Dramaty małżeńskie/Część pierwsza/XLV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dramaty małżeńskie |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les maris de Valentine |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Słysząc, jak Herman zawołał: Do mnie należy wybór broni... wybieram pistolety!... pan de Rochegude wzruszył ramionami.
— Po co, u dyabła, mówisz mi te rzeczy, mój panie Vogel?.. — zapytał z ironią. — Nic mnie nie obchodzi, co wybierasz lub odrzucasz... Sprawa to świadków pańskich, którzy ułożą się w tym względzie z moimi... Mam nadzieję bowiem, że wiesz tyle przynajmniej, iż potrzebujesz przysłać mi świadków...
— Stawią się u pana pomiędzy czwartą i piątą po południu, jeżeli pan chcesz tego.... — Odparł kasyer.
— Bardzo pięknie... Będą mieli z kim się układać, ponieważ uprzedzę dwóch moich przyjaciół...
— Nie mamy nic sobie więcej do powiedzenia... Mam zaszczyt pożegnać pana hrabiego...
Lionel zapanował nad sobą w jednej chwili.
Ten sam rywal, którego traktował z pogardą, stawał się przeciwnikiem, jakiego mógł jutro trupem położyć lub jaki mógł go życia pozbawić.
To zmieniało zupełnie położenie, młody hrabia stał się więc na nowo ugrzecznionym dżentelmenem; odpowiedział eleganckim ukłonem na oświadczenie kasyera i odprowadził go osobiście do ostatnich drzwi pawilonu.
Skoro się te drzwi zamknęły, pan de Rochegude powrócił do swej sypialni, osunął się na fotel, opuścił głowę i ręce i siedział tak w postawie człowieka. który postradał wszelkie w życiu nadzieje.
Ponury wyraz oczu, zmarszczka głęboka pomiędzy brwiami, bladość rysów zmienionych, wyrażały zniechęcenie, gorycz bezmierną, prawdziwe cierpienia moralne.
Otrzymał cios tem okrutniejszy, im mniej był spodziewanym, a gdy pozostał sam ze swemi myślami, upadał pod tym ciosem, jak olbrzym z nóg zwalony.
Walentyna de Cernay, jedyna kobieta, jaka go natchnęła miłością gwałtowną, nieskończoną, gotową do wszelkich poświęceń...
Walentyna, której ofiarował najświetniejszą przyszłość, o jakiej marzyć mogła kiedykolwiek, najdumniejsza z młodych dziewcząt; wielkie nazwisko, ogromne bogactwa i miłość gorącą...
Walentyna pogardziła i odepchnęła to wszystko, a mając do wyboru pomiędzy hrabią de Rochegude a kasyerem Hermanem Vogel, wybrała kasyera, którego dzień przedtem zdawała się nie kochać wcale...
Było te niewytłomaczonem, niepodobnem do uwierzenia, a jednak prawdziwem...
Miał przecie w ręku dowód oczywisty...
Czyż można było nie wierzyć własnoręcznemu pismu Walentyny?
Podejrzenie przymusu moralnego usuwało się samo przez się.
Własnowolnie przecież zakomunikowała Voglowi list hrabiego, własnowolnie napisała odpowiedź i poleciła oddać według adresu...
Z głęboką boleścią w sercu Lionela łączyła się dolegliwa rana, zadana miłości jego własnej...
Panna de Cernay nietylko nim pogardziła, lecz upokarzała go wyborem człowieka, do którego należeć miała...
— Nie nawidzę tego Hermana! — szepnął hrabia, prostując się z wyrazem groźby na twarzy. Z jakąż radością zabiję go jak psa jutro!
Nagle wzrok zagasł, głowa się zwiesiła znowu.
— A potem co? — ciągnął Lionel. — Będęż szczęśliwszy, gdy zabiję tego nędznika?... — Czy wrócę do Walentyny, ażeby żebrać o odrobinę miłości? Nigdy!... Czegoż zatem mogę oczekiwać i czego się spodziewać? Życie niema już dla mnie powabu... Serce moje przestanie cierpieć, gdy bić przestanie... Lepiejby było skończyć odrazu... Odbierając mi życie, kasyer Vogel wyświadczy mi przysługę rzetelną...
Pan de Rochegude mówił to z głębokiem przekonaniem.
Jak wszyscy prawdziwie zakochani, wierzył szczerze, że nigdy się z miłości swej nie uleczy i z rodzajem rozkoszy okrutnej nurzał się w ciężkiej boleści swojej, obracał nóż w krwawiącej się ranie.
