Dramaty małżeńskie/Część pierwsza/LXV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dramaty małżeńskie
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1891
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les maris de Valentine
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LXV.

W kilka dni po rozmowie, jaką powtórzyliśmy wiernie w rozdziale poprzednim, wszyscy lokatorowie domków przy ulicy Mozarta nie pomału zostali zadziwieni.
Na drugi dzień bo oto po upływie od wyjścia zapowiedzi terminu prawnego, z rana około dziewiątej, po przed bramę zagrody, zajechały dwa obszerne pojazdy.
W pierwszym siedziały: Walentyna, Klarunia, Herman Vogel i wdowa Rigal; w drugim pan Roch, Karol Laurent i dwóch świadków ślubnych panny de Cernay, sprokurowanych przez ex-prawnika.
Z tego ostatniego nie wysiadł nikt, z pierwszego wysadził Vogel dwie siostry i starą damę, podawszy ramię Walentynie, podążył do jej mieszkania.
Klarunia i improwizowana ciotka udały się za nimi.
Walentyna w sukni z białego jedwabiu, w długim koronkowym welonie, w wieńcu z kwiatów, zdobiącym jej cudną blond główkę, wygłądała prześlicznie.
Uśmiechała się do Hermana, szepcącego jej coś do uszka, pomimo atoli tego uśmiechu, miała wyraz melancholii rozlany w całej twarzyczce.
Niespodziane ukazanie się młodej panienki w stroju ślubnym, zwróciło uwagę wszystkich sąsiadów.
Literat, malarz i muzyk stanęli przed swojemi ogródkami, kłaniając się z uszanowaniem i sympatyą ślicznemu dziewczęciu, o którem często myśleli, od chwili, gdy im z oczu zniknęło.
— Otóż rozwiązanie zagadki... — mówili sobie. — Figlarny to amorek wmieszał się w sprawę... Piękna akwarelistka szkicowała wesele, jakie dziś właśnie obchodzi... Pan młody wcale nie jest pożałowania godnym!...
Panna de Cernay różowa ze wzruszenia, z oczami w dół spuszczonemi, oddawała ukłony zacnym ludziom, którzy przed tem nigdy do niej ani słowa nie przemówili.
Herman roztworzył furtkę ogródka.
Wierny obietnicy, pielęgnował starannie kwiaty i krzaki różane.
Oblicze młodej panienki zajaśniało na ten widok.
— Dziękuję... mój przyjacielu... — szepnęła.
Kasyer wyjął klucz z kieszeni, otworzył drzwi domku i usunął się Walentynie.
Obecność sieroty w dawnem jej mieszkaniu na kilka minut przed połączeniem się na wieki z Hermanem, miała swój powód naturalnie, a był on prostym i wzruszającym jednocześnie.
W znanym nam saloniku wisiał portret matki Walentyny, siostry Maurycego Villars.
W wiliję ślubu panna de Cernay wzięła za rękę Vogla i powiedziała doń słodkim głosem:
— Mam wielką prośbę do ciebie, mój przyjacielu... Przyrzecz mi, że nie będziesz się na mnie gniewał...
— Przyrzekam ci wszystko, najdroższa! Nie powinnaś wątpić o tem...
— Ja też nie wątpię, wiedząc jak dobrym jesteś...
— O cóż więc chodzi, droga Walentyno?...
— Pragnę bardzo, abyś mnie jutro rano, zanim pojedziemy do merostwa i do kościoła... zawiózł na ulicę Mozarta...
Herman zrobił minę ździwioną.
— Jakto! — rzekł. — Po tem wszystkiem coś tam przeszła?...
— Tak — odpowiedziała panienka — wierzaj mi, że to nie kaprys żaden... Portret matki mojej tam się znajduje... Chcę uklęknąć przed nim, chcę pomodlić się trochę, do tych rysów ukochanych... chcę, aby nas pobłogosławiła... Może to słabość przesądna, zdaje mi się jednakże, że matka oczekaje tam na mnie i że, gdybym się nie stawiła, nieszczęścieby to nam przyniosło... Proszę cię, nie odmawiaj mi, Hermanie!... Zmartwiłbyś mnie okrutnie...
— Niech mnie Bóg zachowa i broni, abym miał sprawić ci kiedykolwiek najmniejsze choćby zmartwienie, drogie, ukochane dziecię!... — zawołał Vogel, przystając chętnie na tę, jak w duszy utrzymywał, jakąś głupią sentymentalność. — Dobrze, pojedziemy na ulicę Mozarta...
