państwa nie spotkało?...
— Nic a nic — odrzekł kasyer.
— Czy są jakie pakunki?
— Ta walizka tylko i nic więcej...
— Czy pan będziesz nocował u nas, panie Vogel?
— Nie... Za kwadrans wracam do Paryża... Wynieś butelkę wina stangretowi... to mu skróci chwile oczekiwania, wszak prawda, mój zuchu?
— Święta prawda, szanowny obywatelu — odparł woźnica.
Herman podał rękę Walentynie, ta wzięła za rączkę Klarunię, i we troje, poprzedzani przez ogrodnika z latarnią, udali się aleją kasztanową do domu pana Rocha.
Wdowa Herminia Rigal, pomimo rzekomej niecierpliwości, chrapała na kanapie w salonie o szarem obiciu.
Salon ten oświecony lampą i kilku świecami, wyglądał dość uroczyście.
Odgłos kroków przybywających gości, obudził ze snu zacną matronę, która, trzeba jej oddać sprawiedliwość, wywiązała się znakomicie ze swej roli kuzynki czułej, poświęconej, sentymentalnej i nieco romantycznej.
— Otóż są nakoniec śliczne istotki, które napewno kochać będę z całego serca! — wykrzyknęła poprawiając na nosie srebrne okulary. — Witajcie w tem skromnem i prostem schronieniu, drogie moje białe owieczki z Bożej owczarni!... Jeżeli do szczęścia na tej ziemi potrzeba wam gorącej miłości, to znajdziecie przy mnie to prawdziwe szczęście!
— Przepraszam panią, panno Walentyno — rzekł Vogel półgłosem — ale uściskaj pani, jeżeli łaska, moję dobrą ciotkę, a wielką jej radość sprawisz... Widzisz pani, jak szczerze jest kontenta z waszego przybycia... Przez cały czas waszego tutaj pobytu będzie dla was matką prawdziwą...
— Nie umiem wyrazić pani wdzięczności mojej za tak serdeczne przyjęcie — odezwała się panna de Cernay nieśmiało. — Czy pozwoli się pani ucałować?
— Czy pozwolę? — zawołała wdowa Rigal z egzaltacyą. — Ależ proszę, ależ chcę tego! Chodź, skarbie mój, w moje objęcia!... chodź tu, do mego serca!... posłuchaj, jak ono bije dla ciebie!...
Przyciągnęła ku sobie Walentynę i okrywała pocałunkami czoło jej, policzki, włosy, następnie odsunęła o parę kroków, aby się lepiej przypatrzeć i mówiła:
— Jakaż śliczna... Jaka zgrabniutka!... Co za gracya i elegancja, co za ułożenie, jak jej przepięknie z tą poważną minką i z tą skromnością nieudaną!... Ah! to dziecko wszystkie przymioty posiada! Stanowczo, to klejnot prawdziwy... Drogocenny klejnot!... O ja się znam na tem... Od razu widzę i mówię, że to skarb nieoceniony!
— Ależ proszę pani... — bąknęła Walentyna, zaambarasowana pochwałami w oczy wypowiadanemi.
Wdowa Rigal przerwała jej, wykrzykując:
— Otóż i druga, śliczne maleństwo, istne kurczątko białe!... czy nie przyjdziesz uściskać mnie, cherubinku?
Klarunia musiała wytrzymać natarczywe czułości starej damy.
Zaprowadzono następnie sieroty do przeznaczonego dla nich apartamentu, składającego się z małego przedpokoju, z dużej sypialni o dwóch łóżkach i maleńkiej ubieralni.
Pokoje były najładniejsze w całym domu, a zajmowały całe prawie pierwsze piętro.
Z okien byłby widok wspaniały na rzekę, gdyby kasztany nie zasłaniały całej okolicy.
Pan Roch nabył dom z meblami i nic doń ani dodał ani ujął, zostawił wszystko jak zastał.
Firanki i pokrycie krzeseł z płócienka prostego, wyszły z mody już od lat dwudziestu, a zblakły od słońca w lecie, od wilgoci podczas zimy.
Na ścianach wisiały stare pastele w ramach owalnych; przedstawione na nich postacie robiły wrażenie widm zagrobowych, tak były zblakłe i strupieszałe.
Jednem słowem, całość nie usposabiała zbyt wesoło.
Mimo to Walentyna utrzymywała, że obydwom im bardzo tu będzie przyjemnie, a mówiąc to, zupełnie była szczerą.
Herman Vogel odjechał do Paryża, przyrzekłszy przybyć nazajutrz na obiad do Bas-Meudon i cały wieczór już tam przepędzić.
— Drogi siostrzeńcze — zawołała mniemana ciotka, gdy z domu wychodził — tylko też nie zapomnij przywieźć z sobą homara... Wiesz, że uwielbiam homary... a także i krewetki... Przepadam za krewetkami...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.