Herman Vogel wsiadł do powozu, oczekującego przed bramą pałacu Rochegude i kazał wieźć się pod nr. 21 na ulicę Ś-go Łazarza, gdzie właśnie znajdował się dom bankowy Jakóba Lefevre.
Przez drogę myślał:
— Stanowczo było mi przeznaczeniem bić się z tym hardym szlachcicem!... Co za wyniosłość!... co za impertynencya!... Oh! z jakąbym rozkoszą wpakował mu kulę pomiędzy oczy, by ukarać za pogardę, jakiej doznałem!! Od godziny wróg to mój osobisty! Znieważył mnie, zanim wymówiłem jeszcze słowa wyzywające... Moja gwiazda przyświeca mi i w tym wypadku, ja broń wybieram, a na pistolety pewniejszy jestem, niż na szpady!... Niebezpieczną partyę zagrałem, niema co mówić, warto jednak ryzykować, gdy chodzi o tak świetną wygraną... Jeżeli zabiję pana de Rochegude, Walentyna będzie moją wraz z jej milionami... Jeżeli on mnie zabije, ha, to i tak będzie to rozwiązanie.
Powóz przystanął.
Przyjechali już na ulicę Ś-go Łazarza.
Vogel dobył zegarek.
Było już kwadrans na jedenastą.
— Spóźniłem się o piętnaście minut — zamruczał. — Może tam przypuszczają, że zemknąłem wczoraj wieczorem pociągiem kuryerskim, i że jem obecnie śniadanie w Brukselli.
— Czy czekać? — zapytał woźnica.
— Tak — odpowiedział Herman, udając się do banku.
Poszedł prosto do gabinetu Jakóba Lefevre, który widząc w nim wzór urzędników w przeszłości, teraźniejszości i przyszłości, przyjął go ze zwykłą sobie uprzejmością.
— Szanowny panie pryncypale — przemówił młody człowiek — po raz pierwszy, odkąd mam zaszczyt posiadać zaufanie pańskie, przyszedłem prosić o urlop na kilka godzin. — Interes jest osobisty i niecierpiący zwłoki. — Nie mamy dziś wypłat terminowych; zajęcia prawie żadnego, jeżeli pan więc uważa to za możebne, powierzę klucz od kasy buchalterowi z prośbą, aby mnie do wieczora zastąpił... s
— Dobrze, dobrze — odparł bankier — uwalniam pana.
— Bardzo dziękuję!
— Nie dziękuj pan. — Miło mi, że mogę ci zrobić przyjemność; spodziewam się, że interes, o którym mówiłeś, a który wymaga obecności pana, niema w sobie nic niedobrego.
— Nie, zupełnie... przeciwnie...
— Tem lepiej. — Idź, kochany Voglu, do widzenia, do jutra!... Buchalter odda mi klucz od kasy w zwykłej godzinie zamknięcia biura.
Herman zainstalował swego zastępcę po za kratką drucianą, na fotelu, obitym safianem zielonym, gdzie sam się zazwyczaj rozsiadał, pobiegł potem do powozu, dał adres woźnicy na ulicę Montmartre, wysiadł, zapłacił i wbiegł szybko do biura agencyi panów Roch i Fumel.
Pan Roch miał interesantów, lecz szczupły staruszek z przedpokoju poszedł uprzedzić go na ucho, że Vogel czeka.
Prawnik wyekspedyował co tchu klijentów, wyszedł na spotkanie łotrzyka i wprowadził go małemi drzwiczkami do gabinetu.
— Wchodź żywo! — rzekł do niego.
Następnie, gdy już byli sami, dodał:
— Nie liczyłem dziś rano na ciebie. Oczekiwałem kilku słów pisanych...
— Wolałem sam przyjść jednakże.
— A kasa twoja?
— Pryncypał upoważnił mnie do zostawienia zastępcy na dzisiaj.
— Znów coś nowego, widać, i to bardzo ważnego zaszło?
— Tak.
— Byłeś u pana de Rochegude?
— Od niego wracam właśnie.
— Oddałeś mu list?
— Po to przecie do niego jeździłem.
— Jakież wrażenie uczyniła nasza kompozycya na zakochanym młodzieńcu?
— Wrażenie bomby, pękającej na środku salonu...
— Hrabia źle przyjął rzecz całą?
— Jak nie można naturalnie gorzej.
— Wściekły jest?
— Jak lew rozjuszony.. Wywarł na mnie gniew swój i nagadał mi wiele nieprzyjemnych rzeczy...
— A ty, korzystając z tego, wyzwałeś go?
— Nie potrzebowałem tego robić, on wyzwał mnie pierwszy.