Dramaty małżeńskie/Część pierwsza/LXVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dramaty małżeńskie
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1891
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les maris de Valentine
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LXVI.

Żaden z urzędników domu bankowego Jakóba Lefevre, nikt z licznych znajomych Vogla, nikt z ludzi, z którymi musiał z konieczności utrzymywać stosunki, nikt, jednem słowem, nie domyślał się, że był on żonatym.
Dla dopełnienia formalności ślubnych wyjednał sobie u pryncypała urlop jednodniowy, nie powiedziawszy, rzecz prosta, o co właściwie chodziło, ale maskujące prośbę pilnemi interesami familijnemi.
Zależało mu na tem, aby uchodził za bezżennego do czasu, dopóki majątek po Maurycym Villars nie spadnie na Walentynę, a tem samem na niego, czyli dopóki nie będzie w możności zaimponować położenia niepewnemu i okrutnie niebezpiecznemu, jakie niespodzianie, a lada chwilę mogło go postawić w konieczności wybierania pomiędzy sądem kryminalnym a samobójstwem.
Gdy wycofa z obiegu weksle fałszywe, rzuci się w giełdę; a że będzie obracał znacznemi kapitałami, będą mu się więc mnożyły w ręku i dojdzie do rezultatów olbrzymich.
Wtedy uwolniony od widma przeszłości, urządzi sobie życie wesołe i hulać będzie jak pan prawdziwy.
Jeżeliby który z naszych czytelników nie mógł pojąć, jakim cudem kasyer nasz wystarczał tak długo na wszelkie wybryki podwójnej swej egzystencyj, bez wywołania katastrofy, odpowiemy, że postępował bardzo prosto i że na nieszczęście, nie rzadko się podobne historye zdarzają.
Urządzał się w ten sposób, ażeby zawsze weksle fabrykowane przez Karola Laurent, spłacane były w terminie.
Osiągał to w ten sposób, że dyskontował co miesiąc coraz to większe sumy, których część zużytkowywał dla siebie, a część pseudo-hrabiemu de Lorbac oddawał.
Cyfry rosły jak na drożdżach.
Przepaść otwierała się w rozmiarach zatrważających.
Fałszywe czeki, przekazy i weksle wynosiły już sumę trzech set tysięcy franków, co zmuszało Hermana, że po za księgami kasowemi prowadził strasznie tajemniczą rachunkowość.
Potrzeba było najmniejszego zapomnienia, mimowolnej najmniejszej dystrakcyi, aby zwalić rusztowanie tak pracowicie wzniesione, a co za tem idzie, aby zmusić się do samobójstwa, lub powędrować na galery.
Konieczne to z naszej strony uwagi dla obznajmienia czytelników z położeniem młodego małżeństwa, któreśmy opuścili, gdy wychodziło z kościoła.
Odnajdujemy młodą parę przy stole w wiadomej restauracji.
Przybytek ten gastronomiczny położony był na samym brzegu Sekwany, w pobliżu mostu Sèvres.
W niedziele i święta tłumy spacerowiczów miejskich zalegały małe jego pokoiki, w dnie powszednie pusto tu było zupełnie.
Właściciel uprawiał dwa fachy, był kupcem winnym i zawołanym rybakiem.
Żona jego, ex-kucharka, nie miała równej sobie w smażeniu kiełbi, przyrządzaniu potrawek z karpi i węgorzy, oraz pasztetu z królików.
W piwnicy win wysokich gatunków nie posiadali, ale mieli szablis i niektóre wina Bordeaux, wystarczające dla zwykłych gości.
Pan Roch cenił zalety tej oberży.
Spożywał w niej śniadanie, ile razy wracał z Bas-Meudon, zawiedziony w nadziei wynajęcia swojej posiadłości.
W wilię ślubu Walentyny zawiadomił właściciela, aby przygotował „wielką salę“ dla gości weselnych.
Ta „wielka sala”, obstawiona dokoła małemi stolikami, mogła pomieścić od biedy jakie pięćdziesiąt osób.
Jasne obicia papierowe, naśladujące pejzaż z wysokopiennemi roślinami, osypanemi kwieciem różnokolorowem i masą motyli, czyniło ją widną i bardzo wesołą.
Okna wychodziły na rzekę.
Oprócz sześciu stolików, które zestawiono w podłuż na środku i nakryto białym obrusem, resztę w jeden kąt sali usunięto.
Pan Roch i Karol Laurent, mając pomiędzy sobą Walentynę, siedzieli przy jednym boku stołu.
Naprzeciw siedział Herman pomiędzy ciotką Rigal a Klarunią.