Oto dla czego Walentyna, jej narzeczony, Klarunia i wdowa Rigal, wstępowały obecnie w progi dawnego panien de Cernay mieszkania.
Portret matki sierot, malowany, gdy była jeszcze Klotyldą Villars, przedstawiał młodą, zaledwie dwudziestoletnią panienkę.
Artysta-malarz nie za zbyt utalentowany, odtworzył rysy modelu, z drobiazgowością fotograficzną prawdziwie.
Ładna głowa Klotyldy, to żywy sobowtór Walentyny.
Sierota uklękła przed obrazem w starych ramach, ceniąc go zawsze, jak najdroższą swoję relikwię.
Złożyła rączki i zaczęła błagać nieboszczki o błogosławieństwo.
W zachwyceniu miłosnem, zdało jej się, że widzi wzrok matki, zwrócony z czułością na siebie, że słyszy, jak szepcą usta ukochane:
— Błogosławię cię, moje dziecię... Bądź szczęśliwą!
Powstała z twarzyczką łzami zalaną, lecz promieniującą radością.
— Dla czego mam się obawiać przyszłości? — pomyślała — kiedy mama z pewnością czuwać będzie nademną, bo mi to obiecała...
— A głośno rzekła do Vogla:
— Służę ci, mój przyjacielu... Jestem gotowa...
W chwilę potem, obydwie siostry, wdowa Rigal i Herman Vogel wsiedli znowu do powozu i podążyli do merostwa w Passy.
Pan mer oczekiwał państwa młodych.
Nie miał on żadnego powodu interesowania się jakąś tam nieznajomą, ale panna de Cernay tak była zachwycająca, że po wyrzeczeniu słów przepisanych, palnął mówkę do nowo zaślubionej, tak pełną ojcowskiej życzliwości, że łzy z jej oczu wycisnęła.
Potem udano się do kościoła.
Ksiądz proboszcz, zacny staruszek; znał dobrze sierotę, cenił bardzo jej charakter prawy i jej zaparcie się siebie dla małej siostrzyczki.
Po udzieleniu młodej parze błogosławieństwa ślubnego, przemówił do nich krótko, ale rzewnie, przy końcu żaś rzekł do Vogla:
— Bóg dobry powierzył ci skarb prawdziwy, mój synu, ta bo oto dziewica, którą pojąłeś w tej chwili za małżonkę, będzie na pewno spokojem, godnością i radością domowego ogniska twojego... Jako męża czekają atoli i ciebie wielkie a święte obowiązki... Kochaj z całego serca, szanuj z całej duszy twojej tę czystą dziecinę, jakiej stałeś się od tej chwili podporą i opiekunem... Będzie ci ona żoną wierną... bądź dla niej mężem wzorowym... Idźcie przez życie, jedno drugie wspomagając, a zwracajcie zawsze oczy swoje ku Bogu, aby rozkosze prawej miłości skróciły czas próby, co was dzieli od szczęścia nieskończonego w ojczyźnie niebieskiej, gdzie ci, którzy miłowali się na ziemi, miłować się będą w wieczności...
Uroczystość została ukończoną.
Nic więc obecnie, chyba śmierć tylko jedna, mogła zniszczyć dzieło oszustwa, zdrady i ponurych knowań, jakie się co tylko spełniło.
Przed Bogiem i przed ludźmi Walentyna de Cernay, została żoną Vogla!...
Gdy jechali do małej restauracyi na wybrzeżu Sekwany, przez pana Roch zaprotegowanej, prusak myślał w duszy:
— Udało mi się... jestem prawie u celu... Maurycy Villars stoi jedną nogą w grobie, a jeżeli potrzeba będzie popchnąć go i drugą tamże, jestem w każdej chwili gotowym... Za kilka dni, za kilka tygodni, za kilka miesięcy najdalej, będę już w posiadaniu trzech milionów... Gdy je tylko do rąk dostanę, znajdę zręczny jaki sposób wykręcenia się od panów Roch i Fumel, od zapłacenia pięciuset tysięcy franków łotrom, co tak bezwstydnie nóż mi do gardła przyłożyli!...
W tym samym czasie myślała sobie Walentyna:
— Nie potrzebuję się zatem niczego już obawiać... Dobry Herman uwielbia mnie... powinnam być szczęśliwą...
Dla czegóż mi jednak tak smutno?...
Dla czego tak jestem zatrwożoną?...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.