Dramaty małżeńskie/Część pierwsza/LXVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dramaty małżeńskie |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les maris de Valentine |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pomimo całej zimnej krwi swojej, Herman zadrżał jednakże.
— Zrobiłem gruby interes? — powiadasz.
— Bardzo gruby — odparł Laurent.
— Powiedziałem przecież, że moja żona nic prawie nie posiada... Cóż więc za interes widzisz w małżeństwie mojem?...
— Może czeka was sukcesya?...
— Walentyna niema żadnych a żadnych krewnych...
— W takim razie, może jej uroda starczy ci za posag, i posłuży do jakiego interesu...
— Jakto?
— E! mój kochany, mąż pięknej kobiety może mieć zawsze jakie takie silne plecy... Urocze spojrzenie, czarujący uśmiech, to w niektórych okolicznościach czynnik wszechwładny... — Miłość tłomaczyłaby bezinteresowność, lecz ty wcale nie jesteś zakochanym, ty w interesie jakiejś partyi hazardowej, którą zagrać zamierzasz, ożeniłeś się z tą dzieweczką. Ona będzie atutem w twoim ręku.
— Nie znasz mnie, widzę wcale, mój kochany! — oświadczył Herman sucho. — Pragnę zdobyć majątek i dążę do tego różnemi hazardami, to prawda, nie jestem wszakże zdolnym frymarczyć urodą mojej żony... i uznaję twoje przypuszczenia jako niegodne i obrażające...
Wypowiadając ostatnie słowa tonem pełnym godności, Vogel myślał jednocześnie:.
— Ten łotr otworzył mi oczy na zupełnie nową stronę mego małżeństwa... Myśl doprawdy wcale dobra i w danej chwili może być przydatną bardzo...
— Kryj się przedemną, kochanku, kryj, ale nie oszukasz ty starego wróbla! — myślał sobie tymczasem znowu Karol Laurent, a głośno powiedział. — Nie sądziłem, że cię obrażę, drogi przyjacielu, mówiąc o rzeczy, która, jak wiesz, praktykuje się co dzień pomiędzy ludźmi bez przesądów. — Cofam jednakże słowa moje, skoro wydały ci się obrażającemi...
— Nie mówmy więc już o tem.
— Ale czy nie będzie już czasem chmurki na naszej przyjaźni?
— Najmniejszej, mój kochany... Nasze interesy wspólne nie pozwalają nam gniewać się na siebie...
— Czy nająłeś już mieszkanie w Paryżu? — zapytał fałszywy Lorbac.
— Nie miałem na to czasu. — Pani Vogel zamieszka na wsi przez kilka miesięcy.
— Czy pozwolisz mi kiedy niekiedy spędzić z wami parę godzin wieczorem?
— Sambym cię prosił o to, ale mieszkanie mamy bardzo skromnie urządzone i dopóki nie wynajdę co innego, nie będziemy przyjmować nikogo.
— A gdybym cię poprosił o zrobienie dla mnie wyjątku?
— Musiałbym ci z przykrością wielką odmówić.
Powiedział to chłodno i poważnie, a Karol Laurent zrozumiał, że nie należy atakować.
Wdzięki Walentyny duże na nim zrobiły wrażenie, lecz nie wydał się z tem bynajmniej i zaczął mówić o rzeczach obojętnych, aż skończyli cygara i powrócili do sali restauracyjnej.
Powiedzenie Hermana: — „Pani Vogel zamieszka na wsi przez kilka miesięcy“ — było zupełnie prawdziwe.
Kasyer przyszedł do przekonania, iż z bardzo wielu powodów wypada mu przyjąć ofiarę pana Roch i zamieszkać w willi Bas-Meudon.
Przedewszystkiem była ona jako tako umeblowana, w położeniu zaś krytycznem, w jakiem się prusak znajdował, o kupieniu sprzętów przyzwoitszych myśleć było niepodobna.
Powtóre, gdyby Walentyna razem z nim w Paryżu osiadła, trudno, a nawet niepodobnaby było nie wyjść z nią co wieczór i w niedzielę na spacer.
Wyjątkowa uroda młodej kobiety nie uszłaby wzroku ludzkiego, musiałaby zwrócić uwagę.
Dowiadywanoby się o nią, śledzonoby ich i dowiedzianoby się nareszcie, że pan kasyer jest żonaty, ale ukrywa swoje małżeństwo.
Wszystkich znajomych ździwiłaby ta niepojęta tajemniczość, szukaliby jej powodów, a więc zajmowaliby się Voglem, a on sobie wcale tego nie życzył.