Na samym końcu zajęli miejsce świadkowie dostarczeni przez prawnika, a byli to kompani nie nieznaczący i nieodzywający się prawie.
Podano kotlety baranie, ryby smażone, kurczęta, sałatę i ustawiono bateryę butelek.
Śniadanie szło niewesoło, pomimo wysiłków pana Roch.
Herman roztargniony, medytował w duszy nad tem, iż rzeczywiście przebył dopiero połowę drogi, prowadzącej do celu, i że należy obecnie koniecznie mu popychać Maurycego Villars do nadużyć wszelkiego rodzaju, aby go co prędzej na tamten świat wyprawić.
Usposobienie umysłu Walentyny już znamy.
Biedne dziecko pragnęło wydawać się wesołem, lecz na nic się nie zdały wszelkie starania.
Gdy próbowała uśmiechu, łzy się jej do oczu cisnęły.
Zaledwie zwracała uwagę na grzeczności i dwuznaczne słówka, jakie jej Karol Laurent szeptał do ucha, a zaręczyć możemy, że ich wcale nie rozumiała
Wdowa Rigal — według własnego jej wyrażenia — „wsuwała“ jak najęta.
Zmiatała potrawy z talerzy i wypróżniała wino z kieliszków z taką zawziętością, że pojąć było trudno, jakim sposobem zdolną była mieścić w sobie takie masy jedzenia i picia.
Świadkowie komparsi jedli i pili w skupieniu ducha.
Pan Roch, człowiek przyjemny, wesoły, a nawet lekki trochę, starał się rozruszać zebranie.
Gdy mu szło trudno, zaryzykował przy deserze kilka śpiewek okolicznościowych, co prawda za nadto przezroczystych...
I to jednakże na nic się nie zdało.
Zwrotki wesołe nie zrobiły wrażenia.
Jedynie małe oczki cioci Rigal zabłysły ogniem trochę żywszym.
Walentyna od śmierci matki żyła w ciągłej samotności i nie znała zupełnie świata, pomimo to czuła jednakże, że oprócz Hermana, całe jej otoczenie składało się z ludzi najzupełniej ordynarnych.
Czuła się nie na swojem miejscu i to właśnie uczucie zwiększało jej pognębienie moralne.
Gdyby przynajmniej miłość ją podtrzymywała... Ale gdzie tam....
Czuła obecnie doskonale, że uczucie wdzięczności, jakie w niej Herman wzbudzał, niepodobne było wcale do miłości.
I myślała sobie:
— Poco ja też wyszłam za mąż?... — Czy ja naprawdę mam męża?... Nie!... ja śnię tylko zapewne!...
Nie był to sen, niestety!...
I biedne dziecko, niezdolne dotąd do nienawiści, opanowywała straszna pogarda dla jej wroga śmiertelnego, dla wroga jej spokoju i jej szczęścia, dla hrabiego de Rochegude, boć on prześladowaniem swojem zmusił ją do szukania ucieczki w objęciach Hermana Vogla.
Po czarnej kawie Karol Laurent poprosił Walentynę, aby pozwoliła wyjść z nim jej mężowi na przechadzka na brzeg rzeki.
Młoda mężatka zgodziła się na to chętnie i obaj panowie zaraz salon opuścili.
— No, winszuję ci, mój drogi! — zawołał pseudo Lorbac z ogniem. — Szczerze ci i serdecznie winszuję!!
— Czego? — zapytał Vogel.
— Jakto czego? — Pani Vogel! — Masz gust naprawdę wyśmienity! — Twoja żoneczka śliczną jest, co się nazywa!...
— Tak — odparł Herman — istotnie jest dosyć ładną.
— Jak ty to chłodno powiedziałeś!
— Powiedziałem chłodno, ale z szacunkiem i z wysoką przyzwoitością... przecież to nie o kochankę chodzi...
— Przypuszczam, że pani Vogel musi być z domu dość bogatą...
— Ma tysiąc dwieście liwrów rocznej renty, z czego połowa należy do jej siostry.
— I ty, Herman Vogel, pomimo to się z nią ożeniłeś?...
— Jak widzisz, mój kochany — odparł kasyer z uśmiechem.
— Musisz być zatem szalenie zakochany?
— Zapewne...
Karol Laurent potrząsł głową i zapytał:
— Czy pozwolisz mi, kochany przyjacielu, wypowiedzieć otwarcie myśl moję?
— Bardzo proszę...
— Otóż, ty kochanku, nie małżeństwo bynajmmiej zawarłeś... Ty ubiłeś interes. i to gruby interes...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.