Pobyt w willi Bas-Meudon do czasu śmierci wuja milionera, zapobiegał radykalnie wszystkim niedogodnościom.
Walentyna, co prawda, nudzić się tu będzie śmiertelnie, ale co jej przykrości mogły obchodzić brudnego spekulanta.
Najważniejszem było to, że w Bas-Meudon ani ona nikogo, ani jej nikt nie zobaczy, on, jeżeli będzie potrzeba mieć swobodę którego wieczoru, znajdzie zawsze jakiś powód, aby dopiero w nocy przyjechać lub nie przyjechać wcale, tylko rano pokazać się na chwilkę...
Że taki rodzaj życia sprawi Walentynie boleść głęboką, że ją gorzko rozczaruje, że się dla niej stanie niewolą, to głupstwo.
Panna Cernay została już panią Vogel.
W dniu, w którym przypadną jej miliony po wuju, on zagrabi te miliony...
Niczego więcej nie żądał.. Dopiął celu, reszta go zatem nic nie obchodziła.
Jak już powiedzieliśmy, uczta godowa wesołą wcale nie była.
Skoro się skończyła, nuda wróciła do niebywałych rozmiarów.
Wdowa Rigal najedzona i opita, zasnęła na krześle i chrapała jak najęta.
Dwaj drużbowie kompani prawie się wcale nie odzywali.
Mieli wielką ochotę wynieść się co prędzej swoim kosztem, ale nie śmieli tego zrobić ze względu na prawnika, w którego mocy pozostawali.
Klarunia stała przy oknie, stukała paluszkiem w szybę i przypatrując się rybakom zarzucającym sieci na środku Sekwany, myślała jakby szczęśliwą była, gdyby mogła znaleźć się teraz na jednym ze statków uwiązanych u brzegu.
Pan Roch, z natury ugrzeczniony i płonący młodzieńczym ogniem obok majestatycznie pięknej kobiety, korzystał z nieobecności kasyera i zalecał się dyskretnie jego żonie...
Walentyna przyjmowała te zalecanki z uśmiechem grzecznym, ale z taką jednocześnie zniechęcającą obojętnością, że adwokat widząc się niezrozumianym; stracił wszelką pewność siebie, stał się ponurym i zaczął myśleć także o opuszczeniu placu...
Ukazanie się Vogla i Karola Laurent, było hasłem do odjazdu.
Woźnice suto nakarmieni, zaprzęgając konie równie dobrze owsem upasione, pogwizdywali wesoło.
Herman zapłacił rachunek, dziwiąc się, że taki skromny w porównaniu z rachunkami w kawiarni Riche i Maison d’Or, podawanych po kolacyi w towarzystwie wybrednych kokotek.
Walentyna, Klarunia, Vogel i wdowa Rigal zajęli miejsca w powozie, który według wskazówki, danej zcicha przez pana Rocha, skręcił na drogę wiodącą do Bas-Meudon, gdy powóz drugi, wiozący czterech świadków, zawrócił na most Sèvres w kierunku do Paryża.
Karol Laurent radby był dowiedzieć się, gdzie leży domek wiejski, o jakim pan kasyer wspominał, lecz zanadto był sprytnym, aby się prawnika o to zapytać...
Miał on swój niezawodny sposób dowiedzenia się prawdy.
Pan Roch wysiadł na ulicy Montmartre, naprzeciw numeru 131.
Świadków odwieziono do ich mieszkań, jednego na bulwar Bonne-Neuvelle, drugiego na ulicę św. Dyonizyusza.
Woźnica wykręcił się na koźle i zapytał Karola Laurent, który sam jeden pozostał w powozie:
— Gdzie się pan odwieść każe?...
— Róg bulwaru i ulicy Chausée d’Antin — odpowiedział pseudo-Lorbac, a wysiadłszy wkrótce w miejscu wskazanem, wetknął pół franka w rękę automedona i rzekł:
— Będę potrzebował niezadługo kilka powozów na ślub pewien... Wolałbym ciebie, niż kogo innego, mój zuchu... Do którego zakładu należysz?
Woźnica wymienił kantor powozów przy ulicy Basse-Rempart.
— Jak się nazywasz?
— Filip...
— A twój kolega... ten, co tam pozostał?...
— Edward...
Karol Laurent dowiedział się, co chciał wiedzieć.
W godzinę potem, woźnica Edward chował do kieszeni całego franka, a w zamian dawał adres willi w Bas-Meudon.